- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Z Basią...
Dystans całkowity: | 10623.60 km (w terenie 1816.80 km; 17.10%) |
Czas w ruchu: | 603:40 |
Średnia prędkość: | 16.72 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma kalorii: | 209454 kcal |
Liczba aktywności: | 226 |
Średnio na aktywność: | 47.01 km i 3h 16m |
Więcej statystyk |
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Niedziela, 31 sierpnia 2014 | dodano: 07.09.2014Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią..., Holandia 2014
Wyjazd z Polski i wycieczka do Haarlemu ;).
Od czego by tu zacząć? Może od tego, że pewnego dnia Robert "Foxik" rzucił temat (kontynuowany potem przy współpracy Basi "Misiaczowej") by wykorzystując camping z gotowymi, stacjonarnymi namiotami odwiedzić na rowerach Holandię.
Korzystaliśmy już z tej formy w tamtym roku, tyle że pojechaliśmy tylko samochodem.
Namiociki są wyposażone w łóżka, kuchenkę, lodówkę i naczynia kuchenne, więc wiele zabierać nie trzeba.
Potem przyszedł czas na kompletowanie ekipy, bazującej głównie na sprawdzonym towarzystwie z organizowanych przez "Misiacz Tour" ;))) wyjazdów na Rugię, gdzie wypoczywaliśmy i bawiliśmy się fantastycznie, a od śmiechu bolały nas brzuchy.
Doszły też "nowe" osoby, które nie miały z nami okazji być na Rugii, czyli Hania i Piotrek "Peiowie" i Krzysiek "Monter".
Tradycyjnie z Basią, jak przed każdą organizowaną przez nas wyprawą odtańczyliśmy "Taniec Słońca". Kto z nami wyjeżdżał, wie że na takich wyjazdach zawsze jest udana pogoda (również i teraz tak było, choć wcześniejsze zapowiedzi meteorologów były dołujące). Możecie w to wierzyć lub nie, ale świadków od lat jest wielu ;))).
Na paru grupowych wyjazdach z użyciem kilku samochodów używaliśmy z Basią krótkofalówek, co pozwalało zachować stałą łączność i trzymać się w kupie.
Tym razem doskonały sprzęt o zasięgu kilku kilometrów zapewnił Krzysiek "Monter".
Nie wszyscy mogli pojechać. Ku naszemu ubolewaniu z powodów rodzinnych musiał zrezygnować Piotrek "Bronik", którego chyba nam wszystkim bardzo brakowało :(((.
Razem wyjechało nas 11 osób:
1) Basia "Misiaczowa"
2) Paweł "Misiacz"
3) Marzena "Foxy"
4) Robert "Foxik"
5) Basia "Rudzielec"
6) Ewa vel ... a nie ujawnię nowej ksywki z campingu ;)))
7) Beata "Jaszkowa"
8) Jacek "Jaszek"
9) Krzysiek "Monter"
10) Hania "Peiowa"
11) Piotrek "Peio"
Nadeszła sobota 30 sierpnia i o godzinie 6:00 spotkaliśmy się na parkingu stacji "Orlen" w Lubieszynie, skąd ruszyliśmy z rowerami na samochodach w wielogodzinną podróż do Castricum-Bakkum w pobliżu Amsterdamu.
Przed nami było blisko 900 km, a że jechaliśmy z dużą ilością rowerów, staraliśmy się nie przekraczać 120 km/h, gdyż potem zaczynał się robić "wir w baku".
Za namową Jacka pojechaliśmy inną trasą niż ta sugerowana przez nawigację, a mianowicie przez groblę Afsluitdijk, zbudowaną w latach 1927-1932 na morskiej zatoce Zuiderzee.
Oddziela ona słodkowodny obecnie zbiornik IJsselmeer od Morza Północnego (tak Holendrzy wyrywają tereny morzu).
Lasek na grobli do wyboru ;))).
Wieczorem dotarliśmy na camping i dostaliśmy przydział swoich namiotów.
Przyznam, że moje kojarzenie po tylu godzinach jazdy było MOCNO ograniczone, ale jakoś dałem radę ;).
Następnego dnia fotografujemy "Stefana", czyli miejscowego albatrosa, który żył z turystyki :))).
Tak wygląda nasze obozowisko, rewelacja !!!
Niespiesznie (przynajmniej co niektórzy przyzwyczajeni do relaksacyjnie rozmemłanego relaksu ;))) zbieramy się na wycieczkę do miejscowości Haarlem (czy nie kojarzy się to Wam z niebezpiecznym miejscem w USA ?) ;))).
Na trasę prowadzi nas Piotrek "Peio" i jego nawigacja...a ja cóż, przyznam się, że na kolejnej wyprawie w końcu mam chęć jechać za kimś, a nie prowadzić.
Słowa uznania dla Piotrka, w końcu mogłem jechać jak cielę i niczym się nie przejmować!
Fotka prawie grupowa przed recepcją naszego campingu.
Nasz camping to największy jaki w życiu widziałem, a z Basią od blisko 15 lat jeździmy po campingach w całej Europie - mimo swej wielkości jest komfortowy, cichy i spokojny, choć czasem zdarzają się niestety niesforni goście.
Na szczęście w ciągu tych kilkunastu lat trafiło się to nam tylko kilka razy.
Kraju pochodzenia większości "zakłócaczy" ciszy nocnej dyskretnie nie zdradzę...
Ten camping ma już 100 lat!!!
Każdy wie, że w Holandii w miastach są drogi dla rowerów, ale pewnie nie każdy wie, że wszystkie prawie miejscowości są połączone jak nie drogami, to wręcz "autostradami' dla rowerów!!!
Dlaczego?
Bo chyba każdy Holender rodzi się wraz z małym rowerkiem :))).
Baśka żadnemu psu i kotu nie odpuści.
Nie zliczę, ile razy molestowała zwierzaki :))).
Punkt widokowy w wydmowym parku narodowym Castricum.
Wydmy ciągną się po horyzont!
W miasteczku o nazwie, której nie pamiętam trafia się nam taki oto widok!
Twierdzenia, że Holandia jest płaskim i nudnym krajem już teraz zaczynają się "dematerializować".
Trudno uwierzyć, ale na wręcz idealnie czystych ścieżkach Marzena łapie gumę !
Do Haarlem jedziemy w pewnym momencie przez bardzo przemysłowe tereny, które miejscami przypominają nasze Zakłady Chemiczne "POLICE" (wyglądem i "zapachem"). Ciekawe doświadczenie.
Tu z kolei widać statek, który chyba służy do odwiertów podmorskich.
Powoli wyjeżdżamy ze strefy przemysłowej.
Domy przypominają mi nieco Anglię.
Kolejna "autostrada" dla rowerów - porównajcie jej szerokość do drogi dla samochodów!
W końcu wjeżdżamy do miejscowości o "murzyńsko" brzmiącej nazwie...autostradą oczywiście!
W mieście trwa jakaś parada, tłumy niemożebne.
Film Jacka:
Budynek dawnych koszar.
Typowe dla Holandii widoki kanałów.
Jeszcze je namiętnie fotografuję, ale potem przestanę, bo będzie ich zatrzęsienie.
Kościół w Haarlem.
Kościół kościołem, ale większości z nas chce się sikać, więc korzystamy z jakiegoś TOI-TOI'a stojącego przed remontowanym domem. Nikt nas nie opierdzielił.
Rozmawiam z "chyba pastorem" z tegoż kościoła, pytając o dojazd do centrum. Oprócz wskazówek słyszymy też historię miejsca. Kiedy dziękuję po holendersku "Dank u wel", tenże "chyba pastor" się dziwi.
Cóż, na studiach z pewnych powodów przez rok uczyłem się holenderskiego i tu powoli odzyskuję zapomnianą przez lata mowę, choć ani zasobów ani doświadczenia nie mam wielkiego, zawsze to jednak coś.
Standardowy widok w Holandii.
Docieramy na rynek w Haarlem.
Kościół...
Misiacz...
Miejscowe obuwie ;))).
Wnętrze kościoła.
Do kościoła zaś przyklejone są sklepiki...i lodziarnie, na które notorycznie polują Basia i Marzena ;).
Uliczki w Haarlem.
Port i kanały.
Kazano mi tańczyć na rurze, nie mogłem odmówić ;))).
Chwila przerwy.
W Holandii nawet na autostradzie może "nagle" otworzyć się most zwodzony...
...i trzeba poczekać.
Opuszczamy miasto.
Widok na basztę.
Tym razem zamiast jechać terenami przemysłowymi, robimy sobie skrót promem.
Dla rowerzystów oczywiście za darmo, w końcu to cywilizowany kraj.
Na koniec niespodzianka...prawie kilometr "skrótu" drogą dla koni.
Wiem, że "Monter" się do tego nie przyzna, ale czuję że był tym zachwycony !!! ;)))
Wracamy na camping i przygotowujemy obiad dla naszych współlokatorów z namiotu ...no dobra, piwko też się otworzyło ;).
P.S. W Holandii widok rowerzysty w "lycrach" i na trekkingu jest wyjątkowo egzotyczny.
Obserwowano nas jak ufoludków ;))).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1321 (kcal)
Od czego by tu zacząć? Może od tego, że pewnego dnia Robert "Foxik" rzucił temat (kontynuowany potem przy współpracy Basi "Misiaczowej") by wykorzystując camping z gotowymi, stacjonarnymi namiotami odwiedzić na rowerach Holandię.
Korzystaliśmy już z tej formy w tamtym roku, tyle że pojechaliśmy tylko samochodem.
Namiociki są wyposażone w łóżka, kuchenkę, lodówkę i naczynia kuchenne, więc wiele zabierać nie trzeba.
Potem przyszedł czas na kompletowanie ekipy, bazującej głównie na sprawdzonym towarzystwie z organizowanych przez "Misiacz Tour" ;))) wyjazdów na Rugię, gdzie wypoczywaliśmy i bawiliśmy się fantastycznie, a od śmiechu bolały nas brzuchy.
Doszły też "nowe" osoby, które nie miały z nami okazji być na Rugii, czyli Hania i Piotrek "Peiowie" i Krzysiek "Monter".
Tradycyjnie z Basią, jak przed każdą organizowaną przez nas wyprawą odtańczyliśmy "Taniec Słońca". Kto z nami wyjeżdżał, wie że na takich wyjazdach zawsze jest udana pogoda (również i teraz tak było, choć wcześniejsze zapowiedzi meteorologów były dołujące). Możecie w to wierzyć lub nie, ale świadków od lat jest wielu ;))).
Na paru grupowych wyjazdach z użyciem kilku samochodów używaliśmy z Basią krótkofalówek, co pozwalało zachować stałą łączność i trzymać się w kupie.
Tym razem doskonały sprzęt o zasięgu kilku kilometrów zapewnił Krzysiek "Monter".
Nie wszyscy mogli pojechać. Ku naszemu ubolewaniu z powodów rodzinnych musiał zrezygnować Piotrek "Bronik", którego chyba nam wszystkim bardzo brakowało :(((.
Razem wyjechało nas 11 osób:
1) Basia "Misiaczowa"
2) Paweł "Misiacz"
3) Marzena "Foxy"
4) Robert "Foxik"
5) Basia "Rudzielec"
6) Ewa vel ... a nie ujawnię nowej ksywki z campingu ;)))
7) Beata "Jaszkowa"
8) Jacek "Jaszek"
9) Krzysiek "Monter"
10) Hania "Peiowa"
11) Piotrek "Peio"
Nadeszła sobota 30 sierpnia i o godzinie 6:00 spotkaliśmy się na parkingu stacji "Orlen" w Lubieszynie, skąd ruszyliśmy z rowerami na samochodach w wielogodzinną podróż do Castricum-Bakkum w pobliżu Amsterdamu.
Przed nami było blisko 900 km, a że jechaliśmy z dużą ilością rowerów, staraliśmy się nie przekraczać 120 km/h, gdyż potem zaczynał się robić "wir w baku".
Za namową Jacka pojechaliśmy inną trasą niż ta sugerowana przez nawigację, a mianowicie przez groblę Afsluitdijk, zbudowaną w latach 1927-1932 na morskiej zatoce Zuiderzee.
Oddziela ona słodkowodny obecnie zbiornik IJsselmeer od Morza Północnego (tak Holendrzy wyrywają tereny morzu).
Lasek na grobli do wyboru ;))).
Wieczorem dotarliśmy na camping i dostaliśmy przydział swoich namiotów.
Przyznam, że moje kojarzenie po tylu godzinach jazdy było MOCNO ograniczone, ale jakoś dałem radę ;).
Następnego dnia fotografujemy "Stefana", czyli miejscowego albatrosa, który żył z turystyki :))).
Tak wygląda nasze obozowisko, rewelacja !!!
Niespiesznie (przynajmniej co niektórzy przyzwyczajeni do relaksacyjnie rozmemłanego relaksu ;))) zbieramy się na wycieczkę do miejscowości Haarlem (czy nie kojarzy się to Wam z niebezpiecznym miejscem w USA ?) ;))).
Na trasę prowadzi nas Piotrek "Peio" i jego nawigacja...a ja cóż, przyznam się, że na kolejnej wyprawie w końcu mam chęć jechać za kimś, a nie prowadzić.
Słowa uznania dla Piotrka, w końcu mogłem jechać jak cielę i niczym się nie przejmować!
Fotka prawie grupowa przed recepcją naszego campingu.
Nasz camping to największy jaki w życiu widziałem, a z Basią od blisko 15 lat jeździmy po campingach w całej Europie - mimo swej wielkości jest komfortowy, cichy i spokojny, choć czasem zdarzają się niestety niesforni goście.
Na szczęście w ciągu tych kilkunastu lat trafiło się to nam tylko kilka razy.
Kraju pochodzenia większości "zakłócaczy" ciszy nocnej dyskretnie nie zdradzę...
Ten camping ma już 100 lat!!!
Każdy wie, że w Holandii w miastach są drogi dla rowerów, ale pewnie nie każdy wie, że wszystkie prawie miejscowości są połączone jak nie drogami, to wręcz "autostradami' dla rowerów!!!
Dlaczego?
Bo chyba każdy Holender rodzi się wraz z małym rowerkiem :))).
Baśka żadnemu psu i kotu nie odpuści.
Nie zliczę, ile razy molestowała zwierzaki :))).
Punkt widokowy w wydmowym parku narodowym Castricum.
Wydmy ciągną się po horyzont!
W miasteczku o nazwie, której nie pamiętam trafia się nam taki oto widok!
Twierdzenia, że Holandia jest płaskim i nudnym krajem już teraz zaczynają się "dematerializować".
Trudno uwierzyć, ale na wręcz idealnie czystych ścieżkach Marzena łapie gumę !
Do Haarlem jedziemy w pewnym momencie przez bardzo przemysłowe tereny, które miejscami przypominają nasze Zakłady Chemiczne "POLICE" (wyglądem i "zapachem"). Ciekawe doświadczenie.
Tu z kolei widać statek, który chyba służy do odwiertów podmorskich.
Powoli wyjeżdżamy ze strefy przemysłowej.
Domy przypominają mi nieco Anglię.
Kolejna "autostrada" dla rowerów - porównajcie jej szerokość do drogi dla samochodów!
W końcu wjeżdżamy do miejscowości o "murzyńsko" brzmiącej nazwie...autostradą oczywiście!
W mieście trwa jakaś parada, tłumy niemożebne.
Film Jacka:
Budynek dawnych koszar.
Typowe dla Holandii widoki kanałów.
Jeszcze je namiętnie fotografuję, ale potem przestanę, bo będzie ich zatrzęsienie.
Kościół w Haarlem.
Kościół kościołem, ale większości z nas chce się sikać, więc korzystamy z jakiegoś TOI-TOI'a stojącego przed remontowanym domem. Nikt nas nie opierdzielił.
Rozmawiam z "chyba pastorem" z tegoż kościoła, pytając o dojazd do centrum. Oprócz wskazówek słyszymy też historię miejsca. Kiedy dziękuję po holendersku "Dank u wel", tenże "chyba pastor" się dziwi.
Cóż, na studiach z pewnych powodów przez rok uczyłem się holenderskiego i tu powoli odzyskuję zapomnianą przez lata mowę, choć ani zasobów ani doświadczenia nie mam wielkiego, zawsze to jednak coś.
Standardowy widok w Holandii.
Docieramy na rynek w Haarlem.
Kościół...
Misiacz...
Miejscowe obuwie ;))).
Wnętrze kościoła.
Do kościoła zaś przyklejone są sklepiki...i lodziarnie, na które notorycznie polują Basia i Marzena ;).
Uliczki w Haarlem.
Port i kanały.
Kazano mi tańczyć na rurze, nie mogłem odmówić ;))).
Chwila przerwy.
W Holandii nawet na autostradzie może "nagle" otworzyć się most zwodzony...
...i trzeba poczekać.
Opuszczamy miasto.
Widok na basztę.
Tym razem zamiast jechać terenami przemysłowymi, robimy sobie skrót promem.
Dla rowerzystów oczywiście za darmo, w końcu to cywilizowany kraj.
Na koniec niespodzianka...prawie kilometr "skrótu" drogą dla koni.
Wiem, że "Monter" się do tego nie przyzna, ale czuję że był tym zachwycony !!! ;)))
Wracamy na camping i przygotowujemy obiad dla naszych współlokatorów z namiotu ...no dobra, piwko też się otworzyło ;).
P.S. W Holandii widok rowerzysty w "lycrach" i na trekkingu jest wyjątkowo egzotyczny.
Obserwowano nas jak ufoludków ;))).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
65.36 km (1.00 km teren), czas: 04:19 h, avg:15.14 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1321 (kcal)
Dzień 4. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Czwartek, 14 sierpnia 2014 | dodano: 15.08.2014Kategoria Mazury-Suwalszczyzna 2014, Po Polsce, Z Basią...
LITWA W POLSCE
Trasa: Sejny - Radziuszki - Klejwy - Vilkapedžiai (Wiłkopedzie) - Žvikeliai (Żwikiele) - Szejpiszki - Smolany - Rejszokiemie - Trakiškes (Trakiszki) - Oszkinie - Punskas (Puńsk) - Wojtokiemie - Smolany - Sejny.
Dziś zabieram Basię z Sejn do Puńska, gdzie mało kto mówi po polsku. Jest tam według mnie bardziej litewsko niż na Litwie.
Po drodze będą fantastyczne trasy, osada Jaćwingów, morenowe krajobrazy, ciekawi ludzie i litewskie potrawy...będzie "egzotycznie"...
Ale po kolei...
Budzimy się niezbyt wcześnie w naszej agroturystyce w Kryłatce, jemy śniadanie i przygotowujemy zestaw kulinarny na rower.
Idziemy do szopy, gdzie rowery znajdują się pod bacznym okiem małych syjamskich kociaków ;).
Ładujemy rowery i ruszamy, by przecisnąć się przez wręcz zawalony tranzytowym ruchem TIR-ów Augustów.
Dobrze, że powstaje obwodnica bo aż żal mieszkańców.
Sunąc w korku wydostajemy się na prawie pustą drogę do Sejn.
Po drodze zatrzymujemy się, by obejrzeć kościół w Gibach.
To miejsce wielu tragicznych wydarzeń z czasów wojny, najpodlejszym jednak z nich była tzw. Obława Augustowska, gdzie NKWD z udziałem polskich komunistycznych sługusów i UB wyłapało blisko 7.000 mieszkańców okolicznych miejscowości podejrzewanych o sprzyjanie polskiemu podziemiu.
Z liczby tej blisko 600 osób wymordowano, a miejsce ich pochówku jest tajemnicą do dziś.
Na ścianie widoczne plansze z nazwiskami ofiar.
Ruszamy dalej i docieramy do Sejn, skąd dalej pojedziemy już na rowerach w kierunku Puńska (litewski Punskas).
Najpierw jednak zwiedzamy tzw. Białą Synagogę i Dom Talmudyczny.
Ja tenże Dom Talmudyczny zwiedziłem nawet dokładniej, ale nie będę się wdawał w szczegóły ;))).
W Sejnach znajduje się również bardzo duży klasztor podominikański.
Robi wrażenie.
Z Sejn do Puńska nie chcemy jechać główną drogą, ale kluczyć szutrami wśród cudownych morenowych krajobrazów.
Kto by pomyślał, że "Misiacze" same bez przymusu zjadą z asfaltu :))).
Taka jest jednak Suwalszczyzna, akurat w szutrach biegnących poza głównymi szlakami tkwi jej charakterystyczny urok.
Na razie jednak chcąc dostać się do Radziuszek, robimy sobie "skrót" przez budowę drogi ;).
Długo nim nie jedziemy i wkrótce pomykamy morenowymi wzgórzami piękną asfaltową dróżką.
Pomykamy to może za mocne słowo, bo tego dnia wieje iście diabelski wiatr z prędkością ok. 9-10 m/s i niestety nie jest on w plecy.
Jego boczne uderzenia wręcz potrafią skręcić kołem, co nie jest zbyt bezpieczne, więc chciał nie chciał jedziemy powoli.
Przecinamy główną szosę Sejny - Puńsk i wtaczamy się na charakterystyczną szutrówkę.
Dobrze, że w nocy pokropiło.
Dzięki temu nie zakopujemy się w piachu i nie unosi się pył.
Widoki są bajeczne, mógłbym cykać fotkę za fotką.
Basia mówi, że i tak ich za mało zrobiłem :).
Niebo dziś wygląda jak z Photoshopa, ale to zasługa naszego porannego "Tańca Słońca", ponieważ niebo było zachmurzone, a w Sejnach zapowiadano lekki opad.
Znów taniec zadziałał, choć nie precyzowaliśmy kształtu chmur ;).
Bociek na rżysku...niespecjalnie mi się fotka udała, ale była zamówiona przez Basię.
Kolejny fantastyczny krajobraz!
Wyjeżdżamy z lasu i docieramy do wioski Vilkapedžiai, czyli po naszemu Wiłkopedzie.
Te tereny są zamieszkane głównie przez Litwinów i jest to tutaj zupełnie normalne, że nazwy są dwujęzyczne, z czego z kolei władze litewskie robią problem Polakom zamieszkałym na Litwie. Według mnie przydaje to rejonom specyficznego klimatu i podoba mi się to.
Krzyż przydrożny z litewskimi napisami.
Jak wykorzystać starą karoserię od Wartburga?
Ekologicznie, budując przystanek PKS lub kapliczkę, bo nie znam przeznaczenia tej budowli ;))).
Kresowe klimaty i stary Wartburg, hehehe ;))).
Powoli zbliżamy się do Puńska, a wiatr szaleje nadal.
Zatrzymuję się, by sfotografować szyld agroturystyki zaprzyjaźnionej z tą naszą w Kryłatce.
Zawsze to namiar na przyszłość bo już widzę, że Basia jest po uszy zakochana w Suwalszczyźnie (a kiedyś nie chciała tu przyjechać, hehehe) ;).
Korzystając z rady zawartej w jednym z przewodników, kierujemy się na rekonstrukcję osady Jaćwingów (tak twierdzą) w Oszkiniach.
Serce Prus i Jaćwieży...
Dojazd do osady.
Brama główna, jeszcze w budowie.
Takie domki na terenie osady można sobie wynająć.
Część główna "rekonstrukcji" otoczona palisadą.
Piszę celowo "rekonstrukcji", bo nie sądzę, by Jaćwingowie mieli szyby w oknach ;))).
Sądziliśmy, że będzie to coś w rodzaju wioski Wkrzan w Torgelow czy Wikingów w Wolinie, gdzie można zapoznać się z życiem i kulturą ówczesnych mieszkańców, tymczasem ta konstrukcja to raczej "wariacja na temat" przygotowana głównie pod imprezy i turystów.
W tej sytuacji wydaje się nam, że 6 zł / os. za wstęp to nieco wygórowana cena.
Przyznam jednak, że może być to świetne miejsce na nocleg i wieczorną biesiadę przy ognisku.
Wyjeżdżamy z osady i docieramy do Puńska (lit. Punskas).
Samo w sobie miasteczko nie jest jakoś atrakcyjne architektonicznie, natomiast jest ciekawe ze względu na jego mieszkańców.
Na ulicy praktycznie cały czas słyszy się tylko język litewski, w tym samym języku opisane są również sklepy.
W jednym z nich próbuję kupić kindziuk, ale z jego braku zadowalam się litewską kiełbaską.
Trzeba próbować regionalnych smaków.
W tym to celu udajemy się do restauracji "Sodas" (po polsku oznacza to sad owocowy), w której byłem również w roku 2008.
Polecam, bo jedzenie choć może nie najtańsze to jest wyborne, a obsługa przesympatyczna.
Jakość musi kosztować i tyle, to naturalne.
Wdajemy się w rozmowę z jednym z mieszkańców, który uczy mnie kilku zwrotów po litewsku.
Zamawiamy dwie typowo litewskie potrawy.
Pierwsza to czenaki, czyli zapiekana w kociołku mieszanka mięsa, ziemniaków, ogórków kiszonych, kapusty i przypraw.
Pycha!
Druga potrawa to bliny litewskie nadziewane pysznym mięskiem i polane śmietaną z koperkiem.
Poezja smaku.
Na wynos zamawiamy coś w rodzaju makowca zwanego po litewsku šimtalapis, co w wolnym tłumaczeniu znaczy sto liści, choć nie wiem dlaczego.
Kończymy kawą i mooocno posileni udajemy się powrotną drogę do Puńska, tym razem cały czas szosą, bo słońce jest już coraz niżej.
Szybka fotka przed skansenem wsi litewskiej i jedziemy dalej.
Zajmuje nam to około godziny, podczas gdy 35 km po szutrach z postojami i zwiedzaniem trwało blisko 3 godziny.
Muszę tu też przyznać, że jestem pod wrażeniem kierowców z rejestracjami z okolic Sejn (BSE).
Naprawdę szanują rowerzystów, nie wyprzedzają "na gazetę", używają kierunkowskazów, a przed zakrętami jadą powoli za nami, by upewnić się czy z przeciwka nic nie nadjeżdża.
Prawie jak w Niemczech.
Zatrzymujemy się nad rzeczką o specyficznej "ziołowej" nazwie ;))).
Charakterystyczna drewniana chatka.
Docieramy do Sejn około godziny 19:00 i robimy ostatnie ujęcie na klasztor od drugiej strony.
Kolejna fantastyczna wycieczka, kolejny słoneczny dzień jak na zamówienie...i żal, że już jutro trzeba będzie stąd wyjechać.
Tyle jeszcze chcielibyśmy tu zobaczyć.
To rejon, do którego chętnie wrócimy.
Do Kryłatki na pewno, bo nie tylko jest tu sympatycznie, ale też jedzenie i napitki swojskie wybornie smakują w towarzystwie przemiłych gospodarzy, pani Małgosi i pana Bogdana.
Dziękujemy za wspaniały pobyt! :)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
61.04 km (35.00 km teren), czas: 03:45 h, avg:16.28 km/h,
prędkość maks: 20.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1257 (kcal)
Dzień 3. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Środa, 13 sierpnia 2014 | dodano: 13.08.2014Kategoria Z Basią..., Po Polsce, Mazury-Suwalszczyzna 2014
PAŁAC PACA, DOLINA ROSPUDY, UROCZYSKO "ŚWIĘTE MIEJSCE"
Trasa: Dowspuda - Święte Miejsce w Dolinie Rospudy - Raczki - Dowspuda.
Dziś do dalszego zwiedzania Suwalszczyzny postanawiamy zaangażować nasz samochód i nie jest to lenistwo, a zdrowy rozsądek.
Na celowniku mamy Pałac Paca w Dowspudzie oraz magiczą Dolinę Rospudy i Święte Miejsce Jaćwingów ulokowane nad samą Rospudą.
Sęk w tym, że do Dowspudy mamy 40 km drogą, którą ciągnie od granicy TIR za TIR-em, więc nie widzimy sensu tak się narażać i męczyć.
Ruszamy z "Leśnego Dworku" w Kryłatce, zatłoczonymi drogami dojeżdżamy do Dowspudy i tam rozładowujemy rowery.
W tych okolicach fajne jest to, że nie wszystko jeszcze jest skomercjalizowane i po prostu normalnie i za darmo zostawiamy samochód na parkingu przed pałacem.
Zwiedzanie również nic nie kosztuje.
Na zachodzie skasowano by nie tylko za to, ale nawet za obejrzenie Świętego Miejsca nad Rospudą.
Zwiedzamy pozostałości pałacu, który oglądałem również w roku 2008 na wyprawie sakwiarskiej.
Jak pisałem wtedy:
"To, co zostało zbudowane - zostało wkrótce zdemolowane przez Rosjan po Powstaniu Listopadowym, kiedy to generałowi Pacowi skonfiskowano majątek i przekazano generałowi rosyjskiemu.
Czego się tylko się Rosjanie nie dotkną, zwykle zamienia się w ruinę i z pałacu pozostało w zasadzie tylko główne wejście, które mimo wszystko prezentuje się bardzo ładnie.
Przed rosyjską demolką pałac wyglądał tak:"
"Wart Misiacz Paca, a Pac pałaca" ;).
Tego raczej nie nasmarowała Basia... ;).
...choć prawdę mówiąc, kręciła się w pobliżu ;).
Smętne resztki.
Pałac po konfiskacie popadał w ruinę, potem zaczęto go rozbierać na cegły...ot, rosyjski zmysł gospodarczy, zrabować i zniszczyć.
Aleja prowadząca do pałacu.
Po zwiedzeniu ruszamy na czerwony szlak oznaczony jako rowerowy.
Jest bardzo malowniczy, ale tarka powstała na powierzchni szutru i występujący miejscami piasek są bardzo męczące.
Od drgań kierownicy mogą rozboleć ręce, mimo amortyzowanego widelca.
Odbijamy na rozjeździe szlakiem w prawo i po "przekopaniu się" przez piaski docieramy do nowego asfaltu.
Cóż za komfort!!!
Niestety, znów daje o sobie znać krnąbrne siodełko Basi, które mimo maksymalnego dokręcenia buja się nosem w górę i w dół na każdym wyboju.
W tej sytuacji oddaję Basi swojego "Favorita", a sam rozpoczynam "taniec na sztycy" ;))).
W pewnym momencie z asfaltu należy zjechać w las, skąd do Świętego Miejsca mamy 2 km, często w kopnym piachu.
Niby dystans niewielki, ale czasu zajął nam sporo.
Warto jednak było się napracować, by dotrzeć w to magiczne miejsce.
Sycimy się klimatem miejsca nim dotrą tu grupy kajakarzy uczestniczące w spływach.
Święte drzewo Jaćwingów zamienione potem na krzyż...ponoć cuda czyniło :).
Urocza Rospuda...można siedzieć i siedzieć...
Próbuję znów mocować się z siodełkiem, ale to na nic.
Tylko rozbolały mnie ręce i się wysmarowałem.
Dobrze, że magia miejsca działa i tłumi moją irytację.
Można umyć łapki w krystalicznie czystej wodzie...zapewne pozbyłem się też obciążeń mentalnych :).
Widok na kapliczkę.
W końcu nadpływają kajakarze z dziećmi, rozpoczyna się lekki jazgot, a to dla nas sygnał do odwrotu.
Wracamy na szutrówkę, gdzie Basia życzy sobie zdjęcie w towarzystwie samotnej sosenki :).
W pewnym momencie dojeżdżamy do rozwidlenia szlaku, w lewo niby sensowniej jechać, ale stoi znak, że za 1,5 km będzie zakaz wjazdu.
W prawo wiedzie czerwony szlak rowerowy, który z kolei na mapie wiedzie w lewo.
Decydujemy się pojechać według szlaku namalowanego na drzewach.
Okazuje się, że wybór jest niezbyt fortunny, bo zamiast do Dowspudy docieramy do Koniecboru, skąd musimy ruchliwą szosą pokonać prawie 3 km do Raczków.
Zapewne szlak zmieniono ze względu na budowaną w okolicy obwodnicę Augustowa...być może był to w tej sytuacji jedyny możliwy wybór.
Z Raczków docieramy do Pałacu Paca, gdzie czeka na nas samochód.
Pierwotny plan zakładał, że "oblecimy" jeszcze okolice jeziora Wigry 40 km dalej, a nawet okolice Puńska i Sejn, hehehe :))).
Byłaby to iście japońska wycieczka, gdybyśmy to zrealizowali.
My jednak czujemy się wyjątkowo "zaspokojeni" turystycznie, a także nieco wymęczeni piaskami i siodełkiem, choć dystans naprawdę był niewielki.
Postanawiamy wrócić do Augustowa, by skosztować dobrych i niedrogich kartaczy w "słynnym barze Ptyś" ;).
Tak wyglądał on w 2008 roku...
...a tak wygląda dziś.
Mimo zmiany na zewnątrz, wewnątrz nadal jest niedrogo, smacznie i sympatycznie.
Zamawiamy 5 ogromnych kul-pyz z mięskiem, a do tego sałatki i kawę.
Jedna kosztuje 5 zł; po dwóch człowiek czuje się pełny, a ja z łakomstwa...zamówiłem 3! :)
Chyba dobry smak sprawia, że wymyślam stwierdzenie:
"KTO NIE BYŁ W BARZE PTYŚ - TEN LESZCZ !!!" ;)))
Bo posileniu się zwiedzamy jeszcze pobliski kościół i wracamy do Kryłatki.
P.S.
Kto jeszcze nie wierzy w skuteczny "Taniec Słońca Misiaczów", niech dokładnie przyjrzy się zdjęciom z wyjazdu.
Wczoraj i dziś miało lać jak z cebra ;))).
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 504 (kcal)
Trasa: Dowspuda - Święte Miejsce w Dolinie Rospudy - Raczki - Dowspuda.
Dziś do dalszego zwiedzania Suwalszczyzny postanawiamy zaangażować nasz samochód i nie jest to lenistwo, a zdrowy rozsądek.
Na celowniku mamy Pałac Paca w Dowspudzie oraz magiczą Dolinę Rospudy i Święte Miejsce Jaćwingów ulokowane nad samą Rospudą.
Sęk w tym, że do Dowspudy mamy 40 km drogą, którą ciągnie od granicy TIR za TIR-em, więc nie widzimy sensu tak się narażać i męczyć.
Ruszamy z "Leśnego Dworku" w Kryłatce, zatłoczonymi drogami dojeżdżamy do Dowspudy i tam rozładowujemy rowery.
W tych okolicach fajne jest to, że nie wszystko jeszcze jest skomercjalizowane i po prostu normalnie i za darmo zostawiamy samochód na parkingu przed pałacem.
Zwiedzanie również nic nie kosztuje.
Na zachodzie skasowano by nie tylko za to, ale nawet za obejrzenie Świętego Miejsca nad Rospudą.
Zwiedzamy pozostałości pałacu, który oglądałem również w roku 2008 na wyprawie sakwiarskiej.
Jak pisałem wtedy:
"To, co zostało zbudowane - zostało wkrótce zdemolowane przez Rosjan po Powstaniu Listopadowym, kiedy to generałowi Pacowi skonfiskowano majątek i przekazano generałowi rosyjskiemu.
Czego się tylko się Rosjanie nie dotkną, zwykle zamienia się w ruinę i z pałacu pozostało w zasadzie tylko główne wejście, które mimo wszystko prezentuje się bardzo ładnie.
Przed rosyjską demolką pałac wyglądał tak:"
"Wart Misiacz Paca, a Pac pałaca" ;).
Tego raczej nie nasmarowała Basia... ;).
...choć prawdę mówiąc, kręciła się w pobliżu ;).
Smętne resztki.
Pałac po konfiskacie popadał w ruinę, potem zaczęto go rozbierać na cegły...ot, rosyjski zmysł gospodarczy, zrabować i zniszczyć.
Aleja prowadząca do pałacu.
Po zwiedzeniu ruszamy na czerwony szlak oznaczony jako rowerowy.
Jest bardzo malowniczy, ale tarka powstała na powierzchni szutru i występujący miejscami piasek są bardzo męczące.
Od drgań kierownicy mogą rozboleć ręce, mimo amortyzowanego widelca.
Odbijamy na rozjeździe szlakiem w prawo i po "przekopaniu się" przez piaski docieramy do nowego asfaltu.
Cóż za komfort!!!
Niestety, znów daje o sobie znać krnąbrne siodełko Basi, które mimo maksymalnego dokręcenia buja się nosem w górę i w dół na każdym wyboju.
W tej sytuacji oddaję Basi swojego "Favorita", a sam rozpoczynam "taniec na sztycy" ;))).
W pewnym momencie z asfaltu należy zjechać w las, skąd do Świętego Miejsca mamy 2 km, często w kopnym piachu.
Niby dystans niewielki, ale czasu zajął nam sporo.
Warto jednak było się napracować, by dotrzeć w to magiczne miejsce.
Sycimy się klimatem miejsca nim dotrą tu grupy kajakarzy uczestniczące w spływach.
Święte drzewo Jaćwingów zamienione potem na krzyż...ponoć cuda czyniło :).
Urocza Rospuda...można siedzieć i siedzieć...
Próbuję znów mocować się z siodełkiem, ale to na nic.
Tylko rozbolały mnie ręce i się wysmarowałem.
Dobrze, że magia miejsca działa i tłumi moją irytację.
Można umyć łapki w krystalicznie czystej wodzie...zapewne pozbyłem się też obciążeń mentalnych :).
Widok na kapliczkę.
W końcu nadpływają kajakarze z dziećmi, rozpoczyna się lekki jazgot, a to dla nas sygnał do odwrotu.
Wracamy na szutrówkę, gdzie Basia życzy sobie zdjęcie w towarzystwie samotnej sosenki :).
W pewnym momencie dojeżdżamy do rozwidlenia szlaku, w lewo niby sensowniej jechać, ale stoi znak, że za 1,5 km będzie zakaz wjazdu.
W prawo wiedzie czerwony szlak rowerowy, który z kolei na mapie wiedzie w lewo.
Decydujemy się pojechać według szlaku namalowanego na drzewach.
Okazuje się, że wybór jest niezbyt fortunny, bo zamiast do Dowspudy docieramy do Koniecboru, skąd musimy ruchliwą szosą pokonać prawie 3 km do Raczków.
Zapewne szlak zmieniono ze względu na budowaną w okolicy obwodnicę Augustowa...być może był to w tej sytuacji jedyny możliwy wybór.
Z Raczków docieramy do Pałacu Paca, gdzie czeka na nas samochód.
Pierwotny plan zakładał, że "oblecimy" jeszcze okolice jeziora Wigry 40 km dalej, a nawet okolice Puńska i Sejn, hehehe :))).
Byłaby to iście japońska wycieczka, gdybyśmy to zrealizowali.
My jednak czujemy się wyjątkowo "zaspokojeni" turystycznie, a także nieco wymęczeni piaskami i siodełkiem, choć dystans naprawdę był niewielki.
Postanawiamy wrócić do Augustowa, by skosztować dobrych i niedrogich kartaczy w "słynnym barze Ptyś" ;).
Tak wyglądał on w 2008 roku...
...a tak wygląda dziś.
Mimo zmiany na zewnątrz, wewnątrz nadal jest niedrogo, smacznie i sympatycznie.
Zamawiamy 5 ogromnych kul-pyz z mięskiem, a do tego sałatki i kawę.
Jedna kosztuje 5 zł; po dwóch człowiek czuje się pełny, a ja z łakomstwa...zamówiłem 3! :)
Chyba dobry smak sprawia, że wymyślam stwierdzenie:
"KTO NIE BYŁ W BARZE PTYŚ - TEN LESZCZ !!!" ;)))
Bo posileniu się zwiedzamy jeszcze pobliski kościół i wracamy do Kryłatki.
P.S.
Kto jeszcze nie wierzy w skuteczny "Taniec Słońca Misiaczów", niech dokładnie przyjrzy się zdjęciom z wyjazdu.
Wczoraj i dziś miało lać jak z cebra ;))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
24.15 km (20.00 km teren), czas: 01:44 h, avg:13.93 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 504 (kcal)
Dzień 2. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Wtorek, 12 sierpnia 2014 | dodano: 12.08.2014Kategoria Z Basią..., Po Polsce, Mazury-Suwalszczyzna 2014
BIEBRZAŃSKI PARK NARODOWY
Trasa: Kryłatka - Krasnybór - Lipsk - Szuszalewo - łąki i trawy - Kamienna Stara - Kamienna Nowa - Krasnybór - Kryłatka.
No to dotarliśmy wreszcie Suwalszczyznę!
Po ponad 2 godzinach jazdy samochodem z Mrągowa z rowerami na dachu zawitaliśmy do agroturystyki "Leśny Dworek" w Kryłatce, którą bardzo polecał mój tata.
Po powitaniu przez Panią Małgorzatę dosyć leniwie mościmy się w pokoju i prawdę mówiąc mamy wielkiego lenia.
Dochodzi jednak godzina 16:00, a ja chcę Basi pokazać, jaki był klimat mojej sakwiarskiej wyprawy na Suwalszczyznę w roku 2008.
U nas na "dzikim zachodzie" zupełnie nie ma tego klimatu i tego nastroju...
Najpierw analizujemy mapy i przewodniki.
Widok na podwórko...
...i na pole ;).
Wreszcie się zbieramy po podjęciu decyzji, że dziś objeżdżamy najbliższą okolicę, czyli Biebrzański Park Narodowy.
Trasa zaczyna się niewinnie...
Basia dostaje KOPA !!! :)))
Docieramy do Krasnoboru, gdzie chcemy zobaczyć, jaki nagrobek ufundował hrabia-reformator Karol Brzostowski swojej księgowej pani Rymaszewskiej...chyba nie tylko księgowej.
Nie mogła być dla niego tylko urzędniczką...na pewno nie tylko nią była.
Tu musiało być uczucie...
Rzut oka na miejscowy kościół (a są tu dwa)...
...i na jego wnętrze.
Ruszamy dalej na Lipsk.
Charakterystyczne dla tej części Polski są przydrożne kapliczki czy krzyże oplecione wstążeczkami, których nie uświadczysz na przykład na naszych ziemiach.
Przemierzamy lekką i relaksującą trasę przez piękne lasy parku narodowego, powoli zbliżając się do Lipska.
Drewniane zabudowania Suwalszczyzny.
Opuszczone niestety :(.
Monumentalny (jak dla mnie) kościół w Lipsku.
Sześć lat temu nie było tu "Biedronki", ale dziś jest i robimy w niej zakupy, w tym batony musli, które okażą się potem bardzo przydatne (muszę uprzejmie donieść, że Basia nie chciała dziś brać prowiantu, co nie było zbyt dobrym pomysłem;))).
Na szczęście się uparłem ;).
Ruszamy główną drogą w kierunku południowym i na moście zatrzymujemy się, by w końcu przyjrzeć się Biebrzy.
Z głównej drogi odbijamy typową dla Suwalszczyzny szutrówką na punkt widokowy, z którego nic nie widać ;))).
Zawracamy i za czas jakiś zjeżdżamy na Suszalewo...oczywiście szutrówką.
Widoki przepiękne!!!
W Suszalewie pokonujemy brukowaną drogę i obszczekujące nas burki ;).
Miejscowe klimaty...
Za Suszalewem już komfort...i kto by pomyślał, że asfaltofil "Misiacz" tak powie o szutrówce, hehehe.
A jednak!
Po bruku Suszalewa to wręcz autostrada!
Widoczek zamówiony przez Basię...skażony cieniem "Misiacza" :D.
Dzięki poradzie Marka co do wyboru mapy i słusznemu uporowi Basi, która dokładną mapę Suwalszczyzny zakupiła jeszcze w Szczecinie tuż przed wyjazdem (ja chciałem w Augustowie, ale w sumie nie wiem kiedy miałbym to zrobić hehe ;))) jakoś sobie radzimy, ale w pewnym momencie droga oznaczona jako szlak niebieski kończy się...w szczerym polu !!!
W obejściu nieopodal widzę starszą panią podlewającą grządki, więc podjeżdżam i pytam o szlak.
Pani odradza, bo mówi że jest długi i prawie nieprzejezdny i najlepiej będzie jak...pojedziemy po łące po śladach ciągnika, przeprawimy się przez rów melioracyjny i już zaraz będziemy w Starej Kamiennej, gdzie będzie dobra szutrówka :).
No dobra, no to ruszamy skrótem, z którego byłby dumny sam Krzysiek "Monter" :))).
"Już-zaraz" wymagało nieco wysiłku, ale już jesteśmy na szutrówce.
W tle charakterystyczne dla regionu drewniane zabudowania...
Wreszcie z ulgą wtaczamy się na asfalt i docieramy do Kamiennej Starej, gdzie fotografujemy rzeźby aniołów.
Robi się późno, słońce coraz niżej i coraz chłodniej, a do Kryłatki trochę jest, więc by nie pętać się po łąkach odpalam nawigację w telefonie i jak po sznurku zmierzamy do celu...szutrówką oczywiście, a w Jastrzębnej Pierwszej poboczem przy brukowanej drodze.
Wreszcie zamykamy pętlę i docieramy do Krasnoboru, skąd mamy już tylko 5 km do Kryłatki.
Zapada zmierzch...
To była super wycieczka, dzięki której udało mi się pokazać choć z grubsza, na czym polega klimat wędrówek po Suwalszczyźnie.
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1121 (kcal)
Trasa: Kryłatka - Krasnybór - Lipsk - Szuszalewo - łąki i trawy - Kamienna Stara - Kamienna Nowa - Krasnybór - Kryłatka.
No to dotarliśmy wreszcie Suwalszczyznę!
Po ponad 2 godzinach jazdy samochodem z Mrągowa z rowerami na dachu zawitaliśmy do agroturystyki "Leśny Dworek" w Kryłatce, którą bardzo polecał mój tata.
Po powitaniu przez Panią Małgorzatę dosyć leniwie mościmy się w pokoju i prawdę mówiąc mamy wielkiego lenia.
Dochodzi jednak godzina 16:00, a ja chcę Basi pokazać, jaki był klimat mojej sakwiarskiej wyprawy na Suwalszczyznę w roku 2008.
U nas na "dzikim zachodzie" zupełnie nie ma tego klimatu i tego nastroju...
Najpierw analizujemy mapy i przewodniki.
Widok na podwórko...
...i na pole ;).
Wreszcie się zbieramy po podjęciu decyzji, że dziś objeżdżamy najbliższą okolicę, czyli Biebrzański Park Narodowy.
Trasa zaczyna się niewinnie...
Basia dostaje KOPA !!! :)))
Docieramy do Krasnoboru, gdzie chcemy zobaczyć, jaki nagrobek ufundował hrabia-reformator Karol Brzostowski swojej księgowej pani Rymaszewskiej...chyba nie tylko księgowej.
Nie mogła być dla niego tylko urzędniczką...na pewno nie tylko nią była.
Tu musiało być uczucie...
Rzut oka na miejscowy kościół (a są tu dwa)...
...i na jego wnętrze.
Ruszamy dalej na Lipsk.
Charakterystyczne dla tej części Polski są przydrożne kapliczki czy krzyże oplecione wstążeczkami, których nie uświadczysz na przykład na naszych ziemiach.
Przemierzamy lekką i relaksującą trasę przez piękne lasy parku narodowego, powoli zbliżając się do Lipska.
Drewniane zabudowania Suwalszczyzny.
Opuszczone niestety :(.
Monumentalny (jak dla mnie) kościół w Lipsku.
Sześć lat temu nie było tu "Biedronki", ale dziś jest i robimy w niej zakupy, w tym batony musli, które okażą się potem bardzo przydatne (muszę uprzejmie donieść, że Basia nie chciała dziś brać prowiantu, co nie było zbyt dobrym pomysłem;))).
Na szczęście się uparłem ;).
Ruszamy główną drogą w kierunku południowym i na moście zatrzymujemy się, by w końcu przyjrzeć się Biebrzy.
Z głównej drogi odbijamy typową dla Suwalszczyzny szutrówką na punkt widokowy, z którego nic nie widać ;))).
Zawracamy i za czas jakiś zjeżdżamy na Suszalewo...oczywiście szutrówką.
Widoki przepiękne!!!
W Suszalewie pokonujemy brukowaną drogę i obszczekujące nas burki ;).
Miejscowe klimaty...
Za Suszalewem już komfort...i kto by pomyślał, że asfaltofil "Misiacz" tak powie o szutrówce, hehehe.
A jednak!
Po bruku Suszalewa to wręcz autostrada!
Widoczek zamówiony przez Basię...skażony cieniem "Misiacza" :D.
Dzięki poradzie Marka co do wyboru mapy i słusznemu uporowi Basi, która dokładną mapę Suwalszczyzny zakupiła jeszcze w Szczecinie tuż przed wyjazdem (ja chciałem w Augustowie, ale w sumie nie wiem kiedy miałbym to zrobić hehe ;))) jakoś sobie radzimy, ale w pewnym momencie droga oznaczona jako szlak niebieski kończy się...w szczerym polu !!!
W obejściu nieopodal widzę starszą panią podlewającą grządki, więc podjeżdżam i pytam o szlak.
Pani odradza, bo mówi że jest długi i prawie nieprzejezdny i najlepiej będzie jak...pojedziemy po łące po śladach ciągnika, przeprawimy się przez rów melioracyjny i już zaraz będziemy w Starej Kamiennej, gdzie będzie dobra szutrówka :).
No dobra, no to ruszamy skrótem, z którego byłby dumny sam Krzysiek "Monter" :))).
"Już-zaraz" wymagało nieco wysiłku, ale już jesteśmy na szutrówce.
W tle charakterystyczne dla regionu drewniane zabudowania...
Wreszcie z ulgą wtaczamy się na asfalt i docieramy do Kamiennej Starej, gdzie fotografujemy rzeźby aniołów.
Robi się późno, słońce coraz niżej i coraz chłodniej, a do Kryłatki trochę jest, więc by nie pętać się po łąkach odpalam nawigację w telefonie i jak po sznurku zmierzamy do celu...szutrówką oczywiście, a w Jastrzębnej Pierwszej poboczem przy brukowanej drodze.
Wreszcie zamykamy pętlę i docieramy do Krasnoboru, skąd mamy już tylko 5 km do Kryłatki.
Zapada zmierzch...
To była super wycieczka, dzięki której udało mi się pokazać choć z grubsza, na czym polega klimat wędrówek po Suwalszczyźnie.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
54.55 km (20.00 km teren), czas: 03:09 h, avg:17.32 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1121 (kcal)
Dzień 1. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Niedziela, 10 sierpnia 2014 | dodano: 12.08.2014Kategoria Mazury-Suwalszczyzna 2014, Z Basią..., Po Polsce
MRĄGOWO I OKOLICE
Trasa: Mrągowo - Popowo Sałęckie - Mrągowo.
Tym razem nasz wyjazd z Basią jest dość nietypowy. Pakujemy w Szczecinie rowery na samochód i ruszamy w trasę liczącą 560 km. W Polsce jej przejechanie zajmuje od 8-9 godzin (w tym czasie zwykle dojeżdżam ze Szczecina do Strasbourga we Francji).
Dojeżdżamy do Mrągowa, skąd po 3 dniach ruszymy pod Augustów, gdzie mamy zaklepaną agroturystykę.
Chcę pokazać Basi okolice, po których kręciliśmy się z Markiem z sakwami na "dzikiej" (jak dla mnie;)) wyprawie w 2008 roku.
W upalne południe wsiadamy w Mrągowie na rowery i zabieramy mamę, która chce podjechać na pobliski cmentarz.
Dystans krótki, bo mama już dawno nie jeździła, a wyszło równo 6 km.
Odprowadzamy z Basią mamę do domu, a sami ruszamy dłuuugim i ostrym podjazdem do Popowa Sałęckiego.
Tam Basia stwierdza, że coś jej w rowerze skrzypi, więc robię rundkę.
Wystarczy nieco WD-40 w jedną śrubkę i jest ok...ale, ale.
Siodełko się rusza... :(((
Kto zna historię siodełek Basi wie, że w ciągu kilku lat zepsuło się jej lub wymieniła ich z 7 sztuk :))).
Próbuję dokręcić, ale okazuje się, że na śrubie jest zerwany gwint, więc nie pozostaje nic innego, jak zawrócić do domu.
Dziś na szczęście tylko śruba, ale to kolejny epizod w tej historii.
Siodełka u Basi padają jak muchy :))).
Daję Basi swoje własne, na którym śmiga jak koks, a sam wracam na bujającym się siodełku Basi.
Dystans nie powalił, bo nieco ponad 11 km, ale tak naprawdę nastawiamy się bardziej na Suwalszczyznę, a dziś tak przy okazji, bo okolice Mrągowa specjalnie interesujące nie są.
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 254 (kcal)
Trasa: Mrągowo - Popowo Sałęckie - Mrągowo.
Tym razem nasz wyjazd z Basią jest dość nietypowy. Pakujemy w Szczecinie rowery na samochód i ruszamy w trasę liczącą 560 km. W Polsce jej przejechanie zajmuje od 8-9 godzin (w tym czasie zwykle dojeżdżam ze Szczecina do Strasbourga we Francji).
Dojeżdżamy do Mrągowa, skąd po 3 dniach ruszymy pod Augustów, gdzie mamy zaklepaną agroturystykę.
Chcę pokazać Basi okolice, po których kręciliśmy się z Markiem z sakwami na "dzikiej" (jak dla mnie;)) wyprawie w 2008 roku.
W upalne południe wsiadamy w Mrągowie na rowery i zabieramy mamę, która chce podjechać na pobliski cmentarz.
Dystans krótki, bo mama już dawno nie jeździła, a wyszło równo 6 km.
Odprowadzamy z Basią mamę do domu, a sami ruszamy dłuuugim i ostrym podjazdem do Popowa Sałęckiego.
Tam Basia stwierdza, że coś jej w rowerze skrzypi, więc robię rundkę.
Wystarczy nieco WD-40 w jedną śrubkę i jest ok...ale, ale.
Siodełko się rusza... :(((
Kto zna historię siodełek Basi wie, że w ciągu kilku lat zepsuło się jej lub wymieniła ich z 7 sztuk :))).
Próbuję dokręcić, ale okazuje się, że na śrubie jest zerwany gwint, więc nie pozostaje nic innego, jak zawrócić do domu.
Dziś na szczęście tylko śruba, ale to kolejny epizod w tej historii.
Siodełka u Basi padają jak muchy :))).
Daję Basi swoje własne, na którym śmiga jak koks, a sam wracam na bujającym się siodełku Basi.
Dystans nie powalił, bo nieco ponad 11 km, ale tak naprawdę nastawiamy się bardziej na Suwalszczyznę, a dziś tak przy okazji, bo okolice Mrągowa specjalnie interesujące nie są.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
11.35 km (0.00 km teren), czas: 00:48 h, avg:14.19 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 254 (kcal)
Ósemka ze środkiem w Torgelow.
Niedziela, 3 sierpnia 2014 | dodano: 03.08.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Od dawna mieliśmy chęć pojawić się w Torgelow na rowerach, a zwłaszcza Basia "Misiaczowa", tyle że w taki upał dojazd aż ze Szczecina mógłby być nieco męczący.
Dlatego zgadaliśmy się z Marzeną "Foxikową", że pojedziemy tym razem jej samochodem do Pasewalku i tam "zakręcimy ósemkę" na mapie ze środkiem w Torgelow i wierzchołkiem w Ueckermunde.
Do naszej trójki dołączyli również Beata i Jacek "Jaszkowie", Piotrek "Bronik" i Krzysiek "Monter", zabierając się samochodem Jacka.
Najpierw po godzinie 9:00 wyruszyliśmy do Loecknitz, bo w planie były zakupy, a zwłaszcza wymiana skrzynek pustych na pełne ;).
Informacja: "czerwone" Netto w środku Loecknitz zostało zamknięte i przeniesione do zupełnie nowego budynku na wylocie na Pasewalk. Jest wygodniej i przestronniej, ale co najważniejsze, z okazji otwarcia na wszystkie towary był upust, w związku z czym zakupiłem 2 skrzyneczki piwka "Gutshaus" w cenie "na nasze" po 86 groszy za butelkę :))).
Po wypakowaniu rowerów na głównym placu Pasewalku tradycyjna fotka grupowa.
Ruszyliśmy do Torgelow dojazdem zachodnim, czyli wzdłuż drogi na Anklam, by potem przez Hammer dotrzeć do żywego skansenu "Wioska Wkrzan".
Dziś akurat jej nie zwiedzaliśmy, ale warto bo żyją w niej ludzie chodzący w dawnych strojach i według dawnej wkrzańskiej tradycji, którą nieco naruszają popijając czasami ukradkiem Coca-Colę i rozmawiając przez komórki :D. Można też zakupić "wkrzańskie hamburgery" robione na podpłomykach.
Widok z mostku na rzeczcze Uecker (Wkra), nad którą położony jest skansen.
Ekipa przy mostku.
Z tego miejsca potoczyliśmy się niespiesznie do samego Torgelow do znanego nam Imbissu (czyli tzw. "Bimbisiku"), gdzie co niektórzy nawodnili się pysznym "izotonikiem" Hasseroeder ;).
Naprzeciwko, tuż za rzeczką w miejskiej "filii" wioski Wkrzan odbywał się ślub, gdzie przygrywano na starych instrumentach i gdzie odbywały się turnieje rycerskie.
Para młoda popływała sobie łodzią napędzaną wiosłami obsługiwanymi przez dawnych Słowian (dziwnym trafem mówili oni po niemiecku;)).
Po popasiku dotarliśmy do Eggesin, gdzie "Monter" pociągał nas nieco po zaułkach i osiedlach, by pokazać nam muzeum wojskowe.
Z tej "armatki" może było strzelać na odległość do 30 km !!!
Stamtąd dotarliśmy do Ueckermunde, gdzie tradycyjnie wstąpiliśmy do Turka w barze "Uecker 66" na pyszny lacmahun i kawę, a po posiłku zajechaliśmy jeszcze na drobne zakupy do Lidla.
Gdy wyjeżdżaliśmy drogą wiodącą już bezpośrednio do Torgelow, Jacek i Krzysiek pokazali nam wiatrak holenderski i jakiegoś mechanicznego menela, który machał do nas chusteczką ;).
Jeszcze przed opuszczeniem miasteczka zostaliśmy zaprowadzeni na wieżę widokową, z której szczytu cyknąłem Basi fotkę.
Po wizycie na wieży powróciliśmy na trasę do Torgelow.
Wiele razy pokonywałem ten odcinek, ale zawsze myślałem, że biegnąca w lesie dróżka to jakieś piaszczyste badziewie, dlatego zawsze pomykałem szosą.
Tymczasem okazało się, że jest tam może niezbyt gładki, ale jednak asfalcik, a do tego trasa jest znacznie bardziej malownicza.
Zaraz na wjeździe do Pasewalku skręciliśmy w prawo w nowo wybudowaną drogę dla rowerów wiodącą do centrum.
Już nie trzeba jechać przy głównej ulicy wlotowej.
Przy trasie znajdują się eksponaty związane z kolejnictwem.
Ostatnia fotka na rynku w Pasewalku przed powrotem do domu... i kolejna udana wycieczka za nami.
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1518 (kcal)
Dlatego zgadaliśmy się z Marzeną "Foxikową", że pojedziemy tym razem jej samochodem do Pasewalku i tam "zakręcimy ósemkę" na mapie ze środkiem w Torgelow i wierzchołkiem w Ueckermunde.
Do naszej trójki dołączyli również Beata i Jacek "Jaszkowie", Piotrek "Bronik" i Krzysiek "Monter", zabierając się samochodem Jacka.
Najpierw po godzinie 9:00 wyruszyliśmy do Loecknitz, bo w planie były zakupy, a zwłaszcza wymiana skrzynek pustych na pełne ;).
Informacja: "czerwone" Netto w środku Loecknitz zostało zamknięte i przeniesione do zupełnie nowego budynku na wylocie na Pasewalk. Jest wygodniej i przestronniej, ale co najważniejsze, z okazji otwarcia na wszystkie towary był upust, w związku z czym zakupiłem 2 skrzyneczki piwka "Gutshaus" w cenie "na nasze" po 86 groszy za butelkę :))).
Po wypakowaniu rowerów na głównym placu Pasewalku tradycyjna fotka grupowa.
Ruszyliśmy do Torgelow dojazdem zachodnim, czyli wzdłuż drogi na Anklam, by potem przez Hammer dotrzeć do żywego skansenu "Wioska Wkrzan".
Dziś akurat jej nie zwiedzaliśmy, ale warto bo żyją w niej ludzie chodzący w dawnych strojach i według dawnej wkrzańskiej tradycji, którą nieco naruszają popijając czasami ukradkiem Coca-Colę i rozmawiając przez komórki :D. Można też zakupić "wkrzańskie hamburgery" robione na podpłomykach.
Widok z mostku na rzeczcze Uecker (Wkra), nad którą położony jest skansen.
Ekipa przy mostku.
Z tego miejsca potoczyliśmy się niespiesznie do samego Torgelow do znanego nam Imbissu (czyli tzw. "Bimbisiku"), gdzie co niektórzy nawodnili się pysznym "izotonikiem" Hasseroeder ;).
Naprzeciwko, tuż za rzeczką w miejskiej "filii" wioski Wkrzan odbywał się ślub, gdzie przygrywano na starych instrumentach i gdzie odbywały się turnieje rycerskie.
Para młoda popływała sobie łodzią napędzaną wiosłami obsługiwanymi przez dawnych Słowian (dziwnym trafem mówili oni po niemiecku;)).
Po popasiku dotarliśmy do Eggesin, gdzie "Monter" pociągał nas nieco po zaułkach i osiedlach, by pokazać nam muzeum wojskowe.
Z tej "armatki" może było strzelać na odległość do 30 km !!!
Stamtąd dotarliśmy do Ueckermunde, gdzie tradycyjnie wstąpiliśmy do Turka w barze "Uecker 66" na pyszny lacmahun i kawę, a po posiłku zajechaliśmy jeszcze na drobne zakupy do Lidla.
Gdy wyjeżdżaliśmy drogą wiodącą już bezpośrednio do Torgelow, Jacek i Krzysiek pokazali nam wiatrak holenderski i jakiegoś mechanicznego menela, który machał do nas chusteczką ;).
Jeszcze przed opuszczeniem miasteczka zostaliśmy zaprowadzeni na wieżę widokową, z której szczytu cyknąłem Basi fotkę.
Po wizycie na wieży powróciliśmy na trasę do Torgelow.
Wiele razy pokonywałem ten odcinek, ale zawsze myślałem, że biegnąca w lesie dróżka to jakieś piaszczyste badziewie, dlatego zawsze pomykałem szosą.
Tymczasem okazało się, że jest tam może niezbyt gładki, ale jednak asfalcik, a do tego trasa jest znacznie bardziej malownicza.
Zaraz na wjeździe do Pasewalku skręciliśmy w prawo w nowo wybudowaną drogę dla rowerów wiodącą do centrum.
Już nie trzeba jechać przy głównej ulicy wlotowej.
Przy trasie znajdują się eksponaty związane z kolejnictwem.
Ostatnia fotka na rynku w Pasewalku przed powrotem do domu... i kolejna udana wycieczka za nami.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
76.60 km (5.00 km teren), czas: 04:19 h, avg:17.75 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1518 (kcal)
Müritz, Müritz, Müritz !!!
Sobota, 26 lipca 2014 | dodano: 27.07.2014Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W doborowym składzie, wielokrotnie sprawdzonym na wyjazdach wielodniowych (niestety, nie wszyscy z "doborowych" mogli do nas dołączyć) postanowiliśmy dziś objechać drugie co do wielkości i największe wewnętrzne jezioro Niemiec, czyli Müritz, do którego przylega Park Narodowy Müritz wpisany na listę UNESCO.
Nad jezioro to ja i Basia "Misiaczowa" wybraliśmy się już po raz trzeci (bo warto), pierwszy raz byliśmy sami, na drugi wyjazd wybraliśmy się również z doborową ekipą, a ten jednorazowy objazd powstał w wyniku kaprysów pogody, prognoz i...spóźnionego "Tańca Słońca" :).
Plan był bowiem taki, że w piątek po południu ładujemy się z namiotami, rowerami i sprzętem biwakowym do samochodów i lądujemy na jakimś campingu nad jeziorem.
Niestety, zapowiedzi pogodowe były fatalne i miało padać, więc temat odpuściliśmy.
Dopiero potem Basia zabrała się za "Taniec Słońca" (a na dodatek ja tym razem się leniłem i nie odtańczyłem;)) i już wieczorem prognozy na sobotę się poprawiły :))).
Jako że było już późno, zdecydowaliśmy się na wersję jednodniową.
Umawiamy się na start ze stacji "Orlen" w Lubieszynie o godzinie 8:00.
Basia "Misiaczowa" i Piotrek "Bronik" w oczekiwaniu na "Foxików" i Ewę ;).
Teraz przed nami najmniej ciekawa część, czyli 2 godziny jazdy samochodami do Waren nad jeziorem.
Kiedy dojeżdżamy do Waren, okazuje się że w miasteczku trwają zawody triathlonowe i wiele ulic jest zamkniętych, w tym dojazd do znanego nam parkingu.
Na szczęście znajdujemy inny i przygotowujemy rowery do startu.
Zgłaszam propozycję, że nie prowadzę dziś wycieczki, a w końcu pojadę sobie za kimś innym zrelaksowany jak "cielak" :).
Niestety, naprędce zorganizowane tendencyjne głosowanie, kto ma nie być "cielakiem" kończy się wynikiem 5:1 za pozbawieniem mnie cielęcych przywilejów i znów mam prowadzić grupę ;).
Dobrze, że mam Basię, która zna trasę, a jak się później okaże, nie zawaha się poprowadzić nas "skrótami" (z "Monterem" się widziałaś? :))).
Słońce akurat chowa się za chmurami, ale nie mamy czasu czekać aż wyjdzie i robimy sobie grupową "słit focię" na brzegu jeziora.
Ruszamy, będąc co rusz zatrzymywani przez służby porządkowe zawodów, ponieważ nasza trasa przecina trasę zawodników i panuje "ruch wahadłowy".
Zaczyna się robić niemiłosierny upał, widać "Taniec Słońca" znów działa.
Drogą rowerową przy głównej szosie dojeżdżamy do Klink, gdzie ponownie oglądamy pałac.
Nad jeziorem zatrzymujemy się na przekąskę, po czym Basia proponuje nie wracać na ścieżkę, ale jechać dalej szutrówką nad brzegiem jeziora.
Trochę się zastanawiam jako "asfaltofil", co z tego wyniknie, ale okazuje się, że wybór był doskonały!
Trasa jest bardzo malownicza, a nawierzchnia równa.
Na kolejnym z postojów "wymuszam" na Basi tradycyjne już zdjęcie, podróbkę ujęcia z filmu "Gladiator", czego Basia za bardzo nie lubi, bo jak wiadomo Maximus odszedł w zaświaty, a ja mam przecież jeszcze pożyć z pożytkiem dla Basi :))).
To zresztą ostatnia okazja na zdjęcie, bo wszędzie już żniwa i "nadciąga jesień" (już od marca ;))).
Trasa na przemian jest szutrowa i asfaltowa i jest to naprawdę ciekawe urozmaicenie.
Wije się ona między polami zboża, a lasem...
...by znów przejść w wersję szutrową.
Dojeżdżamy do Sietow, gdzie najpierw zwiedzamy kościół, a potem zjeżdżamy do dość zatłoczonej turystami mariny.
Ciekawa wiata na łodzie.
Wracając na trasę, Marzena i Robert zakupują wędzonego "pstrąga napędowego" dla Marzeny.
Pyszny i świeżo uwędzony da jej potem potężnego kopa ("jakby pstrąg w nią wstąpił") i przydomek pędzący "Pstrąg" ;))).
Oglądamy miejscowy camping w ramach rekonesansu pod ewentualny przyszły przyjazd i ruszamy dalej.
Trasa jest przepiękna!
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Zatrzymujemy się nad jeziorem Müritz z kryształowo czystą i ciepłą wodą i robimy sobie popas w tym pięknym miejscu.
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Jadąc dalej natykamy się na bardzo fajny camping w Nitschow, wydaje się on idealną propozycją na przyszłość.
Coś nam tu jednak nie gra...
Dlaczego ci wszyscy ludzie chodzą po campingu...nago? :)))
Spacerują sobie jak gdyby nigdy nic z fiutkami i cyckami na wierzchu.
Rzut oka na cennik i skrót FKK w nawiasie wyjaśnia wszystko - to camping dla naturystów ;).
Jaka szkoda, bo to naprawdę super miejsce.
Ruszamy dalej i jeszcze przed Roebel znajdujemy przepiękne miejsce na plażowanie.
Do Roebel wjeżdżamy drogą rowerową przy zatłoczonym campingu.
Na brzegu tymczasem opalają się takie rarytasy (zwróćcie uwagę na ten ostatni, jest w kasku) ;).
To i ja skorzystam ;).
W marinie w Roebel korzystamy z darmowych i czyściutkich łazienek.
Napełniam bidony, z których wyjątkowo szybko dziś znikają nam płyny (a wzięliśmy ich ponad 6 litrów!!!) i moczę głowę i koszulkę, które i tak za chwilę odparują.
Basia i Ewa tymczasem wciągają po lodzie :).
Roebel to nie tylko marina.
To również kolorowe i malownicze miasteczko z przepiękną starówką.
Ponieważ czasu coraz mniej, a "skróty" i leniwe tempo bardzo podróż wydłużają, ruszamy więc na...kolejny "skrót" Basi, a tak naprawdę to jest to oficjalny szlak rowerowy wokół jeziora, który choć malowniczy, czasem aż za bardzo się wije.
Udaję więc, że przeoczyłem drogowskaz i wybieram szybszą trasę, ale ekipa czuwa i mnie zawraca (a niby takie "cielaczki" ;))).
Jedziemy szlakiem, który jest znacznie ciekawszy niż moja szybka opcja ("no i teraz widzicie, jaką Wam ładną trasę Misiacz znalazł"? :))).
Dojeżdżamy do Ludorf, gdzie zwiedzamy gotycki kościółek.
Nazywam go kościołem-UFO, bo ma dość niesamowity kształt.
Za Zielow czeka nas krótki, ale upierdliwy odcinek przez las wąską ścieżką zbudowaną z płyt ażurowych.
Za lasem mamy krótki postój.
To ekipa filmowa robi ujęcie do filmu dokumentalnego z czasów NRD (państwo na "e"? ENERDE ;))).
Nasze rowery i stroje jakoś nijak nie pasowały do kadru.
Piotrek komentuje stare rowery-rekwizyty, na co jeden z członków ekipy czystą polszczyzna pyta go, czy mu się podoba? ;)
Postój trwa jakieś 2-3 minuty, mijamy zgrzanych aktorów i jedziemy do Vipperow na południowym skraju jeziora.
Za nami 50 km "tej łatwiejszej" części trasy, bo przejazd przez park narodowy w części wschodniej ma częściowo przebiegać dość podmokłymi trasami gruntowymi ("mówię Wam, przez te skróty wyjdzie jakieś 100 km, a jeszcze końcówka po błotach" :))).
Przejeżdżamy przez Müritzarm, odnogę jeziora ciągnącą się na południe i wjeżdżamy do Rechlin, gdzie przeciskamy się przez jakiś festyn.
Wszyscy myślą o jednym - aby jak najszybciej dostać się do knajpki w dawnym budynku transformatorowni, gdzie czekają na nas lody i kawa, a na Piotrka "izotonik" ;).
Chcielibyśmy się polenić dłużej, ale czas leci i ruszamy dalej.
W Boek kończy się droga dla samochodów i ścieżka asfaltowa i wjeżdżamy na teren Müritz National Park.
W pewnym momencie tracimy orientację.
Gdy jedzie się w przeciwną stronę niż zwykle i to po lesie, wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Znajdujemy jakiś drogowskaz na drewnianej tabliczce do Waren i wynika z niego, że do celu mamy 8 km (a miało być ze 20).
Skręcamy w podanymi kierunku i powoli toczymy sie dość zarośniętą i mało używaną drogą leśną, myślę że "Monter" byłby zadowolony ;).
Ku naszemu zaskoczeniu, chaszcze kończą się po niecałych dwóch kilometrach i...wjeżdżamy na idealnie gładką, asfaltową "autostradę" dla rowerów.
Noo, tu to jeszcze nigdy nie byliśmy, bardzo wygodny skutek zgubienia trasy :).
Szybciutko dojeżdżamy do Waren, zostawiając daleko z boku długą i wijącą się błotnistą ścieżkę, której na szczęście dziś nie doświadczyliśmy (jest ładna, ale dość długa i grząska).
W Waren postanawiamy odbić w wydawałoby się znaną nam drogę kierującą na camping Ecktanen, obok którego znajduje się plaża (zamierzaliśmy zmyć z siebie pył drogi).
Najpierw znajdujemy dwa konie-jamniki, których sobie jakoś nie przypominamy z poprzednich wyjazdów ;).
Po około 1,5 km jazdy szutrem...znajdujemy koniec drogi i jakiś pensjonat i trzeba zawracać.
Ech, chyba już mamy przegrzane procesory ;).
Zawracamy i wreszcie znajdujemy drogę do campingu, gdzie z Piotrkiem zatrzymuję się przy sklepiku, a reszta zjeżdża stromą drogą na plażę.
Poszukiwanych przez Piotrka "izotoników" brak, więc ruszamy za grupą i...
No nie, to nie może być prawda ;(.
Kolejna wycieczka i kolejna wywrotka Basi (wcześniej na Müritz też już była, a potem w sierpniu ub. roku).
Na szczęście tym razem obyło się bez poważnych kontuzji, Basia robi jedynie lekkiego "szlifa", spada łańcuch i wypada pompka.
Płuczemy Basię z piasku, a sami wskakujemy do jeziora, by zmyć trudy drogi :).
Woda jest czysta i fantastyczna.
Odświeżeni ruszamy dalej i...stop.
Basia ma "kapcia" w przednim kole, który mógł być albo przyczyną albo skutkiem wywrotki.
Zmieniam gumę, ale jest tak gorąco, że szybko zapominam o kąpieli w jeziorze.
Troszkę nam to wszystko czasu zabrało, minęła godzina 20:00 a jesteśmy głodni i chcemy zdążyć na słynny już przepyszny kebab serwowany w porcie w Müritz (o zakupach w Lidlu i Netto możemy dziś już zapomnieć).
Zamawiamy z Basią lacmahun i kawę, podobnie Ewa i Piotrek, a Marzena i Robert pałaszują doner kebab i doner taler dziś dobrze doprawione dość specyficzną w smaku przyprawą o nazwie "der Foch" ;))).
Po posileniu się jedziemy na krótki objazd starówki, bo słońce już zachodzi, a przed nami długa droga.
Ładujemy rowery i już w nocy wracamy do Szczecina.
W domu jesteśmy po północy.
Fantastyczna wycieczka!!!
Jeżeli komuś znudziła się jakaś trasa, mamy radę: przejedźcie ją w przeciwnym kierunku, zupełnie nowe wrażenia!
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Nad jezioro to ja i Basia "Misiaczowa" wybraliśmy się już po raz trzeci (bo warto), pierwszy raz byliśmy sami, na drugi wyjazd wybraliśmy się również z doborową ekipą, a ten jednorazowy objazd powstał w wyniku kaprysów pogody, prognoz i...spóźnionego "Tańca Słońca" :).
Plan był bowiem taki, że w piątek po południu ładujemy się z namiotami, rowerami i sprzętem biwakowym do samochodów i lądujemy na jakimś campingu nad jeziorem.
Niestety, zapowiedzi pogodowe były fatalne i miało padać, więc temat odpuściliśmy.
Dopiero potem Basia zabrała się za "Taniec Słońca" (a na dodatek ja tym razem się leniłem i nie odtańczyłem;)) i już wieczorem prognozy na sobotę się poprawiły :))).
Jako że było już późno, zdecydowaliśmy się na wersję jednodniową.
Umawiamy się na start ze stacji "Orlen" w Lubieszynie o godzinie 8:00.
Basia "Misiaczowa" i Piotrek "Bronik" w oczekiwaniu na "Foxików" i Ewę ;).
Teraz przed nami najmniej ciekawa część, czyli 2 godziny jazdy samochodami do Waren nad jeziorem.
Kiedy dojeżdżamy do Waren, okazuje się że w miasteczku trwają zawody triathlonowe i wiele ulic jest zamkniętych, w tym dojazd do znanego nam parkingu.
Na szczęście znajdujemy inny i przygotowujemy rowery do startu.
Zgłaszam propozycję, że nie prowadzę dziś wycieczki, a w końcu pojadę sobie za kimś innym zrelaksowany jak "cielak" :).
Niestety, naprędce zorganizowane tendencyjne głosowanie, kto ma nie być "cielakiem" kończy się wynikiem 5:1 za pozbawieniem mnie cielęcych przywilejów i znów mam prowadzić grupę ;).
Dobrze, że mam Basię, która zna trasę, a jak się później okaże, nie zawaha się poprowadzić nas "skrótami" (z "Monterem" się widziałaś? :))).
Słońce akurat chowa się za chmurami, ale nie mamy czasu czekać aż wyjdzie i robimy sobie grupową "słit focię" na brzegu jeziora.
Ruszamy, będąc co rusz zatrzymywani przez służby porządkowe zawodów, ponieważ nasza trasa przecina trasę zawodników i panuje "ruch wahadłowy".
Zaczyna się robić niemiłosierny upał, widać "Taniec Słońca" znów działa.
Drogą rowerową przy głównej szosie dojeżdżamy do Klink, gdzie ponownie oglądamy pałac.
Nad jeziorem zatrzymujemy się na przekąskę, po czym Basia proponuje nie wracać na ścieżkę, ale jechać dalej szutrówką nad brzegiem jeziora.
Trochę się zastanawiam jako "asfaltofil", co z tego wyniknie, ale okazuje się, że wybór był doskonały!
Trasa jest bardzo malownicza, a nawierzchnia równa.
Na kolejnym z postojów "wymuszam" na Basi tradycyjne już zdjęcie, podróbkę ujęcia z filmu "Gladiator", czego Basia za bardzo nie lubi, bo jak wiadomo Maximus odszedł w zaświaty, a ja mam przecież jeszcze pożyć z pożytkiem dla Basi :))).
To zresztą ostatnia okazja na zdjęcie, bo wszędzie już żniwa i "nadciąga jesień" (już od marca ;))).
Trasa na przemian jest szutrowa i asfaltowa i jest to naprawdę ciekawe urozmaicenie.
Wije się ona między polami zboża, a lasem...
...by znów przejść w wersję szutrową.
Dojeżdżamy do Sietow, gdzie najpierw zwiedzamy kościół, a potem zjeżdżamy do dość zatłoczonej turystami mariny.
Ciekawa wiata na łodzie.
Wracając na trasę, Marzena i Robert zakupują wędzonego "pstrąga napędowego" dla Marzeny.
Pyszny i świeżo uwędzony da jej potem potężnego kopa ("jakby pstrąg w nią wstąpił") i przydomek pędzący "Pstrąg" ;))).
Oglądamy miejscowy camping w ramach rekonesansu pod ewentualny przyszły przyjazd i ruszamy dalej.
Trasa jest przepiękna!
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Zatrzymujemy się nad jeziorem Müritz z kryształowo czystą i ciepłą wodą i robimy sobie popas w tym pięknym miejscu.
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Jadąc dalej natykamy się na bardzo fajny camping w Nitschow, wydaje się on idealną propozycją na przyszłość.
Coś nam tu jednak nie gra...
Dlaczego ci wszyscy ludzie chodzą po campingu...nago? :)))
Spacerują sobie jak gdyby nigdy nic z fiutkami i cyckami na wierzchu.
Rzut oka na cennik i skrót FKK w nawiasie wyjaśnia wszystko - to camping dla naturystów ;).
Jaka szkoda, bo to naprawdę super miejsce.
Ruszamy dalej i jeszcze przed Roebel znajdujemy przepiękne miejsce na plażowanie.
Do Roebel wjeżdżamy drogą rowerową przy zatłoczonym campingu.
Na brzegu tymczasem opalają się takie rarytasy (zwróćcie uwagę na ten ostatni, jest w kasku) ;).
To i ja skorzystam ;).
W marinie w Roebel korzystamy z darmowych i czyściutkich łazienek.
Napełniam bidony, z których wyjątkowo szybko dziś znikają nam płyny (a wzięliśmy ich ponad 6 litrów!!!) i moczę głowę i koszulkę, które i tak za chwilę odparują.
Basia i Ewa tymczasem wciągają po lodzie :).
Roebel to nie tylko marina.
To również kolorowe i malownicze miasteczko z przepiękną starówką.
Ponieważ czasu coraz mniej, a "skróty" i leniwe tempo bardzo podróż wydłużają, ruszamy więc na...kolejny "skrót" Basi, a tak naprawdę to jest to oficjalny szlak rowerowy wokół jeziora, który choć malowniczy, czasem aż za bardzo się wije.
Udaję więc, że przeoczyłem drogowskaz i wybieram szybszą trasę, ale ekipa czuwa i mnie zawraca (a niby takie "cielaczki" ;))).
Jedziemy szlakiem, który jest znacznie ciekawszy niż moja szybka opcja ("no i teraz widzicie, jaką Wam ładną trasę Misiacz znalazł"? :))).
Dojeżdżamy do Ludorf, gdzie zwiedzamy gotycki kościółek.
Nazywam go kościołem-UFO, bo ma dość niesamowity kształt.
Za Zielow czeka nas krótki, ale upierdliwy odcinek przez las wąską ścieżką zbudowaną z płyt ażurowych.
Za lasem mamy krótki postój.
To ekipa filmowa robi ujęcie do filmu dokumentalnego z czasów NRD (państwo na "e"? ENERDE ;))).
Nasze rowery i stroje jakoś nijak nie pasowały do kadru.
Piotrek komentuje stare rowery-rekwizyty, na co jeden z członków ekipy czystą polszczyzna pyta go, czy mu się podoba? ;)
Postój trwa jakieś 2-3 minuty, mijamy zgrzanych aktorów i jedziemy do Vipperow na południowym skraju jeziora.
Za nami 50 km "tej łatwiejszej" części trasy, bo przejazd przez park narodowy w części wschodniej ma częściowo przebiegać dość podmokłymi trasami gruntowymi ("mówię Wam, przez te skróty wyjdzie jakieś 100 km, a jeszcze końcówka po błotach" :))).
Przejeżdżamy przez Müritzarm, odnogę jeziora ciągnącą się na południe i wjeżdżamy do Rechlin, gdzie przeciskamy się przez jakiś festyn.
Wszyscy myślą o jednym - aby jak najszybciej dostać się do knajpki w dawnym budynku transformatorowni, gdzie czekają na nas lody i kawa, a na Piotrka "izotonik" ;).
Chcielibyśmy się polenić dłużej, ale czas leci i ruszamy dalej.
W Boek kończy się droga dla samochodów i ścieżka asfaltowa i wjeżdżamy na teren Müritz National Park.
W pewnym momencie tracimy orientację.
Gdy jedzie się w przeciwną stronę niż zwykle i to po lesie, wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Znajdujemy jakiś drogowskaz na drewnianej tabliczce do Waren i wynika z niego, że do celu mamy 8 km (a miało być ze 20).
Skręcamy w podanymi kierunku i powoli toczymy sie dość zarośniętą i mało używaną drogą leśną, myślę że "Monter" byłby zadowolony ;).
Ku naszemu zaskoczeniu, chaszcze kończą się po niecałych dwóch kilometrach i...wjeżdżamy na idealnie gładką, asfaltową "autostradę" dla rowerów.
Noo, tu to jeszcze nigdy nie byliśmy, bardzo wygodny skutek zgubienia trasy :).
Szybciutko dojeżdżamy do Waren, zostawiając daleko z boku długą i wijącą się błotnistą ścieżkę, której na szczęście dziś nie doświadczyliśmy (jest ładna, ale dość długa i grząska).
W Waren postanawiamy odbić w wydawałoby się znaną nam drogę kierującą na camping Ecktanen, obok którego znajduje się plaża (zamierzaliśmy zmyć z siebie pył drogi).
Najpierw znajdujemy dwa konie-jamniki, których sobie jakoś nie przypominamy z poprzednich wyjazdów ;).
Po około 1,5 km jazdy szutrem...znajdujemy koniec drogi i jakiś pensjonat i trzeba zawracać.
Ech, chyba już mamy przegrzane procesory ;).
Zawracamy i wreszcie znajdujemy drogę do campingu, gdzie z Piotrkiem zatrzymuję się przy sklepiku, a reszta zjeżdża stromą drogą na plażę.
Poszukiwanych przez Piotrka "izotoników" brak, więc ruszamy za grupą i...
No nie, to nie może być prawda ;(.
Kolejna wycieczka i kolejna wywrotka Basi (wcześniej na Müritz też już była, a potem w sierpniu ub. roku).
Na szczęście tym razem obyło się bez poważnych kontuzji, Basia robi jedynie lekkiego "szlifa", spada łańcuch i wypada pompka.
Płuczemy Basię z piasku, a sami wskakujemy do jeziora, by zmyć trudy drogi :).
Woda jest czysta i fantastyczna.
Odświeżeni ruszamy dalej i...stop.
Basia ma "kapcia" w przednim kole, który mógł być albo przyczyną albo skutkiem wywrotki.
Zmieniam gumę, ale jest tak gorąco, że szybko zapominam o kąpieli w jeziorze.
Troszkę nam to wszystko czasu zabrało, minęła godzina 20:00 a jesteśmy głodni i chcemy zdążyć na słynny już przepyszny kebab serwowany w porcie w Müritz (o zakupach w Lidlu i Netto możemy dziś już zapomnieć).
Zamawiamy z Basią lacmahun i kawę, podobnie Ewa i Piotrek, a Marzena i Robert pałaszują doner kebab i doner taler dziś dobrze doprawione dość specyficzną w smaku przyprawą o nazwie "der Foch" ;))).
Po posileniu się jedziemy na krótki objazd starówki, bo słońce już zachodzi, a przed nami długa droga.
Ładujemy rowery i już w nocy wracamy do Szczecina.
W domu jesteśmy po północy.
Fantastyczna wycieczka!!!
Jeżeli komuś znudziła się jakaś trasa, mamy radę: przejedźcie ją w przeciwnym kierunku, zupełnie nowe wrażenia!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
94.72 km (50.00 km teren), czas: 05:59 h, avg:15.83 km/h,
prędkość maks: 33.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Breń, pałac w Mierzęcinie i opactwo cystersów. Upał!
Sobota, 19 lipca 2014 | dodano: 21.07.2014Kategoria Drawieński Park Narodowy, Po Polsce, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
"Tonąc w asfalcie, część 1."
Tak w zasadzie powinien brzmieć tytuł wpisu :).
Wpadłem na pomysł, że już czas wybrać się do Hani, Soi i Selmy do Brenia w ten weekend...no, czas już był dawno, ale okazji nie było.
W piątek po 20:30 z zapakowanymi na dach rowerami moim, Basi "Misiaczowej" i "Bronika" ruszyliśmy w 120 km podróż, przy okazji testując nową "szynę" rowerową Piotrka.
Podróż przebiegła szybko i pół godziny przed 23:00 zameldowaliśmy się Breniu witani przez Hanię oraz radosnym merdaniem ogonami przez Soję i Selmę :).
Posiedzieliśmy troszkę na werandzie przy tym i owym i poszliśmy spać do swoich pokoi, by nazajutrz upalnego dnia ruszyć na wycieczkę do pałacu w Mierzęcinie.
Na początek pokazujemy Piotrkowi kamienny średniowieczny drogowskaz przy rozstaju dróg w Breniu.
Przez Klasztorne, gdzie panował "ruch samochodowy jak w Klasztornym" dotarliśmy do Dobiegniewa, gdzie zatrzymujemy się w knajpce na polecane rewelacyjne pierogi domowe.
Faktycznie, można polecić bo mają fantastyczny smak!
Tak dobrze nam się siedzi, że postanawiamy wracając zajechać tu ponownie, ale tym razem na deser w postaci sernika i kawy.
Dodam, że upał jest tak niemiłosierny, że mój licznik wariuje i zaczyna wyświetlać wszystko, co się da wyświetlić!!!
Potem, gdy już "ostygnie", termometr w nim wskazuje w słońcu 44 st.C !!!
Na terenie pałacu Mierzęcinie byliśmy kilkakrotnie, ale chcemy pokazać go "Bronikowi".
Okazuje się jednak, że teraz już nie można na terenie posiadłości poruszać się na rowerach, trzeba je zostawić przy stróżówce i przemieszczać się pieszo, co w butach SPD nie jest za fajne...i do tego jeszcze ten piekielny upał.
Tu jesteśmy przy budynku gorzelni, ale nie wiemy czy nadal się coś w niej pędzi :).
Stare zbiorniki, pewnie na wodę życia ;).
Pałac w Mierzęcinie.
Basia i fontanna.
Poniżej pałacu znajdują się stawy i ogród japoński.
Warto zobaczyć i wziąć lepszy aparat niż ja miałem :).
Basia na mostku.
Domek japoński.
Stawy pokryte zieloniutką rzęsą, pomiędzy którymi wije się drewniany pomost.
Basia i "Bronik" lansują się na mostku.
Woda do stawów doprowadzana jest z przepływającej obok małej rzeczki...czy cokolwiek to jest.
Przez miejsca dopływów przerzucone są pnie drzew, nie wiem po co?
Może przeciw jakimś krnąbrnym kajakarzom?
Wracamy na wzniesienie, gdzie stoi pałac i korzystamy jeszcze z dostępnej łazienki, by zastosować "klimę rowerzysty", czyli zmoczyć wodą głowy i koszulki...która i tak po 20 minutach jest sucha, dlatego w sakwach wieziemy butelki z dodatkową wodą.
Wracamy do Dobiegniewa na wspomniany wcześniej sernik i kawę, ale niestety...w knajpce akurat odbywają się chrzciny i czas oczekiwania byłby niemiłosiernie długi, co w tym upale nie wróży za dobrze, więc kierujemy się do sklepów na zakupy.
Tam można odetchnąć, jest klima!
Po zakupach Piotrek nawilża ziemię dobiegniewską dobrym, białym winem kupionym na wieczór, które wysuwa mu się w czasie pakowania z sakwy.
Szyjka stłuczona, cenny płyn wycieka.
Wracając, kierujemy się na nowo wybudowaną ścieżkę rowerową nad jeziorem, co pozwala ominąć dość duży podjazd, którym zwykle się jeździło.
Wracamy nieco inną trasą, kierując się na Bierzwnik, gdzie chcemy Piotrkowi pokazać opactwo Cystersów.
Jedzie nam się bardzo ciężko, jakby coś z nas nagle wyssało siły.
Po chwili odkrywamy przyczynę.
Asfalt na naszych drogach jest tak "dobrej" jakości, że w wyniku upału nawet nasze rowery lekko się w niego zagłębiają zostawiając ślady.
Nie dziwi mnie więc, że po kilku przejazdach ciężarówek taka droga do niczego się nie nadaje.
Po pewnym czasie trafiamy na nawierzchnię lepszej jakości i odzyskujemy siły.
Na stacji benzynowej zatrzymujemy się na espresso i lody na patyku (Basia wygrywa kolejnego;)).
Dojeżdżamy do Bierzwnika i zwiedzamy opactwo.
Historia Bierzwnika i Brenia.
W tych okolicach działały trzy huty szkła.
Po zwiedzaniu wracamy na zasłużony odpoczynek do Brenia.
Mimo że było to tylko niecałe 48 km, to upał sprawia że odczuwamy to prawie jak 100, do czego zapewne przyczynił się mocno również grząski asfalt (co za określenie;))).
To już widok z naszego saloniku w Breniu, powstała ciekawa forma geometryczna z cienia dachu i pola :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
47.80 km (1.00 km teren), czas: 02:56 h, avg:16.30 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:36.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 953 (kcal)
Fantastic!
Niedziela, 1 czerwca 2014 | dodano: 01.06.2014Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Byłem dziś na fantastycznej wycieczce z kimś fantastycznym!
Pojechałem do Nowego Warpna z Basią :).
Niby zwykły wyjazd, a jakiś magiczny.
Rowerki na dach i hop!!!
Dziś w ogóle dla zupełnej odmiany nie wciągnąłem na siebie sportowych ciuchów z lycry i nie wsiadłem na KTM-a, ale jak jakiś cywil czy Niemiec...w zwykłych ciuchach pojechałem na miejskim rowerze...znaczy na "Fińczyku".
Zaparkowaliśmy na parkingu przed Dobieszczynem i potoczyliśmy się lasem w kierunku jeziora Piaski.
Nie chcieliśmy dziś tam zajeżdżać, bo w niedzielę często zbiera się tam "swołocz" z grillami, która za nic ma zakaz wjazdu tam samochodami i palenie ognia.
Zamiast tego od razu wjechaliśmy na niedawno oddaną do użtyku szutrówkę (tak, tak my, dwa asfaltofile ;))), która kończy się na szosie za Brzózkami w kierunku Nowego Warpna.
Nowe Warpno zawsze było urocze, ale inwestycje burmistrza są imponujące i sprawiają, że miasteczko coraz bardziej zyskuje na uroku...i te nowe ścieżki rowerowe z asfaltu.
Uczcie się od Nowego Warpna urzędasy szczecińskie, spece od kładzenia na drogi dla rowerów "polbruku" zakupionego od kuzyna czy kolesia.
Miasteczko z klimatem...
Miasteczko, gdzie podawany jest przepyszny sernik domowego wypieku...ale nie dziś.
Pani Magda była wczoraj tak zmęczona, że nie upiekła.
Pozostał nam więc deser lodowy i kawa.
Widok z wieży na promenadzie.
Tradycyjnie zdjęcie jakiejś łódeczki :).
Na parking do samochodu wróciliśmy nową, idealnie gładką drogą na Dobieszczyn (wiwat jakość a la Nowe Warpno) !!!
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 894 (kcal)
Pojechałem do Nowego Warpna z Basią :).
Niby zwykły wyjazd, a jakiś magiczny.
Rowerki na dach i hop!!!
Dziś w ogóle dla zupełnej odmiany nie wciągnąłem na siebie sportowych ciuchów z lycry i nie wsiadłem na KTM-a, ale jak jakiś cywil czy Niemiec...w zwykłych ciuchach pojechałem na miejskim rowerze...znaczy na "Fińczyku".
Zaparkowaliśmy na parkingu przed Dobieszczynem i potoczyliśmy się lasem w kierunku jeziora Piaski.
Nie chcieliśmy dziś tam zajeżdżać, bo w niedzielę często zbiera się tam "swołocz" z grillami, która za nic ma zakaz wjazdu tam samochodami i palenie ognia.
Zamiast tego od razu wjechaliśmy na niedawno oddaną do użtyku szutrówkę (tak, tak my, dwa asfaltofile ;))), która kończy się na szosie za Brzózkami w kierunku Nowego Warpna.
Nowe Warpno zawsze było urocze, ale inwestycje burmistrza są imponujące i sprawiają, że miasteczko coraz bardziej zyskuje na uroku...i te nowe ścieżki rowerowe z asfaltu.
Uczcie się od Nowego Warpna urzędasy szczecińskie, spece od kładzenia na drogi dla rowerów "polbruku" zakupionego od kuzyna czy kolesia.
Miasteczko z klimatem...
Miasteczko, gdzie podawany jest przepyszny sernik domowego wypieku...ale nie dziś.
Pani Magda była wczoraj tak zmęczona, że nie upiekła.
Pozostał nam więc deser lodowy i kawa.
Widok z wieży na promenadzie.
Tradycyjnie zdjęcie jakiejś łódeczki :).
Na parking do samochodu wróciliśmy nową, idealnie gładką drogą na Dobieszczyn (wiwat jakość a la Nowe Warpno) !!!
Rower:Fińczyk
Dane wycieczki:
46.22 km (10.00 km teren), czas: 02:34 h, avg:18.01 km/h,
prędkość maks: 30.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 894 (kcal)
Ruda woltyżerka na "Foxiku" w drodze do Moenkebude :).
Poniedziałek, 26 maja 2014 | dodano: 26.05.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Ponieważ ani my, znaczy "Misiacze" ani "Foxiki" (Marzena i Robert) nie jesteśmy miłośnikami tzw. "spędów" rowerowych (większość znajomych potoczyła się tłumnie na Tour de Natur w Criewen), my wybraliśmy się na trasę znaną, ale chyba naszą ulubioną.
Po zdjęciu rowerów z samochodów zaparkowanych w Rieth pojechaliśmy leśną drogą rowerową do Altwarp.
Celu jazdy tam większość się domyśla - to "fiszbuła".
Tym razem zamówiliśmy sobie buły z rybą pieczoną, tzw. Backfisch.
Jak zwykle smakowała wybornie, choć zapomnieliśmy trzepnąć jej fotki :).
Tradycyjnie fotki z portu w Altwarp.
W drodze powrotnej do Bellin zatrzymaliśmy się na przepięknej dzikiej plaży.
Lubię się dobrze ustawić w dobrym towarzystwie (foto "Foxik") ;).
Dziewczyny jakoś zmalały i jeszcze wspięły się na siodełko :).
Jako że plaża jest dzika, do głosu doszły dzikie żądze co niektórych ;).
Marzena znudzona rowerem dosiadła swego udomowionego ogiera, na którym planowała udać się do Ueckermunde na kebab.
Zwierz był nieco narowisty na początku, ale trzcinka szybko ustawiła krnąbrnego wierzchowca ;))).
Jeszcze przed Bellin zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, gdzie siedziała grupka rowerzystów z Polski (pozdrawiamy!)...którzy zapytali mnie, czy to nie ja piszę czasem bloga rowerowego, którego oni czytają :).
Basia również została rozpoznana, więc tym samym dołącza do grona "celebrytów" rozpoznawalnych już poza granicami kraju, hehehe :))).
Gdy dojeżdżaliśmy do Ueckermunde, nadciągnęła jakaś zabłąkana chmura i chciała się na nas zesikać, ale mieliśmy szczęście i od razu zatrzymaliśmy się w wiacie pod "pięknie pachnącą akacją, gdzie pogoda się przejaśnia" ;).
Tak się przejaśniała jakieś 20 minut i można było ruszyć dalej.
"Foxik" próbował wnosić jakieś tam reklamacje na mój i Basi pogodowy "Taniec Słońca", ale nie oszukujmy się, jesteśmy zaledwie początkującymi szamanami, a i tak zamiast zapowiadanej wielogodzinnej ulewy mieliśmy tylko 20 minutowy deszczyk...poza tym za "Taniec Słońca" nie wzięliśmy ani grosza, więc jakie reklamacje? :))).
W promocji było ;).
W Ueckermunde po "fiszbule" u co niektórych nie było już śladu, więc tradycyjnie zawitaliśmy do znajomego Turka w "Uecker 66" na jak zwykle przepyszny lahmacun.
"Misiacz-pierdołka" na ławeczce z "Kingsajzu" w Ueckermunde.
Ponieważ pogoda się wyklarowała, pomknęliśmy w kierunku Moenkebude, gdzie lubimy odwiedzać malowniczą marinę.
Niektórym marzyło się plażowanie, niektórzy mieli dość obojętny stosunek do wypoczynku w "smażalni foczek" :).
Wracaliśmy ponownie przez Ueckermunde, tym razem jednak trasą przez rzekę i koło plaży.
Znajomej rzeźbie "Misiacza" ktoś zapchał gębę trawą, oj nieładnie ;).
Na szczeście dobry człowiek szybko oczyścił mu pysk.
Plaża w Ueckermunde.
Przystań rybacka w Ueckermunde.
Do Rieth wróciliśmy tą samą trasą, którą startowaliśmy, ale zahaczyliśmy jeszcze o przystań, gdzie "Misiacz" do znudzenia próbuje swoich sił w kolejnych ujęciach ulubionej łódeczki.
Do domu dotarliśmy z Basią około godziny 20:00...i jeszcze na koniec gratulacje dla Basi za znakomitą formę, mimo że praktycznie w ogóle nie jeździ na rowerze - to dzięki bieganiu tak mocno kręci!
Przyznam, że i ja nie odczuwam już w ogóle potrzeby machania przerzutką na niektórych podjazdach, tak wg mnie oczuwalnie rośnie siła od biegania (prędkość maksymalną tego dnia uzyskałem...pod górkę:))) !
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1376 (kcal)
Po zdjęciu rowerów z samochodów zaparkowanych w Rieth pojechaliśmy leśną drogą rowerową do Altwarp.
Celu jazdy tam większość się domyśla - to "fiszbuła".
Tym razem zamówiliśmy sobie buły z rybą pieczoną, tzw. Backfisch.
Jak zwykle smakowała wybornie, choć zapomnieliśmy trzepnąć jej fotki :).
Tradycyjnie fotki z portu w Altwarp.
W drodze powrotnej do Bellin zatrzymaliśmy się na przepięknej dzikiej plaży.
Lubię się dobrze ustawić w dobrym towarzystwie (foto "Foxik") ;).
Dziewczyny jakoś zmalały i jeszcze wspięły się na siodełko :).
Jako że plaża jest dzika, do głosu doszły dzikie żądze co niektórych ;).
Marzena znudzona rowerem dosiadła swego udomowionego ogiera, na którym planowała udać się do Ueckermunde na kebab.
Zwierz był nieco narowisty na początku, ale trzcinka szybko ustawiła krnąbrnego wierzchowca ;))).
Jeszcze przed Bellin zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, gdzie siedziała grupka rowerzystów z Polski (pozdrawiamy!)...którzy zapytali mnie, czy to nie ja piszę czasem bloga rowerowego, którego oni czytają :).
Basia również została rozpoznana, więc tym samym dołącza do grona "celebrytów" rozpoznawalnych już poza granicami kraju, hehehe :))).
Gdy dojeżdżaliśmy do Ueckermunde, nadciągnęła jakaś zabłąkana chmura i chciała się na nas zesikać, ale mieliśmy szczęście i od razu zatrzymaliśmy się w wiacie pod "pięknie pachnącą akacją, gdzie pogoda się przejaśnia" ;).
Tak się przejaśniała jakieś 20 minut i można było ruszyć dalej.
"Foxik" próbował wnosić jakieś tam reklamacje na mój i Basi pogodowy "Taniec Słońca", ale nie oszukujmy się, jesteśmy zaledwie początkującymi szamanami, a i tak zamiast zapowiadanej wielogodzinnej ulewy mieliśmy tylko 20 minutowy deszczyk...poza tym za "Taniec Słońca" nie wzięliśmy ani grosza, więc jakie reklamacje? :))).
W promocji było ;).
W Ueckermunde po "fiszbule" u co niektórych nie było już śladu, więc tradycyjnie zawitaliśmy do znajomego Turka w "Uecker 66" na jak zwykle przepyszny lahmacun.
"Misiacz-pierdołka" na ławeczce z "Kingsajzu" w Ueckermunde.
Ponieważ pogoda się wyklarowała, pomknęliśmy w kierunku Moenkebude, gdzie lubimy odwiedzać malowniczą marinę.
Niektórym marzyło się plażowanie, niektórzy mieli dość obojętny stosunek do wypoczynku w "smażalni foczek" :).
Wracaliśmy ponownie przez Ueckermunde, tym razem jednak trasą przez rzekę i koło plaży.
Znajomej rzeźbie "Misiacza" ktoś zapchał gębę trawą, oj nieładnie ;).
Na szczeście dobry człowiek szybko oczyścił mu pysk.
Plaża w Ueckermunde.
Przystań rybacka w Ueckermunde.
Do Rieth wróciliśmy tą samą trasą, którą startowaliśmy, ale zahaczyliśmy jeszcze o przystań, gdzie "Misiacz" do znudzenia próbuje swoich sił w kolejnych ujęciach ulubionej łódeczki.
Do domu dotarliśmy z Basią około godziny 20:00...i jeszcze na koniec gratulacje dla Basi za znakomitą formę, mimo że praktycznie w ogóle nie jeździ na rowerze - to dzięki bieganiu tak mocno kręci!
Przyznam, że i ja nie odczuwam już w ogóle potrzeby machania przerzutką na niektórych podjazdach, tak wg mnie oczuwalnie rośnie siła od biegania (prędkość maksymalną tego dnia uzyskałem...pod górkę:))) !
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
71.00 km (8.00 km teren), czas: 04:03 h, avg:17.53 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1376 (kcal)