MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2011

Dystans całkowity:835.96 km (w terenie 206.10 km; 24.65%)
Czas w ruchu:51:39
Średnia prędkość:16.19 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma kalorii:16882 kcal
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:46.44 km i 2h 52m
Więcej statystyk

No to udowodniłem Wam, że nie jestem CYBORGIEM?

Czwartek, 30 czerwca 2011 | dodano: 30.06.2011
Mam nadzieję, że wszystkim, którzy do tej pory nazywali mnie Cyborgiem udowodniłem TYM WPISEM (KLIKNIJ), że nie mam nic wspólnego z byciem Cyborgiem i przy Was jestem tylko zwykłym turystą i spokojnym człowiekiem na rowerze, a wszystkie poprzednie komentarze odnośnie mojej rzekomej mocy były grubo przesadzone. Do grona "koksów" nijak nie pasuję. :) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)

137 z 200, czyli pierwsza Misiaczowa „termo-porażka”…:(((

Środa, 29 czerwca 2011 | dodano: 30.06.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec


We wtorek mój kolega Michał (którego niektórzy znają z wyjazdu BS do Torgelow) rzucił propozycję, by w środę pojechać do Schwedt i z powrotem. Po mej głowie snuł się pomysł uatrakcyjnienia wyjazdu o jakiś ciekawy punkt…w okolicy. ;)
Spotkaliśmy się o 8:00 przy płotku granicznym koło Schwennenz i już od samego dojazdu do tej wioski zaczął się lekki cyrk.
Po deszczach Rugii i Nordvorpommern wszystko mi zaczęło (akurat dziś) piekielnie skrzypieć, a już stery to dawały do wiwatu. Doraźnie strzyknąłem silikonem w sprayu i jazgot ustał.

Zdjęcie wykonane przez Michała na granicy.


Niemcy ścięli zarośla i trawę wzdłuż drogi do Schwennenz i pozostawili to na ziemi, więc całe to cholerstwo powkręcało się nam w przerzutki, rolki i w łańcuchy, chociaż starałem się nie pedałować. Mieliśmy co robić przez 10 minut.

Zdjęcie wykonane przez Michała w Schwennenz.


W Schwennenz skręciliśmy na Ladenthin. Wiem, że remontują tam drogę, ale założyliśmy, że rowerem damy radę się przedostać.


Początkowo szło nieźle, potem zaczął się sypki grunt i rowerki gdzieniegdzie pchaliśmy. Przy wzmagającym się upale stawało się to upierdliwe i męczące. Potem na drodze pojawiła się pracująca koparka wrzucająca urobek na ciężarówkę…a w zasadzie to my się tam pojawiliśmy, gdzie trwały roboty i gdzie nie powinno nas być. Robotnicy jednak na nasz widok nie obrzucili nas wyzwiskami, ale wstrzymali pracę i uprzejmie przepuścili nas, byśmy mogli przejechać. Niesłychane…

Z Ladenthin, przez Nadrensee, Radekow i Tantow dojechaliśmy do Mescherin, skąd można już było ścieżką wśród drzew zmierzać do Schwedt.


Zatrzymaliśmy się w Gartz przy resztkach mostu. Stoją przy nim trzy łuki: z drewna, stali i betonu, pokazujące z czego wykonany był most na przestrzeni wieków. Obok stoi kamień z podanymi informacjami.

Zdjęcia wykonane w Gartz przez Michała.




Przejechaliśmy przez drewniany mostek i dotarliśmy do Schwedt.


Przyszła pora na ujawnienie moich zamiarów. ;) Zaproponowałem, żeby będąc w Schwedt podjechać „jeszcze kawałek” na podnośnię w Niederfinow, gdzie byłem wcześniej z ekipą BS. Skąd taki pomysł? Ano stąd, że od rana jechało się nam znakomicie, forma wróżyła spokojne przejechanie 200 km, dumałem nawet o jakiejś „dokrętce” do 300! ;) Michał, który jeszcze niedawno kupił rower i zdobywał formę rowerzysty, obecnie jest szybko rozwijającym się cyborgiem, za którym trudno nadążyć. W każdym razie bez wysiłku przez 100 km trzymaliśmy prędkość 28-30 km/h (co nie było rozsądne przy planowanym dystansie i w upale dochodzącym do 36 st. C w słońcu, w którym cały czas praktycznie jechaliśmy).

Musieliśmy zdjąć kaski, bo jeszcze moment, a nasze głowy ugotowałyby się na twardo. ;) Upał był coraz bardziej nieznośny, więc przyszedł czas na zatrzymanie się na odpoczynek i posiłek wśród drzew przy wale przeciwpowodziowym przed Hochensaaten.




Miesjce naprawdę świetne!


Po posileniu się ruszyliśmy w stronę Hohensaaten, by tam znaleźć trasę do Oderberg i Niederfinow. Po przyjechaniu do Hohensaaten zaczęliśmy odczuwać skutki upału i tempa i przełożyliśmy wizytę na podnośni na inny termin, bowiem teraz oznaczałoby to dodatkowe 30 km. Przed nami przecież była kolejna setka.
Cyknęliśmy fotkę śluzie i pojechaliśmy do Hohenwutzen.


Kręcąc się po Hohenwutzen w poszukiwaniu sklepiku - o dziwo – natknęliśmy się w tej miejscowości na budkę sprzedającą…Fischbrötchen. Ne zaryzykowałem jednak, pomimo tego, że bardzo lubię te buły. Po prostu zbyt daleko od morza i nie wierzyłem w świeżość rybek, tym bardziej w upale 36 st.C. Sklepik się wreszcie znalazł i aż cud, że jeszcze istnieje, ponieważ tuż pod bokiem, dosłownie za mostem jest Osinów Dolny, gdzie nasi handlowcy sprzedają wszystko, co da się sprzedać. Targowiska ciągną się prawie pod Cedynię…;) Wsparliśmy więc ten opuszczony sklepik i smętne (nic dziwnego) małżeństwo go prowadzące, zakupując słodycze i lody. Wrażenie ciekawe, bo sklepik przypomina nasze stare sklepy „Społem” albo wiejskie „GS-y”.


Przejechawszy most na Odrze znaleźliśmy się w Polsce. Ruch spory, bo handel trwa. Zbliżając się do Cedynii, zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie rozegrała się bitwa wojsk Mieszka I i niemieckiego margrabiego Hodona. Tym razem naszym udało się wygrać. ;) Więcej informacji o bitwie TUTAJ.




Kiedy przejeżdżałem przez Cedynię poczułem, że coś się ze mną dzieje nie tak. Głowa zaczęła mi pulsować bólem, a nogi zrobiły się miękkie. Jeszcze przed chwilą będąc w miarę w pełni sił, teraz nie byłem prawie w stanie kręcić korbami. Płaskim terenem dojechaliśmy do leśnych wzgórz zaczynających się zaraz za Lubiechowem Dolnym. Jedyną opcją, której jeszcze mogłem używać było górskie przełożenie. Zupełnie nie wiem, co się ze mną działo. Upał był niesamowity, ale nie piłem mało, poszło prawie 2 litry izotonika, litr wody i pół litra jogurtu pitnego. Głowę miałem osłoniętą przed słońcem...W trakcie przerwy w lesie zmuszony byłem zaproponować dwie opcje: tzw. „telefon do przyjaciela” lub odbicie na Chojnę w Piasku, by tam wsiąść w PKP i wrócić tak do Szczecina. Jako, że PKP to chłam, a przedziały rowerowe to palarnia gromadząca tępych miłośników dymka, Michał zadzwonił po Elę, żeby podjechała po nas do Krajnika Dolnego ich kombi. Pozostawała jeszcze kwestia, jak ja mam się doczołgać do tego Krajnika.

Troszkę odpocząłem, ale ból rozsadzał mi głowę, nogi wiotkie nadal…jakoś jednak kręciłem. Jadąc przez las i niestety większość czasu pod górkę dotarliśmy do miejscowości Piasek, którą znam już z noclegu w trakcie ”Wyprawy Na Spływ Tratwami 2008”. Znajdująca się tam Leśniczówka „Piasek” posiada pokoje gościnne, można również rozbić tam namiot…więc trzeba tam w końcu wyruszyć w któryś weekend z jakąś sympatyczną ekipą rowerową, tym bardziej, że okoliczne tereny są wyjątkowo ciekawe, do Niemiec jest również blisko i można tam „zakotwiczyć” na 2-3 dni.
No dobra, marzenia marzeniami, a ja musiałem dojechać do Krajnika. ;)
Za miejscowością Zatoń droga w końcu przestała wyglądać w ten sposób ;))):



Można było już zjeżdżać do Krajnika Dolnego, gdzie zatrzymaliśmy się przy moście granicznym w knajpie „Przyjaźń” (sądząc po jakości neonu, to nazwa jeszcze z czasów socjalizmu ;))), która nie raz była odwiedzana już przez ekipę BS, bowiem serwuje znakomite zupy, w tym rewelacyjną pomidorową! Grillowane żarcie jest również dostępne.

Zasiedliśmy pod parasolami przy stołach, zamówiłem pomidorówkę, obmyłem się w łazience i troszkę lepiej się poczułem.


Przypuszczam, że mój stan wynikał albo z upału albo z faktu, że przez 14 dni prawie ciągiem, dzień w dzień jeździłem z Basią po Rugii i okolicach, choć w sumie były to przecież raczej relaksacyjne wycieczki. Być może prawda jest taka, że jak w żartach stwierdził Shrink: „Misiacz, Ty już jesteś po prostu stary…”

:)
:(
;)
;(
:|
:|
:|

Ech…do Szczecina zostało ledwie 60 km i nie było to w moim zasięgu. :|
Tak dumam tu i dumam, bo kiedy pokonywałem moją pierwszą 200-tkę, upał był również duży, no 28 st. a nie 36, ale jechałem wtedy zupełnie sam. Faktem jest, że tempa tak nie cisnąłem jak dziś…a dziś zrobiłem tak, jak nigdy nie robię. Teraz było 36 stopni, a mi było zimno i miałem gęsią skórkę...No dobra, dość!

Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że jednak warto zadzwonić po moją Basię, żeby przyjechała po mnie również samochodem, bo ilość miejsca w samochodzie Michała na 2 rowery i 3 osoby (Ela, Michał i ja) mogłaby okazać się niewystarczająca. Na szczęście „Basia-Taxi” było wolne i nasz oldtimer z Basią za kółkiem pojawił się 3 minuty po przyjeździe Eli. Niestety, samochód z bagażnikami rowerowymi stał w garażu zastawiony motorkiem i Basia przyjechała naszym niezawodnym pojazdem.
Wymagał on pewnej reorganizacji wnętrza, jako że ściągnąłem Basię prosto z zakupów, no i kombi to jednak nie jest. ;)
Po prawej widoczne upchnięte dwie doniczki z lawendą. ;)))
Nieplanowany powrót z Krajnika Dolnego. © Misiacz

Korzystając z faktu, że wracaliśmy samochodem, zatrzymaliśmy się, by w Gartz zakupić kilka niezbędnych napojów izotonicznych "Gebraut nach dem deutschen Reinheitsgebot". ;))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 137.12 km (5.00 km teren), czas: 06:14 h, avg:22.00 km/h, prędkość maks: 54.00 km/h
Temperatura:36.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2967 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(19)

Nordvorpommern, Rugia i Uznam na rowerze. DZIEŃ 4.

Środa, 29 czerwca 2011 | dodano: 29.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Niedziela 26.06.2011



Nadszedł ostatni dzień pobytu i przyszło się zbierać do Szczecina. Oczywiście nie zamierzaliśmy „poddać się bez walki”, co znaczy, że ostatni dzień nie mógł obyć się bez jazdy na rowerze. ;)))
Nie wypadało odjechać bez pożegnania z naszym „opiekunem”…;)

Niespiesznie zwinęliśmy obozowisko i po godzinie 11:30 ruszyliśmy do odległego o 64 km Trassenheide, znajdującego się już na wyspie Uznam.

Do celu dotarliśmy około godziny 12:30. Bezpłatny parking, który zapamiętałem z poprzedniej wizyty w Trassenheide był już oczywiście przerobiony na płatny, a że był daleko od początku trasy, najlepszym rozwiązaniem było pojechanie na parking jej bliższy. W międzyczasie zatrzymaliśmy się jeszcze przy informacji turystycznej, gdzie zakupiliśmy doskonałą, laminowaną mapę ścieżek rowerowych wyspy Uznam, z tej samej serii co uprzednio zakupiona mapa wyspy Rugia (koszt 4,95 EUR, dostępne w punktach informacji turystycznej).

Rowerki zdjęliśmy na parkingu blisko głównego zejścia na plażę.

W większości ścieżka ma postać szutrową i biegnie wzdłuż brzegu morskiego, od czasu do czasu przechodząc przez miejscowości wczasowe.

Zinnowitz. Z poprzedniego wyjazdu pamiętam jeszcze ścieżkę z ubitego żwiru, czy co to mogło tam być.
Teraz jest idealnie gładka nawierzchnia betonowa.

W Zinnowitz zachowało się wiele doskonale zachowanych zabytkowych budynków.

Przez miejscowość tą dość trudno się przedostać ze względu na ogromne ilości wczasowiczów snujące się po promenadzie.
Czasem niektórzy z nich znienacka włażą na ścieżkę, więc trzeba bardzo uważać, dlatego z przyjemnością ponownie wjechaliśmy w las.

Po drodze zatrzymaliśmy się gdzieś przy plaży, aby zjeść uprzednio przygotowane kanapki.
Jako, że była to plaża wydzielona dla psów (właściciele też mogą wejść;))), czas umilało nam obserwowanie harców labradora, który starał się przechytrzyć swojego pana.

Potem wsiedliśmy na rowery i dość marną ścieżką z kostki dotarliśmy do Koserow. Tam skończył się płaski teren i zaczęły się naprawdę ostre podjazdy i zjazdy. Czemu Ci Niemcy każą tu zejść z roweru, skoro tak fajnie można zjechać? ;)

Po zjechaniu z 16% teraz przyszło niestety podjechać pod 16%. Akurat na podjeździe Basia zastosowała się do znaku i zsiadła z roweru. ;)))
Jadąc to w górę to w dół dotarliśmy do miejscowości Ückeritz, gdzie planowaliśmy zawrócić. To stacja transformatorowa.

Deptak. Formalnie nie można tu jeździć na rowerze.

Na końcu zabudowań deptaka znajduje się duża wypożyczalnia rowerów, przy której można również z automatu wrzutowego kupić dętki rowerowe Schwalbe. Na pewno są dostępne dętki do normalnych rowerów, ale czy do dziwnych pojazdów typu rower MTB coś jest – tego nie sprawdziłem. ;))) Gdyby ktoś chciał pojeździć po tych terenach, a niekoniecznie ma jak dowieźć rower, wypożyczalnia oferuje wynajem na całą dobę w cenie od 5,50 EUR do 7,00 EUR, w zależności od rodzaju przerzutek i ilości biegów. Bardziej leniwi mogą wypożyczyć rower elektryczny o zasięgu do 70 km, dalej można już tylko pedałować, a jest co ciągnąć, bo toto waży chyba ze 30 albo i nawet 40 kg. Przy wypożyczalni znajduje się rzeźba ze zużytych rowerów.

Zajrzeliśmy jeszcze na plażę i zawróciliśmy w stronę Trassenheide. W tym miejscu muszę naprawdę pochwalić Basię, bo porwała się na długi podjazd o nachyleniu 16% i …dała radę! Większość rowerzystów rowery w tym miejscu podprowadzała. Zakwasy oczywiście są, ale tak buduje się formę. :)

W Koserow zatrzymaliśmy się na batonika przy punkcie widokowym.

Po dojechaniu do Zinnowitz poczuliśmy solidny głód, więc Basia oczywiście kupiła sobie Fischbrötchen, ja natomiast zapragnąłem odmiany i kupiłem bułę z wędzoną na miejscu pomorską kiełbachą Pommersche Wurst. Naprawdę sycące danie…;) Było też przyjemne miejsce, żeby podelektować się bułami.

Po posiłku, szutrową trasą dotarliśmy do Trassenheide. Automat parkingowy zażądał od nas 3 EUR.

Załadowaliśmy rowerki na samochód i po zakupach w Netto (otwarte było w niedzielę!) ruszyliśmy w stronę Wolgast, żeby zjechać z wyspy Uznam. Musieliśmy niestety poczekać 15 minut, ponieważ o godzinie 16:45 podniesiono most zwodzony, którędy przepuszczano statki do godziny 17:00. Na drodze momentalnie utworzył się gigantyczny korek. To właśnie dlatego zbudowano nowy, wiszący most na Rugię.


Most wreszcie zamknięto i można było wsiąść do samochodu i ruszyć do Szczecina. Dla urozmaicenia trasy pojechaliśmy sobie przez Ueckermunde, mając dobre wspomnienia z wycieczek rowerowych w tamte rejony. Cykloza rządzi się swoimi prawami i żąda bodźców nawet w samochodzie! ;)

Do Szczecina dotarliśmy około 19:50...i to już koniec wyjazdu. ;(((



FILM Z DNIA 4.

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 35.93 km (33.00 km teren), czas: 02:26 h, avg:14.77 km/h, prędkość maks: 54.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 725 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Nordvorpommern, Rugia i Uznam na rowerze. DZIEŃ 3.

Wtorek, 28 czerwca 2011 | dodano: 28.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Sobota 25.06.2011



Na campingowej tablicy ogłoszeń widniała prognoza jak byk, że sobota miała być dniem słonecznym, więc zaplanowaliśmy z Basią wyjazd ok. 100-kilometrowy (z przeprawą promem na wyspę) na niezbadaną jeszcze południowo-wschodnią część Rugii na półwysep Mönchgut do Klein Zicker (sam koniuszek;))). Obudziłem się ok. 6:00, żeby zebrać się na trasę i…położyłem się spać dalej, bo w tropik namiotu napieprzała ulewa…;((( Szykowała się „szklana pogoda” przy miejscowymi piwie lub książce (zabrałem profilaktycznie). Tak sobie lało i lało, więc przyszło ponownie zagadać z „Szefem Wszystkich Szefów”. Musiałem chyba za często prosić o pogodę, bo słońce wyjrzało dopiero około godziny 12:00, więc zmieniliśmy plany i przyszło nam załadować rowery na samochód. Wyruszyliśmy z campingu o godzinie 13:00, mieliśmy do przejechania autkiem jakieś 78 km do Klein Zicker.

Zajmuje to jednak trochę czasu, bo te malownicze aleje nie są zbyt szybkimi trasami. Co innego, jakby tu wpuścić naszych drogowców i drwali, migiem przerobiliby trasę na „bezpieczną” wycinając w pień wszystkie zabytkowe drzewa! ;)))

Dojeżdżając do Klein Zicker wiedzieliśmy już, że trafiliśmy w magiczne miejsce, zupełnie odmienne od części północnej, pięknej w zupełnie innym stylu. Tutejsze krajobrazy przypominały mi widoki zapamiętane z Walii…wzgórza, owce, klify… Pozostawała jeszcze kwestia parkingu. W Niemczech płaci się praktycznie ABSOLUTNIE za wszystko, za co można wziąć kasę, w niektórych miejscowościach poustawiane są nawet na ulicy automaty, gdzie NALEŻY UIŚCIĆ…opłatę klimatyczną za wizytę w danej miejscowości (oczywiście prawie nikt nie jest aż tak nadgorliwy, żeby po wjechaniu do miejscowości płacić klimatyczne w automacie;)))! Powoli sięga to granic absurdu. Niemcy zapewne niedługo przed miejscowościami ustawią bramki i będą sprzedawali bilety wstępu do miast i wsi ;))). Parking oczywiście był również płatny, więc wpadłem na pomysł, że wjadę na camping w Klein Zicker i zagadam, w końcu normalnie za samochód płaci się na campingu około 2 EUR za dobę (parking 1 EUR za godzinę). Nie na tym. Dogadałem się na 4 EUR za pozostawienie samochodu i byłoby to opłacalne, gdybyśmy nie stawiali go tam o 14:30, ale rano. W każdym razie nie było źle, przynajmniej nie musiałem się martwić, czy jak wrócę to nie skończy mi się czas w parkomacie.

Po zdjęciu rowerów mogliśmy ruszyć do Klein Zicker. Niech zdjęcia starczą za komentarz…nie wiem, jak mogę opisać takie widoki:


Niezmiennie zachwycają mnie nowoczesne domki kryte strzechą.

Ponieważ jest to ostatni już punkt przed „końcowym cyplem” Rugii, warto więc zatankować. ;)

Na samym końcu znajduje się punkt widokowy, z którego nie chce się odejść, klimaty naprawdę z lekka celtyckie.


Czasem nawet jak z westernu!

Zawróciliśmy z cypla i ruszyliśmy w stronę Thiessow.

Po drodze zajechaliśmy na przystań nad Zicker See.

Droga do Thiessow początkowo wiedzie wzdłuż wybrzeża.

Potem wjeżdża w las, do którego pędzi Basia.


Ścieżka od Thiessow do Lobbe wiedzie wzdłuż plaży, również przez las.

Zatrzymaliśmy się na posiłek na terenie campingu w Lobbe, który spenetrowaliśmy pod kątem ewentualnej wizyty w przyszłości i wstępnie bardzo nam się spodobał.
Po przerwie ruszyliśmy w kierunku Middelhagen. W oddali widać wzgórza Zicker.

Ścieżką tą jechaliśmy mając niesamowicie silny wiatr w twarz. Jakoś daliśmy radę.

Jak zwykle nie mogłem powstrzymać się przed robieniem fotek chatom krytym strzechą. Podobają mi się te ich „grzywki”, okna wyglądają tu jak oczy, a całość sprawia daje wrażenie spoglądania w niezbyt rozgarniętą twarz chłopka-roztropka. ;))) Te chatki mają specyficzne miny…;)

A to inny wyraz twarzy. ;)

Powoli dojeżdżaliśmy do Middelhagen.

Przed Middelhagen zaczęło się robić gęsto od ludzi, samochodów i dziwnych pojazdów, ponieważ trwał tam jakiś festyn połączony ze zlotem pojazdów z dawnego DDR.
Po drodze dla rowerów snuli się piesi i niespecjalnie chcieli z niej zejść, podobnie jak w Polsce…znów widać słowiańskie geny mieszkańców Rugii.

W Trabancie można sobie nawet jajko usmażyć. ;)))

Z Middelhagen chcieliśmy dostać się do Baabe, na razie było fajnie…

Tym razem ścieżka oznaczona na czerwono na mapie (co zwykle oznacza dobrej jakości nawierzchnię) okazała się piaszczystą drogą, po której rowery można było jedynie prowadzić. Pozostało nam zawrócić do Middelhagen, skąd inną drogą dostaliśmy się do Lobbe. Tam znaleźliśmy ścieżkę wiodącą do Göhren. Na trasie spotkaliśmy ciekawy rower, który miał na kierownicy wysoką owiewkę jak w motocyklu. Za owiewką, na siedzisku zamontowanym na ramie siedziało sobie małe dziecko i oglądało świat, a tatuś pedałował. Przynajmniej się much dzieciak nie najadł.
Niepotrzebnie zaczęliśmy wjeżdżać ostrym podjazdem do Göhren, tym bardziej, że znów coś się zaczęło dziać z przerzutką Basi, podejrzenie padło na linkę lub pancerz, będę musiał to sprawdzić. Trasa miała wieść do Thiessow, więc zjechaliśmy z tej górki i pojechaliśmy jakimiś opłotkami do Theissow. Przed Thiessow wymyśliłem sobie, że odbijemy jeszcze do Gager, które z rana wyglądało z daleka na ciekawą miejscowość, ale teraz światło zrobiło się jakieś ponure, Basia była zeźlona przerzutką, więc przejechaliśmy się tylko nabrzeżem i pojechaliśmy do Thiessow.
Mieliśmy nadzieję, ze zdążymy jeszcze do tradycyjnej wędzarni ryb w Klein Zicker na bułę z wędzoną rybą. Udało się! Pan wyjął mi dwa jeszcze dymiące kawałki Butterfisch, a pani przyrządziła z tego przepyszne Fischbrötchen z dodatkiem sałaty, cebuli i czegoś tam jeszcze. Pierwszy raz były nam podane w formie rozłożonej, bo takie wielkie kawały ryby dostaliśmy, a kosztowało to 2,50 EUR za porcję, czyli o 0,50 EUR mniej niż buła Sargatha w Wolgast, gdzie zainspirowany moimi opisami chciał po raz pierwszy skosztować tej potrawy i trafił niestety do dość podłej i drogiej Fischbude, co zapewne wywołało niechęć do dalszych prób…<LOL>. ;)))

Po zjedzeniu buł czym prędzej pognaliśmy na camping, bo dochodziła godzina 19:00, była sobota, a my chcieliśmy zdążyć jeszcze zrobić przedwyjazdowe zakupy (w niedzielę większość sklepów jest nieczynna, choć widzę, że coraz więcej marketów się otwiera na parę godzin).
Zakupy udało się zrobić, więc spokojnie wróciliśmy na camping, gdzie część z tych zakupów „uległa dezintegracji” w Misiaczu. ;)))



FILM Z DNIA 3.

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 39.54 km (4.00 km teren), czas: 02:36 h, avg:15.21 km/h, prędkość maks: 40.00 km/h
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 786 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Nordvorpommern, Rugia i Uznam na rowerze. DZIEŃ 2.

Piątek, 24 czerwca 2011 | dodano: 28.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Piątek 24.06.2011



Okazuje się, że już praktycznie żadna stacja meteo nie jest w stanie przewidzieć pogody. Przed wyjazdem prognozy były optymistyczne, ale na miejscu okazało się, że już tak błękitnie nie jest. Przewalały się chmury, z których pokapywał deszcz, potem pojawiało się niebo i słońce. Zdecydowaliśmy się jednak wjechać na Rugię, aby z miejscowości Gingst wjechać na wyspę Ummanz, na której ostatnio nie spenetrowaliśmy wszystkich szlaków.
Wjazd mostem na Rugię.

Kiedy dotarliśmy wreszcie do Gingst (po drodze złapał nas deszcz, na szczęście jeszcze jechaliśmy samochodem), po niebie przewalały się ciężkie chmury, z których mogła w każdej chwili spaść ulewa. Zaryzykowaliśmy jednak i przez Kapelle dojechaliśmy do Volksvitz. Za nami było raptem 2,3 km, gdy rozpoczęły się opady. ;((( Postaliśmy chwilę pod drzewami, ale widoczna za nami ściana wody nie wróżyła niczego dobrego, było wiadomo, że drzewka zaczną wkrótce przeciekać.

Czym prędzej pokonaliśmy te 2,3 km z powrotem na parking, deszcz już padał całkiem solidnie, więc zabezpieczyliśmy sakwy pozostawiając rowery na zewnątrz, a sami ukryliśmy się w samochodzie. Rowery ofoliowane, czekały nie wiadomo na co, Basia miała doła i była smętna, więc nie pozostało mi nic innego jak porozmawiać o pogodzie z siedzącym zapewne gdzieś nad chmurami „Szefem Wszystkich Szefów”, odtańczyć dość statyczny Taniec Słońca i czekać na efekty. Najwyraźniej mnie wysłuchał, bo po 30 minutach chmury zaczęły znikać, wypierane przez piękny błękit i białe baranki („Deutsche baranen” ;))). Basia nie mogła uwierzyć własnym oczom!!!

Sam też nie mogłem, więc węsząc podstęp podjechaliśmy rowerami jakiś kilometr do pobliskiego sklepu zrobić zakupy. Po wyjściu ze sklepu okazało się, że podstępu nie było, pogoda zrobiła się wspaniała na resztę dnia i można było ruszyć na zaplanowaną trasę. Ponownie przez Kapelle dojechaliśmy do Volksvitz, a stamtąd do wspaniałej ścieżki wiodącej przez Mursewiek do Waase na wyspie Ummanz.

Ponownie spotkaliśmy tam niemiecką świnię, tym razem zrobiłem jej zoomowane zdjęcie od dupy strony (a raczej od szynki strony).

Na wyspie skierowaliśmy się na Markow i Haide, skąd chcieliśmy nadmorskim wałem dojechać do Suhrendorf.

Do wału dojeżdża się szutrem…

Jak zwykle wiało tam niemożebnie, ale pewnie dlatego jest to jedno z ulubionych miejsc kitesurferów i windsurferów.



Po nasyceniu oczu widokiem ekwilibrystyk wyczynianych przez surferów skierowaliśmy się do Waase, gdzie zjechaliśmy z wyspy Ummanz na … wyspę Rugia. ;) Po drodze znów nie mogłem oprzeć się wykonaniu zdjęcia jednemu z domków na nowym osiedlu.

Stamtąd nie wracaliśmy już dotychczasową trasą, ale pojechaliśmy na Lieschow.

Z Lieschow dojeżdża się do Klein Kubitz (Mały Kubica jak to przemianowaliśmy nazwę wioseczki). Wioska leży chyba na końcu świata, jeśli ktoś potrzebuje spokoju, to znajdzie go właśnie tam. Wioseczka jest cicha i rzekłbym kameralna.
Brukowana droga w dość niespodziewany sposób kończy się nad wodą. To zdaje się jest ostrzeżenie, a nie symbol atrakcji turystycznej…;)))

Tak naprawdę droga wiedzie do małej przystani, gdzie nadal zachwycaliśmy się wspaniałomyślnością „Szefa Wszystkich Szefów”.

Po krótkiej przerwie wsiedliśmy na rowery i przez Gross Kubitz dojechaliśmy szosą do Gingst.

Tam załadowaliśmy rowery na dach i pojechaliśmy jeszcze (ale już samochodem) do wioseczki Altefähr, która leży dokładnie naprzeciwko Stralsundu. Po drodze zatrzymaliśmy się w Samtens na sprawdzoną już bułę rybną.
W Altefähr w celach „wywiadowczych” zajrzeliśmy jeszcze na miejscowy camping, jednak prócz ładnych działeczek jakoś specjalnie nas nie zachwycił. Obsługa jakaś burkliwa była…
Sama wioska jednak robi wspaniałe wrażenie, podobnie jak panorama z portu.

Most wiszący wiodący na Rugię ze Stralsundu.

Panorama Stralsundu.

Woda była dość wzburzona…

Od czasu do czasu baranki przeszkadzały w zrobieniu dobrego ujęcia.

Poszliśmy jeszcze zwiedzić miejscowy kościół p.w. …świętego Mikołaja, niestety był zamknięty.


Po powrocie na camping zauważyłem, że część bratków na klombie z wyglądu i miny przypomina małe Misiacze. ;)))

Na tym campingu można skorzystać z kuchni i jej wyposażenia i nikt za to nie kasuje odrębnie, jak to ma miejsce na większości niemieckich campingów.




FILM Z DNIA 2.

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 35.20 km (6.00 km teren), czas: 02:15 h, avg:15.64 km/h, prędkość maks: 31.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 685 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)

Nordvorpommern, Rugia i Uznam na rowerze. DZIEŃ 1.

Czwartek, 23 czerwca 2011 | dodano: 27.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Czwartek 23.06.2011



Ostatni pobyt na Rugii nie był z różnych względów pełnowymiarowym urlopem, więc po koniecznym, aczkolwiek niezbędnym pobycie w Szczecinie (który to potraktowaliśmy w pewnym sensie jak niechcianą przerwę w urlopie), w Boże Ciało ponownie zapakowaliśmy w samochód rowery, namiot i sprzęt biwakowy i ruszyliśmy w region Nordvorpommern. Zmierzaliśmy do miejscowości Stahlbrode, jakieś 20 km od Stralsundu i z widokiem na Rugię za cieśniną Strelasund. Byliśmy tam już poprzednio, jednak tym razem pobyt miał być w pełni „namiotowy”…takie „poprawiny” do urlopu. Najkrótszą trasą mamy tam jakieś 145 km, więc całkiem blisko. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Loecknitz na małe zakupy, co potem okazało się dobrym pomysłem (nie chciało nam się potem jeździć po sklepach).

Przez Pasewalk, Anklam i Greifswald dotarliśmy na camping w Stahlbrode (jest tam też przeprawa promowa na Rugię, jakieś 5 minut płynięcia).
Camping w Stahlbrode podoba nam się, bo ma fajny, rodzinny klimat, nie było tam żadnego hałaśliwego „bydła”, nikt nie każe kupować wody do kąpieli, biwakowicze mają do dyspozycji kuchnię, a widok na cieśninę Strelasund jest dodatkową atrakcją.


Znaleźliśmy bardzo fajne miejsce blisko wody, był tam też pozostawiony przez kogoś totem wykonany z misia, więc uznaliśmy, że to dobra wskazówka lokalizacyjna. ;)))


Po południu, około godziny 15:00 zebraliśmy się na trasę wiodącą w kierunku Stralsundu, jednak tym razem wybraliśmy wersję terenową, wzdłuż brzegu cieśniny. Jak widać, trasa jest już bardzo terenowa, szerokość ścieżki wystarczała na jedno koło roweru.

Miejscami teren był podmokły, tu zapadłem się w błotko swoimi trekkingowymi oponkami, których nie mogę doczyścić do dziś.

Wreszcie wyjechaliśmy z zarośli nad rozlewiska, na trasę która miała doprowadzić nas do ostoi kormoranów.



Ta ścieżka może wydawać się łagodna i przyjemna, jednak pod warstwą trawy był albo miękki grunt albo jakieś niesamowite wertepy. Nie mogliśmy jechać szybciej niż 8 km/h i w zasadzie przez godzinę większej prędkości nie osiągnęliśmy. Miłośnicy nakręcania średniej w tym momencie prawdopodobnie już by sobie podcinali żyły z rozpaczy! ;)))

Wreszcie dojechaliśmy do kolonii kormoranów Niederdorf – Feriendorf. Odnosiło się wrażenie, że trasa wiedzie przez park jurajski. Znajdują się tam rzadkie, pojedyncze gatunki drzew i roślin, które same w sobie wyglądały jakoś prehistorycznie, a o ich nazwach nie mam nawet pojęcia. Z zarośli i z koron drzew rozlegały się dziwne odgłosy, jakieś ptasie wrzaski, coś niesamowitego…park jurajski albo amazońska dżungla. Niestety, na zdjęciu zupełnie tego nie widać.

Po wyjechaniu z lasu i przejechaniu przez Niederdorf, asfaltową drogą dotarliśmy do Brandshagen, wioski leżącej przy starej Hansa Route, z której do Stralsundu jest już tylko 10 km. Mieliśmy plan, żeby ponownie odwiedzić to piękne miasto (i obowiązkowo jechać na kuter na Fischbroetchen), jednak to co pojawiło się na niebie, skutecznie nas do tego zniechęciło.

W oddali nad Stralsundem widzieliśmy ciemne smugi ulewy, więc czym prędzej zakręciliśmy na wschód w stronę Reinberg, dokąd dotarliśmy zabytkową Hansa Route.

Na szczęście zdążyliśmy wrócić „na sucho” na camping. Decyzja była słuszna, bo po naszym powrocie zaczęła się długa i ostra ulewa.

W zasadzie na tym mógłbym zakończyć wpis, ale nie mogę się oprzeć temu, by wystawić jak najgorszą opinie firmie „CAMPUS”, której to firmy namiot od roku posiadamy.
Do tej pory posiadaliśmy zwykły namiot TIBET (albo NEPAL, nie pamiętam już), spory namiot 4-osobowy, kupiony w MAKRO, żadna firmówka, chiński produkt. Od ponad 7 lat podróżowaliśmy z tym namiotem po Europie, nigdy nas nie zawiódł, przetrwał najgorsze oberwania chmur i burze, choć rzekomo wodoprzepuszczalność ma tylko 1000 mm słupa wody. Rozbijało się go szybko, zwijało również, był o dziwo wyjątkowo solidny i trwały.
No, ale zachciało się Misiaczom czegoś lepszego, większego…czegoś firmowego. No to kupiliśmy sobie namiot „CAMPUS-SUMATRA”, 5-osobowy duży namiot z dużym przedsionkiem, opisany jako produkt wykonany z najwyżej jakości materiałów. Jak się okazało, już sama konstrukcja do wsuwania palików jest chorym pomysłem (dla porównania: chiński stary namiot rozbijało się maksymalnie 15 minut, w tym trzeba namęczyć się z 5-10 minut, żeby wsunąć same paliki w jakieś poronione rurki „kondomokształtne” wykonane z materiału – w chińskim były szybkie zatrzaski). Konstruktor wymyślił tyle odciągów, jakby namiot ten miał stać pod Mount Everestem. Skutkuje to tym, że ich zamocowanie zajmuje kupę czasu, a przecież nie jest to namiot, który wymaga aż takiego zamocowania do podłoża, na Antarktydę nikt go przecież nie zabierze.
Konstrukcja jest jaka jest, jedna lepsza druga gorsza, można się przyzwyczaić.
Do złej jakości przyzwyczaić się już nie można, tj.wodoodporność – producent podaje 3000 mm słupa wody, więc rzekomo 3 x lepszy niż „chińczyk”. A gówno prawda. Nowy namiot przetrwał jeszcze w tamtym roku parę ulew, ale teraz przecieka na szwach wejścia, na zamku i na wywietrznikach. Woda wlewa się do przedsionka, nie jest to na razie potop jakiś, ale litości…namiot 3x droższy powinien być przynajmniej 2 x lepszy (jak nie 3x). Rozstawiłem go po raz trzeci czy czwarty od kupienia. W tym czasie zaczął się też rozłazić materiał przy szwach zamka namiotu...
Krótko mówiąc: w mojej opinii namioty firmy „CAMPUS” należy omijać szerokim łukiem, jest to badziewie, które nie jest warte swojej ceny, które nie dorównuje w żaden sposób naszemu staremu „chińczykowi”, z którego cieszą się teraz nasi znajomi (dostali go od nas w prezencie). Jedyną zaletą jest to, że jest bardzo wygodny. Jeśli inne produkty Campusa są równie udane, to naprawdę lepiej kupować chińskie wyroby, które prawdę mówiąc z roku na rok są coraz lepsze.
Trudno uwierzyć, ale nasz stary namiot kosztował jakieś 190 zł i już za nim tęsknimy. Dobrze, że nie cały przedsionek przeciekał, było gdzie wypić Oettingera.
Po dzisiejszym off-roadzie na trekkingach jak znalazł! ;)))



FILM Z DNIA 1.

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 22.05 km (11.00 km teren), czas: 01:43 h, avg:12.84 km/h, prędkość maks: 36.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 462 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(10)

Już wiem, kto mi przerzutkę rozregulował ;)))

Środa, 22 czerwca 2011 | dodano: 22.06.2011Kategoria Szczecin i okolice
Misiacz, coś tu nie gra z tą przerzutką...

Tu trzeba podciągnąć...

No i jak teraz chodzi?

Hmmmm...eee....coś chyba popieprzyłam! ;)))
Misiacz! Ratuj!!! ;)))
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(3)

Przygotowania do 4-dniowego wyjazdu...

Środa, 22 czerwca 2011 | dodano: 22.06.2011Kategoria Szczecin i okolice
Jako, że mamy w kraju kolejny „długi weekend”, postanowiliśmy z Basią kraj opuścić na parę dni… ;)))
Przed zaplanowanym trzydniowym (albo i czterodniowym) wyjazdem namiotowo-rowerowym z Basią zabrałem się za regulację przerzutki przedniej w jej rowerze. Poszło sprawnie, warto jednak było się przejechać i sprawdzić, co też tam nakombinowałem. Dobrze się złożyło, ponieważ…dzień przed wyjazdem pękł zacisk do sztycy siodełka i w zasadzie sztyca notorycznie wpadała do rury podsiodłowej.
Najbliżej miałem do sklepu –serwisu „Bikesquad” na ul. Starkiewicza i tam też za 14 zeta kupiłem zacisk Accenta. Wreszcie trzyma jak należy!
Nowy zacisk Accent. © Misiacz

Potem skoczyłem do Lidla, dokonać ostatnich mam nadzieję zakupów przedwyjazdowych. Ponieważ rowerek jest dość nowy, nie jest mój, a nasze społeczeństwo ma raczej lepkie łapy i chętnie zabiera cudzą własność, więc rower przypiąłem jak na polskie warunki przystało.
Oczywiście jest to wersja „light”, bo zapięcia są „tylko trzy” (no nie mam więcej;))) i nie są one najwyższych lotów.
Przypiąłem przednie koło do konstrukcji, siodełko spiąłem z ramą i tylnym kołem linką motocyklową (siodełko też może się przecież komuś przydać), dodatkowo zabezpieczyłem koło tylne. Liczyłem, że po wyjściu z szybkich z tego powodu zakupów zastanę dzięki temu jeszcze Basiowy rower w miejscu, w którym go zostawiłem.
Zabezpieczenie na polskie warunki. Wersja light. © Misiacz

Zakupy robiłem z lekkim niepokojem, ale kiedy wyszedłem, o dziwo nikt nie ukradł roweru, więc odetchnąłem z ulgą. Rozkułem pojazd i ruszyłem ponownie do „Bikesquad”, no bo wiadomo, jeżeli do wyjazdu pozostaje zaledwie niecały jeden dzień, to różne dziwne rzeczy się wtedy dzieją. Nie inaczej było teraz. Zaczęło strzykać i stukać w suporcie i to nielicho. Musiała Basia nieźle cisnąć ostatnio na tej Rugii. ;)))
Na szczęście mieli wolne moce przerobowe i będę mógł dziś odebrać rowerek.

P.S. Rowerek odebrałem. Tylko znów coś przerzutka zaczęła dziwnie łapać i zwołałem konsylium składające się z Gadzika i Sakwiarza.
Pogmerali na szybko i chodzi lepiej, ale widzę, że to dłuższa zabawa. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 16.53 km (3.00 km teren), czas: 00:46 h, avg:21.56 km/h, prędkość maks: 32.00 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 191 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Integracja transgraniczna „Mobil ohne Auto”.

Niedziela, 19 czerwca 2011 | dodano: 19.06.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
W tę niedzielę kluby turystyki rowerowej z Polski i z Niemiec wspólnie organizowały integracyjną imprezę rowerową pod nazwą „Mobil ohne Auto” („Mobilny bez samochodu”). Był tam również klub „Jantarowe Szlaki”, do którego należałem „za małolata”, a do którego wciąż należy mój tata (w sumie to on zaprosił mnie na ten wyjazd). Oczywiście załapałem się na rajdowy znaczek. ;)
Rajd polsko-niemiecki "Mobilny bez samochodu" © Misiacz

Start był ogłoszony na 7:30 na Głębokim lub 10:00 w Buku (nie wiem, po co tyle czasu na przejazd tak krótkiego odcinka), więc wykombinowałem sobie, że lepiej dłużej pospać, rano wrzucić rower mój i Basi na dach samochodu i rozładować je w Lubieszynie, żeby nie tłuc się ruchliwą drogą do granicy. Kiedy jednak Basia zobaczyła prognozy (deszcz), zrezygnowała z wyjazdu. Ja się troszkę guzdrałem i w sumie na granicy byłem o 9:45, a że do Buku chciałem dojechać od strony niemieckiej przez Bismark i Blankensee, więc było już nieco późno. Liczyłem, że złapię grupę już po stronie niemieckiej właśnie w Blankensee, gdzie planowany był poczęstunek. Ruszyłem nową ścieżką do Bismark.

Za Bismark skręciłem na Blankensee. Na tej drodze minął mnie Wober z ekipą, którą pozdrowiłem, ale niestety…nie rozpoznałem. Pozdrawiam. A na przyszłość dajcie sobie jakąś maskotkę na kierownicę, to poznam! ;)))

Dojechałem do Blankensee…

Już miałem wjeżdżać do Polski, a tam patrzę wtacza się ze 100 rowerów, a za nimi karetka pogotowia na "kogutach" (jechała za nami cały czas jako asysta, w razie czego).

W Blankensee zostaliśmy podjęci przez miejscowych gospodarzy ciastem domowej roboty, herbatką i napojami.


Prowadzą oni też swoją mini galerię tego, co tworzą…

W Blankensee po raz pierwszy pojechałem inną trasą na Pampow, nie znałem jej, mimo, że tyle lat już penetruję te tereny. Zawsze można się czegoś nowego dowiedzieć. W wiosce trzeba skręcić w prawo i minąć takie rzeźby sowy i grzybków.


Za Pampow grupa rozciągnęła się, jednym podjazd wychodził lepiej, innym gorzej, ale dało to pogląd na wielkość grupy.

Eskorta wciąż w…pogotowiu. ;)

Za Gruenhof skręciliśmy w prawo na Glasshuette, jednak tam nie dojeżdżaliśmy, bowiem skręciliśmy z drogi głównej w lewo na Borken. Tej trasy też nie znałem.
W Borken mieści się majątek, odzyskany przez spadkobierców w latach 90. Znów zobaczyłem coś nowego, a myślałem, że w okolicy widziałem prawie wszystko.

Niemieccy organizatorzy opowiadają historię majątku…

…a uczestnicy słuchają. ;)

Niektórzy niespecjalnie się zmęczyli. To elektrycznie wspomagany rower niemieckiego turysty, o zasięgu do 140 km na jednym ładowaniu akumulatora.

Cała grupa niestety nie zmieściła się w obiektyw.

Z Borken trasą, którą jeszcze nie jechałem dojechaliśmy do Koblentz, do mauzoleum rodziny von Eickstedt, które z kolei już widziałem.

Z Koblentz przez Breitenstein dojechaliśmy do Rothenklempenow, przez którą to miejscowość przejeżdżałem niezliczoną ilość razy. Tu muszę się przyznać, że przejeżdżałem jak przeciąg i nigdy nie przyszło mi do głowy, że może tam być tak ciekawy majątek ziemski, również należący swego czasu do rodziny von Eickstedt, która władała okolicznymi ziemiami . Ech…lepiej późno niż wcale. ;)
Folwark znajduje się za kościołem.

Zostaliśmy tam podjęci kawą, napojami oraz michą przepysznej grochówki (a raczej dania z grochu i warzyw) ze znakomitą kiełbaską (gotowany kabanos, pierwszy raz jadłem, super smakował). Sponsorowała to strona niemiecka ze środków regionalnych i unijnych. Dobrze, że jedzenie smakowało regionalnie, a nie unijnie. ;)

Po posiłku wyjrzałem przez drzwi wejściowe a tam…zaczęły gromadzić się ciężkie deszczowe chmury!



Lunął rzęsisty deszcz, na szczęście pozwolono nam wprowadzić rowery do sali, gdzie go przeczekaliśmy. Nie trwał długo, zresztą i tak odbywała się przemowa organizatorów. ;)


Deszcz jak szybko przyszedł, tak szybko poszedł, a my ruszyliśmy na zwiedzanie majątku Rothenklempenow.

Tu można zjeść, zwłaszcza Ci co jedzą dużo, a zabierają zawsze za mało. ;))) Gulaszowa z kluchami 3,50 EUR, cena do przyjęcia (do kupienia w tej knajpce na terenie posiadłości).

Na terenie folwarku znajduje się też stara baszta, obecnie służąca jako punkt widokowy.

Parę widoczków z baszty.


Wjazd do majątku.

Dojeżdża się tu od strony kościoła tą drogą.

Przy majątku znajduje się również mały park, w którym znajduje się staw, rzeźba i ciekawe ule.



Po zwiedzeniu tego folwarku i przyległości wsiedliśmy na rowery i przez Mewegen dojechaliśmy do Blankensee. Tam nastąpiło oficjalne zakończenie imprezy i tam też odłączyłem się od grupy.

Niemcy rozjechali się w różnych kierunkach, polska grupa ruszyła do Polski w kierunku Buku, a ja skręciłem na południe w stronę Bismark, ponieważ musiałem wrócić do Lubieszyna, gdzie oczekiwał na mnie pozostawiony samochód. Nie pojechałem teraz jednak do samego Bismark, ale odbiłem na Hochenfelde.

Tam też jest pałacyk, ale jest nieco zaniedbany (też wcześniej jakoś mi w oko nie wpadł). Przejechałem swoją ulubioną brzozową trasą do drogi wiodącej do Linken, gdzie wskoczyłem na ścieżkę i dojechałem do granicy, załadowałem rower na bagażnik i wróciłem do Szczecina. Kilkanaście minut po moim wejściu do domu nadciągnęły ciężkie chmury i zaczęła się ulewa…i tak mamy już godzinę 21:15, a z nieba nadal kapie. Miałem wyjątkowe szczęście do pogody na tym wyjeździe.
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 64.02 km (2.00 km teren), czas: 03:27 h, avg:18.56 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1337 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(11)

(Prawie) wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 11 (Redlice, Linken)

Niedziela, 12 czerwca 2011 | dodano: 17.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nadal ujmuję to pod kategorią „Rugia” jako zakończenie urlopu na tej pięknej wyspie.
Tym razem zaplanowany został wyjazd rodzinny po okolicach, tj. ja, Basia, tata i Bożena. Za przewodnika służył nam tata i poprowadził nas najpierw do Skarbimierzyc, skąd polną drogą można dojechać do Redlic.

Z Redlic pojechaliśmy na Wąwelnicę i na Dołuje, gdzie zaproponowałem, że pokażę jak wygląda nowa ścieżka zbudowana po stronie niemieckiej na odcinku od Linken na Grambow.

Do Grambow jednak nie dojeżdżaliśmy, ale tuż przed tą wioską skręciliśmy w lewo, w brukowaną drogę prowadzącą do Polski, a konkretnie do Kościna.
Tam, wyjątkowo zniszczoną nawierzchnią asfaltową dojechaliśmy do Dołuj, a następnie do Stobna.

Przez Gumieńce i Centralny dojechaliśmy do ul. Białowieskiej. Tam pożegnaliśmy się z tatą i Bożeną, którzy jechali na działkę, a my z Basią wróciliśmy do domu.
Nooo…to teraz mogę powiedzieć, że urlop „Wyspa Rugia na rowerze 2011” został zakończony.
Poniżej małe podsumowanie, które również dostępne jest po kliknięciu na kategorię Rugia 2011.

ZESTAWIENIE:
Rugia 2011
Wszystkie kilometry: 485.57 km (w terenie 142.10 km; 29.26%)
Czas na rowerze: 32:12
Średnia prędkość: 15.08 km/h
Maksymalna prędkość: 57.00 km/h
Suma kalorii: 9729 kcal
Wycieczek: 11
Średnio na wycieczkę: 44.14 km i 02:55 godz.


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ)

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podoba Ci się ta relacja i moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 41.14 km (15.00 km teren), czas: 02:42 h, avg:15.24 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 812 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)