- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Rugia od 2010...
Dystans całkowity: | 1538.76 km (w terenie 386.70 km; 25.13%) |
Czas w ruchu: | 93:39 |
Średnia prędkość: | 16.26 km/h |
Maksymalna prędkość: | 57.00 km/h |
Suma kalorii: | 31238 kcal |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 53.06 km i 3h 20m |
Więcej statystyk |
Nordvorpommern-Stralsund-Rugia. MAGIC!!!
Sobota, 27 sierpnia 2016 | dodano: 29.08.2016Kategoria Rugia od 2010..., Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Rugia...
Magiczna wyspa, która zmienia postrzeganie świata, nastrój...zmienia tak wiele.
Znowu tam pojechaliśmy.
Znowu to zbyt wielkie słowo, bo jeśli jest tak fantastyczna, to aż dziw, że nie było nas tam blisko 2 lata. No cóż, tak bywa.
Rzucone hasło i jedziemy. Sobota rano i ruszamy z rowerami na samochodach do krainy starosłowiańskiej magii...
Przyziemność. Przygotowuję się do tego, by pasować do mody obowiązującej w Europie zachodniej.
To żart. Skarpetki są do butów kolarskich, ale nie będę przecież w nich samochodu prowadził.
Z przyjemnością wzbudzam jednak zachwyt moim strojem na parkingu. ;)))
Jadę jak ten muł w samochodzie, Basia prowadzi...bo tylko muł czyta książki do wpół do drugiej w nocy wiedząc, że pobudkę ma o piątej trzydzieści. Śpi więc mułek na fotelu pasażera i tak dociera z Basią za kierownicą i "Foxikami" w drugim pojeździe do Stahlbrode. To brama na Rugię, którą tu wrócimy, bo teraz wybierzemy się do Stralsundu. Dostaniemy się na Rugię innym wejściem.
Korzystamy z najlepszej sieci toalet. Nie, nie jest to McDonalds, a camping w Stahlbrode.
Zawsze tak korzystamy, no bo kto nas tam zna?
Jedziemy zabytkową trasą Hansa Route. Jej "zabytkowość" czujemy również w rękach, ponieważ zbudowana jest z drobnej kostki, a urokliwe trawiaste przerosty tylko gdzieniegdzie łagodzą wstrząsy. Jakie to ma jednak znaczenie, kiedy jestemy w tak niesamowitym miejscu.
Docieramy do Stralsundu.
Z każdego słupa, z każdej latarni krzyczą do nas plakaty wyborcze. Najgłośniej krzyczą plakaty neonazistowskiej partii NPD w znanych skądinąd kolorach czerwieni, czerni i bieli. Krzyczą, by zapewnić spokój rodzinom zamiast przyjmować uchodźców-gwałcicieli niemieckich kobiet. Zbitek słowa niemieckiego i pomysłu na anglojęzyczne połączenie: KEINE RAPEFUGEES. Inne partie obiecują raj na Ziemi, zbratanie się polityków z ludem...i tak od wieków, a lud i tak wszystko kupi.
My za to kupimy co innego od Niemców.
Kupimy ich znakomite piwo w Brauerei Stoertebeker, które prosto z kadzi nalewane jest do szklanek.
Marzena...żywa reklama tego napoju.
Tak jakby Marzena opijała się regularnie piwem. :)
Temu jednak nawet i ona nie mogła się oprzeć.
Raj piwosza...
Chcemy dalej gościć "U starego Fryca", ale też chcemy dotrzeć na starówkę Stralsundu.
- Przy Stralsundzie Kraków jest mocno przereklamowany - obwieścił kiedyś mój znajomy.
Coś w tym jest. Miasto piękne, z klimatem, pełne zabytków, miasto niezniszczone przez wojska radzieckie pod koniec wojny, gdyż ówczesny jego burmistrz dogadał się z dowódcą Rosjan, że miasto nie będzie się broniło i pozostaje otwarte.
Morskie piwo wymaga morskiej ryby.
Taką można znaleźć w porcie.
Fischhalle.
Zamawiamy Backfisch w bułce, Robert zamawia wędzonego łososia z marynatą.
Pysznie jest.
Pachną morzem te dania.
A morze jest tuż obok...
Stralsund już znamy, ale tego miasta nie sposób szybko opuścić.
Jak można nie przejechać się zabytkowymi uliczkami wśród odrestaurowanych kamienic i...
...jak można nie zauważyć widowiskowego ślubu na rynku starego miasta?
No i co najważniejsze: jak można potem nie zjeść lodów własnego wyrobu?
W przeciwieństwie do dziewczyn, te ciągoty są mi dość obce, zdecydowanie wolę płynne regionalne produkty zielarskie, niemniej jednak dokonuję testu zimnych słodkości i wypada on wyjątkowo pozytywnie. Prawdę mówiąc, dziś wszystko wypada pozytywnie, jasno, radośnie.
Kilmatu miejscu dodają również zabytkowe statki, jachty, żaglowce.
Jest ich tu sporo.
Ociągając się opuszczamy Stralsund.
Czeka na nas Rugia, na którą wtaczamy się przez stary most zwodzony jadąc pod nowym, wiszącym.
Czas zanurzyć się w jej wibracjach, które choć nie są tu tak wyczuwalne jak na północy wyspy, to jednak SĄ!!!
W oddali pozostaje Strzałów...ach tak, Stralsund.
Strzałów to dawna słowiańska nazwa tego grodu, gdy ziemiami tymi władali pomorscy książęta.
Panie są już na wyspie.
Dojeżdżam i ja z Robertem.
Turlamy się wyboistą szutrową ścieżką wśród...buraków.
Swój wśród swoich. ;)
Szlaki na Rugii to...r o z m a i t o ś ć.
Nie zdążysz zmęczyć się szutrem, gdy pojawia się asfalt.
Nie zdążysz znudzić się asfaltem i pojawia się wąska polna ścieżka.
W Gustow kolejny postój.
Tym razem kawka i ponownie nasza modelka w akcji reklamowej, choć utrzymuje uparcie, że tu zajmuje się reklamą popielniczek. Ja jednak wiem swoje. :)
Siodełka.
Często pytam rowerzystów zakochanych w gumie pokrywającej żel: wolisz chodzić w butach ze skóry czy z plastiku?
Odpowiedź w większości przypadków jest oczywista, przynajmniej u mnie i Basi jest podobnie w przypadku siodełek.
Robert poszedł jednak o krok dalej - nie tylko skóra, ale niesamowity komfort.
Wyjeżdżamy z Gustow i przemieszczamy się trasą inną niż kiedykolwiek.
Przeciskamy się wąską ścieżynką wśród chaszczy i pokrzyw, które potem zanikają i...robi się bajkowo.
Domek Baby Jagi. Jest ich tu mnóstwo.
Ten akurat nie stanowi przykładu budownictwa pomorskiego spotykanego w większości na Rugii, ale że się nawinął pod obiektyw, to mu nie odpuszczę, bo uroczy jest.
Bajkowa ścieżka przechodzi w bajkowy asfalt.
Jest tak równy, że...czuję nierówności swoich opon.
Przy drodze rośnie mnóstwo jabłoni i grusz i dziewczyny skwapliwie korzystają z okazji, by nawcinać się naturalnie jeszcze rosnących jabłek.
Patrząc na zapał dziewczyn do zjadania tych "psiar" od razu na myśl przychodzi scena z "Seksmisji"... :)
Docieramy nad niesamowite jezioro...którego nie ma na mapie.
W tym miejscu jest zaznaczone wyłącznie jakieś bagno.
Na szczęście dla kormoranów, nie wiedzą one o tym i...srają na to wszystko z góry.
To zresztą widać po wypalonych ich odchodami drzewach.
Przed Poseritz zatrzymujemy się na jeden z ostatnich postojów.
To malownicza marina w Mellnitz.
Nasza bajkowa wycieczka powoli dobiega końca. Humory nieustannie dopisują, towarzystwo wyborowe, pogoda jak na zamówienie (po prawdzie to była zamawiana i "Taniec Słońca" został wykonany + magiczne okulary Marzeny ;) ): słońce, obłoczki, lekki wiaterek i 21-22 stopnie.
Czego chcieć więcej?
Może zostać tu dłużej?
Docieramy do Glewitz, gdzie oczekujemy na prom.
Koszt przeprawy do Stahlbrode (gdzie czekają nasze samochody) dla dwóch osób z rowerami wynosi 5 EUR.
Warto sobie zafundować taką atrakcję.
Wsiadamy na prom i płyniemy na stały ląd mijając po drodze prom płynący w przeciwną stronę, jachty i wędkarzy.
Jesteśmy już u celu naszej wycieczki.
Podczas gdy my z Basią ładujemy rowery na dach, Marzena z Robertem idą jeszcze na ostanie Fischbroetchen sprzedawane w porcie, po czym zadowoleni jak koty po porcji śmietanki wracamy do Szczecina.
Kto ma jeszcze chęć do pobycia w tym klimacie - zapraszam na krótki filmik.
Może z tym klimatem na filmie nieco przesadziłem, ale ocenicie sami...testowałem po raz pierwszy swój aparat pod kątem właśnie kręcenia filmów.
Miłego oglądania i podskakiwania - kto obejrzy - zrozumie. :)
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1220 (kcal)
Magiczna wyspa, która zmienia postrzeganie świata, nastrój...zmienia tak wiele.
Znowu tam pojechaliśmy.
Znowu to zbyt wielkie słowo, bo jeśli jest tak fantastyczna, to aż dziw, że nie było nas tam blisko 2 lata. No cóż, tak bywa.
Rzucone hasło i jedziemy. Sobota rano i ruszamy z rowerami na samochodach do krainy starosłowiańskiej magii...
Przyziemność. Przygotowuję się do tego, by pasować do mody obowiązującej w Europie zachodniej.
To żart. Skarpetki są do butów kolarskich, ale nie będę przecież w nich samochodu prowadził.
Z przyjemnością wzbudzam jednak zachwyt moim strojem na parkingu. ;)))
Jadę jak ten muł w samochodzie, Basia prowadzi...bo tylko muł czyta książki do wpół do drugiej w nocy wiedząc, że pobudkę ma o piątej trzydzieści. Śpi więc mułek na fotelu pasażera i tak dociera z Basią za kierownicą i "Foxikami" w drugim pojeździe do Stahlbrode. To brama na Rugię, którą tu wrócimy, bo teraz wybierzemy się do Stralsundu. Dostaniemy się na Rugię innym wejściem.
Korzystamy z najlepszej sieci toalet. Nie, nie jest to McDonalds, a camping w Stahlbrode.
Zawsze tak korzystamy, no bo kto nas tam zna?
Jedziemy zabytkową trasą Hansa Route. Jej "zabytkowość" czujemy również w rękach, ponieważ zbudowana jest z drobnej kostki, a urokliwe trawiaste przerosty tylko gdzieniegdzie łagodzą wstrząsy. Jakie to ma jednak znaczenie, kiedy jestemy w tak niesamowitym miejscu.
Docieramy do Stralsundu.
Z każdego słupa, z każdej latarni krzyczą do nas plakaty wyborcze. Najgłośniej krzyczą plakaty neonazistowskiej partii NPD w znanych skądinąd kolorach czerwieni, czerni i bieli. Krzyczą, by zapewnić spokój rodzinom zamiast przyjmować uchodźców-gwałcicieli niemieckich kobiet. Zbitek słowa niemieckiego i pomysłu na anglojęzyczne połączenie: KEINE RAPEFUGEES. Inne partie obiecują raj na Ziemi, zbratanie się polityków z ludem...i tak od wieków, a lud i tak wszystko kupi.
My za to kupimy co innego od Niemców.
Kupimy ich znakomite piwo w Brauerei Stoertebeker, które prosto z kadzi nalewane jest do szklanek.
Marzena...żywa reklama tego napoju.
Tak jakby Marzena opijała się regularnie piwem. :)
Temu jednak nawet i ona nie mogła się oprzeć.
Raj piwosza...
Chcemy dalej gościć "U starego Fryca", ale też chcemy dotrzeć na starówkę Stralsundu.
- Przy Stralsundzie Kraków jest mocno przereklamowany - obwieścił kiedyś mój znajomy.
Coś w tym jest. Miasto piękne, z klimatem, pełne zabytków, miasto niezniszczone przez wojska radzieckie pod koniec wojny, gdyż ówczesny jego burmistrz dogadał się z dowódcą Rosjan, że miasto nie będzie się broniło i pozostaje otwarte.
Morskie piwo wymaga morskiej ryby.
Taką można znaleźć w porcie.
Fischhalle.
Zamawiamy Backfisch w bułce, Robert zamawia wędzonego łososia z marynatą.
Pysznie jest.
Pachną morzem te dania.
A morze jest tuż obok...
Stralsund już znamy, ale tego miasta nie sposób szybko opuścić.
Jak można nie przejechać się zabytkowymi uliczkami wśród odrestaurowanych kamienic i...
...jak można nie zauważyć widowiskowego ślubu na rynku starego miasta?
No i co najważniejsze: jak można potem nie zjeść lodów własnego wyrobu?
W przeciwieństwie do dziewczyn, te ciągoty są mi dość obce, zdecydowanie wolę płynne regionalne produkty zielarskie, niemniej jednak dokonuję testu zimnych słodkości i wypada on wyjątkowo pozytywnie. Prawdę mówiąc, dziś wszystko wypada pozytywnie, jasno, radośnie.
Kilmatu miejscu dodają również zabytkowe statki, jachty, żaglowce.
Jest ich tu sporo.
Ociągając się opuszczamy Stralsund.
Czeka na nas Rugia, na którą wtaczamy się przez stary most zwodzony jadąc pod nowym, wiszącym.
Czas zanurzyć się w jej wibracjach, które choć nie są tu tak wyczuwalne jak na północy wyspy, to jednak SĄ!!!
W oddali pozostaje Strzałów...ach tak, Stralsund.
Strzałów to dawna słowiańska nazwa tego grodu, gdy ziemiami tymi władali pomorscy książęta.
Panie są już na wyspie.
Dojeżdżam i ja z Robertem.
Turlamy się wyboistą szutrową ścieżką wśród...buraków.
Swój wśród swoich. ;)
Szlaki na Rugii to...r o z m a i t o ś ć.
Nie zdążysz zmęczyć się szutrem, gdy pojawia się asfalt.
Nie zdążysz znudzić się asfaltem i pojawia się wąska polna ścieżka.
W Gustow kolejny postój.
Tym razem kawka i ponownie nasza modelka w akcji reklamowej, choć utrzymuje uparcie, że tu zajmuje się reklamą popielniczek. Ja jednak wiem swoje. :)
Siodełka.
Często pytam rowerzystów zakochanych w gumie pokrywającej żel: wolisz chodzić w butach ze skóry czy z plastiku?
Odpowiedź w większości przypadków jest oczywista, przynajmniej u mnie i Basi jest podobnie w przypadku siodełek.
Robert poszedł jednak o krok dalej - nie tylko skóra, ale niesamowity komfort.
Wyjeżdżamy z Gustow i przemieszczamy się trasą inną niż kiedykolwiek.
Przeciskamy się wąską ścieżynką wśród chaszczy i pokrzyw, które potem zanikają i...robi się bajkowo.
Domek Baby Jagi. Jest ich tu mnóstwo.
Ten akurat nie stanowi przykładu budownictwa pomorskiego spotykanego w większości na Rugii, ale że się nawinął pod obiektyw, to mu nie odpuszczę, bo uroczy jest.
Bajkowa ścieżka przechodzi w bajkowy asfalt.
Jest tak równy, że...czuję nierówności swoich opon.
Przy drodze rośnie mnóstwo jabłoni i grusz i dziewczyny skwapliwie korzystają z okazji, by nawcinać się naturalnie jeszcze rosnących jabłek.
Patrząc na zapał dziewczyn do zjadania tych "psiar" od razu na myśl przychodzi scena z "Seksmisji"... :)
Docieramy nad niesamowite jezioro...którego nie ma na mapie.
W tym miejscu jest zaznaczone wyłącznie jakieś bagno.
Na szczęście dla kormoranów, nie wiedzą one o tym i...srają na to wszystko z góry.
To zresztą widać po wypalonych ich odchodami drzewach.
Przed Poseritz zatrzymujemy się na jeden z ostatnich postojów.
To malownicza marina w Mellnitz.
Nasza bajkowa wycieczka powoli dobiega końca. Humory nieustannie dopisują, towarzystwo wyborowe, pogoda jak na zamówienie (po prawdzie to była zamawiana i "Taniec Słońca" został wykonany + magiczne okulary Marzeny ;) ): słońce, obłoczki, lekki wiaterek i 21-22 stopnie.
Czego chcieć więcej?
Może zostać tu dłużej?
Docieramy do Glewitz, gdzie oczekujemy na prom.
Koszt przeprawy do Stahlbrode (gdzie czekają nasze samochody) dla dwóch osób z rowerami wynosi 5 EUR.
Warto sobie zafundować taką atrakcję.
Wsiadamy na prom i płyniemy na stały ląd mijając po drodze prom płynący w przeciwną stronę, jachty i wędkarzy.
Jesteśmy już u celu naszej wycieczki.
Podczas gdy my z Basią ładujemy rowery na dach, Marzena z Robertem idą jeszcze na ostanie Fischbroetchen sprzedawane w porcie, po czym zadowoleni jak koty po porcji śmietanki wracamy do Szczecina.
Kto ma jeszcze chęć do pobycia w tym klimacie - zapraszam na krótki filmik.
Może z tym klimatem na filmie nieco przesadziłem, ale ocenicie sami...testowałem po raz pierwszy swój aparat pod kątem właśnie kręcenia filmów.
Miłego oglądania i podskakiwania - kto obejrzy - zrozumie. :)
WESPRZYJ TWÓRCĘ
Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:
34 1140 2004 0000 3302 4854 3189
Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
55.70 km (25.00 km teren), czas: 04:00 h, avg:13.93 km/h,
prędkość maks: 34.00 km/hTemperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1220 (kcal)
Pojechać pobiegać. Na działkę też. ;)
Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 | dodano: 22.08.2016Kategoria Rugia od 2010...
Rower:Fińczyk
Dane wycieczki:
16.00 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 27.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 161 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 3. GINGST - WYSPA UMMANZ - GINGST (plus Altefähr).
Sobota, 17 sierpnia 2013 | dodano: 20.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Powiem krótko!
Dzień trzeci na Rugii to już apogeum lenistwa, którego nie wytrzymała Małgosia, bo najwyraźniej rozsadzała ją energia, a i bardziej kusiły ją klify Koenigsstuhl, które my już widzieliśmy w maju :).
Tam też wybrała się z rana na samotną, długą wycieczkę.
Ja dla reszty ekipy proponuję wycieczkę z wyspy...na wyspę :).
Celem dzisiejszego wyjazdu ma być wyspa Ummanz leżąca u zachodnich wybrzeży Rugii.
Aby tam się dostać (i się nie umęczyć;)), najciekawiej wg mnie wystartować z miasteczka Gingst, do którego oczywiście dostajemy się...samochodami, z rowerami na dachu ;).
Tak uczciwie, to po prostu szkoda czasu i energii, by przemierzać na rowerze niezbyt ciekawy odcinek z półwyspu Zicker do Gingst.
Zostawiamy samochody na darmowym parkingu, który wypatrzyłem z Basią podczas naszych poprzednich wypraw na Rugię - więcej w kategorii "Rugia od 2010" (KLIK) - i idziemy do sklepu, który specjalizuje się w bibelotach z kotami :).
Sierściuchy występują tam pod wieloma postaciami, a to jeden z przykładów.
Tanie to to nie jest, ale wygląda ciekawie.
Obok sklepu znajduje się gotycki kościół ewangelicki, a czy jest pod jakimś wezwaniem to nie wiem, zresztą dla mnie to dziś bez znaczenia.
W jego architekturze zastanawiają mnie jednak liczne otwory znajdujące się w ścianach, ciekaw jestem, co to takiego.
Oczywiście jak to w naszym przypadku bywa, spędzamy tu sporo czasu, a dopiero potem ruszamy w stronę wyspy Ummanz.
Rynek w Gingst.
Ruszamy w kierunku Volsvitz, do którego prowadzi bardzo malownicza droga, po czym w Varbelwitz wjeżdżamy na tak idealnie gładką, nową ścieżkę rowerową, że dosłownie czuję najmniejsze nierówności...moich opon. Wrażenie jest takie, jakby rower sam jechał.
Przed Mursewiek zatrzymuję się na chwilę, by pozdrowić moją mieszkającą tu rodzinę, a tuż przed odjazdem robię pamiątkową fotkę dwojga kuzynów.
Następnie prowadzę grupę przez niesamowite osiedle domków jednorodzinnych.
Są zupełnie nowe, zbudowane jakieś 2 lata temu przez firmę NCC, każdy piękny, w stylu pomorskim i każdy kryty strzechą, zgodnie z tutejszym zwyczajem.
W tym momencie spada na nas dosłownie kilkanaście kropli deszczu, więc chowamy się na moment w wiacie, jest okazja by odpocząć, polenić się i zjeść kanapkę ;).
Po zjedzeniu jednej bułki po kroplach prawie nie ma śladu, widać zaklęcie Tańca Słońca mocno trzyma, w oddali po lewej i po prawej widać, że leje, ale my "suchym kołem" wjeżdżamy mostem na wyspę Ummanz.
Jedziemy przez Waase, a tuż przed Heide skręcamy w prawo na szutrowy szlak, który doprowadza nas do nadbrzeżnego wału, gdzie zwykle można obserwować szaleństwa kitesurferów.
Dziś jednak nic z tego, bo prawie nie wieje wiatr.
Tak Ummanz i surferzy wyglądali w roku 2010: KLIK.
My oddajemy się swojej najnowszej pasji: LENISTWU ;))).
Zalegamy na skarpie i ględzimy...
...gapimy się w niebo...
...popijamy z bidonów...
...podjadamy...
...gapimy się w niebo...
...gapimy się na wodę...
...pozujemy przez wiele minut do ustawianej fotki...
...aż w końcu ociężale ruszamy, skuszeni niesamowitą propozycją:
- Jak szybko wrócimy na camping, będziemy mogli pograć w bierki :))).
Szybko to w przypadku tego wyjazdu to słowo znacznie na wyrost.
Właściwie, to w sumie nieznane nam ;).
Toczymy się wokół wyspy, a tylko "Jaszek" na moment podczepia się pod traktor i goni go, chcąc choć troszkę podkręcić średnią.
Nam się nie chce, za to zatrzymujemy się znów na fotkę, by uchwycić zbożowe walce.
Zjeżdżamy z Ummanz i raz jeszcze przejeżdżamy przez osiedle domków.
W świetle słońca wyglądają jeszcze lepiej.
Dojeżdżamy do Gingst i możemy pochwalić się światu naszym dzisiejszym wyczynem:
POKONALIŚMY DZIŚ POWALAJĄCY DYSTANS OK. 28 KM !!! :)))
To się nadaje do Księgi Guinessa ;).
Pakujemy rowery na samochody i w miejscowej EDECE robimy zakupy spożywcze i zapas izotoników na ostatni wieczór przy grillu.
Już samochodem docieramy w miejsce dawnej przeprawy ze Stralsundu na wyspę, do malowniczej miejscowości Altefähr.
Niestety, choć miejscowość ciekawa, to gastronomia nie oferuje tu zbyt wiele i sensownej "fiszbuły" tu nie uświadczysz, więc zjadamy tylko po wodnistym lodzie z automatu jak z czasów PRL i idziemy na pomost, skąd rozciąga się przepiękny widok na Stralsund.
W innej technice i z innego ujęcia...
Tak do końca nierowerowi to nie jesteśmy, bo choć rowery tkwią na samochodach, to my zadajemy szyku i po miasteczku chodzimy w strojach rowerowych i SPD-ach (co niektórzy), a co! :)
Wchodzimy na górkę, na której znajduje się zabytkowy kościół i ciekawy cmentarz i wracamy do samochodów.
Kierujemy się w stronę naszego biwaku, zatrzymując się po drodze w Gustow, gdzie zamawiamy "fiszbuły"...a czas sobie leniwie płynie ;).
Po powrocie na camping mamy jeszcze czas na partyjkę ping-ponga, swobodną kąpiel i przygotowanie się do wieczornego grillowania.
Pod wieczór wraca z samotnej wycieczki Małgosia, dość styrana, ale to zrozumiałe, bo w jeden dzień zrobiła o kilka kilometrów więcej (135 km) niż reszta w ciągu trzech dni ;).
Przed nami ostatni wieczór w tym błogim miejscu, a rano pakowanie się, zwijanie obozowiska i trudny powrót do szczecińskiej rzeczywistości...
Po majowej, to była kolejna wspaniała wyprawa na Rugię, gdzie na pewno większe zakwasy mieliśmy na brzuchach i na twarzy od ciągłego śmiechu niż w nogach od kręcenia na rowerach :))).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 563 (kcal)
Dzień trzeci na Rugii to już apogeum lenistwa, którego nie wytrzymała Małgosia, bo najwyraźniej rozsadzała ją energia, a i bardziej kusiły ją klify Koenigsstuhl, które my już widzieliśmy w maju :).
Tam też wybrała się z rana na samotną, długą wycieczkę.
Ja dla reszty ekipy proponuję wycieczkę z wyspy...na wyspę :).
Celem dzisiejszego wyjazdu ma być wyspa Ummanz leżąca u zachodnich wybrzeży Rugii.
Aby tam się dostać (i się nie umęczyć;)), najciekawiej wg mnie wystartować z miasteczka Gingst, do którego oczywiście dostajemy się...samochodami, z rowerami na dachu ;).
Tak uczciwie, to po prostu szkoda czasu i energii, by przemierzać na rowerze niezbyt ciekawy odcinek z półwyspu Zicker do Gingst.
Zostawiamy samochody na darmowym parkingu, który wypatrzyłem z Basią podczas naszych poprzednich wypraw na Rugię - więcej w kategorii "Rugia od 2010" (KLIK) - i idziemy do sklepu, który specjalizuje się w bibelotach z kotami :).
Sierściuchy występują tam pod wieloma postaciami, a to jeden z przykładów.
Tanie to to nie jest, ale wygląda ciekawie.
Obok sklepu znajduje się gotycki kościół ewangelicki, a czy jest pod jakimś wezwaniem to nie wiem, zresztą dla mnie to dziś bez znaczenia.
W jego architekturze zastanawiają mnie jednak liczne otwory znajdujące się w ścianach, ciekaw jestem, co to takiego.
Oczywiście jak to w naszym przypadku bywa, spędzamy tu sporo czasu, a dopiero potem ruszamy w stronę wyspy Ummanz.
Rynek w Gingst.
Ruszamy w kierunku Volsvitz, do którego prowadzi bardzo malownicza droga, po czym w Varbelwitz wjeżdżamy na tak idealnie gładką, nową ścieżkę rowerową, że dosłownie czuję najmniejsze nierówności...moich opon. Wrażenie jest takie, jakby rower sam jechał.
Przed Mursewiek zatrzymuję się na chwilę, by pozdrowić moją mieszkającą tu rodzinę, a tuż przed odjazdem robię pamiątkową fotkę dwojga kuzynów.
Następnie prowadzę grupę przez niesamowite osiedle domków jednorodzinnych.
Są zupełnie nowe, zbudowane jakieś 2 lata temu przez firmę NCC, każdy piękny, w stylu pomorskim i każdy kryty strzechą, zgodnie z tutejszym zwyczajem.
W tym momencie spada na nas dosłownie kilkanaście kropli deszczu, więc chowamy się na moment w wiacie, jest okazja by odpocząć, polenić się i zjeść kanapkę ;).
Po zjedzeniu jednej bułki po kroplach prawie nie ma śladu, widać zaklęcie Tańca Słońca mocno trzyma, w oddali po lewej i po prawej widać, że leje, ale my "suchym kołem" wjeżdżamy mostem na wyspę Ummanz.
Jedziemy przez Waase, a tuż przed Heide skręcamy w prawo na szutrowy szlak, który doprowadza nas do nadbrzeżnego wału, gdzie zwykle można obserwować szaleństwa kitesurferów.
Dziś jednak nic z tego, bo prawie nie wieje wiatr.
Tak Ummanz i surferzy wyglądali w roku 2010: KLIK.
My oddajemy się swojej najnowszej pasji: LENISTWU ;))).
Zalegamy na skarpie i ględzimy...
...gapimy się w niebo...
...popijamy z bidonów...
...podjadamy...
...gapimy się w niebo...
...gapimy się na wodę...
...pozujemy przez wiele minut do ustawianej fotki...
...aż w końcu ociężale ruszamy, skuszeni niesamowitą propozycją:
- Jak szybko wrócimy na camping, będziemy mogli pograć w bierki :))).
Szybko to w przypadku tego wyjazdu to słowo znacznie na wyrost.
Właściwie, to w sumie nieznane nam ;).
Toczymy się wokół wyspy, a tylko "Jaszek" na moment podczepia się pod traktor i goni go, chcąc choć troszkę podkręcić średnią.
Nam się nie chce, za to zatrzymujemy się znów na fotkę, by uchwycić zbożowe walce.
Zjeżdżamy z Ummanz i raz jeszcze przejeżdżamy przez osiedle domków.
W świetle słońca wyglądają jeszcze lepiej.
Dojeżdżamy do Gingst i możemy pochwalić się światu naszym dzisiejszym wyczynem:
POKONALIŚMY DZIŚ POWALAJĄCY DYSTANS OK. 28 KM !!! :)))
To się nadaje do Księgi Guinessa ;).
Pakujemy rowery na samochody i w miejscowej EDECE robimy zakupy spożywcze i zapas izotoników na ostatni wieczór przy grillu.
Już samochodem docieramy w miejsce dawnej przeprawy ze Stralsundu na wyspę, do malowniczej miejscowości Altefähr.
Niestety, choć miejscowość ciekawa, to gastronomia nie oferuje tu zbyt wiele i sensownej "fiszbuły" tu nie uświadczysz, więc zjadamy tylko po wodnistym lodzie z automatu jak z czasów PRL i idziemy na pomost, skąd rozciąga się przepiękny widok na Stralsund.
W innej technice i z innego ujęcia...
Tak do końca nierowerowi to nie jesteśmy, bo choć rowery tkwią na samochodach, to my zadajemy szyku i po miasteczku chodzimy w strojach rowerowych i SPD-ach (co niektórzy), a co! :)
Wchodzimy na górkę, na której znajduje się zabytkowy kościół i ciekawy cmentarz i wracamy do samochodów.
Kierujemy się w stronę naszego biwaku, zatrzymując się po drodze w Gustow, gdzie zamawiamy "fiszbuły"...a czas sobie leniwie płynie ;).
Po powrocie na camping mamy jeszcze czas na partyjkę ping-ponga, swobodną kąpiel i przygotowanie się do wieczornego grillowania.
Pod wieczór wraca z samotnej wycieczki Małgosia, dość styrana, ale to zrozumiałe, bo w jeden dzień zrobiła o kilka kilometrów więcej (135 km) niż reszta w ciągu trzech dni ;).
Przed nami ostatni wieczór w tym błogim miejscu, a rano pakowanie się, zwijanie obozowiska i trudny powrót do szczecińskiej rzeczywistości...
Po majowej, to była kolejna wspaniała wyprawa na Rugię, gdzie na pewno większe zakwasy mieliśmy na brzuchach i na twarzy od ciągłego śmiechu niż w nogach od kręcenia na rowerach :))).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
27.89 km (2.00 km teren), czas: 01:36 h, avg:17.43 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 563 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 2. KLEIN ZICKER - SELLIN - KLEIN ZICKER.
Piątek, 16 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Było już prawie pewne, że po leniwym dniu pierwszym i świetnej nocy przy grillu, również dzień następny będzie równie leniwy, a nawet bardziej zwłaszcza, że podzieliłem się pewną swoją wiedzą zdobytą kiedyś na kursie przewodnickim (rowerowym).
Otóż planując wyjazdy wielodniowe istnieje teoria, że pierwszego dnia mamy 100%, drugiego 70%, a trzeciego 50% sprawności wyjściowej, która w dniach kolejnych w podobny sposób powraca do normy.
Oczywiście niespecjalnie dotyczy to ludzi takich jak my, którzy jeżdżą prawie non-stop, ale teoria nam się spodobała jako wygodna i przyjemna ;))).
Tym razem celem wycieczki miał być półwysep Moenchgut, wioseczka Klein Zicker z jej klifami oraz "białe uzdrowiska".
Jako, że do miejsc tych sam dojazd wynosi ok. 50 km, pakujemy rowery na dwa samochody, by po godzinie wyładować się na parkingu niedaleko Lobbe.
Leśną ścieżką wzdłuż plaży i pełną rowerzystów ruszamy do Klein Zicker.
Już widać w oddali klify i wioseczkę...
Wioseczkę znamy z Basią nie tylko z klifów i jej uroku, ale również z pysznych "Fiszbuł", do których świeża rybka wędzona jest na miejscu i smakuje wyśmienicie.
Jako członkowie Klubu Turystyki Rowerowej "Śmierdzące Lenie", również i teraz postanawiamy spędzić kilkadziesiąt minut nie na jeździe, a na opierdzielaniu się, tym bardziej, że kiedy zamawia się świeżą Backfisch, należy co nieco poczekać, aż się dobrze usmaży ;))).
...albo polenić się w koszu plażowym obok ;).
Posiliwszy się, wsiadamy na rowery, by pokonać nużący dystans 300 metrów do kolejnego postoju ;))).
Tym razem na celownik bierzemy piaszczyste klify Klein Zicker.
Następny odcinek jest już bardziej ambitny i przerwa następuje po jakimś 1 kilometrze ;))).
Tym razem podziwiamy przystań rybacką...
...a za jakieś 500 metrów plażę ;).
Czas było coś przejechać, więc turlamy się 7 km (!!!) do Middelhagen, gdzie znużeni tym jakże powalającym dystansem zatrzymujemy się na fotografowanie pomorskich chat ;).
Za Middelhagen grupa się rozprasza, a właściwie to rozprasza się "Jaszek", za którym gna "Bronik", Małgosia i Ewa, pozostawiając skonsternowanego Pana Kierownika na skrzyżowaniu wraz z Basią, Marzeną, Beatą i Robertem.
Robert jeszcze tylko zdążył zamachać "Bronikowi", żeby zawracać, co tenże zrozumiał, że ... mają na nas poczekać ;).
Tymczasem my czekamy na nich, aż zawrócą, bo trasa wiedzie nieco inaczej niż sobie wydumali ;).
Mamy niezaplanowany i jakże zasłużony po naszej "ostrej jeździe" odpoczynek ;).
Uciekinierzy wracają po kilkunastu minutach i możemy ruszyć na wschodnie wybrzeże, gdzie jedno przy drugim rozlokowane są uzdrowiska.
Pomiędzy częścią z nich kursuje zabytkowa ciuchcia-wąskotorówka.
A to...nasz "Bronik" w miejscowości Baabe, załamany naszym iście "morderczym tempem i dystansem" ;))).
Z Baabe wzdłuż morza jedziemy do Sellin, gdzie w końcu naprawdę możemy użyć naszych drzemiących od paru dni sił.
Jest tam podjazd na klif o nachyleniu 20%, pod który rower nawet trudno wprowadzić, więc żeby się nie trudzić...podjeżdżamy pod niego wraz z chłopakami.
Miny zdumionych tym niemieckich kuracjuszy i rowerzystów bezcenne, zwłaszcza te ich "opadające kopary", które mówiły "jak oni tu podjeżdżają, skoro to niemożliwe" ? :))).
Szczyt zdobyty!
Panie podchodzą z rowerkami, choć Beata próbowała podjechać, ale na twardym przełożeniu, którego nie zdążyła zmienić, okazuje się to niemożliwe.
Po tym jakże odmiennym od konwencji wycieczki epizodzie postanawiamy przywrócić ład i porządek i nadal regularnie się opierdzielać.
Wjeżdżamy do Sellin, starego "białego uzdrowiska" z zabytkowymi domami wczasowymi, oczywiście wszystkie są w kolorze białym.
Nadchodzi najwyższy czas by no...już...hm...odpocząć ;).
Zatrzymujemy się więc na lody ;).
Potem...zatrzymujemy się przy plaży i zabytkowym molo.
Na plażę zjeżdża po pochyłości specjalna winda, można też zejść schodami.
Na końcu molo widać szklaną kulę, do której za opłatą można wejść i zjechać na dno morza.
Po kolejnej porcji lenistwa zawracamy do Baabe, gdzie ponownie natykamy się na ciuchcię.
Tym razem trasę powrotną z Baabe do parkingu planuje nam Basia, najpierw świetną asfaltówką dojeżdżamy do miejsca, gdzie można przeprawić się łodzią do Moritzdorf.
Malownicze miejsce...
Z dalszej części Basiowej trasy zadowolony byłby sam Wielki Mistrz Skrótów Krzysztof vel "Monter", typowa terenówka, choć może zbyt łatwo przejezdna jak na Mistrza ;).
Kiedy dojeżdżamy na wysokość parkingu, niektórzy chcą się wykąpać w morzu.
Ja rezygnuję, bo po pierwsze nie mam kąpielówek, a po drugie na brzegu po fali letnich upałów namnożyło się glonów, które gniją i woda wydziela straszliwy smród.
Nie zraża to jednak Beaty, Piotrka, Roberta i Jacka, którzy zanurzają się w "aromatycznej" brei ;).
Po przejechaniu nieco ponad 40 km wycieczka była zakończona.
Mein Gott!!!
Co za dystans! ;)))
Ostatnią fotkę zachodzącego słońca robimy już z samochodu tuż przed naszym campingiem, gdzie znów czeka nas nocna biesiada przy grillu na plaży :).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
Otóż planując wyjazdy wielodniowe istnieje teoria, że pierwszego dnia mamy 100%, drugiego 70%, a trzeciego 50% sprawności wyjściowej, która w dniach kolejnych w podobny sposób powraca do normy.
Oczywiście niespecjalnie dotyczy to ludzi takich jak my, którzy jeżdżą prawie non-stop, ale teoria nam się spodobała jako wygodna i przyjemna ;))).
Tym razem celem wycieczki miał być półwysep Moenchgut, wioseczka Klein Zicker z jej klifami oraz "białe uzdrowiska".
Jako, że do miejsc tych sam dojazd wynosi ok. 50 km, pakujemy rowery na dwa samochody, by po godzinie wyładować się na parkingu niedaleko Lobbe.
Leśną ścieżką wzdłuż plaży i pełną rowerzystów ruszamy do Klein Zicker.
Już widać w oddali klify i wioseczkę...
Wioseczkę znamy z Basią nie tylko z klifów i jej uroku, ale również z pysznych "Fiszbuł", do których świeża rybka wędzona jest na miejscu i smakuje wyśmienicie.
Jako członkowie Klubu Turystyki Rowerowej "Śmierdzące Lenie", również i teraz postanawiamy spędzić kilkadziesiąt minut nie na jeździe, a na opierdzielaniu się, tym bardziej, że kiedy zamawia się świeżą Backfisch, należy co nieco poczekać, aż się dobrze usmaży ;))).
...albo polenić się w koszu plażowym obok ;).
Posiliwszy się, wsiadamy na rowery, by pokonać nużący dystans 300 metrów do kolejnego postoju ;))).
Tym razem na celownik bierzemy piaszczyste klify Klein Zicker.
Następny odcinek jest już bardziej ambitny i przerwa następuje po jakimś 1 kilometrze ;))).
Tym razem podziwiamy przystań rybacką...
...a za jakieś 500 metrów plażę ;).
Czas było coś przejechać, więc turlamy się 7 km (!!!) do Middelhagen, gdzie znużeni tym jakże powalającym dystansem zatrzymujemy się na fotografowanie pomorskich chat ;).
Za Middelhagen grupa się rozprasza, a właściwie to rozprasza się "Jaszek", za którym gna "Bronik", Małgosia i Ewa, pozostawiając skonsternowanego Pana Kierownika na skrzyżowaniu wraz z Basią, Marzeną, Beatą i Robertem.
Robert jeszcze tylko zdążył zamachać "Bronikowi", żeby zawracać, co tenże zrozumiał, że ... mają na nas poczekać ;).
Tymczasem my czekamy na nich, aż zawrócą, bo trasa wiedzie nieco inaczej niż sobie wydumali ;).
Mamy niezaplanowany i jakże zasłużony po naszej "ostrej jeździe" odpoczynek ;).
Uciekinierzy wracają po kilkunastu minutach i możemy ruszyć na wschodnie wybrzeże, gdzie jedno przy drugim rozlokowane są uzdrowiska.
Pomiędzy częścią z nich kursuje zabytkowa ciuchcia-wąskotorówka.
A to...nasz "Bronik" w miejscowości Baabe, załamany naszym iście "morderczym tempem i dystansem" ;))).
Z Baabe wzdłuż morza jedziemy do Sellin, gdzie w końcu naprawdę możemy użyć naszych drzemiących od paru dni sił.
Jest tam podjazd na klif o nachyleniu 20%, pod który rower nawet trudno wprowadzić, więc żeby się nie trudzić...podjeżdżamy pod niego wraz z chłopakami.
Miny zdumionych tym niemieckich kuracjuszy i rowerzystów bezcenne, zwłaszcza te ich "opadające kopary", które mówiły "jak oni tu podjeżdżają, skoro to niemożliwe" ? :))).
Szczyt zdobyty!
Panie podchodzą z rowerkami, choć Beata próbowała podjechać, ale na twardym przełożeniu, którego nie zdążyła zmienić, okazuje się to niemożliwe.
Po tym jakże odmiennym od konwencji wycieczki epizodzie postanawiamy przywrócić ład i porządek i nadal regularnie się opierdzielać.
Wjeżdżamy do Sellin, starego "białego uzdrowiska" z zabytkowymi domami wczasowymi, oczywiście wszystkie są w kolorze białym.
Nadchodzi najwyższy czas by no...już...hm...odpocząć ;).
Zatrzymujemy się więc na lody ;).
Potem...zatrzymujemy się przy plaży i zabytkowym molo.
Na plażę zjeżdża po pochyłości specjalna winda, można też zejść schodami.
Na końcu molo widać szklaną kulę, do której za opłatą można wejść i zjechać na dno morza.
Po kolejnej porcji lenistwa zawracamy do Baabe, gdzie ponownie natykamy się na ciuchcię.
Tym razem trasę powrotną z Baabe do parkingu planuje nam Basia, najpierw świetną asfaltówką dojeżdżamy do miejsca, gdzie można przeprawić się łodzią do Moritzdorf.
Malownicze miejsce...
Z dalszej części Basiowej trasy zadowolony byłby sam Wielki Mistrz Skrótów Krzysztof vel "Monter", typowa terenówka, choć może zbyt łatwo przejezdna jak na Mistrza ;).
Kiedy dojeżdżamy na wysokość parkingu, niektórzy chcą się wykąpać w morzu.
Ja rezygnuję, bo po pierwsze nie mam kąpielówek, a po drugie na brzegu po fali letnich upałów namnożyło się glonów, które gniją i woda wydziela straszliwy smród.
Nie zraża to jednak Beaty, Piotrka, Roberta i Jacka, którzy zanurzają się w "aromatycznej" brei ;).
Po przejechaniu nieco ponad 40 km wycieczka była zakończona.
Mein Gott!!!
Co za dystans! ;)))
Ostatnią fotkę zachodzącego słońca robimy już z samochodu tuż przed naszym campingiem, gdzie znów czeka nas nocna biesiada przy grillu na plaży :).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
40.75 km (5.00 km teren), czas: 02:44 h, avg:14.91 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 1. ZICKER-STAHLBRODE-STRALSUND-POSERITZ-ZICKER.
Czwartek, 15 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wyjazdy zazwyczaj podsumowuje się na końcu, a nie na początku, ale nie mogę się oprzeć...
To był wyjazd Klubu Turystyki Rowerowej "ŚMIERDZĄCE LENIE" :))).
Kościół obchodził 15 sierpnia swoje kolejne święto, był wolny czwartek, więc pojawiła się okazja długiego weekendu i wyjazdu na Rugię, której północną część w znacznej części zwiedziliśmy w czasie podobnego wyjazdu w maju tego roku (więcej: KLIK).
Był to, można by rzec, wyjazd pionierski, bo pierwszy raz zebraliśmy się tak dużą ekipą, ale ponieważ okazał się fantastyczny, postanowiliśmy powtórzyć go w sierpniu, tym razem skupiając się na części południowej.
Jako, że zrobiono mnie po raz kolejny Panem Kierownikiem Wyprawy, wymyślałem wycieczki i je prowadziłem, natomiast Basia "Misiaczowa" znalazła nam świetny camping Pritzwald na zupełnym odludziu, na półwyspie Zicker na Rugii.
Jako, że prognozy nie były zbyt obiecujące, tradycyjnie już Basia odtańczyła nasz sekretny Taniec Słońca, znów beze mnie, bo...jakoś tak wyszło znowu, leniem się okazałem :).
No, ale Basia jest skuteczna i jak dotąd od lat to działa i sprawdza się w 98%.
Dobra, dość tego przydługiego wstępu, ruszamy.
W środę 14 sierpnia planujemy spotkanie na godzinę 15:50 na stacji BP w Kołbaskowie w składzie:
1) Ja
2) Basia "Misiaczowa"
3) Piotrek "Bronik"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Marzena "Foxy"
7) Robert "Foxik"
8) Ewa
9) Małgosia "Rowerzystka"
Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie pojechała z nami (jak poprzednio) Basia "Rudzielec", ponieważ chcąc uniemożliwić sobie dłuższe wyjazdy, profilaktycznie zawczasu zaopatrzyła się w dwa koty, z którymi musi teraz zostawać i ich doglądać ;).
Wyjazd niestety na początku nie przebiega całkiem gładko. Najpierw na miejsce zbiórki ze mną i z Basią spóźnia się dość znacznie "PEWIEN OSOBNIK" ;).
Skutecznie uniemożliwia nam to umieszczenie rowerów na dachu i rozmieszczenie bagażu i sprzętu biwakowego w naszym niezbyt obszernym Misiaczomobilu.
Czekamy, wreszcie nadciąga i ładujemy jego rower na dach...ale co to?! :o
W tym momencie z ramienia mocującego wypada jedna ze śrub, która skorodowała i pękła, a do spotkania czas leci i pojawia się pytanie, skąd nagle wziąć taką śrubę w tak krótkim czasie.
Myślę i myślę...mam!
Znalazłem w garażu starą szczękę hamulcową do roweru, której gwint był identyczny jak w tej pękniętej i naprawiam ramię tą właśnie szczęką - trzyma i pasuje!!! :)))
Ruszamy o 15:40, ale na Przecławiu utykamy w korku. W sumie docieramy na miejsce spotkania o godzinie 16:10, co i tak jest niezłym wynikiem przy tym splocie zdarzeń.
Przewidywany czas dojazdu to ok. 2,5 godziny, ale ja obawiam się jednak o bagażnik i nie przekraczam 120 km/h.
Co gorsza, mamy na dodatek centralny, potwornie silny wiatr czołowy, który nieźle nosi samochodem i przyczynia się do tego, że nasze samochody piją paliwo jak spragnione smoki (u mnie na koniec spalanie wyszło 7,4 l/100 km w porównaniu do standardowego 5 l/100 km, gdy jadę bez rowerów, a i tak było to mało w porównaniu do reszty).
W końcu dojeżdżamy do campingu, szukamy miejsca i rozbijamy się w bardzo fajnym zakątku, a "Foxik" z pomocą ekipy dodatkowo rozpina nad naszym obozowiskiem dużą plandekę.
Fantastycznego wieczoru nie ma co opisywać, bo to raczej i tak nie odda atmosfery.
Rano zamiast zapowiadanego deszczu budzi nas piękna pogoda, co oznacza, że Taniec Słońca już działa :).
Tradycyjnie, leniwie i niespiesznie, zbieramy się na pierwszą wycieczkę i jak zwykle ruszamy około godziny 11:00.
Dziś naszym celem jest Stralsund, do którego zamierzamy dotrzeć stałym lądem po przeprawieniu się z wyspy promem w Glewitz.
Oczywiście przed startem, żeby nie było za szybko, długo ustawiana wspólna fotka ;).
Przejeżdżamy kilkaset metrów i ... postój.
No tak...
Zaczyna się :).
No ale jak tu fotki nie zrobić? ;)
Kilkaset metrów i ... fotka.
No jak tu pomorskich chat nie sfotografować? ;)
Na szczęście kilkukilometrowy dystans do Glewitz pokonujemy bez postojów, w kasie kupujemy bilety (4,50 EUR za 2 osoby i za 2 rowery) i wjeżdżamy na prom do Stahlbrode.
No jak tu nie walnąć kolejnej fotki, tym razem z pokładu ;).
Zjeżdżamy z promu, zostawiamy za sobą Stahlbrode i kierujemy się na stary hanzeatycki szlak tzw. "Hansa Route".
Tylko nim możemy jechać rowerami do Stralsundu, choć obok biegnie gładka asfaltówka, ale rowerem zasadniczo nie powinno się tam jeździć.
Na pewno nie jest jednak tak malownicza, jak stary trakt.
Jest to droga pokryta kostką, na szczęście drobną, poprzerastaną trawą (co nadaje jej ciekawego kolorytu) i w miarę dobrze da się nią jechać, ale zalecam ekipie przestawienie amortyzatorów na "miękko".
Po 16 kilometrach docieramy do Stralsundu, gdzie proponuję postój na degustację w przybrowarnianej knajpie browaru "Stralsunder", gdzie można posmakować świeżutkiego piwka.
Nikt nie wyraził sprzeciwu :))).
Niewtajemniczonym po raz kolejny przypominam, że jazda w Niemczech na rowerze nie jest jak u nas ścigana z całą surowością prawa i można legalnie nawet mieć 1,6 promila (jednakże w razie jakiejś kraksy zawartość %%% we krwi stanowi okoliczność obciążającą).
My jednak nie zamierzamy osiągnąć takiego wyniku i zamawiamy każdy po jednym przepysznym piwku bezalkoholowym i nie tylko ;).
Czegoś tak rewelacyjnego dawno nie piłem, zresztą nikomu nie chce się ruszać, tak wspaniale się leniuchuje, pada nawet żart, żeby ktoś raczący się bezalkoholowym skoczył po samochód :))).
Spędzamy tu blisko godzinę i ociągając się, zbieramy się w dalszą trasę, po drodze zaglądając do wnętrza knajpki.
Niespiesznie się tocząc docieramy prawie do centrum miasta, gdzie Basia łapie gumę.
Na szczęście w przednim kole, więc szybko łatam dętkę, testując nowe samoprzylepne łatki (typu naklejka).
Dojeżdżamy do centrum i jedyne co mogę powiedzieć o tych łatkach to tyle, że to straszliwe badziewie i powietrze znów uchodzi.
Nie bawię się więc w dalsze łatanie, tylko zmieniam dętkę na nową i po kłopocie.
W porcie zatrzymujemy się na nasze ulubione danie, tzw. "Fiszbułę" ("Fischbroetchen").
Buły podawane z tego kutra zawsze były znakomite i tak było również teraz w przypadku buły z Butterfisch, natomiast buła Backfisch okazała się tłustym nieporozumieniem, podobnie jak burkliwy typ w stroju clowna, który je sprzedawał.
Następnym razem zajedziemy do konkurencji na kutrze obok.
Ociągając się, ruszamy na zwiedzanie starówki Stralsundu.
Tym, którzy tam nigdy nie byli, naprawdę polecamy, to przepiękne miasto, do którego autostradą ze Szczecina można dotrzeć w niecałe 2 godziny.
No dobra, czas pojeździć i wrócić na wyspę, ale co to?
Gdy chcemy przejechać na drogę wiodącą na Rugię, obrotowy most....obraca się, przepuszczając jachty, my zaś mamy kolejne 15 minut "nicnierobienia" :).
W końcu dostajemy się na drugą stronę, ale ponieważ mieszkamy w dziczy, nie ma tam żadnych sklepów, a my nie mamy żadnych izotoników na wieczornego grilla ("Foxik" jest naszym biwakowym Robertem Makłowiczem i raczy nas swoimi pysznymi daniami).
Po poszukiwaniach, dzięki pomocy Ewy jesteśmy uratowani!!! :)))
Ku naszemy zdziwieniu i rozczarowaniu, miejscowy sklep nie sprzedaje miejscowego "Stralsundera", więc zadowalamy się innymi markami, kupujemy pieczywo i inne produkty i wracamy na wyspę.
Nooo...niezupełnie ;).
Otóż przed nami kolejny most, tym razem zwodzony, który się...właśnie podnosi ;).
Wiszącym mostem obok nie możemy jechać, jest tylko dla samochodów, więc czeka nas kolejne 15 minut obiboctwa.
W tym czasie podziwiamy przepływające pod mostem stada jachtów maści wszelakiej.
Wreszcie po 15 minutach most opada i wjeżdżamy ponownie na Rugię.
Ścieżkami rowerowymi, również szutrowymi, kierujemy się w stronę półwyspu Zicker na nasze obozowisko.
Po drodze zatrzymujemy się w uroczej marinie w Puddemin, gdzie z zainteresowaniem oglądamy ciekawy ni to rower wodny ni to jachcik :).
Nadal niespiesznie jadąc powracamy do naszych namiotów.
Wskakujemy pod prysznice (płatne na żetony), po czym idziemy na plażę, gdzie stoją parawany, za którymi można biesiadować.
Robert przyrządza nam wspaniałą polędwicę z grilla swojej produkcji, siedzimy w świetle lampy, sączymy izotoniki i jest wspaniale...
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1295 (kcal)
To był wyjazd Klubu Turystyki Rowerowej "ŚMIERDZĄCE LENIE" :))).
Kościół obchodził 15 sierpnia swoje kolejne święto, był wolny czwartek, więc pojawiła się okazja długiego weekendu i wyjazdu na Rugię, której północną część w znacznej części zwiedziliśmy w czasie podobnego wyjazdu w maju tego roku (więcej: KLIK).
Był to, można by rzec, wyjazd pionierski, bo pierwszy raz zebraliśmy się tak dużą ekipą, ale ponieważ okazał się fantastyczny, postanowiliśmy powtórzyć go w sierpniu, tym razem skupiając się na części południowej.
Jako, że zrobiono mnie po raz kolejny Panem Kierownikiem Wyprawy, wymyślałem wycieczki i je prowadziłem, natomiast Basia "Misiaczowa" znalazła nam świetny camping Pritzwald na zupełnym odludziu, na półwyspie Zicker na Rugii.
Jako, że prognozy nie były zbyt obiecujące, tradycyjnie już Basia odtańczyła nasz sekretny Taniec Słońca, znów beze mnie, bo...jakoś tak wyszło znowu, leniem się okazałem :).
No, ale Basia jest skuteczna i jak dotąd od lat to działa i sprawdza się w 98%.
Dobra, dość tego przydługiego wstępu, ruszamy.
W środę 14 sierpnia planujemy spotkanie na godzinę 15:50 na stacji BP w Kołbaskowie w składzie:
1) Ja
2) Basia "Misiaczowa"
3) Piotrek "Bronik"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Marzena "Foxy"
7) Robert "Foxik"
8) Ewa
9) Małgosia "Rowerzystka"
Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie pojechała z nami (jak poprzednio) Basia "Rudzielec", ponieważ chcąc uniemożliwić sobie dłuższe wyjazdy, profilaktycznie zawczasu zaopatrzyła się w dwa koty, z którymi musi teraz zostawać i ich doglądać ;).
Wyjazd niestety na początku nie przebiega całkiem gładko. Najpierw na miejsce zbiórki ze mną i z Basią spóźnia się dość znacznie "PEWIEN OSOBNIK" ;).
Skutecznie uniemożliwia nam to umieszczenie rowerów na dachu i rozmieszczenie bagażu i sprzętu biwakowego w naszym niezbyt obszernym Misiaczomobilu.
Czekamy, wreszcie nadciąga i ładujemy jego rower na dach...ale co to?! :o
W tym momencie z ramienia mocującego wypada jedna ze śrub, która skorodowała i pękła, a do spotkania czas leci i pojawia się pytanie, skąd nagle wziąć taką śrubę w tak krótkim czasie.
Myślę i myślę...mam!
Znalazłem w garażu starą szczękę hamulcową do roweru, której gwint był identyczny jak w tej pękniętej i naprawiam ramię tą właśnie szczęką - trzyma i pasuje!!! :)))
Ruszamy o 15:40, ale na Przecławiu utykamy w korku. W sumie docieramy na miejsce spotkania o godzinie 16:10, co i tak jest niezłym wynikiem przy tym splocie zdarzeń.
Przewidywany czas dojazdu to ok. 2,5 godziny, ale ja obawiam się jednak o bagażnik i nie przekraczam 120 km/h.
Co gorsza, mamy na dodatek centralny, potwornie silny wiatr czołowy, który nieźle nosi samochodem i przyczynia się do tego, że nasze samochody piją paliwo jak spragnione smoki (u mnie na koniec spalanie wyszło 7,4 l/100 km w porównaniu do standardowego 5 l/100 km, gdy jadę bez rowerów, a i tak było to mało w porównaniu do reszty).
W końcu dojeżdżamy do campingu, szukamy miejsca i rozbijamy się w bardzo fajnym zakątku, a "Foxik" z pomocą ekipy dodatkowo rozpina nad naszym obozowiskiem dużą plandekę.
Fantastycznego wieczoru nie ma co opisywać, bo to raczej i tak nie odda atmosfery.
Rano zamiast zapowiadanego deszczu budzi nas piękna pogoda, co oznacza, że Taniec Słońca już działa :).
Tradycyjnie, leniwie i niespiesznie, zbieramy się na pierwszą wycieczkę i jak zwykle ruszamy około godziny 11:00.
Dziś naszym celem jest Stralsund, do którego zamierzamy dotrzeć stałym lądem po przeprawieniu się z wyspy promem w Glewitz.
Oczywiście przed startem, żeby nie było za szybko, długo ustawiana wspólna fotka ;).
Przejeżdżamy kilkaset metrów i ... postój.
No tak...
Zaczyna się :).
No ale jak tu fotki nie zrobić? ;)
Kilkaset metrów i ... fotka.
No jak tu pomorskich chat nie sfotografować? ;)
Na szczęście kilkukilometrowy dystans do Glewitz pokonujemy bez postojów, w kasie kupujemy bilety (4,50 EUR za 2 osoby i za 2 rowery) i wjeżdżamy na prom do Stahlbrode.
No jak tu nie walnąć kolejnej fotki, tym razem z pokładu ;).
Zjeżdżamy z promu, zostawiamy za sobą Stahlbrode i kierujemy się na stary hanzeatycki szlak tzw. "Hansa Route".
Tylko nim możemy jechać rowerami do Stralsundu, choć obok biegnie gładka asfaltówka, ale rowerem zasadniczo nie powinno się tam jeździć.
Na pewno nie jest jednak tak malownicza, jak stary trakt.
Jest to droga pokryta kostką, na szczęście drobną, poprzerastaną trawą (co nadaje jej ciekawego kolorytu) i w miarę dobrze da się nią jechać, ale zalecam ekipie przestawienie amortyzatorów na "miękko".
Po 16 kilometrach docieramy do Stralsundu, gdzie proponuję postój na degustację w przybrowarnianej knajpie browaru "Stralsunder", gdzie można posmakować świeżutkiego piwka.
Nikt nie wyraził sprzeciwu :))).
Niewtajemniczonym po raz kolejny przypominam, że jazda w Niemczech na rowerze nie jest jak u nas ścigana z całą surowością prawa i można legalnie nawet mieć 1,6 promila (jednakże w razie jakiejś kraksy zawartość %%% we krwi stanowi okoliczność obciążającą).
My jednak nie zamierzamy osiągnąć takiego wyniku i zamawiamy każdy po jednym przepysznym piwku bezalkoholowym i nie tylko ;).
Czegoś tak rewelacyjnego dawno nie piłem, zresztą nikomu nie chce się ruszać, tak wspaniale się leniuchuje, pada nawet żart, żeby ktoś raczący się bezalkoholowym skoczył po samochód :))).
Spędzamy tu blisko godzinę i ociągając się, zbieramy się w dalszą trasę, po drodze zaglądając do wnętrza knajpki.
Niespiesznie się tocząc docieramy prawie do centrum miasta, gdzie Basia łapie gumę.
Na szczęście w przednim kole, więc szybko łatam dętkę, testując nowe samoprzylepne łatki (typu naklejka).
Dojeżdżamy do centrum i jedyne co mogę powiedzieć o tych łatkach to tyle, że to straszliwe badziewie i powietrze znów uchodzi.
Nie bawię się więc w dalsze łatanie, tylko zmieniam dętkę na nową i po kłopocie.
W porcie zatrzymujemy się na nasze ulubione danie, tzw. "Fiszbułę" ("Fischbroetchen").
Buły podawane z tego kutra zawsze były znakomite i tak było również teraz w przypadku buły z Butterfisch, natomiast buła Backfisch okazała się tłustym nieporozumieniem, podobnie jak burkliwy typ w stroju clowna, który je sprzedawał.
Następnym razem zajedziemy do konkurencji na kutrze obok.
Ociągając się, ruszamy na zwiedzanie starówki Stralsundu.
Tym, którzy tam nigdy nie byli, naprawdę polecamy, to przepiękne miasto, do którego autostradą ze Szczecina można dotrzeć w niecałe 2 godziny.
No dobra, czas pojeździć i wrócić na wyspę, ale co to?
Gdy chcemy przejechać na drogę wiodącą na Rugię, obrotowy most....obraca się, przepuszczając jachty, my zaś mamy kolejne 15 minut "nicnierobienia" :).
W końcu dostajemy się na drugą stronę, ale ponieważ mieszkamy w dziczy, nie ma tam żadnych sklepów, a my nie mamy żadnych izotoników na wieczornego grilla ("Foxik" jest naszym biwakowym Robertem Makłowiczem i raczy nas swoimi pysznymi daniami).
Po poszukiwaniach, dzięki pomocy Ewy jesteśmy uratowani!!! :)))
Ku naszemy zdziwieniu i rozczarowaniu, miejscowy sklep nie sprzedaje miejscowego "Stralsundera", więc zadowalamy się innymi markami, kupujemy pieczywo i inne produkty i wracamy na wyspę.
Nooo...niezupełnie ;).
Otóż przed nami kolejny most, tym razem zwodzony, który się...właśnie podnosi ;).
Wiszącym mostem obok nie możemy jechać, jest tylko dla samochodów, więc czeka nas kolejne 15 minut obiboctwa.
W tym czasie podziwiamy przepływające pod mostem stada jachtów maści wszelakiej.
Wreszcie po 15 minutach most opada i wjeżdżamy ponownie na Rugię.
Ścieżkami rowerowymi, również szutrowymi, kierujemy się w stronę półwyspu Zicker na nasze obozowisko.
Po drodze zatrzymujemy się w uroczej marinie w Puddemin, gdzie z zainteresowaniem oglądamy ciekawy ni to rower wodny ni to jachcik :).
Nadal niespiesznie jadąc powracamy do naszych namiotów.
Wskakujemy pod prysznice (płatne na żetony), po czym idziemy na plażę, gdzie stoją parawany, za którymi można biesiadować.
Robert przyrządza nam wspaniałą polędwicę z grilla swojej produkcji, siedzimy w świetle lampy, sączymy izotoniki i jest wspaniale...
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
63.26 km (1.00 km teren), czas: 03:53 h, avg:16.29 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1295 (kcal)
Rugia. Dzień 3. Ralswiek.
Sobota, 1 czerwca 2013 | dodano: 05.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nadszedł trzeci dzień wyprawy i w zasadzie ostatni, bo jutro (niedziela) wracamy niestety do Szczecina.
Pogoda nadal jest bardzo dobra, choć nie można powiedzieć, że jest gorąco.
Tradycyjnie już, po wspólnej kawie i śniadaniu ruszamy na trasę około godziny 11:00, zahaczając po drodze o Netto w Altenkirchen.
W tej samej miejscowości zwiedzamy też zabytkowy, gotycki kościół.
Przy kościele znajduje się również stary cmentarz.
Po zwiedzeniu ruszamy bocznymi drogami i trasą rowerową do Wiek, w którym tym razem nie zatrzymujemy się na pyszną "Fiszbułę", za to natykamy się na graffiti na stacji transformatorowej, które naprawdę robi wrażenie - jak coś takiego można namalować sprayem?! :o
Dalej jedziemy ścieżką rowerową (z "polbruku") wzdłuż wybrzeża.
Pogoda nadal wyśmienita i "Klątwa Jaszka" nadal nie daje rady Tańcowi Słońca ;))).
Ścieżka to biegnie nad Bałtykiem to zagłębia się w las, a ja nie chcąc zatrzymywać grupy ani jej potem gonić, robię zdjęcia w czasie jazdy, co daje dość ciekawy, impresjonistyczo-ekspresjonistyczny efekt (Tunia, wybacz to pomieszanie stylów malarskich ;))).
Mamy też typowe obrazki typu "landszafcik" ;).
Docieramy wreszcie do przeprawy promowej Wittower Fahre, dzięki której szybko dostaniemy się na przeciwległą część wyspy.
Zasadniczo bilet "rowerzysta+rower" kosztuje 1,20 EUR (gdy każdy kupuje go sam) chyba, że stosuje się zbiorowy system rozliczeń kołchozowych tak jak my to zrobiliśmy i kupuje bilety w systemie zrzutkowym, co prowadzi do omyłek, w efekcie czego każdy z nas płaci po 1,90 EUR za pakiet, no ale przecież...
KTO BOGATEMU ZABRONI ?! :)))
Prom bardzo szybko pokonuje przesmyk, na tyle szybko, że nie ma czasu zjeść kanapki, więc wysiadamy i ruszamy asfaltową ścieżką w kierunku pierwszej wioski o nazwie Vaschvitz, a po krótkim popasie jedziemy dość ruchliwą drogą wiodącą do Samtens.
Na szczęście w miarę szybko z niej zjeżdżamy w Kluis i już bocznymi, gruntowymi i asfaltowymi trasami jedziemy przez Gagern i Veikvitz i docieramy do Woorke.
Tam trasa wiedzie przy grobowych pradawnych kurhanach, tzw. "huegelgraben", które od razu nazywamy "Grobami Hunów" ;).
W języku niemieckim można o nich poczytać tutaj: KLIK.
W języku polskim kopce te nazywane są tumulusami.
Podobnego typu tumulus znajduje się całkiem blisko Szczecina, w Staffelde.
Te porośnięte są drzewami, jest ich sporo na tym terenie.
Popas w "Barze u Huna" ;).
Ruszamy dalej, niebo zaciąga się chmurami, ale nic z nich nie pada.
Przez Patzig i Gnies docieramy do dawnej siedziby pirata Stoertebekera w Ralswiek i kierujemy się do portu.
Następnie ostrym podjazdem udajemy się na zwiedzanie miejscowego pałacu.
Cacuszko!
Takim zabytkowym Bentleyem to aż miło się przejechać, tylko akurat trzeba brać ślub ;).
Pałac od drugiej strony.
W oddali miejsce imitujące siedzibę Stoertebekera, gdzie obecnie odbywają się przedstawienia dotyczące jego "działalności".
Nasze gwiazdy po raz kolejny...
...i kilku gwiazdorów ;).
"LOŻA SZYDERCÓW" ;)))
W Ralswiek zabawiliśmy dość długo, więc wyruszamy w dalszą trasę i wspinamy się ostrym podjazdem za miejscowością, gdzie nachylenie sięgało do 13%.
Kiedy docieramy do Lietzow, spostrzegam przycumowaną na wodzie..."Fiszbudę"!
Takiej okazji nie marnujemy i zamawiamy lokalne specjały.
Widok z "Fiszbudy" na Grosser Jasmunder Bodden.
Za Lietzow dojeżdżamy przez Vorwerk do Polchow, gdzie wjeżdżamy na znany nam już teren przyrody chronionej w okolicach Spycker i Glowe.
Przejeżdżamy przez Glowe i w wyjątkowo szybkim tempie docieramy do naszego obozowiska...na kolejną ucztę ;).
Po uczcie kładziemy się spać, by rano jak najszybciej zwinąć namioty i jeśli czas i pogoda pozwoli, zajechać po drodze na wyspę Ummanz sąsiadującą z Rugią.
Rano w niedzielę obozowisko jest już zwinięte, samochody zapakowane i żal stąd odjeżdżać.
Energia Tańca Słońca wyczerpała się kilka kilometrów za Drewoldke, kiedy samochodami zmierzaliśmy już w kierunku Szczecina, więc nic nie wyszło ze zwiedzania wyspy Ummanz (naprawdę warto tam zajechać, relacja z mojej i Basi wyprawy tamże znajduje się tutaj: KLIK).
Po dojechaniu do Szczecina byliśmy nawet zadowoleni z takiego obrotu sprawy, bo dzięki temu zdążyliśmy się ogarnąć przed poniedziałkiem, a przyjechaliśmy dość późno.
To był wspaniały i niezapomniany wyjazd, pełen wrażeń i śmiechu (czasem aż bolały nas brzuchy, a to głównie dzięki humorowi Basi "Rudzielca", Jacka "Jaszka" i Piotrka "Bronika") oraz smaków dzięki działalności "Foxika" i jego kuchcików ;).
Dziękujemy wszystkim za spędzony czas i liczymy, że to jeszcze powtórzymy...
Tymczasem zapraszam na film z ostatniego dnia:&feature=youtu.be
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
76.68 km (15.00 km teren), czas: 04:28 h, avg:17.17 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1558 (kcal)
Rugia. Dzień 2. Park Narodowy Jasmund.
Piątek, 31 maja 2013 | dodano: 04.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kolejny ranek na Rugii znów wita nas dobrą pogodą i po raz kolejny zaczynamy niespieszenie przygotowywać się do wyjazdu ku kolejnemu celowi. Tym razem ma być to Park Narodowy Jasmund i jego słynne białe klify Koenigsstuhl. Jedną z ciekawostek tego dnia jest przejazd dość trudnym odcinkiem do Promoisel, gdzie według mapy znajdują się budowle megalityczne. Jednak aby dojechać do Promoisel, część trasy trzeba pokonać ostrym podjazdem po wyjątkowo wrednie wybrukowanej starej drodze, rzekłbym "skrót" godny Krzyśka "Montera", o czym towarzystwo zostało uprzedzone ;).
Poprzednim razem, gdy byłem na Rugii tylko z Basią, budowli tych nie udało się nam odszukać, więc może teraz?
Ruszamy z Drewoldke i jedziemy wąską niczym Hel mierzeją Schaabe, łączącą Juliusruh z miejscowością Glowe.
Biegnie po niej wśród sosen malownicza asfaltowa droga dla rowerów.
Dojeżdżamy do Glowe i jedną z odnóg trasy jedziemy wzdłuż morskiego brzegu.
Z Glowe odbijamy na południe i wjeżdżamy w obszar przyrody chronionej, po raz kolejny przemierzając wąski przesmyk, tym razem oddzielający dwa jeziora: Mittel See oraz Spyckerscher See. Biegnie nad nim mały mostek, z którego siedząc wygodnie na ławeczkach można obserwować przyrodę.
Robimy kilka fotek i ruszamy dalej.
Nie ujeżdżamy za daleko, bowiem już za chwilę jeden z Foxikowych rowerów łapie gumę i zatrzymujemy się na naprawę.
Guma zmieniona, pogoda dopisuje, ale za ciepło nie jest, bo raptem 13 stopni, a do tego wieje piekielnie silny wiar ze wschodu, w którym to kierunku właśnie się udajemy.
Skręcamy na wschód i walcząc z wiatrem docieramy do zamku Spycker, w którym obecnie mieści się hotel.
Przed hotelem zaś natykamy się na stadko zamyślonych kobietek ;).
Wyjeżdżamy ze Spycker i przez chwilę jedziemy ścieżką wzdłuż głównej drogi, by za Bobbin odbić na Neddesitz.
Tam wiatr daje nam ostro do wiwatu, do tego stopnia, że trudno zjeżdżać z górki bez pedałowania, a o podjeżdżaniu pod górki szkoda gadać :).
W Neddesitz kierujemy się na południe na Sagard, ale tam nie dojeżdżamy i wcześniej skręcamy na wschód na Promoisel, gdzie doświadczymy zapowiedzianych przeze mnie atrakcji :).
Po minach widzę, że nie towarzystwo nie spodziewało się AŻ takiej telepawki i aż takiego nachylenia podjazdu ;) !
Niektórzy trzęsąc się jadą, niektórzy postawili na podprowadzanie rowerów, ale nikt specjalnie nie narzeka, w końcu nie samym asfaltem człowiek żyje (i kto to mówi ;))).
Wreszcie docieramy na skraj Promoisel i jesteśmy prawie przekonani, że teraz odnaleźliśmy budowlę megalityczną, więc zostawiamy rowery u podnóża górki i idziemy zobaczyć kamienną strukturę...
...która zapewne nie jest niczym innym, jak zwałem głazów wydobytych w czasie eksploatacji leżącej tuż poniżej kopalni odkrywkowej :))).
Po raz kolejny megality nie zostały odnalezione, bo nie sądzę, by zabytkowa budowla mogła stać na skraju skarpy kopalnianej.
Ruszamy dalej brukowaną drogą i docieramy do granic Parku Narodowego Jasmund, w którego leśną gęstwinę się zagłębiamy.
Na szczęście nie musimy już jechać brukiem, bo na jego krawędziach znajdują się ubite paski drogi gruntowej.
Po naprawdę długiej jeździe przez park wyjeżdżamy na asfalt w pobliżu Hagen i kierujemy się na Stubbenkamer i Koenigsstuhl, słynne białe klify Rugii.
Droga dojazdowa jest zamknięta dla samochodów, mogą się tam poruszać jedynie uprawnione autobusy i pojazdy oraz rowery.
Dojeżdżamy do celu i pozostawiamy rowery pod opieką Basi "Misiaczowej", która zgłosiła się na ochotnika (klify te już widziała nie raz), a ja prowadzę na pieszo ekipę na punkt widokowy Victoria Sicht (nie wolno tam nawet wprowadzić rowerów).
Wstęp na ten punkt ten jest bezpłatny i widać z niego świetnie Koenigsstuhl.
Jeżeli ktoś ma chęć rozstać się z kwotą 6 EUR na osobę, może wejść na sam klif Koenigsstuhl przez kasę i bramkę, co raz nieopatrznie z Basią uczyniliśmy.
Sęk w tym, ze stojąc na klifie...nie widać właśnie tegoż słynnego klifu, więc było to bezsensownie wydane 12 EUR
Naprawdę polecam udać się w prawo od szosy, kierując się na Victoria Sicht.
Widok w dół na ludziki spacerujące u podnóża klifu ;).
Tam w głębi na klifie stoi za barierką tłumek ludzi i zastanawia się, gdzie jest ten klif.
Pod nimi ;))).
Wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy Basię z rowerami, która korzystając z okazji zaopatrzyła się w "Fiszbułę" w "Fiszbudzie", w której zaczęła się cała nasza przygoda z tym lokalnym przysmakiem (przyznam, że kiedy po raz pierwszy kupiłem tu Fischbroetchen parę lat temu, Basia spoglądała na mnie ze zdziwieniem, na bułę z obrzydzeniem, po czym po jej spróbowaniu...zjadła mi połowę przydziału ;))).
My również zaopatrujemy się w ten specjał i po jego zjedzeniu udajemy się przez Hagen w drogę powrotną, tym razem pełni euforii, bo wicher mamy teraz w plecy, a od Nardevitz aż do Ruschvitz praktycznie cały prawie czas dodatkowo pędzimy z górki!
Ja osiągnąłem tam prędkość 57 km/h, ale przyznam, że specjalnie się nie przykładałem i do mojego rekordu 70 km/h było dość daleko.
Docieramy do Glowe, skąd znaną nam już trasą przez mierzeję Schaabe docieramy do Drewoldke, gdzie czeka nas kolejna uczta.
Niestety, ze względów służbowych Państwo "Jaszkowie" muszą nas opuścić już dziś wieczorem i jutro będzie nas w grupie mniej o dwie osoby...
Jacek przed odjazdem zapowiada nam na jutro imprezkę pod tropikami namiotów, próbując na nas zesłać deszcz mocą "Klątwy Jaszka", ale to się nie uda, bo Taniec Słońca okaże się silniejszy ;))).
A to nasza dzisiejsza trasa:
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1282 (kcal)
Poprzednim razem, gdy byłem na Rugii tylko z Basią, budowli tych nie udało się nam odszukać, więc może teraz?
Ruszamy z Drewoldke i jedziemy wąską niczym Hel mierzeją Schaabe, łączącą Juliusruh z miejscowością Glowe.
Biegnie po niej wśród sosen malownicza asfaltowa droga dla rowerów.
Dojeżdżamy do Glowe i jedną z odnóg trasy jedziemy wzdłuż morskiego brzegu.
Z Glowe odbijamy na południe i wjeżdżamy w obszar przyrody chronionej, po raz kolejny przemierzając wąski przesmyk, tym razem oddzielający dwa jeziora: Mittel See oraz Spyckerscher See. Biegnie nad nim mały mostek, z którego siedząc wygodnie na ławeczkach można obserwować przyrodę.
Robimy kilka fotek i ruszamy dalej.
Nie ujeżdżamy za daleko, bowiem już za chwilę jeden z Foxikowych rowerów łapie gumę i zatrzymujemy się na naprawę.
Guma zmieniona, pogoda dopisuje, ale za ciepło nie jest, bo raptem 13 stopni, a do tego wieje piekielnie silny wiar ze wschodu, w którym to kierunku właśnie się udajemy.
Skręcamy na wschód i walcząc z wiatrem docieramy do zamku Spycker, w którym obecnie mieści się hotel.
Przed hotelem zaś natykamy się na stadko zamyślonych kobietek ;).
Wyjeżdżamy ze Spycker i przez chwilę jedziemy ścieżką wzdłuż głównej drogi, by za Bobbin odbić na Neddesitz.
Tam wiatr daje nam ostro do wiwatu, do tego stopnia, że trudno zjeżdżać z górki bez pedałowania, a o podjeżdżaniu pod górki szkoda gadać :).
W Neddesitz kierujemy się na południe na Sagard, ale tam nie dojeżdżamy i wcześniej skręcamy na wschód na Promoisel, gdzie doświadczymy zapowiedzianych przeze mnie atrakcji :).
Po minach widzę, że nie towarzystwo nie spodziewało się AŻ takiej telepawki i aż takiego nachylenia podjazdu ;) !
Niektórzy trzęsąc się jadą, niektórzy postawili na podprowadzanie rowerów, ale nikt specjalnie nie narzeka, w końcu nie samym asfaltem człowiek żyje (i kto to mówi ;))).
Wreszcie docieramy na skraj Promoisel i jesteśmy prawie przekonani, że teraz odnaleźliśmy budowlę megalityczną, więc zostawiamy rowery u podnóża górki i idziemy zobaczyć kamienną strukturę...
...która zapewne nie jest niczym innym, jak zwałem głazów wydobytych w czasie eksploatacji leżącej tuż poniżej kopalni odkrywkowej :))).
Po raz kolejny megality nie zostały odnalezione, bo nie sądzę, by zabytkowa budowla mogła stać na skraju skarpy kopalnianej.
Ruszamy dalej brukowaną drogą i docieramy do granic Parku Narodowego Jasmund, w którego leśną gęstwinę się zagłębiamy.
Na szczęście nie musimy już jechać brukiem, bo na jego krawędziach znajdują się ubite paski drogi gruntowej.
Po naprawdę długiej jeździe przez park wyjeżdżamy na asfalt w pobliżu Hagen i kierujemy się na Stubbenkamer i Koenigsstuhl, słynne białe klify Rugii.
Droga dojazdowa jest zamknięta dla samochodów, mogą się tam poruszać jedynie uprawnione autobusy i pojazdy oraz rowery.
Dojeżdżamy do celu i pozostawiamy rowery pod opieką Basi "Misiaczowej", która zgłosiła się na ochotnika (klify te już widziała nie raz), a ja prowadzę na pieszo ekipę na punkt widokowy Victoria Sicht (nie wolno tam nawet wprowadzić rowerów).
Wstęp na ten punkt ten jest bezpłatny i widać z niego świetnie Koenigsstuhl.
Jeżeli ktoś ma chęć rozstać się z kwotą 6 EUR na osobę, może wejść na sam klif Koenigsstuhl przez kasę i bramkę, co raz nieopatrznie z Basią uczyniliśmy.
Sęk w tym, ze stojąc na klifie...nie widać właśnie tegoż słynnego klifu, więc było to bezsensownie wydane 12 EUR
Naprawdę polecam udać się w prawo od szosy, kierując się na Victoria Sicht.
Widok w dół na ludziki spacerujące u podnóża klifu ;).
Tam w głębi na klifie stoi za barierką tłumek ludzi i zastanawia się, gdzie jest ten klif.
Pod nimi ;))).
Wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy Basię z rowerami, która korzystając z okazji zaopatrzyła się w "Fiszbułę" w "Fiszbudzie", w której zaczęła się cała nasza przygoda z tym lokalnym przysmakiem (przyznam, że kiedy po raz pierwszy kupiłem tu Fischbroetchen parę lat temu, Basia spoglądała na mnie ze zdziwieniem, na bułę z obrzydzeniem, po czym po jej spróbowaniu...zjadła mi połowę przydziału ;))).
My również zaopatrujemy się w ten specjał i po jego zjedzeniu udajemy się przez Hagen w drogę powrotną, tym razem pełni euforii, bo wicher mamy teraz w plecy, a od Nardevitz aż do Ruschvitz praktycznie cały prawie czas dodatkowo pędzimy z górki!
Ja osiągnąłem tam prędkość 57 km/h, ale przyznam, że specjalnie się nie przykładałem i do mojego rekordu 70 km/h było dość daleko.
Docieramy do Glowe, skąd znaną nam już trasą przez mierzeję Schaabe docieramy do Drewoldke, gdzie czeka nas kolejna uczta.
Niestety, ze względów służbowych Państwo "Jaszkowie" muszą nas opuścić już dziś wieczorem i jutro będzie nas w grupie mniej o dwie osoby...
Jacek przed odjazdem zapowiada nam na jutro imprezkę pod tropikami namiotów, próbując na nas zesłać deszcz mocą "Klątwy Jaszka", ale to się nie uda, bo Taniec Słońca okaże się silniejszy ;))).
A to nasza dzisiejsza trasa:
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
61.48 km (15.00 km teren), czas: 03:48 h, avg:16.18 km/h,
prędkość maks: 57.00 km/hTemperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1282 (kcal)
Rugia. Dzień (0) 1. Kap Arkona.
Czwartek, 30 maja 2013 | dodano: 03.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
W wyspie Rugii i jej naprawdę magicznym klimacie jesteśmy zakochani z Basią od dawna, kto czytał o naszych starszych wyprawach tamże, wie o tym doskonale, a kto nie czytał i ma chęć, to znajdzie je opisane tutaj: KLIK.
Z Rugią jest jednak pewien problem, otóż lubią tam często padać deszcze, więc wzorem ubiegłych lat ja i moja Basia "Misiaczowa" odtańczyliśmy zawczasu nasz Taniec Słońca. Jako, że jego skuteczność wynosi ok. 90-95%, więc i tym razem liczyliśmy, że czeka nas słoneczna, bezdeszczowa pogoda i w zasadzie tak było, w przeciwieństwie do Szczecina i okolic.
Zwykle na urlopy i wyprawy pod namiot jeździmy z Basią bez towarzystwa, a to dlatego, że mamy swój powolny, od lat sprawdzony styl wypoczywania i mamy świadomość, że nasze metody podróżowania też nie każdemu mogą odpowiadać, o czym raz (na szczęście tylko raz) się przekonaliśmy i nie chcieliśmy więcej tracić znajomych.
Tym razem zaryzykowaliśmy ponownie i wraz z nami pojechali Basia "Rudzielec", Piotrek "Bronik", Marzena i Robert "Foxiki" oraz Beata i Jacek "Jaszki", czyli razem już było nas aż 8 osób.
Od razu mówię, że było rewelacyjnie !!!
Start wyznaczyliśmy w środę po pracy, na godzinę 16:00 w Kołbaskowie w dniu 29 maja 2013 (dzień przed kościelnym świętem Bożego Ciała), aby wieczorem zameldować się już na campingu Drewoldke, a rano być gotowym do pierwszej wycieczki.
Na nocleg wybraliśmy z Basią jak zwykle camping, a nie pensjonat czy spanie w krzakach, bo taki styl najbardziej nam pasuje od lat, tym bardziej, że mieliśmy do przetestowania nasz nowy, kolejny już namiot (Boston 400).
Start z Kołbaskowa.
Po zameldowaniu się na campingu nie obyło się bez wspólnej kolacji z grillem i piwkiem :).
Rano wita nas piękna, słoneczna, choć dość rześka pogoda.
Niespiesznie się zbierając jemy wspólne śniadanko i przygotowujemy się do trasy.
Nowy namiot, w którym wreszcie mogę stanąć, a nie poruszać się na czworaka :).
Przed samym startem opróżniamy nasze zbiorniki balastowe ;).
Dziś głównym celem wyprawy jest magiczny Przylądek Arkona (Kap Arkona), prastare miejsce słowiańskiej, pogańskiej świątyni Ranów i miejsce mocy, zniszczone potem w wyniku chrześcijańskiego najazdu Duńczyków (pewnie w imię miłości bliźniego, bo wyrżnięto sporo luda).
Ranów już nie ma, ale moc pozostała.
Pozostały też nieliczne, wskrzeszone lub odtworzone przez pasjonatów urywki w ich języku, który można dość łatwo zrozumieć:
Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ.
Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ.
Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau.
Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.
Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów.
Morze jest zimne i słone.
Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy.
Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.
Nasza dzisiejsza trasa prezentuje się tak:
Ruszamy z campingu.
Znów mnie naszła chęć, aby połazić w zbożu jak Russel Crowe w "Gladiatorze" ;).
Starosłowiańskie miejsce pochówku, budowla megalityczna.
Nasze gwiazdy ;).
O tej porze roku Rugia tonie w rzepaku, robi to czasem wrażenie, jakby jechało się w morzu kwiatów.
Dojeżdżamy do zabytkowej, rybackiej wioseczki Vitt w sąsiedztwie Kap Arkona, z której nikt z nas absolutnie nie miał ochoty wyjechać.
Jest piękna, wciąż zamieszkana i niesamowita...po prostu magia!
W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, bowiem Bałtyk nie jest tu zanieczyszczony, a woda ma turkusowy kolor!
Jest też wyjątkowo przejrzysta!
Basia i Piotrek.
Basia i Basia ;))).
Z dużą niechęcią opuszczamy to urocze miejsce i ostrym, szutrowym podjazdem wspinamy się do wznoszącej się na wzgórzu kaplicy.
Zwiedzamy kaplicę i jadąc dalej szutrową dróżką wzdłuż klifu docieramy do...
...magicznego ptaka...oraz...
...kobiety z ptakiem ;).
W oddali czeka na nas Kap Arkona...
Po krótkiej jeździe docieramy w miejsce prastarej świątyni Światowida vel Świętowita tudzież Sventevita, jak kto woli.
Pogańskie bóstwo w całej okazałości.
Miejsce mocy i kolejne już ładowanie akumulatorków ;).
Ruszamy dalej, mijamy dwie stojące obok siebie latarnie morskie (stara i nowa) oraz pozostałości z konkursu rzeźby z piachu i wjeżdżamy na gruntową ścieżkę, oznaczoną jako droga dla pieszych i rowerów, która biegnie nad klifem.
Jedziemy, ale po chwili w poprzek drogi staje starszy Niemiec z dużą lornetką na szyi, rozpościera szeroko ręce i nie daje nam dalej jechać.
Dostajemy od pana burę, że jedziemy po drodze, gdzie chodzą ludzie, matki z dziećmi i starsze osoby, choć jest to odcinek dla pieszych i rowerów...z jednym małym szczegółem tekstowym, który nam jakoś umknął:
Na tym odcinku należy zejść z roweru i go prowadzić...tylko więc po co jest on oznaczony również jako droga rowerowa?
W sumie facet ma rację, Ordnung muss sein (porządek musi być) i choć troszkę nasze polskie dusze buntują się na takie wydawanie nam poleceń, to jednak przyznaję, że gdyby u nas każdy wykazywał się taką obywatelską postawą, żyłoby się dużo łatwiej, więc dalej rowerki prowadzimy i docieramy do kolejnego ptaszyska (albo bożka).
Od tego momentu jedziemy przez wiele kilometrów gruntową ścieżką, mając po lewej morze rzepaku, a po prawej Morze Bałtyckie, na które spoglądamy z wysokiego klifu.
Wreszcie zjeżdżamy z trasy gruntowej na asfalt i zagłębiamy się w żółtym dywanie.
Dostajemy taki wiatr w plecy, że ja i Beata rwiemy jak dzicy do przodu, za nami Basia "Rudzielec" a potem długo czekamy na resztę na skraju wioski Gramtitz.
Oczekiwanie niepokojąco się przedłuża i zastanawiamy się, czy wszystko jest w porządku.
Po wielu minutach na horyzoncie pojawia się "Jaszek" i zziajany krzyczy do nas:
- Czy ktoś ma apteczkę, czy ktoś ma apteczkę ???!!!
Żołądek z nerwów podchodzi mi i reszcie oczekujących do gardła i pytam:
- Co się stało?!
- A, paznokieć mi z palca schodzi - rzecze spokojnie "Jaszek".
To miał być żart ;).
Hm...
W przeciwieństwie do tego, reszta żartów "Jaszka" jest tak znakomita, że czasem można boki zrywać ;))).
Okazało się, że to Robertowi schodzi, ale nie paznokieć, a opona z roweru i zatrzymali się na naprawę.
Po chwili dojeżdża do nas reszta grupy i już uspokojeni ruszamy do Dranske i na półwysep Bug, którego końcowa część, będąca rezerwatem jest zasadniczo niedostępna.
Zatrzymujemy się więc na plaży, gdzie korzystając z okazji przygarniam dwie babeczki i bułeczkę :))).
W oddali widoczna wyspa Hiddensee, podobno nawet ciekawa, ale koszt przeprawy na nią jest zbyt wysoki w stosunku do ilości tamtejszych atrakcji.
Zawracamy i w Dranske zatrzymujemy się przy pomoście, by podziwiać szaleństwa kitesurferów.
Rugia to raj dla miłośników tego sportu.
Rewelacyjne warunki zapewniają tu tzw. Bodden, czyli wielkie, ale płytkie zatoki morskie, wrzynające się daleko w głąb wyspy.
Opuszczamy Dranske i znakomitą asfaltową trasą zmierzamy do Wiek, na najlepsze moim i Basi zdaniem "Fiszbuły" na Rugii ze śledziem Bismarck, a przy okazji też najtańsze.
Docieramy i zamawiamy miejscowy specjał!
Fischbroetchen.
Wiek. Dawna rampa załadunkowa na statki...i pomyśleć, że kiedyś pomyślałem, że może to pozostałości wyrzutni latających bomb V-1 z okresu II wojny światowej ;))).
Port i marina w Wiek.
Dzwonnica przy kościele w Wiek i sam kościół.
Wyjeżdżamy z Wiek i tocząc się przez pola rzepaku docieramy do malowniczego portu w Breege.
Nie mogłem sobie odmówić kolejnego zdjęcia z łodziami ;).
Z tego miejsca jest już blisko do miejsca naszego biwakowania, więc powoli kierujemy się do Drewoldke, gdzie zasiadamy do kolejnej już wieczornej biesiady, raczeni przez mistrza kuchni "Foxika" różnymi specjałami, w tym jego rewelacyjną polędwicą z grilla, której smaku dodaje sączone do niej piwo "Stralsunder" i Stoertebeker" (imię lokalnego pirata, więcej tutaj: KLIK) z pobliskiego browaru w Stralsundzie.
Przed nami kolejny dzień i Park Narodowy Jasmund z jego słynnymi, pięknymi klifami Koenigsstuhl...
Po kolacji jeszcze spacer na plażę, nad którą leży camping.
Zdjęcie wykonane z mojej komórki, ale ręką "Foxika".
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 994 (kcal)
Z Rugią jest jednak pewien problem, otóż lubią tam często padać deszcze, więc wzorem ubiegłych lat ja i moja Basia "Misiaczowa" odtańczyliśmy zawczasu nasz Taniec Słońca. Jako, że jego skuteczność wynosi ok. 90-95%, więc i tym razem liczyliśmy, że czeka nas słoneczna, bezdeszczowa pogoda i w zasadzie tak było, w przeciwieństwie do Szczecina i okolic.
Zwykle na urlopy i wyprawy pod namiot jeździmy z Basią bez towarzystwa, a to dlatego, że mamy swój powolny, od lat sprawdzony styl wypoczywania i mamy świadomość, że nasze metody podróżowania też nie każdemu mogą odpowiadać, o czym raz (na szczęście tylko raz) się przekonaliśmy i nie chcieliśmy więcej tracić znajomych.
Tym razem zaryzykowaliśmy ponownie i wraz z nami pojechali Basia "Rudzielec", Piotrek "Bronik", Marzena i Robert "Foxiki" oraz Beata i Jacek "Jaszki", czyli razem już było nas aż 8 osób.
Od razu mówię, że było rewelacyjnie !!!
Start wyznaczyliśmy w środę po pracy, na godzinę 16:00 w Kołbaskowie w dniu 29 maja 2013 (dzień przed kościelnym świętem Bożego Ciała), aby wieczorem zameldować się już na campingu Drewoldke, a rano być gotowym do pierwszej wycieczki.
Na nocleg wybraliśmy z Basią jak zwykle camping, a nie pensjonat czy spanie w krzakach, bo taki styl najbardziej nam pasuje od lat, tym bardziej, że mieliśmy do przetestowania nasz nowy, kolejny już namiot (Boston 400).
Start z Kołbaskowa.
Po zameldowaniu się na campingu nie obyło się bez wspólnej kolacji z grillem i piwkiem :).
Rano wita nas piękna, słoneczna, choć dość rześka pogoda.
Niespiesznie się zbierając jemy wspólne śniadanko i przygotowujemy się do trasy.
Nowy namiot, w którym wreszcie mogę stanąć, a nie poruszać się na czworaka :).
Przed samym startem opróżniamy nasze zbiorniki balastowe ;).
Dziś głównym celem wyprawy jest magiczny Przylądek Arkona (Kap Arkona), prastare miejsce słowiańskiej, pogańskiej świątyni Ranów i miejsce mocy, zniszczone potem w wyniku chrześcijańskiego najazdu Duńczyków (pewnie w imię miłości bliźniego, bo wyrżnięto sporo luda).
Ranów już nie ma, ale moc pozostała.
Pozostały też nieliczne, wskrzeszone lub odtworzone przez pasjonatów urywki w ich języku, który można dość łatwo zrozumieć:
Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ.
Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ.
Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau.
Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.
Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów.
Morze jest zimne i słone.
Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy.
Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.
Nasza dzisiejsza trasa prezentuje się tak:
Ruszamy z campingu.
Znów mnie naszła chęć, aby połazić w zbożu jak Russel Crowe w "Gladiatorze" ;).
Starosłowiańskie miejsce pochówku, budowla megalityczna.
Nasze gwiazdy ;).
O tej porze roku Rugia tonie w rzepaku, robi to czasem wrażenie, jakby jechało się w morzu kwiatów.
Dojeżdżamy do zabytkowej, rybackiej wioseczki Vitt w sąsiedztwie Kap Arkona, z której nikt z nas absolutnie nie miał ochoty wyjechać.
Jest piękna, wciąż zamieszkana i niesamowita...po prostu magia!
W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, bowiem Bałtyk nie jest tu zanieczyszczony, a woda ma turkusowy kolor!
Jest też wyjątkowo przejrzysta!
Basia i Piotrek.
Basia i Basia ;))).
Z dużą niechęcią opuszczamy to urocze miejsce i ostrym, szutrowym podjazdem wspinamy się do wznoszącej się na wzgórzu kaplicy.
Zwiedzamy kaplicę i jadąc dalej szutrową dróżką wzdłuż klifu docieramy do...
...magicznego ptaka...oraz...
...kobiety z ptakiem ;).
W oddali czeka na nas Kap Arkona...
Po krótkiej jeździe docieramy w miejsce prastarej świątyni Światowida vel Świętowita tudzież Sventevita, jak kto woli.
Pogańskie bóstwo w całej okazałości.
Miejsce mocy i kolejne już ładowanie akumulatorków ;).
Ruszamy dalej, mijamy dwie stojące obok siebie latarnie morskie (stara i nowa) oraz pozostałości z konkursu rzeźby z piachu i wjeżdżamy na gruntową ścieżkę, oznaczoną jako droga dla pieszych i rowerów, która biegnie nad klifem.
Jedziemy, ale po chwili w poprzek drogi staje starszy Niemiec z dużą lornetką na szyi, rozpościera szeroko ręce i nie daje nam dalej jechać.
Dostajemy od pana burę, że jedziemy po drodze, gdzie chodzą ludzie, matki z dziećmi i starsze osoby, choć jest to odcinek dla pieszych i rowerów...z jednym małym szczegółem tekstowym, który nam jakoś umknął:
Na tym odcinku należy zejść z roweru i go prowadzić...tylko więc po co jest on oznaczony również jako droga rowerowa?
W sumie facet ma rację, Ordnung muss sein (porządek musi być) i choć troszkę nasze polskie dusze buntują się na takie wydawanie nam poleceń, to jednak przyznaję, że gdyby u nas każdy wykazywał się taką obywatelską postawą, żyłoby się dużo łatwiej, więc dalej rowerki prowadzimy i docieramy do kolejnego ptaszyska (albo bożka).
Od tego momentu jedziemy przez wiele kilometrów gruntową ścieżką, mając po lewej morze rzepaku, a po prawej Morze Bałtyckie, na które spoglądamy z wysokiego klifu.
Wreszcie zjeżdżamy z trasy gruntowej na asfalt i zagłębiamy się w żółtym dywanie.
Dostajemy taki wiatr w plecy, że ja i Beata rwiemy jak dzicy do przodu, za nami Basia "Rudzielec" a potem długo czekamy na resztę na skraju wioski Gramtitz.
Oczekiwanie niepokojąco się przedłuża i zastanawiamy się, czy wszystko jest w porządku.
Po wielu minutach na horyzoncie pojawia się "Jaszek" i zziajany krzyczy do nas:
- Czy ktoś ma apteczkę, czy ktoś ma apteczkę ???!!!
Żołądek z nerwów podchodzi mi i reszcie oczekujących do gardła i pytam:
- Co się stało?!
- A, paznokieć mi z palca schodzi - rzecze spokojnie "Jaszek".
To miał być żart ;).
Hm...
W przeciwieństwie do tego, reszta żartów "Jaszka" jest tak znakomita, że czasem można boki zrywać ;))).
Okazało się, że to Robertowi schodzi, ale nie paznokieć, a opona z roweru i zatrzymali się na naprawę.
Po chwili dojeżdża do nas reszta grupy i już uspokojeni ruszamy do Dranske i na półwysep Bug, którego końcowa część, będąca rezerwatem jest zasadniczo niedostępna.
Zatrzymujemy się więc na plaży, gdzie korzystając z okazji przygarniam dwie babeczki i bułeczkę :))).
W oddali widoczna wyspa Hiddensee, podobno nawet ciekawa, ale koszt przeprawy na nią jest zbyt wysoki w stosunku do ilości tamtejszych atrakcji.
Zawracamy i w Dranske zatrzymujemy się przy pomoście, by podziwiać szaleństwa kitesurferów.
Rugia to raj dla miłośników tego sportu.
Rewelacyjne warunki zapewniają tu tzw. Bodden, czyli wielkie, ale płytkie zatoki morskie, wrzynające się daleko w głąb wyspy.
Opuszczamy Dranske i znakomitą asfaltową trasą zmierzamy do Wiek, na najlepsze moim i Basi zdaniem "Fiszbuły" na Rugii ze śledziem Bismarck, a przy okazji też najtańsze.
Docieramy i zamawiamy miejscowy specjał!
Fischbroetchen.
Wiek. Dawna rampa załadunkowa na statki...i pomyśleć, że kiedyś pomyślałem, że może to pozostałości wyrzutni latających bomb V-1 z okresu II wojny światowej ;))).
Port i marina w Wiek.
Dzwonnica przy kościele w Wiek i sam kościół.
Wyjeżdżamy z Wiek i tocząc się przez pola rzepaku docieramy do malowniczego portu w Breege.
Nie mogłem sobie odmówić kolejnego zdjęcia z łodziami ;).
Z tego miejsca jest już blisko do miejsca naszego biwakowania, więc powoli kierujemy się do Drewoldke, gdzie zasiadamy do kolejnej już wieczornej biesiady, raczeni przez mistrza kuchni "Foxika" różnymi specjałami, w tym jego rewelacyjną polędwicą z grilla, której smaku dodaje sączone do niej piwo "Stralsunder" i Stoertebeker" (imię lokalnego pirata, więcej tutaj: KLIK) z pobliskiego browaru w Stralsundzie.
Przed nami kolejny dzień i Park Narodowy Jasmund z jego słynnymi, pięknymi klifami Koenigsstuhl...
Po kolacji jeszcze spacer na plażę, nad którą leży camping.
Zdjęcie wykonane z mojej komórki, ale ręką "Foxika".
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
47.71 km (15.00 km teren), czas: 03:01 h, avg:15.82 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 994 (kcal)
Nordvorpommern, Rugia i Uznam na rowerze. DZIEŃ 4.
Środa, 29 czerwca 2011 | dodano: 29.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Niedziela 26.06.2011
Nadszedł ostatni dzień pobytu i przyszło się zbierać do Szczecina. Oczywiście nie zamierzaliśmy „poddać się bez walki”, co znaczy, że ostatni dzień nie mógł obyć się bez jazdy na rowerze. ;)))
Nie wypadało odjechać bez pożegnania z naszym „opiekunem”…;)
Niespiesznie zwinęliśmy obozowisko i po godzinie 11:30 ruszyliśmy do odległego o 64 km Trassenheide, znajdującego się już na wyspie Uznam.
Do celu dotarliśmy około godziny 12:30. Bezpłatny parking, który zapamiętałem z poprzedniej wizyty w Trassenheide był już oczywiście przerobiony na płatny, a że był daleko od początku trasy, najlepszym rozwiązaniem było pojechanie na parking jej bliższy. W międzyczasie zatrzymaliśmy się jeszcze przy informacji turystycznej, gdzie zakupiliśmy doskonałą, laminowaną mapę ścieżek rowerowych wyspy Uznam, z tej samej serii co uprzednio zakupiona mapa wyspy Rugia (koszt 4,95 EUR, dostępne w punktach informacji turystycznej).
Rowerki zdjęliśmy na parkingu blisko głównego zejścia na plażę.
W większości ścieżka ma postać szutrową i biegnie wzdłuż brzegu morskiego, od czasu do czasu przechodząc przez miejscowości wczasowe.
Zinnowitz. Z poprzedniego wyjazdu pamiętam jeszcze ścieżkę z ubitego żwiru, czy co to mogło tam być.
Teraz jest idealnie gładka nawierzchnia betonowa.
W Zinnowitz zachowało się wiele doskonale zachowanych zabytkowych budynków.
Przez miejscowość tą dość trudno się przedostać ze względu na ogromne ilości wczasowiczów snujące się po promenadzie.
Czasem niektórzy z nich znienacka włażą na ścieżkę, więc trzeba bardzo uważać, dlatego z przyjemnością ponownie wjechaliśmy w las.
Po drodze zatrzymaliśmy się gdzieś przy plaży, aby zjeść uprzednio przygotowane kanapki.
Jako, że była to plaża wydzielona dla psów (właściciele też mogą wejść;))), czas umilało nam obserwowanie harców labradora, który starał się przechytrzyć swojego pana.
Potem wsiedliśmy na rowery i dość marną ścieżką z kostki dotarliśmy do Koserow. Tam skończył się płaski teren i zaczęły się naprawdę ostre podjazdy i zjazdy. Czemu Ci Niemcy każą tu zejść z roweru, skoro tak fajnie można zjechać? ;)
Po zjechaniu z 16% teraz przyszło niestety podjechać pod 16%. Akurat na podjeździe Basia zastosowała się do znaku i zsiadła z roweru. ;)))
Jadąc to w górę to w dół dotarliśmy do miejscowości Ückeritz, gdzie planowaliśmy zawrócić. To stacja transformatorowa.
Deptak. Formalnie nie można tu jeździć na rowerze.
Na końcu zabudowań deptaka znajduje się duża wypożyczalnia rowerów, przy której można również z automatu wrzutowego kupić dętki rowerowe Schwalbe. Na pewno są dostępne dętki do normalnych rowerów, ale czy do dziwnych pojazdów typu rower MTB coś jest – tego nie sprawdziłem. ;))) Gdyby ktoś chciał pojeździć po tych terenach, a niekoniecznie ma jak dowieźć rower, wypożyczalnia oferuje wynajem na całą dobę w cenie od 5,50 EUR do 7,00 EUR, w zależności od rodzaju przerzutek i ilości biegów. Bardziej leniwi mogą wypożyczyć rower elektryczny o zasięgu do 70 km, dalej można już tylko pedałować, a jest co ciągnąć, bo toto waży chyba ze 30 albo i nawet 40 kg. Przy wypożyczalni znajduje się rzeźba ze zużytych rowerów.
Zajrzeliśmy jeszcze na plażę i zawróciliśmy w stronę Trassenheide. W tym miejscu muszę naprawdę pochwalić Basię, bo porwała się na długi podjazd o nachyleniu 16% i …dała radę! Większość rowerzystów rowery w tym miejscu podprowadzała. Zakwasy oczywiście są, ale tak buduje się formę. :)
W Koserow zatrzymaliśmy się na batonika przy punkcie widokowym.
Po dojechaniu do Zinnowitz poczuliśmy solidny głód, więc Basia oczywiście kupiła sobie Fischbrötchen, ja natomiast zapragnąłem odmiany i kupiłem bułę z wędzoną na miejscu pomorską kiełbachą Pommersche Wurst. Naprawdę sycące danie…;) Było też przyjemne miejsce, żeby podelektować się bułami.
Po posiłku, szutrową trasą dotarliśmy do Trassenheide. Automat parkingowy zażądał od nas 3 EUR.
Załadowaliśmy rowerki na samochód i po zakupach w Netto (otwarte było w niedzielę!) ruszyliśmy w stronę Wolgast, żeby zjechać z wyspy Uznam. Musieliśmy niestety poczekać 15 minut, ponieważ o godzinie 16:45 podniesiono most zwodzony, którędy przepuszczano statki do godziny 17:00. Na drodze momentalnie utworzył się gigantyczny korek. To właśnie dlatego zbudowano nowy, wiszący most na Rugię.
Most wreszcie zamknięto i można było wsiąść do samochodu i ruszyć do Szczecina. Dla urozmaicenia trasy pojechaliśmy sobie przez Ueckermunde, mając dobre wspomnienia z wycieczek rowerowych w tamte rejony. Cykloza rządzi się swoimi prawami i żąda bodźców nawet w samochodzie! ;)
Do Szczecina dotarliśmy około 19:50...i to już koniec wyjazdu. ;(((
FILM Z DNIA 4.
UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 725 (kcal)
Nadszedł ostatni dzień pobytu i przyszło się zbierać do Szczecina. Oczywiście nie zamierzaliśmy „poddać się bez walki”, co znaczy, że ostatni dzień nie mógł obyć się bez jazdy na rowerze. ;)))
Nie wypadało odjechać bez pożegnania z naszym „opiekunem”…;)
Niespiesznie zwinęliśmy obozowisko i po godzinie 11:30 ruszyliśmy do odległego o 64 km Trassenheide, znajdującego się już na wyspie Uznam.
Do celu dotarliśmy około godziny 12:30. Bezpłatny parking, który zapamiętałem z poprzedniej wizyty w Trassenheide był już oczywiście przerobiony na płatny, a że był daleko od początku trasy, najlepszym rozwiązaniem było pojechanie na parking jej bliższy. W międzyczasie zatrzymaliśmy się jeszcze przy informacji turystycznej, gdzie zakupiliśmy doskonałą, laminowaną mapę ścieżek rowerowych wyspy Uznam, z tej samej serii co uprzednio zakupiona mapa wyspy Rugia (koszt 4,95 EUR, dostępne w punktach informacji turystycznej).
Rowerki zdjęliśmy na parkingu blisko głównego zejścia na plażę.
W większości ścieżka ma postać szutrową i biegnie wzdłuż brzegu morskiego, od czasu do czasu przechodząc przez miejscowości wczasowe.
Zinnowitz. Z poprzedniego wyjazdu pamiętam jeszcze ścieżkę z ubitego żwiru, czy co to mogło tam być.
Teraz jest idealnie gładka nawierzchnia betonowa.
W Zinnowitz zachowało się wiele doskonale zachowanych zabytkowych budynków.
Przez miejscowość tą dość trudno się przedostać ze względu na ogromne ilości wczasowiczów snujące się po promenadzie.
Czasem niektórzy z nich znienacka włażą na ścieżkę, więc trzeba bardzo uważać, dlatego z przyjemnością ponownie wjechaliśmy w las.
Po drodze zatrzymaliśmy się gdzieś przy plaży, aby zjeść uprzednio przygotowane kanapki.
Jako, że była to plaża wydzielona dla psów (właściciele też mogą wejść;))), czas umilało nam obserwowanie harców labradora, który starał się przechytrzyć swojego pana.
Potem wsiedliśmy na rowery i dość marną ścieżką z kostki dotarliśmy do Koserow. Tam skończył się płaski teren i zaczęły się naprawdę ostre podjazdy i zjazdy. Czemu Ci Niemcy każą tu zejść z roweru, skoro tak fajnie można zjechać? ;)
Po zjechaniu z 16% teraz przyszło niestety podjechać pod 16%. Akurat na podjeździe Basia zastosowała się do znaku i zsiadła z roweru. ;)))
Jadąc to w górę to w dół dotarliśmy do miejscowości Ückeritz, gdzie planowaliśmy zawrócić. To stacja transformatorowa.
Deptak. Formalnie nie można tu jeździć na rowerze.
Na końcu zabudowań deptaka znajduje się duża wypożyczalnia rowerów, przy której można również z automatu wrzutowego kupić dętki rowerowe Schwalbe. Na pewno są dostępne dętki do normalnych rowerów, ale czy do dziwnych pojazdów typu rower MTB coś jest – tego nie sprawdziłem. ;))) Gdyby ktoś chciał pojeździć po tych terenach, a niekoniecznie ma jak dowieźć rower, wypożyczalnia oferuje wynajem na całą dobę w cenie od 5,50 EUR do 7,00 EUR, w zależności od rodzaju przerzutek i ilości biegów. Bardziej leniwi mogą wypożyczyć rower elektryczny o zasięgu do 70 km, dalej można już tylko pedałować, a jest co ciągnąć, bo toto waży chyba ze 30 albo i nawet 40 kg. Przy wypożyczalni znajduje się rzeźba ze zużytych rowerów.
Zajrzeliśmy jeszcze na plażę i zawróciliśmy w stronę Trassenheide. W tym miejscu muszę naprawdę pochwalić Basię, bo porwała się na długi podjazd o nachyleniu 16% i …dała radę! Większość rowerzystów rowery w tym miejscu podprowadzała. Zakwasy oczywiście są, ale tak buduje się formę. :)
W Koserow zatrzymaliśmy się na batonika przy punkcie widokowym.
Po dojechaniu do Zinnowitz poczuliśmy solidny głód, więc Basia oczywiście kupiła sobie Fischbrötchen, ja natomiast zapragnąłem odmiany i kupiłem bułę z wędzoną na miejscu pomorską kiełbachą Pommersche Wurst. Naprawdę sycące danie…;) Było też przyjemne miejsce, żeby podelektować się bułami.
Po posiłku, szutrową trasą dotarliśmy do Trassenheide. Automat parkingowy zażądał od nas 3 EUR.
Załadowaliśmy rowerki na samochód i po zakupach w Netto (otwarte było w niedzielę!) ruszyliśmy w stronę Wolgast, żeby zjechać z wyspy Uznam. Musieliśmy niestety poczekać 15 minut, ponieważ o godzinie 16:45 podniesiono most zwodzony, którędy przepuszczano statki do godziny 17:00. Na drodze momentalnie utworzył się gigantyczny korek. To właśnie dlatego zbudowano nowy, wiszący most na Rugię.
Most wreszcie zamknięto i można było wsiąść do samochodu i ruszyć do Szczecina. Dla urozmaicenia trasy pojechaliśmy sobie przez Ueckermunde, mając dobre wspomnienia z wycieczek rowerowych w tamte rejony. Cykloza rządzi się swoimi prawami i żąda bodźców nawet w samochodzie! ;)
Do Szczecina dotarliśmy około 19:50...i to już koniec wyjazdu. ;(((
FILM Z DNIA 4.
UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
35.93 km (33.00 km teren), czas: 02:26 h, avg:14.77 km/h,
prędkość maks: 54.00 km/hTemperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 725 (kcal)
Nordvorpommern, Rugia i Uznam na rowerze. DZIEŃ 3.
Wtorek, 28 czerwca 2011 | dodano: 28.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Sobota 25.06.2011
Na campingowej tablicy ogłoszeń widniała prognoza jak byk, że sobota miała być dniem słonecznym, więc zaplanowaliśmy z Basią wyjazd ok. 100-kilometrowy (z przeprawą promem na wyspę) na niezbadaną jeszcze południowo-wschodnią część Rugii na półwysep Mönchgut do Klein Zicker (sam koniuszek;))). Obudziłem się ok. 6:00, żeby zebrać się na trasę i…położyłem się spać dalej, bo w tropik namiotu napieprzała ulewa…;((( Szykowała się „szklana pogoda” przy miejscowymi piwie lub książce (zabrałem profilaktycznie). Tak sobie lało i lało, więc przyszło ponownie zagadać z „Szefem Wszystkich Szefów”. Musiałem chyba za często prosić o pogodę, bo słońce wyjrzało dopiero około godziny 12:00, więc zmieniliśmy plany i przyszło nam załadować rowery na samochód. Wyruszyliśmy z campingu o godzinie 13:00, mieliśmy do przejechania autkiem jakieś 78 km do Klein Zicker.
Zajmuje to jednak trochę czasu, bo te malownicze aleje nie są zbyt szybkimi trasami. Co innego, jakby tu wpuścić naszych drogowców i drwali, migiem przerobiliby trasę na „bezpieczną” wycinając w pień wszystkie zabytkowe drzewa! ;)))
Dojeżdżając do Klein Zicker wiedzieliśmy już, że trafiliśmy w magiczne miejsce, zupełnie odmienne od części północnej, pięknej w zupełnie innym stylu. Tutejsze krajobrazy przypominały mi widoki zapamiętane z Walii…wzgórza, owce, klify… Pozostawała jeszcze kwestia parkingu. W Niemczech płaci się praktycznie ABSOLUTNIE za wszystko, za co można wziąć kasę, w niektórych miejscowościach poustawiane są nawet na ulicy automaty, gdzie NALEŻY UIŚCIĆ…opłatę klimatyczną za wizytę w danej miejscowości (oczywiście prawie nikt nie jest aż tak nadgorliwy, żeby po wjechaniu do miejscowości płacić klimatyczne w automacie;)))! Powoli sięga to granic absurdu. Niemcy zapewne niedługo przed miejscowościami ustawią bramki i będą sprzedawali bilety wstępu do miast i wsi ;))). Parking oczywiście był również płatny, więc wpadłem na pomysł, że wjadę na camping w Klein Zicker i zagadam, w końcu normalnie za samochód płaci się na campingu około 2 EUR za dobę (parking 1 EUR za godzinę). Nie na tym. Dogadałem się na 4 EUR za pozostawienie samochodu i byłoby to opłacalne, gdybyśmy nie stawiali go tam o 14:30, ale rano. W każdym razie nie było źle, przynajmniej nie musiałem się martwić, czy jak wrócę to nie skończy mi się czas w parkomacie.
Po zdjęciu rowerów mogliśmy ruszyć do Klein Zicker. Niech zdjęcia starczą za komentarz…nie wiem, jak mogę opisać takie widoki:
Niezmiennie zachwycają mnie nowoczesne domki kryte strzechą.
Ponieważ jest to ostatni już punkt przed „końcowym cyplem” Rugii, warto więc zatankować. ;)
Na samym końcu znajduje się punkt widokowy, z którego nie chce się odejść, klimaty naprawdę z lekka celtyckie.
Czasem nawet jak z westernu!
Zawróciliśmy z cypla i ruszyliśmy w stronę Thiessow.
Po drodze zajechaliśmy na przystań nad Zicker See.
Droga do Thiessow początkowo wiedzie wzdłuż wybrzeża.
Potem wjeżdża w las, do którego pędzi Basia.
Ścieżka od Thiessow do Lobbe wiedzie wzdłuż plaży, również przez las.
Zatrzymaliśmy się na posiłek na terenie campingu w Lobbe, który spenetrowaliśmy pod kątem ewentualnej wizyty w przyszłości i wstępnie bardzo nam się spodobał.
Po przerwie ruszyliśmy w kierunku Middelhagen. W oddali widać wzgórza Zicker.
Ścieżką tą jechaliśmy mając niesamowicie silny wiatr w twarz. Jakoś daliśmy radę.
Jak zwykle nie mogłem powstrzymać się przed robieniem fotek chatom krytym strzechą. Podobają mi się te ich „grzywki”, okna wyglądają tu jak oczy, a całość sprawia daje wrażenie spoglądania w niezbyt rozgarniętą twarz chłopka-roztropka. ;))) Te chatki mają specyficzne miny…;)
A to inny wyraz twarzy. ;)
Powoli dojeżdżaliśmy do Middelhagen.
Przed Middelhagen zaczęło się robić gęsto od ludzi, samochodów i dziwnych pojazdów, ponieważ trwał tam jakiś festyn połączony ze zlotem pojazdów z dawnego DDR.
Po drodze dla rowerów snuli się piesi i niespecjalnie chcieli z niej zejść, podobnie jak w Polsce…znów widać słowiańskie geny mieszkańców Rugii.
W Trabancie można sobie nawet jajko usmażyć. ;)))
Z Middelhagen chcieliśmy dostać się do Baabe, na razie było fajnie…
Tym razem ścieżka oznaczona na czerwono na mapie (co zwykle oznacza dobrej jakości nawierzchnię) okazała się piaszczystą drogą, po której rowery można było jedynie prowadzić. Pozostało nam zawrócić do Middelhagen, skąd inną drogą dostaliśmy się do Lobbe. Tam znaleźliśmy ścieżkę wiodącą do Göhren. Na trasie spotkaliśmy ciekawy rower, który miał na kierownicy wysoką owiewkę jak w motocyklu. Za owiewką, na siedzisku zamontowanym na ramie siedziało sobie małe dziecko i oglądało świat, a tatuś pedałował. Przynajmniej się much dzieciak nie najadł.
Niepotrzebnie zaczęliśmy wjeżdżać ostrym podjazdem do Göhren, tym bardziej, że znów coś się zaczęło dziać z przerzutką Basi, podejrzenie padło na linkę lub pancerz, będę musiał to sprawdzić. Trasa miała wieść do Thiessow, więc zjechaliśmy z tej górki i pojechaliśmy jakimiś opłotkami do Theissow. Przed Thiessow wymyśliłem sobie, że odbijemy jeszcze do Gager, które z rana wyglądało z daleka na ciekawą miejscowość, ale teraz światło zrobiło się jakieś ponure, Basia była zeźlona przerzutką, więc przejechaliśmy się tylko nabrzeżem i pojechaliśmy do Thiessow.
Mieliśmy nadzieję, ze zdążymy jeszcze do tradycyjnej wędzarni ryb w Klein Zicker na bułę z wędzoną rybą. Udało się! Pan wyjął mi dwa jeszcze dymiące kawałki Butterfisch, a pani przyrządziła z tego przepyszne Fischbrötchen z dodatkiem sałaty, cebuli i czegoś tam jeszcze. Pierwszy raz były nam podane w formie rozłożonej, bo takie wielkie kawały ryby dostaliśmy, a kosztowało to 2,50 EUR za porcję, czyli o 0,50 EUR mniej niż buła Sargatha w Wolgast, gdzie zainspirowany moimi opisami chciał po raz pierwszy skosztować tej potrawy i trafił niestety do dość podłej i drogiej Fischbude, co zapewne wywołało niechęć do dalszych prób…<LOL>. ;)))
Po zjedzeniu buł czym prędzej pognaliśmy na camping, bo dochodziła godzina 19:00, była sobota, a my chcieliśmy zdążyć jeszcze zrobić przedwyjazdowe zakupy (w niedzielę większość sklepów jest nieczynna, choć widzę, że coraz więcej marketów się otwiera na parę godzin).
Zakupy udało się zrobić, więc spokojnie wróciliśmy na camping, gdzie część z tych zakupów „uległa dezintegracji” w Misiaczu. ;)))
FILM Z DNIA 3.
UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 786 (kcal)
Na campingowej tablicy ogłoszeń widniała prognoza jak byk, że sobota miała być dniem słonecznym, więc zaplanowaliśmy z Basią wyjazd ok. 100-kilometrowy (z przeprawą promem na wyspę) na niezbadaną jeszcze południowo-wschodnią część Rugii na półwysep Mönchgut do Klein Zicker (sam koniuszek;))). Obudziłem się ok. 6:00, żeby zebrać się na trasę i…położyłem się spać dalej, bo w tropik namiotu napieprzała ulewa…;((( Szykowała się „szklana pogoda” przy miejscowymi piwie lub książce (zabrałem profilaktycznie). Tak sobie lało i lało, więc przyszło ponownie zagadać z „Szefem Wszystkich Szefów”. Musiałem chyba za często prosić o pogodę, bo słońce wyjrzało dopiero około godziny 12:00, więc zmieniliśmy plany i przyszło nam załadować rowery na samochód. Wyruszyliśmy z campingu o godzinie 13:00, mieliśmy do przejechania autkiem jakieś 78 km do Klein Zicker.
Zajmuje to jednak trochę czasu, bo te malownicze aleje nie są zbyt szybkimi trasami. Co innego, jakby tu wpuścić naszych drogowców i drwali, migiem przerobiliby trasę na „bezpieczną” wycinając w pień wszystkie zabytkowe drzewa! ;)))
Dojeżdżając do Klein Zicker wiedzieliśmy już, że trafiliśmy w magiczne miejsce, zupełnie odmienne od części północnej, pięknej w zupełnie innym stylu. Tutejsze krajobrazy przypominały mi widoki zapamiętane z Walii…wzgórza, owce, klify… Pozostawała jeszcze kwestia parkingu. W Niemczech płaci się praktycznie ABSOLUTNIE za wszystko, za co można wziąć kasę, w niektórych miejscowościach poustawiane są nawet na ulicy automaty, gdzie NALEŻY UIŚCIĆ…opłatę klimatyczną za wizytę w danej miejscowości (oczywiście prawie nikt nie jest aż tak nadgorliwy, żeby po wjechaniu do miejscowości płacić klimatyczne w automacie;)))! Powoli sięga to granic absurdu. Niemcy zapewne niedługo przed miejscowościami ustawią bramki i będą sprzedawali bilety wstępu do miast i wsi ;))). Parking oczywiście był również płatny, więc wpadłem na pomysł, że wjadę na camping w Klein Zicker i zagadam, w końcu normalnie za samochód płaci się na campingu około 2 EUR za dobę (parking 1 EUR za godzinę). Nie na tym. Dogadałem się na 4 EUR za pozostawienie samochodu i byłoby to opłacalne, gdybyśmy nie stawiali go tam o 14:30, ale rano. W każdym razie nie było źle, przynajmniej nie musiałem się martwić, czy jak wrócę to nie skończy mi się czas w parkomacie.
Po zdjęciu rowerów mogliśmy ruszyć do Klein Zicker. Niech zdjęcia starczą za komentarz…nie wiem, jak mogę opisać takie widoki:
Niezmiennie zachwycają mnie nowoczesne domki kryte strzechą.
Ponieważ jest to ostatni już punkt przed „końcowym cyplem” Rugii, warto więc zatankować. ;)
Na samym końcu znajduje się punkt widokowy, z którego nie chce się odejść, klimaty naprawdę z lekka celtyckie.
Czasem nawet jak z westernu!
Zawróciliśmy z cypla i ruszyliśmy w stronę Thiessow.
Po drodze zajechaliśmy na przystań nad Zicker See.
Droga do Thiessow początkowo wiedzie wzdłuż wybrzeża.
Potem wjeżdża w las, do którego pędzi Basia.
Ścieżka od Thiessow do Lobbe wiedzie wzdłuż plaży, również przez las.
Zatrzymaliśmy się na posiłek na terenie campingu w Lobbe, który spenetrowaliśmy pod kątem ewentualnej wizyty w przyszłości i wstępnie bardzo nam się spodobał.
Po przerwie ruszyliśmy w kierunku Middelhagen. W oddali widać wzgórza Zicker.
Ścieżką tą jechaliśmy mając niesamowicie silny wiatr w twarz. Jakoś daliśmy radę.
Jak zwykle nie mogłem powstrzymać się przed robieniem fotek chatom krytym strzechą. Podobają mi się te ich „grzywki”, okna wyglądają tu jak oczy, a całość sprawia daje wrażenie spoglądania w niezbyt rozgarniętą twarz chłopka-roztropka. ;))) Te chatki mają specyficzne miny…;)
A to inny wyraz twarzy. ;)
Powoli dojeżdżaliśmy do Middelhagen.
Przed Middelhagen zaczęło się robić gęsto od ludzi, samochodów i dziwnych pojazdów, ponieważ trwał tam jakiś festyn połączony ze zlotem pojazdów z dawnego DDR.
Po drodze dla rowerów snuli się piesi i niespecjalnie chcieli z niej zejść, podobnie jak w Polsce…znów widać słowiańskie geny mieszkańców Rugii.
W Trabancie można sobie nawet jajko usmażyć. ;)))
Z Middelhagen chcieliśmy dostać się do Baabe, na razie było fajnie…
Tym razem ścieżka oznaczona na czerwono na mapie (co zwykle oznacza dobrej jakości nawierzchnię) okazała się piaszczystą drogą, po której rowery można było jedynie prowadzić. Pozostało nam zawrócić do Middelhagen, skąd inną drogą dostaliśmy się do Lobbe. Tam znaleźliśmy ścieżkę wiodącą do Göhren. Na trasie spotkaliśmy ciekawy rower, który miał na kierownicy wysoką owiewkę jak w motocyklu. Za owiewką, na siedzisku zamontowanym na ramie siedziało sobie małe dziecko i oglądało świat, a tatuś pedałował. Przynajmniej się much dzieciak nie najadł.
Niepotrzebnie zaczęliśmy wjeżdżać ostrym podjazdem do Göhren, tym bardziej, że znów coś się zaczęło dziać z przerzutką Basi, podejrzenie padło na linkę lub pancerz, będę musiał to sprawdzić. Trasa miała wieść do Thiessow, więc zjechaliśmy z tej górki i pojechaliśmy jakimiś opłotkami do Theissow. Przed Thiessow wymyśliłem sobie, że odbijemy jeszcze do Gager, które z rana wyglądało z daleka na ciekawą miejscowość, ale teraz światło zrobiło się jakieś ponure, Basia była zeźlona przerzutką, więc przejechaliśmy się tylko nabrzeżem i pojechaliśmy do Thiessow.
Mieliśmy nadzieję, ze zdążymy jeszcze do tradycyjnej wędzarni ryb w Klein Zicker na bułę z wędzoną rybą. Udało się! Pan wyjął mi dwa jeszcze dymiące kawałki Butterfisch, a pani przyrządziła z tego przepyszne Fischbrötchen z dodatkiem sałaty, cebuli i czegoś tam jeszcze. Pierwszy raz były nam podane w formie rozłożonej, bo takie wielkie kawały ryby dostaliśmy, a kosztowało to 2,50 EUR za porcję, czyli o 0,50 EUR mniej niż buła Sargatha w Wolgast, gdzie zainspirowany moimi opisami chciał po raz pierwszy skosztować tej potrawy i trafił niestety do dość podłej i drogiej Fischbude, co zapewne wywołało niechęć do dalszych prób…<LOL>. ;)))
Po zjedzeniu buł czym prędzej pognaliśmy na camping, bo dochodziła godzina 19:00, była sobota, a my chcieliśmy zdążyć jeszcze zrobić przedwyjazdowe zakupy (w niedzielę większość sklepów jest nieczynna, choć widzę, że coraz więcej marketów się otwiera na parę godzin).
Zakupy udało się zrobić, więc spokojnie wróciliśmy na camping, gdzie część z tych zakupów „uległa dezintegracji” w Misiaczu. ;)))
FILM Z DNIA 3.
UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
39.54 km (4.00 km teren), czas: 02:36 h, avg:15.21 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 786 (kcal)