MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Rekordy Misiacza (pow. 200 km)

Dystans całkowity:2830.15 km (w terenie 112.00 km; 3.96%)
Czas w ruchu:127:57
Średnia prędkość:22.12 km/h
Maksymalna prędkość:59.10 km/h
Suma kalorii:99315 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:235.85 km i 10h 39m
Więcej statystyk

200 km przez الجمهورية الإسلامية في ألمانيا

Sobota, 3 października 2015 | dodano: 04.10.2015Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Mało w tym roku jeżdżę, dystansy jakieś głównie relaksacyjne i ani w głowie mi nie postało, żeby przejechać jednego dnia coś większego.
Tymczasem pokusa nadeszła ze strony Jurka i Jarka "Gadzika" i zaprosili mnie na 220 km wycieczkę ze Szczecina przez Niemcy aż za Hohenwuztzen i z powrotem. Jazda z tymi panami to proszenie się o zakatowanie na własne życzenie, a jednak...rozważałem ten pomysł ;). Nawet nastawiłem budzik na 4:30, by stawić się na zbiórce na Moście Długim na 6:00, ale organizm skorygował moje plany. O 4:30 pacnąłem budzik łapą i oddałem się spaniu.
Obudziłem się zupełnie naturalnie o 5:30 i uznałem, że jednak jadę.
Najwyżej spotkamy się na trasie, gdy będą zawracać, a tym samym pojadę sam i uratuję życie. :)))
Ruszam o godzinie 7:07. Na trawie już szron, choć to październik, końcówka kładki niknie we mgle.

Moja zabytkowa szosówka z roku 1978 naprawdę żwawo pomyka przez mgłę w stronę granicy, na liczniku widzę głównie prędkości w zakresie od 25-30 km/h.
Dobrze, że mam silną lampę z tyłu i kierowcy mogą mnie widzieć.

Wreszcie docieram do granicy z الجمهورية الإسلامية في ألمانيا.

Mgła i przymrozek nadal się utrzumują.
Trasa do Staffelde to dziś magiczny widok.

W ogóle to czuję się jak na wielkim lotnisku, bo obok na polach tysiące ptaków szykują się do odlotu, jedne kołują, inne startują, a jeszcze inne lądują.
Niesamowite. Staffelde Flughafen! ;)))

Zatrzymuję się na chwilę przy Imbissiku w Gartz, który otwiera zziębnięta pani Ela (a za chwilę już Ela ;) ).
Chwila rozmowy i zapowiadam się, że po 100 km zawracam i wpadnę na do niej na pyszną kawę.
Do Freidrichsthal nadal nie można dojechać remontowanym wałem, więc decyduję się poznać jakość objazdu. Trasa świetna, nawierzchnia super, ale o 8 km dłuższa niż standardowo. Dla mnie to dziś bez znaczenia, będę jechał dopóki na liczniku nie pojawi się 100 km, a potem zawracam.

Za Schwedt wstaje słońce i z zimowych ciuchów przebieram się w letnie, zrobiło się po prostu lato!
A to mój stary wierny "Rosynant" zbudowany przeze mnie na bazie czeskiego "Favorita", ale z różnymi modyfikacjami (takie rowery startowały kiedyś w Wyścigu Pokoju ;))).

Docieram na wysokość Stolpe, kontaktuję się z chłopakami, ale oni są dziś wyjątkowo jak na nich turystyczni, bo choć wyjechali godzinę wcześniej, to mają zaledwie 6 km przewagi. A może to ja tak gnam? Nic to jednak nie zmienia, bo oni jadą po polskiej stronie i dopiero w Gozdowicach przeprawią się promem na niemiecką i wtedy się spotkamy, więc nadal jadę sam.

Trasa i pogoda fantastyczne, obok rozlewiska Odry.

Aby nie czekać bezczynnie, odbijam z trasy do Oderbergu, który bardzo mi się kiedyś spodobał.
W końcu gdzieś to 100 km musi się wyświetlić. :)
Widok na Oderberg.

Statek-restauracja.

Zawracam ponownie nad Odrę i mam przedsmak istniejącej sytuacji polityczno-społecznej z imigrantami. Główną ulicą Oderbergu (!) zasuwają na rowerach arabscy nastolatkowie jadąc pod prąd (!!!) stając na jednym kole, za nic mając ruch samochodowy z przeciwka. Policji nie uświadczysz, no chyba żebym to ja nieopatrznie odebrał komórkę w czasie jazdy na rowerze, to wtedy można uznać to za zagrożenie i surowo ukarać. Mijam ośrodek dla uchodźców, w środku mnóstwo osób. Smętny widok, część tych ludzi to faktycznie poszkodowani przez wojnę i przez los uciekinierzy i robi mi się smutno. Większość jednak to wysportowane młode cwaniaki, które przyjechały tu po łatwe pieniądze i by narzucać swoje zwyczaje. Ten widok jakoś nie opuszczał mnie przez długi czas, stąd też i tytuł wpisu. Tymczasem ja przyjechałem tu "wykonać" najdłuższy przejazd tego roku.
W końcu na liczniku wyświetla się 100 !!!
Można zawracać!

Po lewej stary kanał Odry.

Wracam do Hochensaaten, bo moje lenie nadal się snują po jakichś targowiskach, po hamburgerowniach i mają dużo czasu, więc nie będę siedział i telefonuję do Jurka, że będę powoli jechał w stronę Szczecina. Mijam śluzę w Hochensaaten i nawet nie przypuszczam, że zamówioną u Jurka wodę i cytrynę odbiorę dopiero za 70 km i przyjdzie mi do Gartz dojechać "na oparach".

Miałem jechać powoli, ale tam gdzie wiatr pomaga grzechem byłoby nie jechać 30 km/h.
Potem wiatr robi się przeciwny i muszę wkładać w jazdę dużo pracy, a za mną ponad 130 km.

Coraz słabiej kręcąc korbami docieram wreszcie do Gartz. Tu również obserwuję scenki "imigracyjne". Z jednej strony niemiecka rodzina na spacerze z dwójką przygarniętych arabskich sierot, z drugiej zdesperowana Niemka, która próbuje wyprosić ze swojego garażu trzech facetów-imigrantów, którzy tam wtargnęli bez jej zgody (Polizei nie reaguje na takie zgłoszenia, bo są niepoprawne politycznie)
Docieram do Imbissiku, gdzie Ela częstuje mnie szklanką wody na powitanie, a Karsten (jej mąż) przyrządza dla mnie dużą, mocną kawę (pyszna!).
Do tego zamawiam dwie gałki lodów.

Jeszcze ponad pół godziny czekam na moich leniuszków, którzy nagle zamienili się w demony prędkości, gdy tylko zaczęli jechać ze mną.
A to łotry! ;)))

W końcu doczekałem się swojej wody i cytryny!
Można przyrządzić napój. :)

Moi kompani dopiero teraz pokazali na co ich stać, wcześniej nie było kogo zakatować.
Pod stromą górę w Staffelde jedziemy ponad 20 km/h, a za nami przecież już solidny dystans.
Docieramy do Szczecina i rozdzielamy się, a ja mam na liczniku "tylko" 194 km, więc wracam do domu naokoło i kombinuję tak, by przed blokiem wyświetliło się równe 200 km!
UDAŁO SIĘ! ;)))



Rower:Rosynant Dane wycieczki: 200.00 km (0.00 km teren), czas: 09:16 h, avg:21.58 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3500 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

203 km na śniadanie przez Niemcy.

Piątek, 12 lipca 2013 | dodano: 12.07.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Miałem dziś w planach stawić się o 6:00 rano na Moście Długim, by pod wodzą Jarka "Gadzika" zmierzyć się z dystansem ponad 200 km do Międzywodzia i z powrotem.
Potem jednak doszedłem do wniosku, że to nie moja liga i jak to określił kiedyś mój jeden "KLEGA", byłbym tylko spowalniaczem i zbijał koksom AVG ;))).
Poza tym i pora jak dla mnie za wczesna była, więc postanowiłem spokojnie wstać i spokojnie zrobić dziś po śniadaniu swoje 200, ale w moim rytmie.
Dosiadłem starego "Rosynanta" i o 8:50 wyruszyłem w kierunku granicy za Dobieszczynem.
Zgodnie z prognozą, wiatr wiał z północy, czyli w twarz, więc nie przekraczałem 26-27 km/h, żeby się na samym początku nie skatować.
Przed Dobieszczynem zrobiłem sobie w wiacie mały popasik.

Kiedy kończyłem, zobaczyłem, że obok przemknęło dwóch starszych panów na szosówkach, tak coś pod 70 lat, full professional, byłem pod wrażeniem.
Trzymając założone tempo, doszedłem panów tuż za granicą, pozdrowiłem ich i miałem jechać dalej.
Jadę i słyszę rozmowę:
- Ten rower to chyba ma silnik?
- Eee, młody to kręci...
...i po chwili wsiedli mi na koło :))).
Warunki były lepsze i ciągnąłem 29-30 km/h, ale w pewnym momencie jeden ze starszych panów mnie wyprzedził i mówi:
- Siadaj na koło!
Czemu nie, świetna okazja, bo wiatr za chwilę ostro dmchał w pysk.
Za Hintersee prowadzący poprosił o zmianę, a że jego kolega się nie kwapił, więc zmianę dałem ja.
Ciągnęliśmy pod wiatr 32-36 km/h i w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy to dobry pomysł, skoro do przejechania mam jeszcze ok. 160 km.
Z drugiej strony, gdybym jechał sam, zmęczyłbym się tak samo i ciągnął się jakieś 26 km/h, czyli przy mojej "snujowatości" miałbym problem z wypełnieniem świetnego "Gadzikowego" założenia, że "w ciągu godziny robimy 20 km, a co zyskamy to nasze" :).
Ja jakoś nie zyskiwałem do tego momentu.
Zapytałem, dokąd jadą, powiedzieli, że do Eggesin i zawracają, czyli kupa trasy do przejechania pod wiatr na zmianach.
Przed samym Eggesin przycisnął mnie pęcherz, a i trzeba też było wykazać się rozsądkiem, więc powiedziałem:
- Panowie, fajnie się z Wami podkręca średnią, ale ja mam do przejechania dziś 200 km i muszę zbastować...
- ILEEEE ? :o
- Noo, 200. Dobra, życzę szczęśliwej drogi, ja muszę się zatrzymać na małe "conieco".
Z oddali dobiegł mnie głos:
- JA PIERDOLĘ, SŁYSZAŁEŚ TO ?!
:)))
Wróciłem do swojego tempa i dotarłem do Eggesin, z którego już powracało dwóch starszych "koksów" :).

Walcząc z wiatrem, dotarłem do Ueckermunde, gdzie poczułem "zew czarnej kawy", więc udałem się do Turka do znanej mi kebabowni "Uecker 66".
Pan mnie już zna, więc już od progu usłyszałem "dzień dobry" :).

Wypiłem kawkę, obmyłem się, nabrałem wody i idę zapłacić, a Turek kręci głową, że nie, kładzie rękę na sercu, sygnalizując, że to poczęstunek, a nie sprzedaż.
Miło, naprawdę miło...
Ruszyłem dalej na zachód, by dotrzeć do mariny w Moenkebude, gdzie planowałem popas.
Teraz miałem wiatr w bok, więc było łatwiej.
Marina w Moenkebude to bardzo klimatyczne miejsce, więc zrobiłem tam sobie popas, przy okazji uchwyciłem (specjalnie dla "Iskierki") zabytkową łodź żaglową typu "zeesboot".

Obok mariny jest plaża.

Posilony, ruszyłem dalej, by zobaczyć 100 km na liczniku i zawrócić, tymczasem dotarłem prawie do drogi głównej nr 109 w Ducherow, a stówki nie było widać, więc skręciłem na południe i zacząłem krążyć po wioseczkach, by dotrzeć do drogi na Torgelow.
Robiło się upalnie, a ja choć jechałem już na południe, niespecjalnie czułem pomoc wiatru, "koksowanie" z dziadkami nie było pewnie najlepszym pomysłem.
Po dotarciu do Torgelow zatrzymałem się przy Imbissie na kawę i kanapkę (w tle skansen - wioska Wkrzan).

Kawa nieco mnie wzmocniła i jadąc teraz w kierunku Pasewalku czułem pomoc wiatru, a z licznika nie schodziło 30, bo przez moje popasy miałem "w plecy" założenie "20 km w ciągu godziny".
Założenie udało się utrzymać do 140 kilometra, a potem różnie to bywało.
Skręciłem na Krugsdorf, gdzie wiatr znów przeszkadzał aż do Rothenklempenow, gdzie pojechałem na Loecknitz.
Miałem po dziurki w nosie i po wyrzyganie jedzenia słodyczy i picia izotoników, więc w Loecknitz w REWE zakupiłem bezalkoholowego HOLSTENA.
Od razu lepiej!

Krążąc tu i tam dotarłem do Ramin, skąd przez Grambow (też krążąc, bo brakowałoby co nieco do 200 na mecie) dotarłem do Ladenthin, a stamtąd do domu.
Wynik "śniadaniowego wypadziku" całkiem mnie satysfakcjonuje, nawet średnia wyszła całkiem, całkiem.
Zwykle się nie przejmuję AVG, ale jest to istotne, jeśli się myśli o większym dystansie.
Planowo miałem być o 18:50, byłem o 19:20, co przy moich przydługich popasach, hehe, daje całkiem niezły wynik ;).

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 203.10 km (2.00 km teren), czas: 07:47 h, avg:26.09 km/h, prędkość maks: 45.00 km/h
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3811 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Bicie rekordu 400 km jednorazowo.

Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano: 07.06.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Dziś o godzinie 15:30 (ja o 15:00) ruszamy z ekipą ze Szczecina na bicie rekordu 400 km jazdy rowerem non-stop.
Czy się uda i czy poprawię swój rekord 300 km z roku 2011 (oj, jak to dawno było) ???
Zobaczymy...
Czyli do tego muszę dołożyć jeszcze stówkę!
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Nowy rekord ponad 360 km pobity!

Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano: 08.06.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Początkowo wahałem się, czy w ogóle rzucać się na bicie kolejnego rekordu, bo zadawałem sobie pytanie "po co?".
Kiedy samotnie biłem w 2011 rekord samotnego przejazdu na trasie 300 km, wiedziałem po co i chciałem to zrobić, chciałem sobie coś tam udowodnić przed 40-stką (że mogę mieć trójkę z przodu w rekordzie, póki mam trójkę z przodu w wieku) ;))).
Tym razem inicjatywa nie wyszła ode mnie, dałem się namówić na zbiorowe bicie rekordu 400 km zorganizowane przez Jarka "Gadzika" na trasie Szczecin - Bad Muskau - Zielona Góra.
Ja od początku zapowiadałem, że jadę tylko po stronie niemieckiej aż wybije 200 km i zawracam pokonując kolejne 200 km, bo nie lubię jeździć po polskich drogach i nie znoszę PKP i 6 godzin telepania się pociągiem z Zielonej Góry do Szczecina (a to tylko 220 km). Wolalem te 6 godzin przeznaczyć na wracanie rowerem do domu.

Ostateczny skład grupy:

1) Paweł "Misiacz" (czyli ja)
2) Jarek "Gadzik"
3) Jurek "Jurektc"
4) Adrian "Gryf"
5) Grzesiek "Hruby"
6) Piotrek "Rammzes"
7) Patryk "Zawiessza"

Start odbywał się w piątek o 15:30 z Głębokiego, ja natomiast postanowiłem nie forsować się jazdą po mieście i górkach na dojeździe do Mescherin przez Dobrą i Lubieszyn i pojechałem od razu do Mescherin, spotykając po drodze Adriana, z którym powoli pedałowaliśmy do celu.
Grupa miała nas wchłonąć jadąc równym, spokojnym tempem 24-25 km/h (równe ustalone tempo to ważny element przy biciu rekordów).
Misiacz i jego ciężki TIR w Mescherin (niestety, nie potrafię "na lekko", nie dość, że mój rower bez niczego waży 17,5 kg, to z piciem i innymi pierdołami ważył ok. 25 kg, czyli tyle, co ponad 3 współczesne rowery szosowe ;))).
Tak się akurat złożyło, że TIR-a miałem tylko ja, reszta to rowery szosowe bądź zapakowane rozsądnie.
Czekało mnie ciężkie zadanie!

Kiedy zatrzymaliśmy się z Adrianem na popas w wiacie przed Schwedt, okazało się, że ... grupa już się do nas zbliża!
Zastanawialiśmy się, z jaką prędkością pędzą, bo na pewno nie z zakładaną!

Kiedy dojechaliśmy za Schwedt, grupa była już tylko 300 m za nami, ale zatrzymali się na popas.
Ja nie zamierzałem do tych oszołomów dołączać wcześniej niż to konieczne, bo w ich tempie swoim czołgiem to ja bym nie dojechał nawet na wysokość Osinowa Dolnego :))).

Nie minęło wiele czasu, gdy na zakręcie dostrzegliśmy pędzący (naprawdę pędzący) peleton!
Wpadli spoceni jak szczury, pot lał się z każdego, bo...zasuwali 30 km/h...nie ma co, idealne tempo na przejechanie 400 km!
Z tego, co usłyszałem, niektórzy mieli już dość...
Dobrze, że nie stawiłem się na Głębokim.
Podobno sprawcy są na pierwszym planie i "suszą zęby", ale są to oczywiście niesprawdzone pogłoski ;))).

Oczywiście przy takim obrocie sprawy nie należało oczekiwać, że będziemy jechać zakładanym tempem, bo wyszło, że jedziemy ok. 28 km/h, a przy parnej i gorącej pogodzie nie za dobrze do wróżyło.

Po dojechaniu do Hohenwutzen powiedziałem, że ja dalej jadę sam, bo to nie jest prędkość na bicie rekordu, którą bym wytrzymał przez kilkaset km, podobnie zresztą powiedział Grzesiek i sytuacja troszkę się uspokoiła, ale co się naszarpaliśmy, tego mięśnie już nie zapomną.
Na wysokości Gozdowic trafiliśmy na otwarty jeszcze "Imbiss" i niektórzy z koksów zakupili sobie po izotoniku ;).

Po przejechaniu ponad 140 km Jarek bardzo mądrze zarządził, że robimy sobie godzinny odpoczynek w McDonaldzie w Kostrzynie, aby uzupełnić kalorie, wpompować kofeinę i opłukać twarze z soli i muszek, których było zatrzęsienie i właziły wszędzie, nawet pod okulary!
Ja i moje mięśnie są "Gadzikowi" wdzięczne za to, inni pewnie też mają podobne zdanie.
Zdjęcie marnie wyszło, ale zamieszczam dla celów dokumentacji.

O dziwo, dalsza jazda ciemną nocą na lampach na trasie "Oder-Neisse" to była czysta przyjemność.
Temperatura świetna, tempo jak należy...no i ten klimat, kiedy oświetlona grupa przemieszcza się w ciemności.
Trzeba było tylko uważać na jeże, które właziły na drogę.
Jeden pewnie podrzucił igłę i mieliśmy łatanie dętki Patryka.

Po dojechaniu do Fraknfurtu podtrzymałem swoją decyzję i ruszyłem w powrotną drogę, a choć lekko pod wiatr, to już tempem zbliżonym do tego, które lubi mój organizm i mój TIR ;).
Okazało się, że do mnie chciał się jeszcze dołączyć Grzesiek i Patryk, co mnie bardzo ucieszyło.
Pożegnaliśmy się i koksy ruszyły na południe, a grupa umiarkowanych na północ, w kierunku na Lebus i dalej ;).

W Kostrzynie Patryk uznał, że pokonanie ponad 200 km to i tak jego rekord życiowy i mu starczy i rozsądnie stwierdził, że udaje się na stację kolejową.
My z Grześkiem ruszyliśmy dalej.
Zaczęło świtać...

Zrobiło się zimno, więc włożyliśmy na siebie, co tylko się dało (zdjęcie demo robione już w domu, ale tak jechałem jakiś czas) ;).

Gdy dochodziła godzina 4:00, zaczął nas morzyć sen, nieważne, że zimno i że pedałowaliśmy.
To było nie do opanowania i postanowiliśmy zdrzemnąć się w wiacie, co okazało się niemożliwe :(.

Tegoroczna edycja komarów jest aktywna rano, wieczór i w południe, w cieniu i w słońcu i pogryzieni musieliśmy szybko uciekać, przysypiając na kierownicach.
W tym momencie padł mi smartfon z Endomondo, a tym samym i aparat.
Miałem rezerwową starą Nokię i od tego momentu marne zdjęcia pochodzą z niej.
Przed Gross Neuendorf miałem nieciekawy epizod.
Nie spałem ponad dobę i cały czas na kręceniu.
W pewnym momencie doświadczyłem dziury w czasoprzestrzeni, w jednym momencie jechałem po ścieżce, a nie wiadomo kiedy teleportowałem się na krawędź skarpy, po której biegła ścieżka - miałem tzw. mikrosen.
To był sygnał, żeby znaleźć dobrą miejscówkę i trafiła się idealna - lądowisko dla UFO w Gross Neuendorf i dwie ławeczki.

Jak zalegliśmy o 5:00, padliśmy jak kamienie, ja obudziłem się o 6:15, Grzesiek przed 7:00.
To była dobra decyzja.

W znacznie lepszym stanie ruszyliśmy dalej wzdłuż "Oder-Neisse Radweg".
Oczywiście most kolejowy, gdzie miała być ścieżka nadal zamknięty z powodu "czegoś".

Po dojechaniu do Hohenwutzen wjechaliśmy na targowisko po polskiej stronie, gdzie w kawiarence wciągnęliśmy na śniadanie z Grześkiem po kawie, drożdżówce i pączku i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Choć jestem zadowolony ze swojego skórzanego siodełka, to po 220 km zacząłem czuć, że je mam, ale cieszę się, że nie czułem go tak jak inni już od początku ;).
Przy trasie pasie się mnóstwo owiec, są wśród nich jagniątka jak maskotki (zobaczcie, znalazłem jakoś czas na rekord i zrobienie zdjęcia owieczkom) :).

W wiacie przed Gartz odebraliśmy informację od koksów, że za 6 km strzeli im 400 i zbliżają się do Zielonej Góry, tymczasem ja miałem na liczniku "skromne" 301.
Jak ja się cieszę, że nie pojechałem dalej, tylko zawróciłem, bo zapewne bym zmarł.
Tu ciekawostka:
W 2011 roku samotnie biłem rekord 300 km, co zajęło mi ok. 14 godzin i do domu wróciłem prawie bez zmęczenia (jechałem w tempie 20-24 km/h bez szarpaniny, fotki, zwiedzanie), teraz jechaliśmy rwanym i niestabilnym tempem dochodzącym do 28 km/h, czasem nawet 30 kmh/h, a czas po 300 km miałem dziś...tylko o 20 minut krótszy niż w czasie mojego samotnego bicia rekordu.
Moja "samotna średnia": 21.21 km/h, moja "grupowa średnia szarpana": 22.05 km/h, różnica prawie żadna. Gdzie sens?
Wnioski?
Chłopaki, ja Was bardzo lubię, ale na bicie rekordów się więcej z Wami nie wybieram, co najwyżej na jakiś trening ;))).
Dalej niestety już była tylko walka z upałem, wiatrem i bólem zadu.
Myślałem, że po powrocie do Szczecina dokręcę jeszcze z Basią brakujące 40 km, ale tylko po nią pojechałem odebrać ją z pracy (była na rowerze), zakupiliśmy izotoniki w sklepie "1001 Piw", zjedliśmy pizzę i wróciliśmy do domu.
Nie miałem już ani sił ani chęci spędzić kolejnych 2 godzin na siodełku w imę "czwórki z przodu rekordu", a oczy zamykały mi się na stojąco.
Oprócz powyższego do znużenia bardzo dołożył się upał, a ja upałów serdecznie nie znoszę.
Czy zamierzam jeszcze pokonać jakiś duży dystans ?
Na razie o tym nie myślę, ale ... wiecie, różnie bywa ;).


A to ślad trasy, ale część, bo niestety, Endomondo zdechło na 222 km, ale trasa była i tak generalnie "w te i we w te" ;)


Po co to robimy?
Może dlatego?


:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 360.46 km (2.00 km teren), czas: 16:21 h, avg:22.05 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 7900 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(40)

203 km w jeden dzień - czy to ostatnie słowo Basi "Misiaczowej? :)

Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano: 05.08.2012Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W czasie jazdy po mojej głowie przewijały się różne tytuły na ten wpis, ale jak zwykle większość wyleciała mi z głowy.
Basia "Misiaczowa" już od pewnego czasu wspominała o chęci pobicia swojego życiowego rekordu, co jest tym bardziej godne podziwu, że dopiero ponad rok temu zakupiłem jej rowerek.
Coś czuję, że moje własne rekordy z czasem mogą być poważnie zagrożone...i nie żartuję!
Oczywiście sierpniowa pogoda jest teraz bardziej jesienna niż letnia i parę wcześniejszych "tajnych" prób nie wyszło.
***
Co robi normalny człowiek w sobotę po intensywnym tygodniu pracy?
Śpi długo i wypoczywa (a już na pewno, gdy prognozy są do dupy).
Co robi dwójka Misiaczów ogarniętych wirusem cyklozy?
Nastawia budzik na 3:00 nad ranem, przygotowuje prowiant i o 4:25 rusza spod garażu w ciemną i naprawdę chłodną noc, na dodatek pełną wrednej, dobierającej się do zadu i osiadającej na wszystkim zimnej mgły.
Na dodatek ja tak się przejąłem pomysłem Basi, że w zasadzie przed wyjazdem przespałem tylko jedną, jedyną godzinę, do tego tłukąc się na łóżku, czego skutki widać na mojej twarzy na poniższym zdjęciu.

No to ruszamy.
Aby unaocznić, jak "przyjemnie" było o poranku, poniżej nieco ziarnista fotka cyknięta bez lampy na ul. Cukrowej.

Następnie skręcamy na Będargowo i w lepkiej i zimnej ciemności wspinamy się na górkę, prowadzącą do granicy w Ladenthin.
Już teraz Basia zadziwia mnie tempem podjazdu. Taka prędkość pod tę naprawdę długą górę nigdy wcześniej jej się nie zdarzała.
Przekraczamy granicę i tam za chwilę czeka na nas nagroda, 3 kilometry zjazdu do Schwennenz. Mało więc pedałujemy i dygoczemy z zimna. Kolejny przystanek, trzeba się cieplej ubrać...i tak będzie na zmianę przez większość dnia.
Wreszcie pojawia się brzask...i trzeba się rozbierać.
Przejeżdżamy przez Grambow i przed Linken skręcamy w boczną drogę na Grenzdorf.
Mgła snuje się po niebie i skoszonych polach, a tymczasem Misiacz wydurnia się i robi miny filutka do aparatu.

Nim spakowałem aparat, Basia rusza ostro w stronę Gellin i jedyne co mogę, to spróbować ją jeszcze złapać zoomem aparatu, który wyciągam ponownie.
Ciekawa impresja nawet wyszła.

Na niebie pojawiają się różne interesujące zjawiska.

Światło niczym po wojnie atomowej.

No dobra, czas jechać i gonić uciekinierkę :).
Wilgoć ścieka nam z nosów, włosów i rowerów, kiedy dojeżdżamy do Ploewen, skąd zagłębiamy się w las wiodący do Boock...ale, ale, co to?
Czy nam się wydaje, czy z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu? Czy nasza wycieczka znów się zakończy nim się na dobre rozpoczęła?
Na szczęście ten deszcz był jedynie wersją "demo" tego, co miało jeszcze nastąpić lub tzw. "zwiększoną wilgotnością powietrza", jak ulewę ostatnio określi Jarek "Gadzik" :))).
Opad ustał za moment w Boock, skąd skręcamy szlakiem rowerowym bezpośrednio na Rothenklempenow. Widok zlanej wodą szosy nie wzbudza u nas entuzjazmu ani specjalnej nadziei, że tym razem się uda. Tu musiało przed chwilą przejść jakieś oberwanie chmury, przed którym cudem chyba umknęliśmy.
Za Rothenklempenow podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej, mimo, że na zachodzie grzmi i nadciągają sinoszare chmury.
Szczęście znów nam sprzyja i w ostatniej chwili wpadamy do wiaty w Koblentz.
Zwiedzanie tej wiaty zajęło nam ok. 20 minut, w końcu to rozległy obiekt ;))).

Deszcz ustał i mokrą drogą ruszamy na Krugsdorf i nie zatrzymując się kierujemy się na Friedberg, bo jak mówi jeden z naszych kolegów "nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności" ;).
Jest to oczywiście żart, bo mimo tego, że próbuje upolować nas burza, jedzie się przyjemnie, spokojnym tempem do 20 km/h i bez zbędnego rwania tempa.
We Friedbergu wychodzi takie słońce, że musimy kompletnie się przebrać w letnie stroje i tak odziani, przez Viereck zmierzany do Torgelow. Ścieżka piękna, gładka i pusta, 14 km rowerowego raju, który na ten czas dla dodania sobie sił i animuszu uzupełniamy słuchając muzyki (każdy swojej na mp3). To podkręca tempo i wkrótce dojeżdżamy do rogatek Torgelow, w którym już bywaliśmy ("nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności":))), więc odbijamy bezpośrednio na Eggesin i Ueckermunde.
Robi się coraz bardziej gorąco.
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie Basia domaga się zdjęcia, żeby coś z tej trasy jednak potem można było obejrzeć.
Sadza więc Misiacza na świni i tak to wygląda.
Misiacz na świni ;).

Zachodzę jeszcze na moment do Turka, gdzie liczę na zupę gulaszową, ale niestety, ma on głównie dania stałe, w tym pyszny kebab, który jednak nie jest wskazany (za ciężki na taką trasę). Zjadamy więc po garści biszkoptów i ruszamy na Moenkebude i Leopoldshagen.
Moenkebude to bardzo ładna i klimatyczna miejscowość z mariną, w której na razie się nie zatrzymujemy, ponieważ wg wyliczeń 100 km osiągniemy w Leopoldshagen, gdzie planujemy nawrotkę.

Nie wiadomo skąd, dostajemy zastrzyku energii i zwiększamy tempo do 25 km/h, może dlatego, żeby mieć już nawrotkę za sobą.
Planujemy, że wzorem Jarka "Gadzika" klepniemy tablicę i zawrócimy :))).

Okazuje się jednak, że w Leopoldshagen licznik wskazuje około 98 km, więc zapada decyzja, że podciągniemy jeszcze kawałek do kolonii Gruenberg. Samo Leopoldshagen to raczej nudna i schludna wioska-kiszka. W Gruenberg na liczniku pojawia się 100 km i po krótkiej przerwie w cieniu drzew zawracamy. Trasę w międzyczasie przecina niezliczona ilość rowerzystów-skawiarzy, przemierzających szlak "Oder-Neisse Radweg". Widać, że u Niemców sakwiarstwo to wręcz dyscyplina narodowa.
Zawracamy i dostajemy silny wiatr w twarz, co nie wróży za dobrze kolejnej setce, którą mamy do pokonania. Ustawiam więc Basię za swoim kołem i w tempie 20 km/h ciągniemy do Moenkebude, gdzie na malowniczej przystani planujemy dłuższą przerwę.
Na miejscu pięknie jak zawsze.

Jest to jednak sezon i po terenie mariny snuje się sporo żeglarzy i turystów, tym bardziej, że na jej terenie znajduje się plaża.

Na razie jednak mamy czas na popas w wiacie przy nabrzeżu.

Nieco rozleniwieni ruszamy ponownie na Ueckermunde i z niepokojem nasłuchujemy grzmotów i obserwujemy gromadzące się nad miastem stalowe chmury.
Czyżby znowu burza rozpoczęła polowanie na Misiaczów?
Swoją drogą, żadna z prognoz nie zapowiadała takich nawałnic, jaką widzimy w oddali, czyżby tak synoptycy rozumieli określenie "lekkie przelotne opady" :)?
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie zastajemy podniesiony most zwodzony. Może i dobrze, bo w tym czasie nawałnica poszła na wschód i znów pojawia się błękitne niebo.
Po podniesieniu mostu zajeżdżamy jeszcze na zakupy po picie do sklepu EDEKA przy drodze na Altwarp. Dobrze, że w ogóle jest. Jazda po Niemczech ma taki mankament, że nie ma w każdej wiosce czy miasteczku klikudziesięciu sklepików jak u nas, trzeba znaleźć większe miejscowości i to nie w niedzielę, bo pozamykane, więc jeśli ich nie ma, to czasem rower wygląda na starcie jak tankowiec pełen napojów, a to waży sporo.
Po zakupach ruszamy na uprzednio zaplanowaną trasę do Altwarp.
Wiatr na tym wyjeździe mamy nadal wyjątkowo stabilny, bo:
- wieje w twarz, gdy jedziemy na północ
- wieje w twarz, gdy jedziemy na południe
- wieje w twarz, gdy jedziemy na zachód
- wieje w twarz, gdy jedziemy na wschód
Na szczęście gdzieniegdzie pojawiają sie zalesione odcinki i tam jest łatwiej.
Przejeżdżając przez Bellin stwierdzamy ze zdziwieniem, że dawno temu rozpoczęta budowa ścieżki do Warsin nadal jest rozgrzebana, a spora jej część jest budowana z kostki.
Dalej przejeżdżamy przez nadal rozgrzebaną budowę drogi w Warsin i wskajujemy na piękne 6 km asfaltowej ścieżki do Altwarp.
Tym razem nie zamawiamy Fischbroetchen ani bezalkoholowego Erdingera, ponieważ jest to za ciężkie jedzenie na taki dystans.
W porcie nie ma mojej ulubionej łódki, więc zadowalam się uchwyceniem w dwóch ujęciach wypływającego kutra.


Kiedy fotografuję nabrzeże, z niepokojem dostrzegam nad masztami jachtów niepokojący widok.
Znowu polowanie?

Rybak z Altwarp.

Opuszczamy tę malowniczą miejscowość i dojeżdżamy ponownie do Warsin, skąd skręcamy na szutry i asfalty wiodące przez las do Rieth.
Tymczasem od zachodu zmierza na nas potężna chmura burzowa i rozlegają się grzmoty. Teraz chyba już nie umkniemy i nie będzie się gdzie schować.
Na rozstaju dróg okazuje się, że anioły nam sprzyjają i w momencie, gdy spadają pierwsze krople, chowamy się pod napotkaną wiatę-grzybek.

Burza jest jednak podstępna i nie ustaje w knowaniach. Kiedy już wydawało się, że odeszła - ruszyliśmy.
Nie minęło wiele czasu, gdy lunęło z impetem. Dobrze, że nie było to epicentrum, a jedynie jakiś ogon tej nawałnicy!
Jak mówię: "Nie ma złej pogody, są tylko nieprzygotowani rowerzyści", więc czym prędzej wyjęliśmy pelerynki, nakryliśmy nimi siebie i rowery i stojąc przeczekaliśmy największy atak ulewy.

W międzyczasie ulewę pod naszymi pelerynkami przetrwała chmara komarów, dotliwie gryząc zwłaszcza mnie.
Deszcz ustał i ruszamy do Rieth.

Po dojechaniu do Rieth i szybkich obliczeniach okazuje się, że po dojechaniu do domu Basi do rekordu zabraknie kilka kilometrów, więc odbiliśmy na moment na przystań w Rieth.

Tym razem odpuszczamy sobie jazdę do Hintersee przez las. Jesteśmy i tak ubłoceni i trasa po szutrach po burzy nie byłaby najlepszym pomysłem.
Wybieramy więc asfalt do Ahlbeck, skąd skręcamy na Gegensee i Hintersee.
Kiedy dojeżdżamy do Hintersee, widzimy, jak od zachodu - na tle błękitu nieba - zbliża się do nas kolejna wściekła chmura.
To dobry motywator, żeby zwiększyć tempo i za Dobieszczynem jedziemy równym tempem jak dwa uciekające roboty.
Ja zatrzymuję się na chwilę, żeby zjeść coś słodkiego, a Basia jedzie dalej. Choć zna teorię, to niepomna moich ostrzeżeń ("na takim dystansie trzymamy równe, dobre dla siebie tempo, bez szarpania"), uciekając przed burzą sama sobie podkręca tempo na 27 km/h - co dla burzy w sumie jest bez znaczenia - a co po takim długim już dystansie mogło u niej doprowadzić tylko do jednego. Kiedy ją doganiam, opada z sił i jedziemy w tempie 17 km/h.
Sytuacja poprawia się za Pilchowem, kiedy tuż za naszymi głowami rozlega się grzmot i Basia rozpędza się z górki do 39 km/h!
Na niewiele się to jednak zdało. Tuż za Głębokim wali się na nas ściana wody i znów staliśmy jak dwa krasnale w pelerynkach.
Jak runęła tak przeszła, a nad Laskiem Arkońskim pojawiła się tęcza.

Już niczym nie niepokojeni dojeżdżamy na godzinę 20:00 do domu i powiem, że Basia odzyskała wigor i była na mecie w naprawdę niezłej formie!
Życiowy rekord Basi! © Misiacz

Szczerze gratuluję Basi, bo kiedy wspominam dziś moją pierwszą "dwusetkę", to zauważam, że jechałem zaledwie o 50 minut krócej (a dodam, że z godzina nam uciekła na walkę z deszczem), a moja średnia była tylko ok. 0,4 km/h wyższa niż dzisiejsza z Basią.
Co taki szybki rozwój kondycji Basi wróży?
Tego nie muszę chyba nikomu mówić? :)))

Przybliżona mapka trasy:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 203.36 km (7.00 km teren), czas: 10:52 h, avg:18.71 km/h, prędkość maks: 42.00 km/h
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4053 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(18)

Samotne 300 km. Rekord pobity!

Sobota, 16 lipca 2011 | dodano: 17.07.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
I do tego jeszcze 5000 km przekroczone w tym roku! To takie hurra-hasła na początek, a teraz należy się uspokoić i przejść do relacji. ;)
Od jakiegoś czasu miałem myśli, że nim skończę cztery dyszki ;(, chciałbym przejechać w jeden dzień dystans 300 km. Prawie, że ostatnia okazja. Istotne było też dla mnie, żeby zrobić to samotnie, to znaczy żeby mieć świadomość, że jestem to w stanie zrobić absolutnie sam, a nie w grupie, bez niczyjej pomocy typu zmiany prowadzącego, siedzenie komuś na kole…krótko mówiąc, mieć świadomość, że moje 300 to tylko moje 300. Wiem, że są na BS ludzie, którzy potrafią machnąć 300 km na śniadanie, ale dla mnie to życiowy rekord. Co do samotnej jazdy, czyli bez otwierania gęby do nikogo – jestem do tego przyzwyczajony i nie mam z tym problemów.
Ponadto, kiedy jadę sam, ustalam swoje własne tempo podróży, którego się trzymam, a które lubi mój organizm. W moim przypadku jest to 24 km/h. Owszem z górki nie hamuję, a pod wiatr nie staram się go utrzymać i wtedy jadę 20 km/h, co na takich trasach jest istotne, trzeba mieć podejście maratończyka, a nie narwanego sprintera, o czym niektórzy zapominają (raz jeden mi się to zdarzyło i nic dobrego z tego nie wyszło, oprócz ”termo porażki”).
Ruszyłem w sobotę punktualnie o godzinie 2:00 w nocy. Ulice były jeszcze mokre od wieczornego deszczu, ale na niebie świecił księżyc, chowając się co jakiś czas za chmurami. Co za klimaty!
Musiałem najpierw kawałek przejechać miejskimi drogami, żeby dostać się do Przecławia, a stamtąd już po ciemku zasuwać do Kołbaskowa.

Ku mojemu zaskoczeniu, ruch na szosie do Kołbaskowa jak na tę porę był całkiem duży. Na szczęście jest to trasa, która ma 1,5 pasa, a ja świeciłem niczym UFO (lampka z dynama, lampka bateryjna, do tego oślepiająca czerwona czołówka skierowana do tyłu). Lepiej być widocznym, dużo pijanych czubków wraca wtedy z imprez. Ruch ustał za Kołbaskowem, gdzie samochody zjeżdżały na autostradę (mamy tu taką wersję demo pod Szczecinem;))). Od Kołbaskowa do granicy w Rosówku są 4 km i od tej pory jechałem już absolutnie sam. Mógłbym nawet rzec, że było romantycznie, tylko pusta szosa, księżyc, chmurki i Misiacz ;)
Z przyczyn technicznych wziąłem jednak camcorder (lżejszy, mniejszy, szybszy), tak więc nocne ujęcia wymagają sporej wyobraźni u czytelnika.
To miało być piękne zdjęcie księżyca, a wyszła jakaś biała ciapa na ciemnym tle.

Cyknąłem jeszcze zdjęcie roweru „by night" i dojechałem do granicy.

W Niemczech zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo do rozświetlonego księżycem nocnego nieba dołączył jeszcze tunel drzew rosnących po obu stronach drogi, zupełnie pustej. Byłem zupełnie sam. Coś niesamowitego. Temperatura była dość „rześka”, bo 12,5 st.C.
Przejechałem przez Staffelde, zjechałem ostrym zjazdem w dolinę Odry do Mescherin, a tam wjechałem na leśną ścieżkę rowerową do Gartz. Tam było już absolutnie ciemno, więc obróciłem czołówkę na przód, przełączyłem na najmocniejsze światło, jako wspomaganie oświetlenia lampy z dynama.

Po krótkim postoju na batonika ruszyłem przez ciemny las. Wrażenia znów bezcenne.
Minąwszy Gartz, wjechałem na ścieżkę na wale przeciwpowodziowym prowadzącą do Freidrichsthal.
Niebo za moimi plecami robiło się coraz jaśniejsze, znaczy słońce szykowało się do pobudki.
Przed Schwedt na drewnianym mostku musiałem po raz kolejny zrobić zdjęcie tego krajobrazu.
W takiej poświacie jeszcze go nie mam w kolekcji.

Do samego Schwedt dotarłem około godziny 5:00 i zaczynało już świtać.
Za miastem, kiedy zatrzymałem się i odwróciłem, wschodziło już słońce.

Odcinek ścieżki do Stolpe nadal nie jest wyremontowany (a w zasadzie wał przeciwpowodziowy, po którym ona biegnie, Niemcy o dziwo paprzą się z tym od paru lat), więc musiałem jechać objazdem na Criewen. Pamiętając, że objazd wiedzie przez wredne górki po wrednych płytach do Stuetzkow, w Criewen zjechałem w prawo na drogę główną, by w następnej wiosce skierować się na Stolpe. Gdyby ktoś jechał, to polecam taką zmianę, odległość prawie taka sama, a oszczędzicie sobie wypadania plomb i niefajnych podjazdów. Owszem, jest tam jakieś 200 m takiej drogi, ale spokojnie można przejechać boczkiem po ubitym szutrze, reszta to asfalt (to czarne z prawej to kawałek mojej sakwy;)).

Po dojechaniu do Stolpe poczułem, że robi się cieplej, więc zdjąłem z siebie parę warstw i zacząłem się zastanawiać, czy nie pojechać z muzyką na uszach. Wielu moich znajomych tak robi, ale ja tego nie praktykowałem. Na ścieżce rowerowej jednak nie stanowi to zagrożenia (np. że czegoś nie usłyszę).
Pierwsze, co usłyszałem, to ten kawałek muzyki z nurtu „space synth” z lat 80-tych.

Kurczę! To naprawdę działa. Nawet nie zauważyłem, kiedy prędkość „sama” wzrosła z 24 do 28 km/h. Należało nad tym zapanować, bo przede mną było jeszcze grubo ponad 200 km, a chwilowa euforia mogła zniweczyć moje plany.
Dlatego dla uspokojenia wrzuciłem ten relaksujący kawałek (obiecuję, że więcej już nie będę dziś wklejał;))):

Kiedy wyrównałem poziom emocji, okazało się, że jazda ze słuchawkami to całkiem fajna rzecz i pozwala zapomnieć o zmęczeniu.
Kiedy dojechałem do Zollbruecke, zatrzymałem się na postój i na przetankowanie paliwa z butelek z sakw do bidonów.

Ci, którzy jeżdżą na długie trasy, znają paskudne uczucie bólu dłoni i nadgarstków po całym dniu jazdy, na co nie pomagają wymyślne kierownice, rękawiczki ani zmiana pozycji rąk. Aby temu zapobiec, kilka dni wcześniej wybrałem się do „Castoramy”, gdzie zainwestowałem całe 4,60 zł w 2 metry piankowej otuliny termoizolacyjnej do rur z wodą (krótszych nie mieli). Prawie nie różni się to od gąbek na kierownicę, no może kolorem, ale cena jest inna. Wyciąłem sobie takie oto dodatkowe podkładki i stwierdzam po całym dniu, że pomysł był idealny.

Są one przecięte wzdłuż, więc mogłem je dowolnie przesuwać.

Tuż przy wiacie stoi nieczynny, przecinający granicę od zakończenia wojny most kolejowy.
Władze niemieckie próbują się dogadać z naszymi, żeby go otworzyć i zrobić na nim ścieżkę rowerową, łączącą nasze oba kraje.

Jak na razie nic z tych rozmów nie wychodzi od lat, a na moście jest brama opleciona drutem kolczastym i zakaz wstępu.

Kolejnym miejscem postoju było Gross Neuendorf, znane jako lądowisko dla UFO ;).
Chciałem się przybyszom pochwalić moimi zamiarami, niestety, zielone ludziki nie zechciały tym razem wyjść ze swojego pojazdu. Utrzymywały, że jest za gorąco.

Niezrażony tak obcesowym potraktowaniem ruszyłem dalej. Wiatr od samego już Szczecina nie pomagał mi wcale, bo wiał w twarz i tego spodziewałem się przez pierwsze 150 km. Wiedziałem jednak z prognoz, że kiedy zawrócę, będę miał go w plecy (dzięki Sargath za zwrócenie uwagi na sobotnią prognozę wiatrową, inaczej katowałbym się na pętelce przez Wolgast, Uznam i wokół Zalewu Szczecińskiego, gdzie pierwotnie planowałem trasę, co skończyłoby się powrotem z wiatrem w twarz, a to nie jest za dobry pomysł pod koniec trasy, gdy człowiek nie jest już zbyt świeży).
Z wyjazdu cyborgowego robił się wyjazd prawie turystyczny, bo znów zatrzymałem się, by tym razem cyknąć zdjęcie polu słoneczników.

No jak tu się nie zatrzymać?

Potem, już bez „zbędnych” postojów, zwalniając czasem do 20 km/h ze względu na wiatr czołowy dotarłem wreszcie do "niemieckiego Kostrzyna".

Obok zauważyłem coś, co powinno zainteresować każdego Misiacza. ;)

Kiedy przejeżdżałem starym mostem, zatrzymałem się, by sfotografować mury twierdzy Kostrzyn.


Sam Kostrzyn wydał mi się jakiś odpychający, więc postanowiłem tylko zjeść coś ciepłego, kupić wodę i czym prędzej wracać na trasę rowerową Oder-Neisse.
Z ciekawostek, to Urząd Miejski w Kostrzyniu mieści się w … budynkach dawnego przejścia granicznego.
Wnioskując z pozostałej „architektury” miasta uważam to za całkiem niezły wybór.

Znalazłem bar, gdzie zamówiłem hot-doga, który był podany nietypowo, bo zamiast musztardy czy ketchupu było pełno sałatki i sosów, jak w kebabie.
Smakowało wybornie, nawet parówka jakiejś lepszej jakości była.
Jedząc sobie bułę, czułem się troszkę jak dziwoląg. Nie wiem, czy tam w Kostrzynie nie widzieli jeszcze rowerzysty jedzącego hot-doga, czy może nie widzieli człowieka w stroju kolarskim, w każdym razie obserwowany byłem jak jakiś okaz zoologiczny. ;)))

Potem jeszcze skoczyłem na targowisko po wodę, gdzie zagadnięty przez sprzedawcę opowiedziałem o mojej dzisiejszej trasie. O ile w głosie sprzedawcy czuło się coś w rodzaju podziwu, o tyle sprzedająca z nim kobieta zadała pytanie:
- Co? Ruszył Pan o 2:00 w nocy i dojechał tu dopiero na 10:30?!
Hehe…no cóż, pan „wyprostował” panią, mówiąc jej, że 150 km to i samochodem się jedzie u nas długo, a co dopiero rowerem. Powinna wybrać się choćby na jakieś 150 km rowerkiem na próbę. ;)))
Przetankowałem wodę do bidonów i zawróciłem do Niemiec…i wiecie co?
WIATR SIĘ ZMIENIŁ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Krótko mówiąc, znów wiał mi w twarz, a niech to! Wszystkie najlepsze strony z prognozami się pomyliły, a są one najbardziej sprawdzalne i wiarygodne:
http://new.meteo.pl
http://de.windfinder.com
http://www.yr.no
Cóż, pozostało przełknąć gorzką pigułę i kręcić dalej…znów pod wiatr.
W Gross Neuendorf (lądowisko UFO;))) zatrzymałem się na popas. Zauważyłem wtedy tablicę kierującą na odrestaurowany cmentarz żydowski. Specjalnie dla Dornfelda odbiłem nieco z trasy, bo wiem, że lubi je dokumentować na swoich fotografiach (choć jak znam Dornfelda, to pewnie to żadna niespodzianka i pewnie już tu był, ale chciałem dobrze;)))



Teraz coś o tych niemieckich ścieżkach.
Są one:
1) Gładkie
2) Szybkie
3) Bezpieczne
4) Rewelacyjne
5) …i często nudne!
Po „kilkuset” (hehe…) dziś przejechanych kilometrach asfaltową ścieżką, która prawie non-stop biegnie po wale przeciwpowodziowym, zacząłem już odczuwać nudę i znużenie tym widokiem.
Postanowiłem więc przeprawić się promem do Gozdowic. Prom jest ciekawy, bo to bocznokołowiec (koszt przeprawy 3 zł z rowerem).


Jak widać, nie było to tylko „cyborgowe bicie rekordu", było też zwiedzanie i pewne atrakcje turystyczne.
Herb na promie jest ze względu na widniejące na nim zwierzaki bliski memu sercu. ;)

Po zjechaniu z promu, po krótkim podjeździe ruszyłem na Siekierki i stwierdziłem, że była to znakomita decyzja (jak na razie).
Droga równa i mało uczęszczana.

W Siekierkach oczywiście obowiązkowa fotka z czołgiem. Przy czołgu widnieje tabliczka, żeby szanować pamiątki kultury narodowej, ale tatuś tej dziewczynki, która postanowiła poczuć coś długiego i twardego między nogami powiedział, żeby się nie przejmowała głupotami typu prośba o szacunek i właziła na czołg, w końcu jest pancerny. Sugerowałbym władzom muzeum w tym miejscu płot z drutem kolczastym i to pod napięciem.

Trasa dalej prezentowała się znakomicie i w ten sposób dotarłem do Osinowa Dolnego, gdzie podjąłem niezbyt trafną decyzję. Po obmyciu się na stacji (temperatura momentami sięgała 29 st. C, kolejna pomyłka meteorologów, miało być 20), zacząłem dumać, czy wracać już dalej przez Niemcy, czy też sobie dalej uatrakcyjnić trasę.
Uatrakcyjniłem!
Pojechałem najpierw na Cedynię, gdzie wreszcie dostałem wiatr w plecy (raptem przez 5 km), a potem … a potem to katowałem się chyba z 8 km podjazdami górek Cedyńskiego Parku Krajobrazowego…raz krótkie, raz długie podjazdy, strome i łagodne.

Przyszedł i czas na odpoczynek, bo przyznam, że mając w nogach blisko 230 km, ostatnie czego potrzebowałem, to górki.

Wreszcie dojechałem do miejscowości Piasek, gdzie ostatnio byliśmy na 2-dniowym wyjeździe z ekipą Bikestats (DZIEŃ 1, DZIEŃ 2).
Pozostało jeszcze katowanie się podjazdami do wsi Raduń, gdzie już miałem serdecznie dość górek. Na szczęście od tego miejsca aż do Krajnika Dolnego były już praktycznie same zjazdy, więc się zregenerowałem. W Krajniku dokupiłem kolejną butlę wody mineralnej (po podliczeniu wyszło, że w ciągu wyjazdu wypiłem ok. 8 litrów płynów).
Tam też przekroczyłem granicę i wjechałem do Schwedt. Miałem już tak dość słodyczy i bułek, że zachciało mi się jakiejś parówy czy pieczonej kiełbachy, ale nic tam już o tej porze nie znalazłem (było ok. godz. 18:00). No i tak ta parówka „jechała za mną” aż do Polski. W międzyczasie odbyłem kilka rozmów telefonicznych, więc czas szybko mi zleciał i dojechałem do Mescherin. Wiatr mi nie pomagał…ani nie przeszkadzał specjalnie, bo ucichł.
Stamtąd pod górkę do Staffelde i …ok. godziny 20:00 wjechałem w Rosówku do Polski.
Wiedziałem, że w Kołbaskowie czeka na mnie pit-stop w postaci kompotu u Tunisławy, która zwiedziawszy się wcześniej o moich planach i trasie zaprosiła mnie na ekspresowy poczęstunek. Nie dość, że zamiast kubeczka kompotu dostałem prawie WIADRO (nie dałem rady wypić), to jeszcze udało się wyłudzić 2 parówki! ;)))
Pożegnałem gościnne progi i po pokonaniu ostatniego podjazdu przed Przecławiem dojechałem do Szczecina. Dystans planowałem, używając map w necie, ale nie spodziewałem się takiej precyzji!
Pod moim domem na liczniku widniał taki dystans!
Rekord życiowy pobity. 300 km! © Misiacz

Udało się…i na takim dystansie chciałbym zakończyć swoje samotne bicie takich rekordów. Udowodniłem sobie to, co chciałem sobie udowodnić i wydaje mi się, że starczy…a czas pokaże, czy tak będzie. ;)))

PODZIĘKOWANIA:

1. Tunisława – za miłe przyjęcie, poczęstunek i dobre słowo.
2. Sargath – za wyprostowanie moich planów, a choć prognozy nie do końca się sprawdziły, to uważam, że trasa była optymalna i do domu wróciłem dość rześki.
3. Shrink – za pogawędkę przez telefon. Dzięki temu nie zauważyłem górki Mescherin-Staffelde. ;)
4. Jurektc – żeś wreszcie wrócił z poniewierki i za zaproszenie na niedzielną wycieczkę (ze względu na regenerację po 300 km muszę odmówić).
5. Wszystkim innym, którzy życzyli mi sukcesu.

TROCHĘ FAKTÓW:

1. Długość wyjazdu: 19 godzin.
2. Czas samej jazdy: 14:09 (co pokazuje, że blisko 5 godzin zeszło mi na turystykę, popasy,pogawędki itp., więc nie jestem „skończonym cyborgiem”, do których zapewne parę osób mnie zaliczy).
3. Spalone kalorie: 6478 (mój licznik wylicza takie dane na podstawie zadanych parametrów).
4. Spalony tłuszczyk: 780 gram (co oznacza ponad 3 kostki masła;)))
5. Ilość wypitych na trasie płynów: ok. 8 litrów (co daje "spalanie" ok. 2,7 l/100 km;))).

Poniżej jeszcze orientacyjna mapka, robiona ręcznie tak "na oko", bo niestety w necie nie widać, jak wije się ścieżka Oder-Neisse, więc prowadziłem trasę mniej więcej tak, jak pamiętałem:

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 300.14 km (3.00 km teren), czas: 14:09 h, avg:21.21 km/h, prędkość maks: 59.00 km/h
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 6478 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(42)

Wycieczka na podnośnię w Niederfinow, 215 km z ekipą BS.

Sobota, 14 maja 2011 | dodano: 15.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Miałem wczoraj masę super tytułów na wpis, a gdy się obudziłem, z całej tej masy nie zostało nic. Wyprawę zorganizował Jarek „Gadbagienny”, a ja dodatkowo rozesłałem informacje po znajomych. Miało być spokojnie, turystycznie i ze zwiedzaniem. Od początku w to nie wierzyłem i nastawiony byłem na tempo, bo przy planowym wyjeździe o 8:00, dystansie ok. 200 km i zwiedzaniem podnośni i klasztoru w Chorin nie należało liczyć na spacer. Nie piszczę, bo wiedziałem, że tak być musi.

Jak wspomniałem, spotkaliśmy się o 8:00 pod TESCO na Pomorzanach. Ekipa zebrała się spora, bo aż 6 osób, tj.:
1) Jarek „Gadbagienny”
2) Ja, czyli „Misiacz”
3) Paweł „Sargath”
4) Krzysiek „Monter 61”
5) Robert „Lewy 89”
6) Marcin „Rake”
7) Adrian „Gryf” z Gryfina dołączył do nas w Gartz.
Według prognoz, wiatr miał wiać nam w twarz przez około 110 km, aż do Niederfinow i tak też było. Na wszelki wypadek na początku zrobiłem zdjęcie tego, co spodziewałem się widzieć przez cały dzień. ;)

Gadzik lubi jechać pod wiatr, twierdzi, że powiew go orzeźwia. Chyba tak bardzo lubi, że prawie cały czas nie schodził z prowadzenia, co nam szczerze mówiąc bardzo odpowiadało. ;) W międzyczasie skontaktowałem się z Gryfem i umówiliśmy się, że spotykamy się w Gartz. Do Mescherin dotarliśmy mniej więcej po godzinie czasu, co mówi samo za siebie, że od razu było „turystycznie”. ;)
Postój w Mescherin na telefon do Gryfa.

Następnie ścieżką rowerową przez las dojechaliśmy do Gartz, gdzie oczekiwał na nas Gryf, któremu powiedziałem, że wczasy się właśnie skończyły. ;)
Wspólna fotka w porcie w Gartz.

Mimo wiatru w twarz…a w zasadzie w Gadzika, kręciliśmy cały czas 28-30 km/h, ale jechało się wyjątkowo dobrze.
Chwilę przed dojechaniem do Schwedt zatrzymaliśmy się na krótki postój.

Ze Schwedt przeskoczyliśmy na polską stronę (3 km), żeby uzupełnić zapasy napojów, a niektórzy, tj. dwa Pawły (Sargath i Misiacz) zamówili sobie po misce zupy w knajpce, do której czasami zajeżdżamy w trakcie naszych wypadów.

Wciągamy zupki. Troszkę czasu zeszło na oczekiwanie i zjedzenie, co miało wpływ na końcowy przebieg trasy.

Cofnęliśmy się potem ponownie do Schwedt i ścieżką na wale przeciwpowodziowym skierowaliśmy się do objazdu do Criewen, bo dalsza część wału od dłuższego czasu jest w remoncie. Coś się guzdrzą, jak nie Niemcy. Po długim podjeździe wtoczyliśmy się do Criewen, gdzie czekała na nas „nagroda” w postaci kilkukilometrowej jazdy wyboistymi płytami do Stuetzkow. Tam za to zaliczyliśmy ostry zjazd i przez drewniany mostek wróciliśmy na ścieżkę na wale.


Trasa była oczywiście komfortowa i bezpieczna, ale coś za coś. Kilkanaście kilometrów jazdy na wprost po wale spowodowało, że zacząłem się nudzić. Na szczęście, dzięki tempu szybko dojechaliśmy w okolice śluzy w Hochensaaten, gdzie urządziliśmy sobie popas.

Po posiłku, przez krótki czas jechaliśmy drogą, z której Gadzik powiódł nas za chwilę w prawo na Oderberg. Droga była tu tak fatalna jak w Polsce, na przykład ta między Stolcem a Dobieszczynem, dziura na dziurze.
W Oderbergu miałem chęć zrobić więcej fotek, bo to ciekawe miasteczko, ale jako że „nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności”, fotki są tylko trzy.
To stary parowiec wyciągnięty na brzeg.

Malowniczy bulwar nadbrzeżny.

Rzut oka na centrum…i ruuuraa! ;)))

Po dość ostrym i długi podjeździe, a następnie zjeździe dojechaliśmy do Niederfinow. Widoczna tu konstrukcja to podnośnia statków, która przenosi statki na szlaku Odra – Hawela – Łaba, gdzie istnieje spora różnica poziomów i innej opcji nie ma. Budowla jest imponująca, czego zdjęcia niestety nie oddadzą. Została wzniesiona w latach 1927-1934 i wciąż ma się dobrze. Obok powstaje kolejna, współczesna.

Tam w górze płyną już przeniesione windą statki.

Stateczek wycieczkowy w trakcie windowania.

Tablica z danymi budowy.

Pod korytem, w którym płyną statki.

W tym miejscu spędziliśmy kupę czasu, ponieważ Sargath, Monter61 i Rake chcieli wejść na górę i obejrzeć konstrukcję dokładniej. Pozostała nasza czwórka blisko godzinę wypoczywała wśród drzew na ławeczce.
Podnośnia statków w Niederfinow. Niemcy. © Misiacz




Po zwiedzaniu Sargath i Rake poczuli głód i smaka na niemieckiego „wursta”, więc wypoczywaliśmy dalej. To też dołożyło się do sposobu zakończenia wycieczki (miałem obsmarowywać Sargatha, więc zaczynam, on odwdzięczy mi się w swoim wpisie ;)))).
Jako, że byliśmy już blisko Chorin, gdzie można zwiedzić zabytkowy klasztor, więc ruszyliśmy skrótem przez las mającym ok. 6 km. Malowniczy to on może i jest, ale bruk jest tak parszywy, że w zębach mogą poluzować się wszystkie plomby. Wielu niemieckich turystów-sakwiarzy po prostu prowadziło swoje rowery, ale miało to tę wadę, że natychmiast opadały ich chmury krwiożerczych komarów. Pobocze było dość piaszczyste i jazda nim często była mocno utrudniona.

Wreszcie dotelepaliśmy się do Chorin, gdzie ukazał się nam taki widok.

Paweł oczywiście poleciał do kasy, żeby dokładnie zwiedzić środek. Kupił bilet ulgowy bez żadnego problemu, przecież widać, że jeszcze chodzi do przedszkola. ;)))
My natomiast zalegliśmy na trawce koło ruin.

Jako, że Sargath postanowił chyba zwiedzić klasztor bardzo szczegółowo, a ja zacząłem odczuwać nudę (minęło kilkadziesiąt minut…co miało wpływ na finał wyprawy), więc wsiadłem na rower i postanowiłem objechać cały kompleks klasztorny od strony zewnętrznej.



Przyklasztorny cmentarzyk.

Klasztor usytuowany jest nad jeziorem Amtsee.








No i Paweł wreszcie wylazł z lochów klasztornych. Można było jechać dalej, bo robiło się naprawdę późno, przed nami ok. 100 km, a godzina była zdaje się 17:00. Ruszyliśmy już główną drogą na odcinku Chorin – Angermuende. Na razie ruch był dość niewielki i jechało się w miarę spokojnie i tylko od czasu do czasu Paweł przyprawiał nas o dreszcze, wyjeżdżając na środek pasa w momencie, gdy wyprzedzał nas samochód, co wyprowadzało z równowagi nawet spokojnych niemieckich kierowców, z natury szanujących rowerzystów. Co chwila jeden za drugim wciskali klakson. Ma chłop szczęście, że jeszcze żyje i anioła-stróża z dużym refleksem i dużą dozą cierpliwości. ;)))
W okolicach Angermuende zatrzymaliśmy się na stacji na małe zakupy spożywcze i wizytę w WC. Dalej ruszyliśmy już odcinkiem Angermuende-Schwedt, gdzie ruch był już znaczny, ponieważ w pobliskim Joachimsthal jest zjazd z autostrady. Kierowcy nadal zmuszeni byli trąbić…;)))
Jakieś 7 km przed Schwedt zjechaliśmy na Criewen, w którym już dziś byliśmy i znaną nam już trasą i z wiatrem w plecy dojechaliśmy do drewnianego mostku, już za Schwedt. Tam mieliśmy krótką przerwę i tamże odebrałem telefon od Jurka „jurkatc”. Chłopisko jest sfrustrowane tym, że nie będzie mógł jeździć długo na rowerze, bo został służbowo zesłany na parę tygodni na Śląsk do wykonania zleconych prac, o czym nie omieszkał nam przypomnieć. Myślę, że w tym momencie mógłbym zmienić tytuł wpisu na:
ZEMSTA JURKA NR…3? (kilka ich już było). ;)))
Słoneczne do tej pory niebo zaczęło zasnuwać się stalowosinymi chmurami, zbliżały się do nas coraz bardziej i wiedzieliśmy, że czeka nas ostra pompa, a do domu blisko 60 km!!! Poczuliśmy, że brakuje nam do szczęścia dwóch godzin...no ale zwiedzać i jeść też było trzeba, a nie tylko gnać!
Tak mnie to zmotywowało, że depnąłem ostro po pedałach i prawie do Friedrichsthal nie schodziłem z 30 km/h…eee…czasem z 35…no hhhmmm…zdarzyło się (ale tylko chwilkę) 40 km/h. Strach przed burzą dodał sił…tyle, że w tyle został nieco osłabiony chorobą Gryf i Sargath, który go wspomagał.
Ta właśnie sytuacja będzie tematem paszkwilu na Misiacza, który w stosownym czasie stworzy Paweł! ;))) Szukajcie na jego blogu. ;)))
We Fredrichsthal zatrzymaliśmy się, by poczekać na tych, którzy zostali w tyle. Tam też Misiacz dostał burę…ale czy zasłużoną? Przecież i na początku trasy jechaliśmy 30 km/h, a teraz goniła nas ulewa. Niespodzianką było to, że pojawił się tam przypadkowo Bartek „Ismail Delivere” i od tego momentu jechaliśmy razem, w 8 rowerów.


Kilka minut po tym, gdy ruszyliśmy z wiaty, zaczęło się pandemonium. Chmura była już nad nami, wiatr w plecy gwałtownie zmienił się w wichurę w twarz, tak silną, że prędkość spadła z 28 km/h do 13 km/h i rzucało nami z jednej strony ścieżki na drugą. Przed samym Gartz spadły pierwsze krople deszczu i zrobiło się zimno. Trzeba było na siebie wciągać wszystko, co się dało.

Przestało być przyjemnie, ale jeszcze nie było parszywie. Przed nami było blisko 30 km, ciemno, zimno i wzmagające się opady. W Mescherin pożegnaliśmy się z Gryfem, który przez most wrócił do siebie do Gryfina, a my pedałowaliśmy dalej. Od Neurochlitz do Szczecina jechaliśmy już po ciemku, z wiatrem w mordę i nasiąkaliśmy zimnym deszczem.
Tam też pożegnał nas Bartek...czyli depnął i zniknął w oddali. Przy 30 km/h to on spaceruje, a nie jeździ! ;)))
Na postoju na stacji przed Kołbaskowem Sargath pożyczył mi bluzę, bo zrobiło mi się jakoś lodowato w Misiacza. Do Przecławia wjechaliśmy jeszcze razem, ale ja musiałem się zatrzymać, ponieważ poczułem tak gwałtowny spadek glukozy w mięśniach, że zrobiły się jak z waty. Zatrzymał się ze mną Gadzik, nie miało sensu zatrzymywanie całej reszty kolegów, im prędzej dojadą do domu tym lepiej. Wpieprzyłem wręcz jeden po drugim 8 cukierków czekoladowych i odzyskałem moc. Jechaliśmy z Gadzikiem na Pomorzany w takich kałużach, że woda wlewała mi się do butów i tam już sobie chlupotała, bo wypłynąć nie miała jak.
Mokry jak ścierka, ale zadowolony dojechałem do domu, mając za sobą przejechane 215 km w doborowym towarzystwie.
W domku osuszyłem się, wykąpałem pod gorącym prysznicem i zabrałem za uzupełnianie płynów i kalorii… Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 214.81 km (10.00 km teren), czas: 08:56 h, avg:24.05 km/h, prędkość maks: 55.00 km/h
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4954 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(17)

Miśkowe 271 km wokół Zalewu Szczecińskiego (Stettiner Haff).

Poniedziałek, 2 maja 2011 | dodano: 03.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Wyprawy na Wyspę Uznam
Czemu „miśkowe”? Ano temu, ponieważ pojechały na ten wyczyn dwa Bikestatsowe futrzaki, czyli ja i Sebastian „Shrink”…a czemu futrzaki, to już widać po naszych logo-awatarach.
Od dawna trułem Shrinkowi zad, żeby „we dwa miśki” objechać Zalew Szczeciński przez Niemcy i wyspę Uznam i trasą powrotną przez Polskę w 1 dzień (kiedyś objechałem go już z Jurkiem i Krisem).

Ekipa miała się nawet rozszerzyć, ale Jarek „Gadbagienny” musiał iść do pracy, a Jurek „jurektc” nie mógł z nami jechać z bliżej nieznanych mi powodów.
Start zaplanowaliśmy o świcie o godzinie 4:00 ze Szczecina. W ogóle sam pomysł wydawał się szalony i nierealny, bo od kilku dni na Pomorzu szaleją takie wichry, że trudno czasem chodzić, jednak nasza cykloza przyćmiła nam racjonalne myślenie. Innym problemem były wariujące temperatury, bliskie zera o poranku i wzrastające do „aż” 10 st. C około południa. Nie wiadomo było jakie ciuchy na siebie wkładać, żeby nie targać ze sobą całej szafy. W każdym razie ubrałem się prawie zimowo (co okazało się słuszne).
Przejechaliśmy przez pusty o tej porze Szczecin, zatrzymując się jedynie na fotkę „startową” przy ulicy Krzywoustego.

Miśka rozpierała energia (zresztą już od wczoraj), bo wrzucił 28 km/h, a ja mu ciągle zrzędziłem, że w naszym przypadku trzeba jechać 24 km/h, żeby przy tej odległości i takich warunkach nie paść na twarz. Natura i fizjologia potem „za mnie” zajęły się tą kwestią. ;)))
Za jeziorem Głębokim (raptem 10 km od miejsca startu) zacząłem odczuwać, że to chyba nie mój dzień – nie byłem w stanie sensownie pedałować, czułem się jakbym miał za sobą kryzys po 150 km. Taka sytuacja trwała aż do granicy w Dobieszczyn-Hintersee. Tam wiele się wyjaśniło, kiedy Shrink spojrzał na termometr w liczniku: 1,5 st. C, odczuwalna koło 0 st.C (wg zapowiedzi ICM). Dotknąłem kontrolnie swoich ud i były lodowate, nic więc dziwnego, że nie chciały kręcić. Wrzuciłem na siebie drugie spodenki i od razu zrobiło się lepiej.

Shrink w międzyczasie rozpoczął swoją dzisiejszą „Przygodę-Z-Aparatem-I-Robieniem-Zdjęć-Gdzie-Się-Tylko-Da”. ;)))
Inna sprawa, że sam mu podsuwałem obiekty do fotografowania, a czas gonił. Tym razem było to zdjęcie kamiennego Krzyża Barnima już po niemieckiej stronie.
Udało mi się wreszcie sensownie kręcić pedałami i za Hintersee „byłem już sobą”. Tam powitał nas wschód słońca.

Kolejna spora porcja fotografii u Shrinka pochodzi z miejscowości Luckow, gdzie stoi zabytkowy kościół o konstrukcji ryglowej (lub szachulcowej, jak kto woli).


Jeszcze przed Luckow (za Ahlbeck) natknęliśmy się na hodowlę strusi.

Nadal doskwierało nam zimno, zdążyliśmy już odzwyczaić się od styczniowych wypraw, gdzie cali byliśmy pokryci szronem. Wiatr wiał od startu z północnego wschodu, pewnie gdzieś znad Finlandii, co nie mogło oznaczać nic innego, jak tylko zimno. Ponadto, wzmagał się z każdą godziną…a my jechaliśmy prawie, że dokładnie POD TEN WIATR!!!. W Warsin czuliśmy, że lekko nie będzie, a nie pokonaliśmy nawet 60 km, które dzielą Szczecin od Uekcermunde. A właśnie…Ueckermunde! ;))) Znów podkusiłem Shrinka, że warto cyknąć tam kilka fotek…więc po krótkim posiłku w wiacie w Warsin skierowaliśmy się tamże. Miało być fotografowanie „szybko-przejazdem-sygnalizacyjnie”…akurat! ;))) Poczułem w sobie zew przewodnika, Misiek zew fotografa i z założeń nic nie wyszło. Skierowaliśmy się najpierw w stronę pięknej plaży nad Zalewem, gdzie hulał sztorm, a wiatr zrywał prawie kaski z głów, potem przejechaliśmy w stronę centrum ścieżką, gdzie uschnięte drzewa rzeźbiarze zamienili w ciekawe rzeźby (to wszystko można obejrzeć w relacji Shrinka, ja już tyle razy tam byłem, że nawet nie fotografowałem ich po raz n-ty).
No dobra, zamieszczę fotkę wykonaną przez Shrinka!

A ta to już moja. ;)

Przed plażą stoi reklama w formie roweru (to ten w środku;))).

Potem był przejazd (i foty) przez drewniany most zwodzony (i foty), malowniczy port (i foty), przepiękną starówkę (i foty), Rynek Świński (i foty)…no dobra, na starówce i na rynku sam zrobiłem fotki, coś z tego przejazdu jednak trzeba mieć. Kiedy spojrzeliśmy na zegarek, okazało się, że mamy za sobą raptem 60 km, a minęły już 4 godziny, co przy zakładanym dystansie i wichrze nie wróżyło za ciekawie, tak więc posadziliśmy zady na siodełka i ruszyliśmy przez Moenkebude w stronę Ducherow.

Rowerowe świnie! ;)))

Na tym krótkim odcinku wiatr dał nam nieco odetchnąć, bo lawirował jakoś tak, że często dmuchał nam w plecy. Wiedzieliśmy jednak, co zacznie się na odcinku Ducherow – Anklam (droga na północ, prosto pod wiatr, wiele odkrytych odcinków), więc nieco przydepnęliśmy.
W Ducherow natknęliśmy się na kolejne dzieło niemieckich-pomorskich artystów graffiti. To co widać na zdjęciu, to nie pojazd, ale…stacja transformatorowa zmyślnie pomalowana tak, żeby udawała turystyczny samochód-camper. Dzieł tego i innego rodzaju jest w niemieckiej części Pomorza bardzo dużo, urozmaicają krajobraz, zmieniają nudne kontenery w ciekawe obiekty, a grafficiarzom dają możliwość artystycznego wyżycia się. Na daszku stacji podana jest strona, gdzie zapewne można obejrzeć więcej dzieł.

Tak jak się spodziewaliśmy, wiatr zaczął nam wściekle wiać w twarz już od momentu skrętu w prawo na Anklam. Dobrze, że prowadzi tam przez prawie cały odcinek rewelacyjna, asfaltowa ścieżka rowerowa, więc mogliśmy skupić się na walce z wichrem. Mieliśmy świadomość, że najcięższa walka zacznie się jednak przy i na wyspie Uznam, gdzie mieliśmy jechać na północny wschód. To jednak było jeszcze przed nami, na razie staraliśmy się dojechać do Anklam. Tam też fotografowanie miało być „szybko-przejazdem-sygnalizacyjnie” ;))). Zanim jednak do tego doszło, spędziliśmy sporo czasu w ogromnym sklepie rowerowym, gdzie poszukiwałem osłony do łańcucha (bez powodzenia), a Sebastian podziwiał rowerki. Potem ruszyliśmy do centrum, aby przejść przez kolejną foto-sesję. ;))) Co jakiś czas mówiłem dla żartu Shrinkowi: „Dość tego, nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności, postoje są zbędne, fotki są zbędne, wszystko jest zbędne, a średnia spada”…czy ja tego już gdzieś już nie słyszałem? ;)))
Były to oczywiście tylko żarty, sam lubię nie tylko jechać i patrzeć w licznik, ale również coś obejrzeć, sfotografować, co jednak w tym przypadku może nie było zbyt rozsądne…ale co tam! :) W związku z tym „aż” jedna fotka kamienicy w Anklam (też byłem tu już wielokrotnie).

No to się zaczęło! Morenowe zjazdy i podjazdy, zjazdy i podjazdy…no i niemożebnie silny zimny wicher, który momentami wręcz zatrzymywał rower w miejscu, rzucał nami na lewo i prawo, przechylał rower na boki, a z oczu (mimo okularów) wyciskał łzy. Mieliśmy wrażenie, że nie dojedziemy do Świnoujścia, bo takiej walki czekało nas blisko 60 km!!!

Na moście wjazdowym na wyspę Uznam nad rzeką Peene musieliśmy chować się za filary, żeby spokojnie zrobić zdjęcie, tam siła wiatru osiągnęła chyba apogeum.

Bond, James Bond...sfotografowany przez Shrinka. ;)))

Ledwie dotoczyliśmy się do miejscowości Usedom…na kolejną foto-sesję! ;) A co? To przecież malownicze miasteczko! ;)
Droga do Usedom jest niesłychanie malownicza, aż żal, że zdjęcie nie dmucha czytelnikowi w twarz zimnym wichrem, żeby poczuł co się tam działo! ;)))

W Usedom też zrobiłem tylko jedno zdjęcie zabytkowej bramy, ponieważ wcześniej zatrzaskałem ich już mnóstwo. Shrink nie zrobił jednego. ;)))

Na górkach i pagórkach za Usedom powoli mieliśmy już dość, a w ogóle zachciało nam się jakiegoś gorącego żarcia typu zupa, gulasz, ziemniaki … ileż można jeść batony, czekoladę i kanapki i popijać to zimnym izotonikiem.

Zatrzymaliśmy się w przydrożnej wiacie na mały posiłek (nie, nie gluasz…czekolada), gdzie kask uratował mnie przed guzem. Daszek wiaty jest tak nachylony i niski, że wstając ostro przyłożyłem w jego krawędź. Już wiem, do czego służy kask! ;)

Przed nami leżało jednak Korswandt. Kto tamtędy jechał, wie o co chodzi. Tamtędy puszczane są również wyścigi wokół Zalewu, wielu zawodników tam podobno odpada. Ścieżka (szutrowa) wiedzie przez las tak stromym podjazdem, że niektórzy po prostu schodzą z rowerów i próbują je podprowadzać (z obserwacji widziałem, że też nie było to proste). Podjazdy takie są tam dwa, a nagrodą jest równie stromy zjazd do Seebad-Ahlbeck.
W Ahlbeck Sebastian chciał podjechać na promenadę, aby…cyknąć parę fotek i choć zobaczyć morze. Trochę pokręciliśmy się po miasteczku i podjechaliśmy w okolice molo.

Po zapitych twarzach, butelkach piwa w dłoni i ordynarnym słownictwie w ręku widać, że w kurorcie pojawiło się z okazji długiej majówki wielu naszych rodaków, nie tylko tych, którzy przynoszą nam chlubę.
Na morzu panował niezły sztorm, co może niespecjalnie widać na zdjęciach, ale naprawdę był niezły.

Fotki zrobione, można gnać do Świnoujścia, poszukać czegoś na ciepło. Tu okazało się, że z powodu najazdu majówkowych turystów na zwykłego szajs-burgera trzeba czekać aż 20 minut, a nam szkoda było na to czasu. Zaproponowałem więc, by po przeprawieniu się promem na stały ląd skorzystać z baru obok dworca PKP, z którego korzystaliśmy wcześniej z Jurkiem i Krisem w trakcie objazdu Zalewu.
Wsiedliśmy na prom, a tam…Siwiutki i Milenka z Bikestats!!! W cywilu, bez rowerów, spędzają tam majówkę.

Jak widać, nasza organizacja ma wielu członków, których spotkać można niemal wszędzie (kiedyś poznałem w Niemczech Athenę i Odysseusa z BS;))).
Zamówiliśmy z Sebastianem po porcji składającej się z kotleta mielonego, ziemniaków i surówek, a gratis dostaliśmy po deserze czekoladowym. Wszystko to smakowało znakomicie po takim wysiłku i pozwoliło nam uczciwie odpocząć.

Po obiadku ruszyliśmy w stronę Międzyzdrojów, tym razem już główną trasą, która na szczęście ma pobocze. Wiaterek znów dawał nam w kość. Trasa byłaby lżejsza nieco, gdybyśmy jechali całość w przeciwnym kierunku, ale z przyczyn logistycznych Shrink musiał od razu jechać do Nowogardu, więc taka opcja nie wchodziła w grę.
Trudno jednak planować jazdę z wiatrem czy pod wiatr, jeśli jedzie się w kółko, gdzieś zawsze będzie w twarz.
Z głównej trasy zjechaliśmy do Dargobądza, gdzie Shrink zakupił zapas wody, a ja wdałem się w pogawędkę z dwoma starszymi tubylcami sączącymi piwko pod sklepem (dowiedziałem się, w czym pewien typ rowerów przewyższa inny typ;))).
Dojechaliśmy do Wolina, za którym skręciliśmy w Recławiu w boczną drogę wiodącą do Stepnicy. Tym razem wiatr już był w plecy i jechało się o wiele lepiej.
Szkoda, że akurat wtedy zaczął słabnąć…
Za Stepnicą jakoś coraz mniej chciało nam się jechać, bolały plecy i ręce, a słońce szykowało się do schowania się za horyzont. Wicherek znów przybrał na sile, a to dlatego, że jechaliśmy w stronę Goleniowa i miał okazję wiać nam w twarz. ;))) Złośliwy typek!
Na rondzie w Goleniowie pożegnałem się ze Shrinkiem, on miał do zrobienia 24 km do Nowogardu pod wiatr, ja w sumie 39 km z wiatrem.

Mimo, że wiało w plecy, nie udało mi się już jechać szybciej jak 28 km/h, zmęczenie dawało znać o sobie. Najwyraźniej nie wszyscy uważali, że to wolne tempo, bo dziadek pielący ogródek przy przydrożnym domku krzyknął do żony:
- Zobacz kurwa, jak zapierdala!!! ;)))
Do Szczecina wjechałem, kiedy już zmierzchało, a w domu byłem o godzinie 21:20 (po telefonie do Shrinka dowiedziałem się, że on dojechał o 20:48, więc widzę, że dzielnie poradził sobie z wiatrem).
Do 300 km brakowało jakieś 29 km, ale to już nie była ani pora ani kondycja na jakieś dokrętki…innym razem.
Wyjazd zaliczam do tych z gatunku znakomitych, nawet jeśli wiało. Wrażenia niezapomniane! ;)

P.S. Wg mojego licznika spaliłem odpowiednik tłuszczu = blisko 2,5 kostki masła :))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 270.20 km (4.00 km teren), czas: 12:11 h, avg:22.18 km/h, prędkość maks: 49.00 km/h
Temperatura:1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 5745 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(24)

203 km z Gadzikiem przez Hochensaaten.

Piątek, 4 marca 2011 | dodano: 04.03.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Pewnego dnia Jarek (Gadbagienny) przysłał mi maila z zapytaniem, czy w razie wolnego piątku wybiorę się z nim na przejażdżkę wzdłuż granicy, do Osinowa Dolnego za Cedynię z opcją powrotu przez Niemcy. Miałem wolny piątek i…machnęliśmy naprawdę bez specjalnego wysiłku z Jarkiem ok. 203 km przez Gryfino i Hohensaaten w Niemczech. No to fajna się zrobiła z tego przejażdżka. Miało być 175 km, a wyszło jak wyszło! ;)

Mapka poniżej zrobiła się troszkę nieaktualna, bo robiliśmy dokrętkę do 202, ale być może, jeśli komuś się zechce, to się mapkę poprawi. ;)))



W sumie to nie wiedziałem za bardzo, jak się ubrać, bo nad razem było -5 stopni, a w dzień miało być +4. Bądź tu mądry! Bardziej nastawiłem się na te późniejsze +4 stopnie, więc było „rześko”, jak to mówi Jarek! ;))) Nogi trochę kostniały, ale od czego herbata w termosie?

Ustaliliśmy z Jarkiem stałe tempo na 24 km/h, czego ściśle się trzymaliśmy ...ale bez przesady, nie pod górki, tempomatów nie mamy! Pozwoliło nam to na zachowanie sił do samego końca. Kiedy wiatr pomagał lub było z górki, jechało się oczywiście szybciej.

Lekko marznąc, przez Czepino dojechaliśmy do Gryfina. Jadąc przez Gryfino, usłyszałem z przejeżdżającego samochodu: "Dawaj, Misiacz, dawaj!!!" Patrzę, a tu z okna szczerzy do mnie gębę w uśmiechu nasz kompan z BS - Adrian (Gryf)! :)))

Jarek w Gryfinie.


Za Gryfinem nadal jechało się fajnie, choć wciąż było „rześko”, a na trasie pojawiły się dość ostre morenowe wzniesienia. Po wzięciu jednak garści rodzynek w gębę siły szybko przybywało.
Mieliśmy założenie wg zasad Jarka – w ciągu godziny przejechać 20 km. Udawało nam się to do 60 kilometra, mimo kilku drobnych postojów.
Mróz potrafi jednak wycisnąć co nieco z pęcherza! ;)

Za Widuchową.


Przed Krajnikiem Dolnym zatrzymaliśmy się na chwilę na granicznym urwisku nad Odrą, aby zrobić parę fotek. Nadal trzymał mróz i snuła się wilgoć, przeciskająca się jakimś cudem do ciała przez kilka warstw ubrania.

Przed Krajnikiem.


W Krajniku zaproponowałem Jarkowi zatrzymanie się na gorącą kawę w knajpie, w której swego czasu pożeraliśmy kiełbaski z grilla z Jurkiem (jurektc) i Krisem, robiąc dystans 202 km.
Restauracja i obsługa okazała się bardzo przyjemna, widać że jest nastawiona na Niemców z pobliskiego Schwedt, ale ma to zbawienny wpływ na smak zupy. Zamówiliśmy po misce pomidorowej, z kupą makaronu i byliśmy wniebowzięci. Kawa była mocna jak szatan. Naprawdę, wizyta tam dodała nam mnóstwa sił.

Na zupce w Krajniku, pycha! :)



Solidnie posileni i rozgrzani ruszyliśmy w kierunku miejscowości Piasek. Troszkę się bałem podjazdu, bo jest długi (chyba z 5 km) i upierdliwy, jednak zupka z kawką sprawiły, że w ogóle tego nie odczułem…a może to te rodzynki? ;)
Drzewa były pięknie oszronione i nareszcie przez mgłę zaczęło przebijać się słońce!

Podjazd do Piasku.


Jechało nam się tak dobrze, że zaczęliśmy rozważać wydłużenie trasy do 200 km, co jak wiadomo zrobiliśmy. Ilość przerw była spora, a mimo to nie przeszkodziła w utrzymywaniu odpowiedniego tempa całego przejazdu.

Sikanie...;)


Sprzyjał nam wiatr, a w zasadzie jego brak, bowiem dym z kominów unosił się prawie pionowo.
Przed Cedynią jest długa prosta z nowiutkiego asfaltu. Na końcu drogi ukazał się nam impresjonistyczny widok…

Cedynia we mgle...


W Cedynii zakupiłem dodatkowe napoje, ponieważ za niedługo mieliśmy wjeżdżać do Niemiec, a tam nie ma tylu sklepików, co u nas.
Prawdę mówiąc, sklepików nie ma tam prawie wcale.
Za Cedynią zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie w 972 roku rozegrała się pomiędzy księciem Mieszkiem I a margrabią Hodonem Bitwa pod Cedynią.

Miejsce bitwy pod Cedynią.


Dojeżdżając do przejścia granicznego w Osinowie Dolnym obserwowaliśmy dym z kominów. Pojawił się naprawdę lekki wiaterek, ale gęby nam się ucieszyły, bo choć lekki to miał nam wiać w plecy!
Po przekroczeniu granicy skręciliśmy na północ, poruszając się super gładkim asfaltem drogi rowerowej „Oder-Neisse Radweg”, biegnącej wzdłuż Nysy i Odry od granicy z Czechami prawie po Bałtyk.

To już Niemcy. Śluza w Hohensaaten.


Cóż powiedzieć, jechało się znakomicie, zefirek dmuchał w plecy, ja wiozłem się na kole Gadzika przez większość trasy, bo dla niego opory powietrza nie mają znaczenia, a dla mnie tak. Nawet nie chciał zmian, a przypuszczam, że beze mnie byłby w domu 2 godziny wcześniej! ;)))
Czasem też jechaliśmy obok siebie, ucinając sobie pogawędki i snując plany kolejnych wyjazdów…

Trasa "Oder-Neisse Radweg"


Wróciły ptaki. Wiosna idzie!


Trzymając tempo około 30 km/h zbliżaliśmy się do Schwedt. Nie było w tym żadnego wysiłku, bo był równy asfalt, wiaterek w plecy i Gadzik przede mną. ;)

Mostek koło Schwedt. Średnia wyszła jak na razie 24,1 km/h.


Kra na kanale...


Cały czas uczciwie kręcąc, dojechaliśmy do Gartz i Mescherin. Tam okazało się, że po przyjeździe do Szczecina zabraknie nam kilkunastu kilometrów do 200-tki, więc postanowiliśmy zrobić „dokrętkę” po mieście. Najlepszym sposobem na to jest pojechać nad jezioro Głębokie i tak też zrobiliśmy.

Zabrakło do 200 km...więc dokrętka na Głębokie!


Wracając do miasta nadal nam brakowało na licznikach paru kilometrów, więc pojechaliśmy do portu. We mnie coś wstąpiło i zacząłem po ulicach śmigać niczym goniec rowerowy. Czułem pełnię sił i radość, że zaraz wykręcę pierwszą w tym roku dwusetkę.
Mina Gadabagiennego w tym momencie…bezcenna! ;)))

No to się udało!
Tyle wyszło u mnie pod domem!
Dzisiejszy dystans. Naprawdę fajna trasa! © Misiacz
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 202.36 km (5.00 km teren), czas: 08:26 h, avg:24.00 km/h, prędkość maks: 48.00 km/h
Temperatura:-4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4571 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(24)

204 km z TC TEAM

Sobota, 22 maja 2010 | dodano: 22.05.2010Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecin i okolice, Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Z cyborgami z TC TEAM :)))
Miałem nie jechać na tę wycieczkę. Dzień wcześniej, kiedy przejechałem ok. 6 km na Rondo Uniwersyteckie i byłem zmachany i spocony – wiedziałem, że coś nie gra z moją kondycją. Nie było co się porywać na ponad 200 km z takimi harpaganami. Powiedziałem chłopakom, że nie jadę.
W nocy miałem sen, że jest godzina 3:30, a do zbiórki zostało 1,5 godziny i ogarnął mnie żal, że nie jadę...i wtedy się obudziłem ;) Pomyślałem sobie, że jeśli obudzę się samoistnie koło 4:00, to jednak się wybiorę. Obudziłem się o 4:05. Nie miałem ani napojów, ani kanapek, aparatu, mapy, rower stał w daleko w garażu...zupełnie nic, co byłoby potrzebne na wyjazd, więc przyłożyłem głowę do poduszki. Po 5 minutach wyskoczyłem z łóżka jak z procy mówiąc sobie: „Misiacz, walcz ze swoją wewnętrzną ‘snują’, zbierz się i jedź!!!”. No cóż, podjąłem próbę: wykąpałem się, umyłem zęby, przygotowałem 4 kanapki, 2 bidony i 4 butelki zapasowe napoju izotonicznego z proszku (trochę to zajmuje, bo trzeba odmierzyć właściwą ilość na określoną ilość wody), wygrzebałem strój kolarski, wyszukałem właściwą mapę w szufladzie, aparat, klucze do garażu, parę euro na wszelki wypadek...itp., itd. Kiedy stanąłem gotowy w drzwiach, była 5:00 rano – sukces jak na mnie, ale była to jednocześnie godzina startu. Pomyślałem sobie, że nic straconego, w końcu chłopaki mieszkają w odległych dzielnicach Szczecina i mam szansę. Nie przewidziałem jednego – Jurek dojeżdża z Os. Książąt Pomorskich do Ronda Uniwersyteckiego w 10 minut (chyba szybciej, niż ja samochodem), a ja musiałem jeszcze dojść do garażu i zapakować się do sakw. Ruszyłem o 5:20 i będąc już w Przecławiu zadzwoniłem do Jurka. Cóż, mogłem się tego spodziewać, byli już w ...Kołbaskowie. I ja miałem z takimi robotami jechać! :)))
Cyborg „Jurek” i cyborg „Krzysiek” przeszli na tryb ‘standby’ i poczekali na mnie, aż do nich dojadę.
Po moim przyjeździe przywrócili tryb ‘pełne zasilanie – opcja: podróż z człowiekiem’ i ruszyliśmy – oni dwaj i ja, istota ludzka – na przejście graniczne w Rosówku.

Z Rosówka przez Neurochlitz dojechaliśmy do Mescherin, a stamtąd drogą rowerową „Oder-Neisse Radweg” dojechaliśmy do Gartz na krótki postój i wykonanie kilku ujęć.


Biedronka w Gartz :)

Dalej droga wiodła górą wału przeciwpowodziowego i lasami.


Całkiem szybko dojechaliśmy do Schwedt, gdzie Krzysiek pokazał mi mostek, na którym mnie jeszcze nie było i nowy lepszy dojazd do miasta.
TC TEAM na mostku :)


Ze Schwedt chwilę jechaliśmy ścieżką na wale, z którego niestety musieliśmy zjechać w okolicach Criewen, bo od ubiegłego roku jest w remoncie.


Klucząc po wioskach i pytając tubylców o drogę dojechaliśmy wreszcie do Stolpe, a potem przez Gellmersdorf i Parstein do Hochensaaten.

Tam zatrzymaliśmy się na mały popas.
Potem dojechaliśmy do przejścia granicznego w Hochenwutzen, gdzie przejechaliśmy do Polski do Osinowa Dolnego. Tam, prawie że momentalnie zaczął lać deszcz. Odczekaliśmy ze 20 minut na stacji benzynowej i kiedy przestało padać, ruszyliśmy w kierunku Cedynii.
Pomnik pod Cedynią.


Niestety, ta chwila bez deszczu to była jedynie wersja "demo" :). Od tamtego momentu jechaliśmy w deszczu, raz słabszym, raz silniejszym.
Do miejscowości Piasek pociągnąłem ekipę w tempie około 30 km/h, ale kiedy zaczęły się podjazdy - wyłączyło mi się główne zasilanie. Moi koledzy nawet nie zauważyli, że są jakieś górki :)
Rozpadało się na dobre, więc założyłem pelerynę typu "Czerwony Kapturek", która chroni od deszczu, ale niestety to niewiele pomaga, bo człowiek oblewa się w niej potem (jest foliowa). Do tego zaczął się podjazd, powiedziałbym, że w sumie uzbierałoby się go z 10 km, więc mieliłem na górskim przełożeniu, a chłopaki dzielnie to znieśli, choć elektrolit i płyn hydrauliczny rozsadzał im przewody zasilające :).
W końcu dojechaliśmy do Krajnika Dolnego, gdzie zdecydowaliśmy się na kiełbaskę.

Kiełbaska trochę niewyraźna ;)

Potem w strugach deszczu przejechaliśmy do Schwedt i przez Gartz i Mescherin dojechaliśmy do Polski.
W Przecławiu na liczniku miałem 186 km, czyli stanowczo za mało, więc postanowiłem wrócić do domu okrężną drogą przez Będargowo i Stobno - TC TEAM pojechał ze mną :)
Dzięki temu udało mi się wykręcić przyzwoitą odległość 204 km (w tytule filmu jest pomyłka w odległości, ale już tego nie zmienię).

Poniżej film z wyjazdu:


A to mapka trasy "wyrzeźbiona" przez Jurka:

:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 203.61 km (5.00 km teren), czas: 08:43 h, avg:23.36 km/h, prędkość maks: 59.10 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4577 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(12)