- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2012
Dystans całkowity: | 870.45 km (w terenie 102.00 km; 11.72%) |
Czas w ruchu: | 50:40 |
Średnia prędkość: | 16.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 49.00 km/h |
Suma kalorii: | 17504 kcal |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 54.40 km i 3h 53m |
Więcej statystyk |
Masa Krytyczna bez Masy, ale z Tymkiem :).
Piątek, 31 sierpnia 2012 | dodano: 01.09.2012Kategoria Szczecin i okolice
Tydzień temu Tymek, syn mojego kolegi i prawdziwy Spartanin rzucił hasło, że jedzie z wujkiem Misiaczem i z tatą na Masę Krytyczną.
Cóż, u Tymka nic mnie nie zdziwi, skoro ten 7-latek potrafi zasuwać 8 godzin z buta po górskich szlakach :).
Podjechałem więc po godzinie 17:10 do siedziby tego twardziela, tylko jakoś nie mógł dobrać najwłaściwszych butów, więc ruszyliśmy po 17:30, a przed nami było ok. 8 km do przejechania.
Patrząc na kółka Tymkowego bolidu, marnie widziałem szanse dotarcia na start na czas.
Tymek zasuwał dzielnie, przyspieszając znacznie, gdy wyciągałem batonika przed jego nos i stopniowo przyspieszając, ale praw fizyki oszukać się nie da, kółeczka "Bobika" wirowały szybko, ale nie na tyle, by zdążyć na start. Dojechaliśmy 10 minut po czasie, co uważam za niezły wynik patrząc na mini-sprzęt.
Zadzwoniłem do Krzyśka "Montera", gdzie toczy się teraz Masa, ale toczyła się już bardzo daleko od startu.
Tymek, nie zrażony tym stwierdził, że skoro nie ma Masy, to będą lody :).
Potoczyliśmy się do Castellari, a sponsorowi 3 gałek dziękuję :).
Posilony lodami i znęcony zaczynającym się o 20:00 filmem dzielnie pokonał dystans do domu.
Uważam, że można to nazwać wyczynem, bo wykręcił dystans 17 km, a z tego co wiem, są dorośli, którzy na normalnym rowerze zsuwają się wyczerpani z siodełka po takiej odległości.
Kiedy 300 ? :)))
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 740 (kcal)
Cóż, u Tymka nic mnie nie zdziwi, skoro ten 7-latek potrafi zasuwać 8 godzin z buta po górskich szlakach :).
Podjechałem więc po godzinie 17:10 do siedziby tego twardziela, tylko jakoś nie mógł dobrać najwłaściwszych butów, więc ruszyliśmy po 17:30, a przed nami było ok. 8 km do przejechania.
Patrząc na kółka Tymkowego bolidu, marnie widziałem szanse dotarcia na start na czas.
Tymek in action i jego tata.© Misiacz
Tymek zasuwał dzielnie, przyspieszając znacznie, gdy wyciągałem batonika przed jego nos i stopniowo przyspieszając, ale praw fizyki oszukać się nie da, kółeczka "Bobika" wirowały szybko, ale nie na tyle, by zdążyć na start. Dojechaliśmy 10 minut po czasie, co uważam za niezły wynik patrząc na mini-sprzęt.
Zadzwoniłem do Krzyśka "Montera", gdzie toczy się teraz Masa, ale toczyła się już bardzo daleko od startu.
Tymek, nie zrażony tym stwierdził, że skoro nie ma Masy, to będą lody :).
Potoczyliśmy się do Castellari, a sponsorowi 3 gałek dziękuję :).
Tymek in action i jego lody zamiast Masy Krytycznej :).© Misiacz
Posilony lodami i znęcony zaczynającym się o 20:00 filmem dzielnie pokonał dystans do domu.
Uważam, że można to nazwać wyczynem, bo wykręcił dystans 17 km, a z tego co wiem, są dorośli, którzy na normalnym rowerze zsuwają się wyczerpani z siodełka po takiej odległości.
Kiedy 300 ? :)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.65 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 740 (kcal)
Dzień 7 wyprawy "Odra-Nysa" (ostatni). Piasek - Krajnik Dln.- Schwedt - Gartz - Mescherin - Szczecin.
Piątek, 24 sierpnia 2012 | dodano: 31.08.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Wstajemy niespiesznie po godzinie 7:00, w końcu to ostatni dzień wyprawy.
Idziemy się myć, tu rzut oka dla zainteresowanych na łazienkę.
Po raz pierwszy dzień wita nas pochmurnym niebem, widać naszym aniołom już ze zmęczenia skrzydła opadły :))).
Nic dziwnego, przez całą drogę prognoza jak z bajki, dwa razy uchroniły nas przed tornadem i burzami, więc wielkie dzięki dla naszego "Angel Team" :))).
Trasa dalsza jest już nam znana, zostaje tylko jazda i postoje.
Około 9:00 zaczyna lać, więc przesuwamy wyjazd.
Sprawdzam pogodę i lipa - cały dzień opady, więc aby nie męczyć już więcej naszych skrzydlatych opiekunów, sami wykonujemy nasz "Taniec Słońca" :))).
Jak na razie, wraz z pomocą wspomnianego "teamu" zapewnił nam 6 dni fantastycznej pogody, więc czemu nie?
Schodzę na dół i profilaktycznie zakładam chlapacz na przednie koło, zabezpieczamy spakowane już bagaże i jedząc chińską zupkę, czekamy na efekty tańca.
Basia zajmuje się jeszcze "prasówką".
Taniec odnosi skutek, mimo zapowiedzi ciągłego deszczu ten ustaje i około godziny 10:30 możemy ruszać, choć nadal jest pochmurno.
Za chwilę opuścimy "Leśniczówkę".
Ciekawe, na jak długo starczą dziś skutki naszych "czarów" ? :)))
Tymczsem dzwonię do Jarka "Gadzika" i zapraszamy go do towarzyszenia nam, w końcu i tak stale jeździ na przedpołudniowe 120-km spacery do Schwedt i z powrotem, więc dobrze się składa :).
Toczymy się mokrą jeszcze drogą, ale deszcz już nie pada.
Przed nami najcięższy i najbardziej upierdliwy podjazd w tej okolicy, na wysokość wsi Raduń.
Potem już mamy prawie cały czas z górki aż do Krajnika Dolnego.
Gdzieniegdzie spadają pojedyncze krople, ale trwa to dosłownie minutę-pięć i rację ma "Gadzik" nazywając to zjawisko "podwyższoną wilgotnością powietrza" :).
W Krajniku zatrzymujemy się na drożdżówki, maślankę i zakup wody.
W tym czasie znów spada kilkanaście kropel, więc węsząc podstęp ze strony chmur profilaktycznie zakładamy peleryny.
Prawda jest taka, że wożenie peleryn przeciwdeszczowych okazało się zupełnie zbędne, bo po 5 minutach nie ma nawet tych paru kropelek, ale nam się już nie chce rozbierać.
Wjeżdżamy na ścieżkę na wale już po stronie niemieckiej, zdejmujemy kubraczki, ruszamy i ... znów parę kropel.
Teraz to się pewnie rozpada, więc się ubieramy i znów parę kropel, choć trasa mokra, jakby wcześniej było coś poważnego.
W tym czasie nadjeżdża Jarek "Gadzik" i od tej pory jedziemy już w trójkę, oczywiście ściągamy peleryny, zupełnie się nie przydały i już nie przydadzą się do Szczecina.
Powoziliśmy balast przez 7 dni :).
Toczymy się, gadamy i dojeżdżamy do Fredrichsthal, a tam, według wiersza:
UJEBAŁA MISIA PSZCZOŁA
"OCH TY KURWO!" - MISIU WOŁA
ZA ME MĘKI, ZA ME BÓLE
ROZPIERDOLĘ WSZYSTKIE ULE!
Analiza wiersza: KLIK. :)))
Prawda jest taka, że była to jednak osa, która dziabnęła mnie z tyłu pod kolano, więc szybko wyciągamy Fenistil i leki i szprycuję się jak najszybciej, żeby zmniejszyć reakcję alergiczną.
Nic się nie dzieje, więc ruszamy dalej na Gartz, wiatr na wale znośny o dziwo!
W Gartz odbijamy na chwilę do Netto na zakupy na kolację i po izotoniki z Frankfurtu :).
Spotykamy po raz kolejny parę sakwiarzy z naszej trasy.
Ciężsi o zakupy dojeżdżamy do Mescherin, by zmierzyć się z tamtejszym podjazdem do Staffelde.
Znaną nam trasą, wśród dużego ruchu samochodów i po pokonaniu długiego podjazdu za Kołbaskowem, docieramy siódmego dnia do tablicy z napisem SZCZECIN !!!
Udało się!!!
Za nami blisko 500 km na rowerach.
Pogoda dopisała, sprzęt również, Basia wykazała się kondycją na medal i przyznam, że zaczęła już "knuć" jakąś następną wyprawę w przyszłym roku :))).
Widoki i wyprawa fantastyczne, dziękujemy wszystkim, którzy z nami jechali i nam pomagali :).
I to by było na tyle ...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1377 (kcal)
Idziemy się myć, tu rzut oka dla zainteresowanych na łazienkę.
Po raz pierwszy dzień wita nas pochmurnym niebem, widać naszym aniołom już ze zmęczenia skrzydła opadły :))).
Nic dziwnego, przez całą drogę prognoza jak z bajki, dwa razy uchroniły nas przed tornadem i burzami, więc wielkie dzięki dla naszego "Angel Team" :))).
Trasa dalsza jest już nam znana, zostaje tylko jazda i postoje.
Około 9:00 zaczyna lać, więc przesuwamy wyjazd.
Sprawdzam pogodę i lipa - cały dzień opady, więc aby nie męczyć już więcej naszych skrzydlatych opiekunów, sami wykonujemy nasz "Taniec Słońca" :))).
Jak na razie, wraz z pomocą wspomnianego "teamu" zapewnił nam 6 dni fantastycznej pogody, więc czemu nie?
Schodzę na dół i profilaktycznie zakładam chlapacz na przednie koło, zabezpieczamy spakowane już bagaże i jedząc chińską zupkę, czekamy na efekty tańca.
Basia zajmuje się jeszcze "prasówką".
Taniec odnosi skutek, mimo zapowiedzi ciągłego deszczu ten ustaje i około godziny 10:30 możemy ruszać, choć nadal jest pochmurno.
Za chwilę opuścimy "Leśniczówkę".
Ciekawe, na jak długo starczą dziś skutki naszych "czarów" ? :)))
Tymczsem dzwonię do Jarka "Gadzika" i zapraszamy go do towarzyszenia nam, w końcu i tak stale jeździ na przedpołudniowe 120-km spacery do Schwedt i z powrotem, więc dobrze się składa :).
Toczymy się mokrą jeszcze drogą, ale deszcz już nie pada.
Przed nami najcięższy i najbardziej upierdliwy podjazd w tej okolicy, na wysokość wsi Raduń.
Potem już mamy prawie cały czas z górki aż do Krajnika Dolnego.
Gdzieniegdzie spadają pojedyncze krople, ale trwa to dosłownie minutę-pięć i rację ma "Gadzik" nazywając to zjawisko "podwyższoną wilgotnością powietrza" :).
W Krajniku zatrzymujemy się na drożdżówki, maślankę i zakup wody.
W tym czasie znów spada kilkanaście kropel, więc węsząc podstęp ze strony chmur profilaktycznie zakładamy peleryny.
Prawda jest taka, że wożenie peleryn przeciwdeszczowych okazało się zupełnie zbędne, bo po 5 minutach nie ma nawet tych paru kropelek, ale nam się już nie chce rozbierać.
Wjeżdżamy na ścieżkę na wale już po stronie niemieckiej, zdejmujemy kubraczki, ruszamy i ... znów parę kropel.
Teraz to się pewnie rozpada, więc się ubieramy i znów parę kropel, choć trasa mokra, jakby wcześniej było coś poważnego.
W tym czasie nadjeżdża Jarek "Gadzik" i od tej pory jedziemy już w trójkę, oczywiście ściągamy peleryny, zupełnie się nie przydały i już nie przydadzą się do Szczecina.
Powoziliśmy balast przez 7 dni :).
Toczymy się, gadamy i dojeżdżamy do Fredrichsthal, a tam, według wiersza:
UJEBAŁA MISIA PSZCZOŁA
"OCH TY KURWO!" - MISIU WOŁA
ZA ME MĘKI, ZA ME BÓLE
ROZPIERDOLĘ WSZYSTKIE ULE!
Analiza wiersza: KLIK. :)))
Prawda jest taka, że była to jednak osa, która dziabnęła mnie z tyłu pod kolano, więc szybko wyciągamy Fenistil i leki i szprycuję się jak najszybciej, żeby zmniejszyć reakcję alergiczną.
Nic się nie dzieje, więc ruszamy dalej na Gartz, wiatr na wale znośny o dziwo!
W Gartz odbijamy na chwilę do Netto na zakupy na kolację i po izotoniki z Frankfurtu :).
Spotykamy po raz kolejny parę sakwiarzy z naszej trasy.
Ciężsi o zakupy dojeżdżamy do Mescherin, by zmierzyć się z tamtejszym podjazdem do Staffelde.
Znaną nam trasą, wśród dużego ruchu samochodów i po pokonaniu długiego podjazdu za Kołbaskowem, docieramy siódmego dnia do tablicy z napisem SZCZECIN !!!
Udało się!!!
Za nami blisko 500 km na rowerach.
Pogoda dopisała, sprzęt również, Basia wykazała się kondycją na medal i przyznam, że zaczęła już "knuć" jakąś następną wyprawę w przyszłym roku :))).
Widoki i wyprawa fantastyczne, dziękujemy wszystkim, którzy z nami jechali i nam pomagali :).
I to by było na tyle ...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
70.30 km (1.00 km teren), czas: 04:29 h, avg:15.68 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1377 (kcal)
Dzień 6 wyprawy "Odra-Nysa". Bleyen-Gross Neuendorf-Hohenwutzen-Krajnik-Cedynia-Piasek.
Czwartek, 23 sierpnia 2012 | dodano: 30.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś wstajemy wcześnie jak na nas, bo o godzinie 6:10 i zabieramy się do spokojnego pakowania maneli. Temperatura na zewnątrz bardzo niska w porównaniu z niedawnymi 41 st.C, ledwie 19 stopni, więc różnica kolosalna i odczuwamy to prawie jak chłód:).
Porządkujemy otoczenie, dopompowuję Basi powietrza w gumy. Kawa, bułeczka, jeszcze przed samym wyjazdem herbatka, pełen luzik.
Popijam i zaczynam odczuwać melancholię, że wyprawa, która ledwie się rozpoczęła już dobiega końca.
Jeszcze 5 dni temu byliśmy na starcie w Czechach, a już jutro będziemy w domu.
Zgodnie z ustaleniami, zostawiamy klucze na stole i zatrzaskujemy drzwi.
Nim ruszymy, robię jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej miejsca, w którym nocowaliśmy.
Jak było widać w relacji z dnia 5, lokum jest komfortowe, a i myślę, że pan będzie teraz bardziej elastyczny cenowo. Swoją drogą, pewnie żaden Niemiec nigdy cen nie negocjował :).
To miejsce mogę polecić, jak komuś chce się pogadać, oczywiście nie jest to propozycja dla tych, którzy lubią spać "na dziko" - czyli nie dla nas, bo po całym dniu, kiedy skóra lepi się od soli, potu i brudu lubimy wskoczyć pod prysznic, a nie do śpiwora, a czy to pokój czy namiot, wszystko jedno. Nie to, że nie dalibyśmy rady, bo już to robiłem, ale to raczej wtedy, gdy nie mam opcji, a nie na ochotnika :))).
No, ale do rzeczy. Zatrzymujemy się jeszcze przed pensjonatem "Helgi Straszliwej" przy Dorfstrasse 31 w Bleyen, żeby cyknąć fotkę miejsca, które nalezy omijać szerokim łukiem, więcej w relacji z dnia 5.
Wjeżdżamy na drogę na wale przeciwpowodziowym, długie proste, dość monotonna, więc każde z nas wyciąga swój odtwarzacz mp3 i jedziemy przy dźwiękach ulubionej muzyki, która dodaje sił w walce z wiatrem w twarz.
Słuchamy i jedziemy sobie jak te dwa cienie...
Basia jest zachwycona odrzańskimi łęgami i gdzie tylko może, domaga się fotki :).
Jakieś stare zabudowania na trasie...
W końcu dojeżdżamy do wioski Gross Neuendorf i każdemu polecam tam postój, bo jest ciekawa.
My spędziliśmy w niej godzinę.
Najpierw udajemy się na odrestaurowany cmentarz żydowski.
Dawną synagogę przebudowano za czasów DDR na dom mieszkalny i dziś wygląda jak zwykła wiejska chałupa, więc darowałem sobie fotografowanie.
Wieś została założona przez templariuszy, jak podaje tablica przed kościołem.
W "centrum" wioseczki zatrzymujemy się na izotonika "Frankfurter". Ponowne spotykamy młodych sakwiarzy z Neuzelle oraz nieco starszych, których rowery górskie wyposażone są w opony grubsze niż mam w swoim motorku. Sprzęt profesjonalny, na pewno ich celem nie była trasa Odra-Nysa, zapewne wracają z jakiejś ostrej wyprawy w dzikie ostępy.
Pozdrawiamy się i rozjeżdżamy.
Równie często jak rowerzyści, Gross Neuendorf jest odwiedzane przez obce cywilizacje, a od zaparkowanych tu pojazdów bije "nieziemska" wręcz moc :).
Miejscowość dawniej była portem rzecznym z bocznicą kolejową, pozostały dawne wagoniki.
W tym znajduje się wystawa regionalna.
Obok tej wieży (nie wiem, co to dokładnie jest), zrobiono duże huśtawki, na których mogą pobujać się duże dzieci :).
Pozostałe wagoniki można wynająć, bowiem urządzono w nich pokoje z łożem małżeńskim i z kuchnią.
W jednym z nich jest też jadłodajnia, w której zakupiliśmy gotowane kabanosy z sałatką "kartoffelnsalad", bardzo dobre danko i w ciekawym otoczeniu.
Basia się wzbraniała, twierdząc, że zaraz możemy zjeść "Fiszbułę" w nieodległej budce, ale znów miałem ten "misi nos" (chyba mu pomnik zbuduję).
Uparłem się i słusznie.
Kiedy dojedziemy na wysokość Gozdowic, okaże się, że budka zniknęła i zostalibyśmy bez kiełbasek i bez buły!!!
No, ale dość tego lenistwa, czas ruszać!
Po lewej stronie przesuwa się malowniczy krajobraz.
Dojeżdżamy do słynnego chyba już, od wojny zamkniętego mostu Zollbruecke do Siekierek.
List intencyjny podpisany przez różne "szychy", niby most miał zostać przerobiony na przejście pieszo-rowerowe, tymczasem jest jak jest.
Za bramę wlazło dwóch gości, mieli klucze, jakieś narzędzia. Nie minęły 2-3 minuty, podjechało POLIZEI i zaczęli sprawdzać, co to za jedni.
Skąd mogli tak szybko się dowiedzieć?
Od wędkarza, z którym policjantka nawiązała pogawędkę.
Dobra, jedziemy dalej.
Mamy piekielny wiatr w pysk, ustawiam Basię w tunelu za sobą, ale i tak nie udaje mi się jechać szybciej niż 15-16 km/h.
Sakwy z przodu nie pomagają ;).
Na szczęście schowana Basia się nie męczy...a ja tak :))).
Dojeżdżamy do Hohenwutzen, gdzie zakupujemy izotoniki na wieczór w "Getraenke-sklepie", Basia coś wspomina o wypiciu jednego na pół, zapominając, że za chwilę zmieniają się przepisy, bo przekraczamy most graniczny i wjeżdżamy do ojczyzny, gdzie w razie kontroli zostanie potraktowana jak bandytka.
No nic, przepisy lokalne szanujemy, więc łykamy z bidonów i wjeżdżamy do Polski w Osinowie Dolnym.
Oczywiście spotykamy parę na góralach, pozdrawiamy się i ruszamy na most graniczny.
Na chwilę zatrzymujemy się pod miejscem upamiętniającym bitwę wojsk Mieszka I z wojskami margrabiego Hodona pod Cedynią.
Tym razem wygrana była nasza :))).
Trochę odzwyczajeni już od ruchu i lekko zestresowani zmianą ruszamy normalną drogą dla samochodów.
Basia rusza pierwsza.
Jakiś pozer na szosówce depcze na pedały i wyprzedza Basię, dogania ją i wyprzedza, chyba próbując się dowartościować.
Nie mija wiele czasu, a pozer mięknie, a Basia objuczona sakwami "łyka" go bez problemu i dojeżdżamy do Cedynii, gdzie fundujemy sobie pyszne lody.
Pozer dojeżdża dopiero wtedy, gdy nasze lody mamy już zjedzone w połowie :))).
Prawdziwy lokalny twardziel :).
Za Cedynią długa prosta, jeszcze lekko - tu zawsze są jakieś zawirowania i mamy wiatr w plecy. To najłatwiejsze 6 km na trasie.
Potem zaczynają się strome podjazdy Cedyńskiego Parku Krajobrazowego, który dał mi swego czasu w kość, gdy w tamtym roku kończyłem bicie swego rekordu 300 km.
Wtedy to nie była mądra decyzja.
Basia wjeżdża jak jakiś "koks" :))).
Podjazdy powoli się kończą, a po chwili na drodze zatrzymuje się samochód Pana Bogdanowicza seniora z "Leśniczówki" w Piasku, gdzie zarezerwowałem nocleg u jego córki, Pani Doroty.
Najwyraźniej rozpoznał nas z daleka.
Dojeżdżamy do Piasku, gdzie mówię "dzień dobry" lokalsom sączącym piwko przed sklepikiem, w którym robię zakupy.
Tam wdaję się w pogawędkę ze sklepową i jednym z miejscowych...normalnie nie poznaję się, skąd ja taki towarzyski :)?
Pakujemy zakupy, panowie od piwka życzą nam szerokiej drogi.
Po chwili Basia relacjonuje mi, że panowie "od piwka": stwierdzili, że "kulturalnego to od razu poznasz po tym, że się z Tobą przywita, nawet jak Cię nie zna, to znaczy że szanuje i siebie i nas"...to miłe, Misiacz vel kulturalny :).
Wjeżdżamy do "Leśniczówki", gdzie już czeka na nas uprzedzona przez swojego tatę Pani Dorota.
Mogę polecić to miejsce każdemu turyście, to nie nasz pierwszy i nie ostatni pobyt tam.
To miejsce ciekawe dzięki ludziom, którzy to prowadzą i dzięki swojej historii.
Po krótkiej, sympatycznej pogawędce z Panią Dorotą płacimy (35 zł za osobę), rozpakowujemy bagaże i lokujemy się w pokoju "orange" :).
Czas na kąpiel, napoje, kolację i pisanie relacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1410 (kcal)
Porządkujemy otoczenie, dopompowuję Basi powietrza w gumy. Kawa, bułeczka, jeszcze przed samym wyjazdem herbatka, pełen luzik.
Popijam i zaczynam odczuwać melancholię, że wyprawa, która ledwie się rozpoczęła już dobiega końca.
Jeszcze 5 dni temu byliśmy na starcie w Czechach, a już jutro będziemy w domu.
Zgodnie z ustaleniami, zostawiamy klucze na stole i zatrzaskujemy drzwi.
Nim ruszymy, robię jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej miejsca, w którym nocowaliśmy.
Jak było widać w relacji z dnia 5, lokum jest komfortowe, a i myślę, że pan będzie teraz bardziej elastyczny cenowo. Swoją drogą, pewnie żaden Niemiec nigdy cen nie negocjował :).
To miejsce mogę polecić, jak komuś chce się pogadać, oczywiście nie jest to propozycja dla tych, którzy lubią spać "na dziko" - czyli nie dla nas, bo po całym dniu, kiedy skóra lepi się od soli, potu i brudu lubimy wskoczyć pod prysznic, a nie do śpiwora, a czy to pokój czy namiot, wszystko jedno. Nie to, że nie dalibyśmy rady, bo już to robiłem, ale to raczej wtedy, gdy nie mam opcji, a nie na ochotnika :))).
No, ale do rzeczy. Zatrzymujemy się jeszcze przed pensjonatem "Helgi Straszliwej" przy Dorfstrasse 31 w Bleyen, żeby cyknąć fotkę miejsca, które nalezy omijać szerokim łukiem, więcej w relacji z dnia 5.
Wjeżdżamy na drogę na wale przeciwpowodziowym, długie proste, dość monotonna, więc każde z nas wyciąga swój odtwarzacz mp3 i jedziemy przy dźwiękach ulubionej muzyki, która dodaje sił w walce z wiatrem w twarz.
Słuchamy i jedziemy sobie jak te dwa cienie...
Basia jest zachwycona odrzańskimi łęgami i gdzie tylko może, domaga się fotki :).
Jakieś stare zabudowania na trasie...
W końcu dojeżdżamy do wioski Gross Neuendorf i każdemu polecam tam postój, bo jest ciekawa.
My spędziliśmy w niej godzinę.
Najpierw udajemy się na odrestaurowany cmentarz żydowski.
Dawną synagogę przebudowano za czasów DDR na dom mieszkalny i dziś wygląda jak zwykła wiejska chałupa, więc darowałem sobie fotografowanie.
Wieś została założona przez templariuszy, jak podaje tablica przed kościołem.
W "centrum" wioseczki zatrzymujemy się na izotonika "Frankfurter". Ponowne spotykamy młodych sakwiarzy z Neuzelle oraz nieco starszych, których rowery górskie wyposażone są w opony grubsze niż mam w swoim motorku. Sprzęt profesjonalny, na pewno ich celem nie była trasa Odra-Nysa, zapewne wracają z jakiejś ostrej wyprawy w dzikie ostępy.
Pozdrawiamy się i rozjeżdżamy.
Równie często jak rowerzyści, Gross Neuendorf jest odwiedzane przez obce cywilizacje, a od zaparkowanych tu pojazdów bije "nieziemska" wręcz moc :).
Miejscowość dawniej była portem rzecznym z bocznicą kolejową, pozostały dawne wagoniki.
W tym znajduje się wystawa regionalna.
Obok tej wieży (nie wiem, co to dokładnie jest), zrobiono duże huśtawki, na których mogą pobujać się duże dzieci :).
Pozostałe wagoniki można wynająć, bowiem urządzono w nich pokoje z łożem małżeńskim i z kuchnią.
W jednym z nich jest też jadłodajnia, w której zakupiliśmy gotowane kabanosy z sałatką "kartoffelnsalad", bardzo dobre danko i w ciekawym otoczeniu.
Basia się wzbraniała, twierdząc, że zaraz możemy zjeść "Fiszbułę" w nieodległej budce, ale znów miałem ten "misi nos" (chyba mu pomnik zbuduję).
Uparłem się i słusznie.
Kiedy dojedziemy na wysokość Gozdowic, okaże się, że budka zniknęła i zostalibyśmy bez kiełbasek i bez buły!!!
No, ale dość tego lenistwa, czas ruszać!
Po lewej stronie przesuwa się malowniczy krajobraz.
Dojeżdżamy do słynnego chyba już, od wojny zamkniętego mostu Zollbruecke do Siekierek.
List intencyjny podpisany przez różne "szychy", niby most miał zostać przerobiony na przejście pieszo-rowerowe, tymczasem jest jak jest.
Za bramę wlazło dwóch gości, mieli klucze, jakieś narzędzia. Nie minęły 2-3 minuty, podjechało POLIZEI i zaczęli sprawdzać, co to za jedni.
Skąd mogli tak szybko się dowiedzieć?
Od wędkarza, z którym policjantka nawiązała pogawędkę.
Dobra, jedziemy dalej.
Mamy piekielny wiatr w pysk, ustawiam Basię w tunelu za sobą, ale i tak nie udaje mi się jechać szybciej niż 15-16 km/h.
Sakwy z przodu nie pomagają ;).
Na szczęście schowana Basia się nie męczy...a ja tak :))).
Dojeżdżamy do Hohenwutzen, gdzie zakupujemy izotoniki na wieczór w "Getraenke-sklepie", Basia coś wspomina o wypiciu jednego na pół, zapominając, że za chwilę zmieniają się przepisy, bo przekraczamy most graniczny i wjeżdżamy do ojczyzny, gdzie w razie kontroli zostanie potraktowana jak bandytka.
No nic, przepisy lokalne szanujemy, więc łykamy z bidonów i wjeżdżamy do Polski w Osinowie Dolnym.
Oczywiście spotykamy parę na góralach, pozdrawiamy się i ruszamy na most graniczny.
Na chwilę zatrzymujemy się pod miejscem upamiętniającym bitwę wojsk Mieszka I z wojskami margrabiego Hodona pod Cedynią.
Tym razem wygrana była nasza :))).
Trochę odzwyczajeni już od ruchu i lekko zestresowani zmianą ruszamy normalną drogą dla samochodów.
Basia rusza pierwsza.
Jakiś pozer na szosówce depcze na pedały i wyprzedza Basię, dogania ją i wyprzedza, chyba próbując się dowartościować.
Nie mija wiele czasu, a pozer mięknie, a Basia objuczona sakwami "łyka" go bez problemu i dojeżdżamy do Cedynii, gdzie fundujemy sobie pyszne lody.
Pozer dojeżdża dopiero wtedy, gdy nasze lody mamy już zjedzone w połowie :))).
Prawdziwy lokalny twardziel :).
Za Cedynią długa prosta, jeszcze lekko - tu zawsze są jakieś zawirowania i mamy wiatr w plecy. To najłatwiejsze 6 km na trasie.
Potem zaczynają się strome podjazdy Cedyńskiego Parku Krajobrazowego, który dał mi swego czasu w kość, gdy w tamtym roku kończyłem bicie swego rekordu 300 km.
Wtedy to nie była mądra decyzja.
Basia wjeżdża jak jakiś "koks" :))).
Podjazdy powoli się kończą, a po chwili na drodze zatrzymuje się samochód Pana Bogdanowicza seniora z "Leśniczówki" w Piasku, gdzie zarezerwowałem nocleg u jego córki, Pani Doroty.
Najwyraźniej rozpoznał nas z daleka.
Dojeżdżamy do Piasku, gdzie mówię "dzień dobry" lokalsom sączącym piwko przed sklepikiem, w którym robię zakupy.
Tam wdaję się w pogawędkę ze sklepową i jednym z miejscowych...normalnie nie poznaję się, skąd ja taki towarzyski :)?
Pakujemy zakupy, panowie od piwka życzą nam szerokiej drogi.
Po chwili Basia relacjonuje mi, że panowie "od piwka": stwierdzili, że "kulturalnego to od razu poznasz po tym, że się z Tobą przywita, nawet jak Cię nie zna, to znaczy że szanuje i siebie i nas"...to miłe, Misiacz vel kulturalny :).
Wjeżdżamy do "Leśniczówki", gdzie już czeka na nas uprzedzona przez swojego tatę Pani Dorota.
Mogę polecić to miejsce każdemu turyście, to nie nasz pierwszy i nie ostatni pobyt tam.
To miejsce ciekawe dzięki ludziom, którzy to prowadzą i dzięki swojej historii.
Po krótkiej, sympatycznej pogawędce z Panią Dorotą płacimy (35 zł za osobę), rozpakowujemy bagaże i lokujemy się w pokoju "orange" :).
Czas na kąpiel, napoje, kolację i pisanie relacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
72.41 km (2.00 km teren), czas: 04:37 h, avg:15.68 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1410 (kcal)
Dzień 5 wyprawy "Odra-Nysa". Helene See-Frankfurt (O)-Lebus-Kuestrin-Bleyen.
Środa, 22 sierpnia 2012 | dodano: 29.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Budzik nastawiony na 6:30, żeby jak najszybciej zawinąć się w trasę. Mimo groźnych zapowiedzi, nasz "Angel Team" znów czuwał i całe to burzowe tałatajstwo przesunął na zachód.
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.
Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?
Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.
Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".
Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.
Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.
Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.
Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).
Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))
Brama. Kościół Marienkirche.
Okoliczne zabudowania.
Dzwoneczek :).
Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).
Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.
Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.
Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.
Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.
Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).
Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.
Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.
Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.
Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.
W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.
Wioseczka bardzo schludna.
Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.
Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).
Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.
Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).
Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.
Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.
Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.
Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.
Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.
Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:
Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.
Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?
Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.
Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".
Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.
Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.
Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.
Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).
Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))
Brama. Kościół Marienkirche.
Okoliczne zabudowania.
Dzwoneczek :).
Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).
Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.
Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.
Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.
Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.
Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).
Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.
Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.
Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.
Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.
W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.
Wioseczka bardzo schludna.
Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.
Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).
Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.
Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).
Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.
Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.
Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.
Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.
Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.
Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:
Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
62.34 km (4.00 km teren), czas: 04:27 h, avg:14.01 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)
Dzień 4 wyprawy "Odra-Nysa". Griessen - Guben / Gubin - Ratzdorf - Neuzelle - Eisenhuettenstadt - Helene See.
Wtorek, 21 sierpnia 2012 | dodano: 28.08.2012Kategoria Z Basią..., Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Wypadziki do Niemiec
Rano budzimy się bardzo wcześnie, bo zaraz po 6:00, kąpiemy i idziemy do dworku na śniadanie. Niestety, drzwi są zamknięte i musimy wracać, śniadanie jest podawane od godziny 8:30, w tej sytuacji możemy na spokojnie spakować się i przygotować rowery do wyjazdu.
Wreszcie podwoje dworku otwierają się i wchodzimy do wnętrza dworku, gdzie kierowani jesteśmy do sali jadalnej. Troszkę dziwnie czuję się w stroju rowerowym wśród tych żyrandoli, stiuków i obrazów obsługiwany przez kelnerkę, ale wiem też, że to śniadanie specjalnie dla rowerzystów.
Z nami na sali znajduje się jeszcze jedna para i sakwiarz, którego spotkamy potem kilka razy na trasie.
Śniadanie jest przeogromne, urozmaicone i bardzo smaczne, będzie się na nim dobrze jechało.
Przy płatności pani w recepcji wydaje mi 10 EUR za dużo, ale szybko ją poprawiam i widzę, że jest bardzo zadowolona, że nie sprzedała nam noclegu za 24 EUR :))).
Pan w recepcji przypominający podstarzałego Scootera (dla niewtajemniczonych - piosenkarz) poleca nam wizytę w Klasztorze Neuzelle tuż przy trasie i nocleg nad jeziorem Helenesee pod Frankfurtem, rzekomo wspaniałe miejsce. Na mapie faktycznie wygląda interesująco ;).
Ostatnia fotka na tarasie dworku (swoją drogą, wnętrza są dużo bardziej imponujące niż cześć zewnętrzna) i zjeżdżamy ostro ku Nysie, o dziwo w tym miejscu nawierzchnia jest znakomita (wspominam tu wczorajszy ciężki podjazd do Frau Mueller).
Na dole oglądamy jeszcze starą, ale wciąż działającą i produkującą energię elektrownię wodną i ruszamy w kierunku Guben.
Po drodze kilkakrotnie mijamy się ze spotkanymi wcześniej turystami i tak będzie na całej trasie.
Wreszcie dojeżdżamy do Guben. Miasto wywiera na nas bardzo pozytywne wrażenie i okazuje się być ładne i zadbane.
Dokładnie to samo mogę powiedzieć o polskim Gubinie tuż za mostem granicznym, widać że ma bardzo dobrego gospodarza.
To ratusz w polskim Gubinie.
W "Biedronce" robię zakupy, ludzie tu jacyś uśmiechnięci, pozytywni, widać całkiem nieźle się tu mieszka.
Przed sklepem spotykamy starszego z niemieckich sakwiarzy, któremu jeszcze niedawno łataliśmy z Danielem dętkę.
Okazało się, że w najbliższej miejscowości i tak podjechał do serwisu i ... wymienił obie dętki na nowe, z przodu i z tyłu :).
Chyba napracowaliśmy się na marne z Danielem ;).
W sumie jednak była to słuszna decyzja, bo pamiętam, że tylna guma była w dość żałosnym stanie i pewnie ciągle by facet kapcia łapał, a narzędzi i łatek użyć nie umie.
Po chwili przed ruinami kościoła mija nas sakwiarz, który razem z nami był na śniadaniu w Griessen.
Przed kościołem stoją kontenery budowlane, więc albo będzie remont albo zabezpieczenie ruin.
Przejeżdżamy na pięknie urządzoną Wyspę Teatralną należącą jeszcze do Polski.
Kiedyś był tu teatr i nawet uchował się przez kilka lat po wojnie prawie niezniszczony, z tym że parę miesięcy po wojnie ktoś go podpalił i tyle z niego zostało.
Objeżdżamy malowniczą wyspę i widoczną w głębi zdjęcia kładką przedostajemy się na niemiecką stronę, dołączamy do "Oder-Neisse Radweg" i ciągniemy na północ.
W wiacie, gdzie zatrzymujemy się na posiłek, ponownie spotykamy sakwiarza ze śniadania, podobnie jak my zmierza w stronę Frankfurtu.
Dalej trasa wiedzie jakiś czas lasami, co w połączeniu z wodą, którą polewamy non-stop głowy i koszulki daje nam momenty wytchnienia od upału.
Dojeżdżamy wreszcie do miejscowości Ratzdorf, gdzie przyjdzie nam pożegnać się z Nysą Łużycką wpadającą tu do Odry i z łużyckim klimatem i serdecznością, bo przyjdzie nam teraz podróżować przez Brandendburgię.
Lekko odbijamy z trasy na zachód i w Wellmitz zatrzymujemy się przed sklepem (był, działał!!!) na zakupy spożywcze.
Kończy nam się woda-kranówa w butelce, z której się polewamy w upale, ale przypominam sobie słowa Jarka "Gadzika:
- Gdzie znajdziesz najlepszy nocleg na dziko, wodę bez ograniczeń i święty spokój? Cmentarz! :)))
Jadę na miejscowy cmentarz, napełniam butelkę i ruszamy do klasztoru w Neuzelle, barokowej perełki Brandenburgii, przynajmniej tak napisano na tablicach, choć to de facto jeszcze Łużyce Dolne, ale zupełnie już się tego nie odczuwa, jak Nysą odciął :))).
Ten klasztor to coś w stylu naszej Św. Lipki, tyle że więcej tu turystów niż modlących się...choć zewsząd zjeżdżają się autokary z młodzieżą, więc może jednak.
Podjeżdżamy do kościoła pełnego przepychu "na chwałę Pana" ;).
Wnętrza wręcz ociekają złotem!
Nas jednak interesuje również inne, lokalne złoto - to piwo warzone w przyklasztornym browarze i sprzedawane w sklepiku przy nim.
Spodziewałem się jakichś kosmicznych cen, ale okazały się przystępne.
Zaopatrzeni w paliwo na resztę dnia próbujemy znaleźć szlak, który gdzieś zniknął.
Pytałem wcześniej o drogę niemiecką parę młodych sakwiarzy i otrzymałem wskazówkę.
Dobrze, że w międzyczasie buszowałem w przyklasztornym sklepiku.
Sakwiarze wracają i czekają na nas na skrzyżowaniu, okazało się, że wskazana droga była błędna i czuli się w obowiązku poczekać i błąd ten sprostować.
Przez chwilę jedziemy razem, a kiedy zatrzymujemy się na fotkę klasztoru z oddali, odjeżdżają. To nic, bo jeszcze wielokrotnie natkniemy się na siebie na trasie.
Dziś narzucamy większe tempo, bo mamy do przejechania blisko 100 km, czyli prawie 40 więcej niż zwykle robimy dziennie na tej wyprawie.
Zakonne piwo dobrze dodało energii.
Dojeżdżamy do Eisenhuettenstadt, szybka fotka i dalej w drogę, postojów było już bardzo dużo tego dnia.
Cóż z tego, skoro za miastem zatrzymujemy się na pyszne jabłka rosnące na wale przy trasie :).
Jedziemy dalej dość nudnym odcinkiem po wale przeciwpowodziowym, a nudę urozmaicają nam kąsające gzy - aż chciałem mapkę zrobić na Basi z oznaczeniem długopisem, które ukąszenie z jakiego miejsca trasy pochodzi :).
Dojeżdżamy do ostatniej większej miejscowości przed noclegiem w poszukiwaniu napojów na wieczór i wody.
Objeżdżamy całe Brieskow i nic, więc ruszamy dalej i...przy samym wyjeździe z miejscowości spory dyskont NORMA.
Znów jesteśmy uratowani :) !
Za Brieskow wspinamy się pod długi i stromy podjazd, a na szczycie naszym oczom ukazują się nadciągające potężne czarne chmury.
Sprawdzam pogodę, znów powtórka, burze i ulewy ?!
Objeżdżam najbliższą wioskę Lossow, wreszcie znajduję jedyne tam lokum, ale okazuje się, że wszystkie pokoje zajęte...
Nie ma rady, będziemy na campingu testować wytrzymałość naszego nowego namiotu, kiedyś trzeba, więc ruszamy nad jezioro Helenesee (grubo przereklamowane, jak się okaże).
Wkrótce lądujemy na tragicznym i drogim masowym campingu Eurocamp nad tymże jeziorem.
To nie tylko camping, ale i plaża i jakieś centrum rozrywki weekendowej.
Wokół tchnie klimatem dawnego DDR, teleportacja, jacyś faceci z fryzurami typu "plereza" z lat 80-tych.
Na wjeździe dowiadujemy się, że koszt na dwie osoby to aż 15 EUR i dodatkowo kąpiel płatna po 0,50 EUR za 3 minuty - dostajemy kodowany breloczek, za który muszę jeszcze wnieść kaucję 20 EUR. No cóż, dziś nie mamy specjalnego wyboru, wjeżdżamy i rozbijamy namiot. Z pobliskiej przyczepy rozlega się ryk meczu.
Idę się wykąpać, sanitariaty syficzne, łazienka brudna jak za komuny. Przytykam breloczek, woda leci, wyjmuję, żeby przestała, ale nie przestaje.
Licznik cyka, a ja nie wiem, co robić, stoję pod tym prysznicem jak mnie Pan Bóg stworzył, przecież nie wylecę szukać tak pomocy :))).
Stwierdzam więc, że przynajmniej sobie postoję pod gorącą wodą.
Po 3 minutach woda przestaje lecieć, ale ja jestem namydlony. Okazuje się, że chcesz czy nie, woda lecieć będzie przez 3 minuty i 50 centów pobierze.
Rozgryzłem mechanizm, teraz pozostaje się tylko płukać 3 minuty za kolejne 50 centów. Potem poinstruowana przeze mnie Basia wykąpie się już spokojnie.
W kranach przy umywalkach tylko zimna woda, żeby nie daj Boże ktoś się za darmo za dużo nie umył.
Jak podróżuję po campingach po Europie, takiej paranoi nie widziałem. Wolałbym zapłacić na wstępie więcej i nie stresować się tymi wynalazkami, innymi na każdym dużym campingu niemieckim, a przecież kąpiel ma odstresować.
Moje spostrzeżenie i rada - w Niemczech unikajmy campingów "masowych", polecam wyłącznie przydomowe i przy pensjonatach, czysto, cicho, miło i niedrogo.
Tym razem nie mieliśmy specjalnie wyjścia.
Idziemy na brzeg jeziora i piszemy w notesiku na stoliku w zamkniętej knajpie roboczą relację z całego dnia.
Potem pichcę zawartość słoika, który targałem tyle dni w sakwie, gdzie właśnie dzisiaj zdążył się rozszczelnić i siknąć sosem na dno sakwy.
Na szczęście to sakwa Crosso Dry, więc wystarczyło wypłukać wodą z płynem.
Czas spać...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:33.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Wreszcie podwoje dworku otwierają się i wchodzimy do wnętrza dworku, gdzie kierowani jesteśmy do sali jadalnej. Troszkę dziwnie czuję się w stroju rowerowym wśród tych żyrandoli, stiuków i obrazów obsługiwany przez kelnerkę, ale wiem też, że to śniadanie specjalnie dla rowerzystów.
Z nami na sali znajduje się jeszcze jedna para i sakwiarz, którego spotkamy potem kilka razy na trasie.
Śniadanie jest przeogromne, urozmaicone i bardzo smaczne, będzie się na nim dobrze jechało.
Przy płatności pani w recepcji wydaje mi 10 EUR za dużo, ale szybko ją poprawiam i widzę, że jest bardzo zadowolona, że nie sprzedała nam noclegu za 24 EUR :))).
Pan w recepcji przypominający podstarzałego Scootera (dla niewtajemniczonych - piosenkarz) poleca nam wizytę w Klasztorze Neuzelle tuż przy trasie i nocleg nad jeziorem Helenesee pod Frankfurtem, rzekomo wspaniałe miejsce. Na mapie faktycznie wygląda interesująco ;).
Ostatnia fotka na tarasie dworku (swoją drogą, wnętrza są dużo bardziej imponujące niż cześć zewnętrzna) i zjeżdżamy ostro ku Nysie, o dziwo w tym miejscu nawierzchnia jest znakomita (wspominam tu wczorajszy ciężki podjazd do Frau Mueller).
Na dole oglądamy jeszcze starą, ale wciąż działającą i produkującą energię elektrownię wodną i ruszamy w kierunku Guben.
Po drodze kilkakrotnie mijamy się ze spotkanymi wcześniej turystami i tak będzie na całej trasie.
Wreszcie dojeżdżamy do Guben. Miasto wywiera na nas bardzo pozytywne wrażenie i okazuje się być ładne i zadbane.
Dokładnie to samo mogę powiedzieć o polskim Gubinie tuż za mostem granicznym, widać że ma bardzo dobrego gospodarza.
To ratusz w polskim Gubinie.
W "Biedronce" robię zakupy, ludzie tu jacyś uśmiechnięci, pozytywni, widać całkiem nieźle się tu mieszka.
Przed sklepem spotykamy starszego z niemieckich sakwiarzy, któremu jeszcze niedawno łataliśmy z Danielem dętkę.
Okazało się, że w najbliższej miejscowości i tak podjechał do serwisu i ... wymienił obie dętki na nowe, z przodu i z tyłu :).
Chyba napracowaliśmy się na marne z Danielem ;).
W sumie jednak była to słuszna decyzja, bo pamiętam, że tylna guma była w dość żałosnym stanie i pewnie ciągle by facet kapcia łapał, a narzędzi i łatek użyć nie umie.
Po chwili przed ruinami kościoła mija nas sakwiarz, który razem z nami był na śniadaniu w Griessen.
Przed kościołem stoją kontenery budowlane, więc albo będzie remont albo zabezpieczenie ruin.
Przejeżdżamy na pięknie urządzoną Wyspę Teatralną należącą jeszcze do Polski.
Kiedyś był tu teatr i nawet uchował się przez kilka lat po wojnie prawie niezniszczony, z tym że parę miesięcy po wojnie ktoś go podpalił i tyle z niego zostało.
Objeżdżamy malowniczą wyspę i widoczną w głębi zdjęcia kładką przedostajemy się na niemiecką stronę, dołączamy do "Oder-Neisse Radweg" i ciągniemy na północ.
W wiacie, gdzie zatrzymujemy się na posiłek, ponownie spotykamy sakwiarza ze śniadania, podobnie jak my zmierza w stronę Frankfurtu.
Dalej trasa wiedzie jakiś czas lasami, co w połączeniu z wodą, którą polewamy non-stop głowy i koszulki daje nam momenty wytchnienia od upału.
Dojeżdżamy wreszcie do miejscowości Ratzdorf, gdzie przyjdzie nam pożegnać się z Nysą Łużycką wpadającą tu do Odry i z łużyckim klimatem i serdecznością, bo przyjdzie nam teraz podróżować przez Brandendburgię.
Lekko odbijamy z trasy na zachód i w Wellmitz zatrzymujemy się przed sklepem (był, działał!!!) na zakupy spożywcze.
Kończy nam się woda-kranówa w butelce, z której się polewamy w upale, ale przypominam sobie słowa Jarka "Gadzika:
- Gdzie znajdziesz najlepszy nocleg na dziko, wodę bez ograniczeń i święty spokój? Cmentarz! :)))
Jadę na miejscowy cmentarz, napełniam butelkę i ruszamy do klasztoru w Neuzelle, barokowej perełki Brandenburgii, przynajmniej tak napisano na tablicach, choć to de facto jeszcze Łużyce Dolne, ale zupełnie już się tego nie odczuwa, jak Nysą odciął :))).
Ten klasztor to coś w stylu naszej Św. Lipki, tyle że więcej tu turystów niż modlących się...choć zewsząd zjeżdżają się autokary z młodzieżą, więc może jednak.
Podjeżdżamy do kościoła pełnego przepychu "na chwałę Pana" ;).
Wnętrza wręcz ociekają złotem!
Nas jednak interesuje również inne, lokalne złoto - to piwo warzone w przyklasztornym browarze i sprzedawane w sklepiku przy nim.
Spodziewałem się jakichś kosmicznych cen, ale okazały się przystępne.
Zaopatrzeni w paliwo na resztę dnia próbujemy znaleźć szlak, który gdzieś zniknął.
Pytałem wcześniej o drogę niemiecką parę młodych sakwiarzy i otrzymałem wskazówkę.
Dobrze, że w międzyczasie buszowałem w przyklasztornym sklepiku.
Sakwiarze wracają i czekają na nas na skrzyżowaniu, okazało się, że wskazana droga była błędna i czuli się w obowiązku poczekać i błąd ten sprostować.
Przez chwilę jedziemy razem, a kiedy zatrzymujemy się na fotkę klasztoru z oddali, odjeżdżają. To nic, bo jeszcze wielokrotnie natkniemy się na siebie na trasie.
Dziś narzucamy większe tempo, bo mamy do przejechania blisko 100 km, czyli prawie 40 więcej niż zwykle robimy dziennie na tej wyprawie.
Zakonne piwo dobrze dodało energii.
Dojeżdżamy do Eisenhuettenstadt, szybka fotka i dalej w drogę, postojów było już bardzo dużo tego dnia.
Cóż z tego, skoro za miastem zatrzymujemy się na pyszne jabłka rosnące na wale przy trasie :).
Jedziemy dalej dość nudnym odcinkiem po wale przeciwpowodziowym, a nudę urozmaicają nam kąsające gzy - aż chciałem mapkę zrobić na Basi z oznaczeniem długopisem, które ukąszenie z jakiego miejsca trasy pochodzi :).
Dojeżdżamy do ostatniej większej miejscowości przed noclegiem w poszukiwaniu napojów na wieczór i wody.
Objeżdżamy całe Brieskow i nic, więc ruszamy dalej i...przy samym wyjeździe z miejscowości spory dyskont NORMA.
Znów jesteśmy uratowani :) !
Za Brieskow wspinamy się pod długi i stromy podjazd, a na szczycie naszym oczom ukazują się nadciągające potężne czarne chmury.
Sprawdzam pogodę, znów powtórka, burze i ulewy ?!
Objeżdżam najbliższą wioskę Lossow, wreszcie znajduję jedyne tam lokum, ale okazuje się, że wszystkie pokoje zajęte...
Nie ma rady, będziemy na campingu testować wytrzymałość naszego nowego namiotu, kiedyś trzeba, więc ruszamy nad jezioro Helenesee (grubo przereklamowane, jak się okaże).
Wkrótce lądujemy na tragicznym i drogim masowym campingu Eurocamp nad tymże jeziorem.
To nie tylko camping, ale i plaża i jakieś centrum rozrywki weekendowej.
Wokół tchnie klimatem dawnego DDR, teleportacja, jacyś faceci z fryzurami typu "plereza" z lat 80-tych.
Na wjeździe dowiadujemy się, że koszt na dwie osoby to aż 15 EUR i dodatkowo kąpiel płatna po 0,50 EUR za 3 minuty - dostajemy kodowany breloczek, za który muszę jeszcze wnieść kaucję 20 EUR. No cóż, dziś nie mamy specjalnego wyboru, wjeżdżamy i rozbijamy namiot. Z pobliskiej przyczepy rozlega się ryk meczu.
Idę się wykąpać, sanitariaty syficzne, łazienka brudna jak za komuny. Przytykam breloczek, woda leci, wyjmuję, żeby przestała, ale nie przestaje.
Licznik cyka, a ja nie wiem, co robić, stoję pod tym prysznicem jak mnie Pan Bóg stworzył, przecież nie wylecę szukać tak pomocy :))).
Stwierdzam więc, że przynajmniej sobie postoję pod gorącą wodą.
Po 3 minutach woda przestaje lecieć, ale ja jestem namydlony. Okazuje się, że chcesz czy nie, woda lecieć będzie przez 3 minuty i 50 centów pobierze.
Rozgryzłem mechanizm, teraz pozostaje się tylko płukać 3 minuty za kolejne 50 centów. Potem poinstruowana przeze mnie Basia wykąpie się już spokojnie.
W kranach przy umywalkach tylko zimna woda, żeby nie daj Boże ktoś się za darmo za dużo nie umył.
Jak podróżuję po campingach po Europie, takiej paranoi nie widziałem. Wolałbym zapłacić na wstępie więcej i nie stresować się tymi wynalazkami, innymi na każdym dużym campingu niemieckim, a przecież kąpiel ma odstresować.
Moje spostrzeżenie i rada - w Niemczech unikajmy campingów "masowych", polecam wyłącznie przydomowe i przy pensjonatach, czysto, cicho, miło i niedrogo.
Tym razem nie mieliśmy specjalnie wyjścia.
Idziemy na brzeg jeziora i piszemy w notesiku na stoliku w zamkniętej knajpie roboczą relację z całego dnia.
Potem pichcę zawartość słoika, który targałem tyle dni w sakwie, gdzie właśnie dzisiaj zdążył się rozszczelnić i siknąć sosem na dno sakwy.
Na szczęście to sakwa Crosso Dry, więc wystarczyło wypłukać wodą z płynem.
Czas spać...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
97.00 km (2.00 km teren), czas: 06:07 h, avg:15.86 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:33.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Dzień 3 wyprawy "Odra-Nysa". Sagar-Bad Muskau-Łęknica-Zelz-Forst (Baršć)-Sacro-Griessen.
Poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | dodano: 27.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś po przebudzeniu, śniadaniu i spakowaniu się przyjdzie nam pożegnać się z Danielem, który cofając się naszą wczorajszą trasą na Przewóz pojedzie do domu do Nowej Soli.
Na razie jednak czas na śniadanko i przygotowanie kanapek na drogę.
Słynny "podróżujący ogórek", którego dzień wcześniej dostaliśmy od Niemców za pomoc w łataniu dętki.
Szerokiej i równej drogi, Daniel, szkoda, że nie mogłeś dalej jechać z nami, bo lubimy Twoje towarzystwo...
Odcinek 110 km zajmie Danielowi 6 godzin i 20 minut, nieźle jak na objuczony rower i zwiedzanie.
Upał robi się ponownie niemiłosierny, więc zabieramy ze sobą "rowerową klimę", czyli butelki z kranówą do polewania głów i koszulek.
Działa znakomicie!
Ruszamy o 10:40 i dojeżdżamy do Bad Muskau (Mužakow po łużycku - jak widać).
Nim zaczniemy zwiedzanie przepięknego kompleksu parkowo-pałacowego "Muskauer Park", na moment przeprawiamy się granicznym mostem na polskie targowisko po zakup wody.
Jeden most, a wrażenie jakby się człowiek teleportował na inną planetę. Tego miejsca nie polecam na zwiedzanie :).
Pakujemy butelki i wracamy na niemiecką stronę.
Wjeżdżamy zadbanego parku i w oddali widzimy pałac Pücklera, który poświęcił znaczną część życia pielęgnacji i urządzaniu parku.
Wjazd do pałacu.
W końcu wspólna fotka.
Inne zabudowania w parku.
Pałac w oddali, Misiacz w pobliżu :).
Cały kompleks jest tak rozległy, że zwiedzanie na rowerach (wliczając w to popas) zajęło nam blisko 2 godziny!
Ponieważ zgłodnieliśmy, a atmosfera "disco-polo" targowiska za mostem nie pociągała nas ani trochę, zakupy na piknik zrobiliśmy w piekarni w Bad Muskau i wróciliśmy na posiłek do parku.
Zabudowania stajenne.
Prawdę mówiąc, to moglibyśmy siedzieć i siedzieć w tym parku, ale szlak na nas czekał i trzeba było ruszać.
Wyjazd z parku na trasę jest dość dziwny, przyszło nam pchać rowery pod ostrą górkę gruntową ścieżką, ot takie urozmaicenie.
Przez cały czas kierujemy się tymi znakami (uwaga, w parku ich nie ma, trzeba jechać wzdłuż Nysy po niemieckiej stronie).
Intryguje mnie język łużycki.
W Koebeln kontaktujemy się z moim bratem, który wraca z Gór Izerskich przez Bad Muskau.
Spotykamy się za wsią, wreszcie odzyskuję moje pozostawione w bagażniku rękawiczki i zyskuję też butelkę wody, bardzo się przyda, bo temperatura tego dnia sięgnie blisko 41 stopni!!!
Żegnamy się, mój brat zawraca, a my dalej podążamy rowerowym szlakiem.
Dobrze, że las od czasu do czasu daje schronienie przed skwarem.
W końcu docieramy do miasta Forst (po łużycku Baršć), gdzie rezygnujemy ze zwiedzania ogrodu różanego, jako że nie można wejść tam z rowerami.
Miasto Forst wywarło na nas ogromne wrażenie, ale nie dlatego, że jest piękne, o nie.
Wrażenie wywarła na nas jego powojenna historia, kiedy to miasto po niemieckiej stronie zostało odbudowane ze zniszczeń, natomiast po stronie polskiej, gdzie nie było mocno zniszczone...zburzono i rozebrano pół miasta aż do fundamentów, aby...pozyskać cegłę na odbudowę Warszawy.
Teraz jest to miejscowość-wioseczka Zasieki, naprawdę ciekawe informacje można znaleźć pod tym linkiem KLIK.
Przygnębiające...choć plany na przyszłość tchną optymizmem.
Pozostały resztki mostu w zasadzie donikąd, z drugiej strony są tylko drzewa i krzaki.
Tak obecna polska strona wyglądała przed wojną i pewnie zaraz po.
Przejeżdżamy przez nieciekawe blokowiska, tu i ówdzie snują się pełni marazmu mężczyźni z butelkami piwa w ręku, rzadko coś takiego widuję w Niemczech, bezrobocie tu musi być straszne. W oddali widać kościół.
Na szczęście uchowała się jako tako starówka i humory nieco się nam poprawiają.
Robimy zakupy wody i piwa na wieczór w Kauflandzie, tradycyjnie zjadamy lahmacun u Turka na rynku, uzupełniamy u niego wodą z kranu "butelkę-klimę" i wracamy na szlak.
Na niebie w oddali zaczynają gromadzić się dość przerażające chmury, wiatr robi się coraz silniejszy.
Sprawdzam zapowiedzi pogodowe i sytuacja przedstawia się dość przerażająco: potężne opady deszczu, burze i tornada (których drastyczne skutki obejrzymy następnego dnia)!!!.
Basia chce ciągnąć jeszcze dalej, aż do Gubina, ale w tej sytuacji odzywa się po raz kolejny mój "misi nos" i mówi stanowcze NIE !
Decydujemy więc, że dajemy sobie dziś spokój z namiotem, jeśli nie chcemy do domu wrócić drogą powietrzną i szukamy pensjonatu.
Najbliższy znajduje się w Griessen u Frau Mueller, szkoda tylko, że mapa nie wspomina, że aby się do niego dostać ze szlaku, należy wjechać dłuugą, katorżniczą i brukowaną ulicą o dużym nachyleniu, która wysysa z nas siły.
Kiedy docieramy do Frau Mueller przy Dorfstrasse 29, sympatyczna starsza pani z żalem oświadcza, że nie ma już ani jednego wolnego miejsca :(((.
Jest jednak bardzo uczynna i pomocna i dzwoni do Familienzentrum Griessen z zapytaniem, czy nas przyjmą.
Z niepokojem czekamy, aż szefowa tamże sprawdzi, czy uchował się jakiś pokój, a tymczasem grzmoty i chmury są coraz bliżej!
Wreszcie mamy odpowiedź!
Jest, jeden, jedyny pokój, ostał się i czeka już na nas!
Aniołkom, "misiemu nosowi" i Frau Mueller składamy wielkie dzięki!
Żegnamy się i zmierzamy na Dorfstrasse 50.
Familienzentrum okazuje się być miejscem należącym do klubu "Bett & Bike", organizacji bardzo przyjaznej rowerzystom, w tym cenowo.
Centrum składa się z kilku budynków, w których mieszczą się pokoje, a w tym był nasz, na poddaszu.
Pokoik niezwykle komfortowy, z kuchnią, łazienką i ubikacją.
Sympatyczna właścicielka (chyba nadal ta łużycka gościnność tu sięgała) wskazała nam miejsce do garażowania rowerów (nieco nie wyszło zdjęcie) oraz udostępniła pralnię na suszenie wypranych ciuchów.
Pobyt kosztować miał nas 34 EUR za dobę za 2 osoby z królewskim śniadaniem w willi-pałacu obok - koszt noclegu ze śniadaniem jest taki sam jak bez śniadania, więc wybór był oczywisty.
Daje to około 70 zł na osobę z wyżywieniem, spróbujcie znaleźć takie warunki i taki wypas za taką cenę u nas nad morzem w sezonie.
Siedząc w wiacie i sącząc piwko obserwowaliśmy dziwne zjawisko: na północy, południu, wschodzie i zachodzie szalała burza, przewalały się grzmoty, coś przerażającego, tymczasem nad naszym pensjonatem nawet wyszło słońce i do rana nic złego się nie działo, nawet kropla deszczu nie spadła.
Dziwne, dziwne...chyba ten nasz "taniec słońca" i nasi opiekunowie są coraz skuteczniejsi :))).
W każdym razie wielkie dzięki!
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1344 (kcal)
Na razie jednak czas na śniadanko i przygotowanie kanapek na drogę.
Słynny "podróżujący ogórek", którego dzień wcześniej dostaliśmy od Niemców za pomoc w łataniu dętki.
Szerokiej i równej drogi, Daniel, szkoda, że nie mogłeś dalej jechać z nami, bo lubimy Twoje towarzystwo...
Odcinek 110 km zajmie Danielowi 6 godzin i 20 minut, nieźle jak na objuczony rower i zwiedzanie.
Upał robi się ponownie niemiłosierny, więc zabieramy ze sobą "rowerową klimę", czyli butelki z kranówą do polewania głów i koszulek.
Działa znakomicie!
Ruszamy o 10:40 i dojeżdżamy do Bad Muskau (Mužakow po łużycku - jak widać).
Nim zaczniemy zwiedzanie przepięknego kompleksu parkowo-pałacowego "Muskauer Park", na moment przeprawiamy się granicznym mostem na polskie targowisko po zakup wody.
Jeden most, a wrażenie jakby się człowiek teleportował na inną planetę. Tego miejsca nie polecam na zwiedzanie :).
Pakujemy butelki i wracamy na niemiecką stronę.
Wjeżdżamy zadbanego parku i w oddali widzimy pałac Pücklera, który poświęcił znaczną część życia pielęgnacji i urządzaniu parku.
Wjazd do pałacu.
W końcu wspólna fotka.
Inne zabudowania w parku.
Pałac w oddali, Misiacz w pobliżu :).
Cały kompleks jest tak rozległy, że zwiedzanie na rowerach (wliczając w to popas) zajęło nam blisko 2 godziny!
Ponieważ zgłodnieliśmy, a atmosfera "disco-polo" targowiska za mostem nie pociągała nas ani trochę, zakupy na piknik zrobiliśmy w piekarni w Bad Muskau i wróciliśmy na posiłek do parku.
Zabudowania stajenne.
Prawdę mówiąc, to moglibyśmy siedzieć i siedzieć w tym parku, ale szlak na nas czekał i trzeba było ruszać.
Wyjazd z parku na trasę jest dość dziwny, przyszło nam pchać rowery pod ostrą górkę gruntową ścieżką, ot takie urozmaicenie.
Przez cały czas kierujemy się tymi znakami (uwaga, w parku ich nie ma, trzeba jechać wzdłuż Nysy po niemieckiej stronie).
Intryguje mnie język łużycki.
W Koebeln kontaktujemy się z moim bratem, który wraca z Gór Izerskich przez Bad Muskau.
Spotykamy się za wsią, wreszcie odzyskuję moje pozostawione w bagażniku rękawiczki i zyskuję też butelkę wody, bardzo się przyda, bo temperatura tego dnia sięgnie blisko 41 stopni!!!
Żegnamy się, mój brat zawraca, a my dalej podążamy rowerowym szlakiem.
Dobrze, że las od czasu do czasu daje schronienie przed skwarem.
W końcu docieramy do miasta Forst (po łużycku Baršć), gdzie rezygnujemy ze zwiedzania ogrodu różanego, jako że nie można wejść tam z rowerami.
Miasto Forst wywarło na nas ogromne wrażenie, ale nie dlatego, że jest piękne, o nie.
Wrażenie wywarła na nas jego powojenna historia, kiedy to miasto po niemieckiej stronie zostało odbudowane ze zniszczeń, natomiast po stronie polskiej, gdzie nie było mocno zniszczone...zburzono i rozebrano pół miasta aż do fundamentów, aby...pozyskać cegłę na odbudowę Warszawy.
Teraz jest to miejscowość-wioseczka Zasieki, naprawdę ciekawe informacje można znaleźć pod tym linkiem KLIK.
Przygnębiające...choć plany na przyszłość tchną optymizmem.
Pozostały resztki mostu w zasadzie donikąd, z drugiej strony są tylko drzewa i krzaki.
Tak obecna polska strona wyglądała przed wojną i pewnie zaraz po.
Przejeżdżamy przez nieciekawe blokowiska, tu i ówdzie snują się pełni marazmu mężczyźni z butelkami piwa w ręku, rzadko coś takiego widuję w Niemczech, bezrobocie tu musi być straszne. W oddali widać kościół.
Na szczęście uchowała się jako tako starówka i humory nieco się nam poprawiają.
Robimy zakupy wody i piwa na wieczór w Kauflandzie, tradycyjnie zjadamy lahmacun u Turka na rynku, uzupełniamy u niego wodą z kranu "butelkę-klimę" i wracamy na szlak.
Na niebie w oddali zaczynają gromadzić się dość przerażające chmury, wiatr robi się coraz silniejszy.
Sprawdzam zapowiedzi pogodowe i sytuacja przedstawia się dość przerażająco: potężne opady deszczu, burze i tornada (których drastyczne skutki obejrzymy następnego dnia)!!!.
Basia chce ciągnąć jeszcze dalej, aż do Gubina, ale w tej sytuacji odzywa się po raz kolejny mój "misi nos" i mówi stanowcze NIE !
Decydujemy więc, że dajemy sobie dziś spokój z namiotem, jeśli nie chcemy do domu wrócić drogą powietrzną i szukamy pensjonatu.
Najbliższy znajduje się w Griessen u Frau Mueller, szkoda tylko, że mapa nie wspomina, że aby się do niego dostać ze szlaku, należy wjechać dłuugą, katorżniczą i brukowaną ulicą o dużym nachyleniu, która wysysa z nas siły.
Kiedy docieramy do Frau Mueller przy Dorfstrasse 29, sympatyczna starsza pani z żalem oświadcza, że nie ma już ani jednego wolnego miejsca :(((.
Jest jednak bardzo uczynna i pomocna i dzwoni do Familienzentrum Griessen z zapytaniem, czy nas przyjmą.
Z niepokojem czekamy, aż szefowa tamże sprawdzi, czy uchował się jakiś pokój, a tymczasem grzmoty i chmury są coraz bliżej!
Wreszcie mamy odpowiedź!
Jest, jeden, jedyny pokój, ostał się i czeka już na nas!
Aniołkom, "misiemu nosowi" i Frau Mueller składamy wielkie dzięki!
Żegnamy się i zmierzamy na Dorfstrasse 50.
Familienzentrum okazuje się być miejscem należącym do klubu "Bett & Bike", organizacji bardzo przyjaznej rowerzystom, w tym cenowo.
Centrum składa się z kilku budynków, w których mieszczą się pokoje, a w tym był nasz, na poddaszu.
Pokoik niezwykle komfortowy, z kuchnią, łazienką i ubikacją.
Sympatyczna właścicielka (chyba nadal ta łużycka gościnność tu sięgała) wskazała nam miejsce do garażowania rowerów (nieco nie wyszło zdjęcie) oraz udostępniła pralnię na suszenie wypranych ciuchów.
Pobyt kosztować miał nas 34 EUR za dobę za 2 osoby z królewskim śniadaniem w willi-pałacu obok - koszt noclegu ze śniadaniem jest taki sam jak bez śniadania, więc wybór był oczywisty.
Daje to około 70 zł na osobę z wyżywieniem, spróbujcie znaleźć takie warunki i taki wypas za taką cenę u nas nad morzem w sezonie.
Siedząc w wiacie i sącząc piwko obserwowaliśmy dziwne zjawisko: na północy, południu, wschodzie i zachodzie szalała burza, przewalały się grzmoty, coś przerażającego, tymczasem nad naszym pensjonatem nawet wyszło słońce i do rana nic złego się nie działo, nawet kropla deszczu nie spadła.
Dziwne, dziwne...chyba ten nasz "taniec słońca" i nasi opiekunowie są coraz skuteczniejsi :))).
W każdym razie wielkie dzięki!
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
66.67 km (5.00 km teren), czas: 04:38 h, avg:14.39 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1344 (kcal)
Dzień 2 wyprawy "Odra-Nysa". Klingewalde - Ludwigsdorf - Rothenburg - Podrosche (Przewóz) - Sagar.
Niedziela, 19 sierpnia 2012 | dodano: 26.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś niedziela. Wstaję o godzinie 7:00, a wraz ze mną słoneczny dzień. Basia jak zawsze kocha sen, ale w końcu też się przeciąga.
Kąpiemy się, jemy śniadanie, a Daniel dokumentuje nasze niespieszne zwijanie obozowiska, chyba tylko on jest w stanie wytrzymać nasz styl "slow" ;).
Fotografuję jeszcze dla celów dokumentalnych jakość zaplecza kuchenno - sanitarnego.
Jak ktoś ma chęć, to może zamówić śniadanko za 5 EUR.
Wszystko mieści się w tym budynku.
"Już" o 11:00 ruszamy, gdy pojawia się problem z poluzowanym siodełkiem Basi. To już normalne, że odkąd Basia jeździ, zawsze coś musi się dziać z jej siodełkami, bez względu na to, jakie ono jest. Gdy reguluję luz, zauważam, że pękło jedno z mocowań usztywniających. W tej sytuacji jak zawsze najlepsi są przyjaciele każdego rowerzysty, plastikowe opaski zaciskowe typu "zip" (dzięki temu do dziś nie zespawałem bagażnika, który pękł w jednym miejscu w trakcie wyprawy z Danielem na Rugię, a opaski mają się nadal dobrze). Mocuję wspornik i po pożegnaniu z gospodarzem wreszcie ruszamy.
"Oder-Neisse Radweg" posiada czasem urozmaiconą nawierzchnię i nie zawsze jest to asfalt (choć głównie), tym razem mamy ze 2 km szutrówki, w tym część ostro pod górę, a upał zaczyna robić się niemiłosierny, temperatura na liczniku wskazuje wartość 39 st.C.
Dojeżdżamy do wioski Ludwigsdorf, gdzie przy młynie znajduje się knajpa dla rowerzystów.
Spotykamy Niemców z sakwami, ojca z synem, starszy z nich bagaże ciągnie na przyczepce typu "extrawheel". To nie będzie nasze jedyne spotkanie dziś ;).
Powoli asfaltówką dojeżdżamy do miejscowości Zadel, gdzie szlak odbija na "las czarownic", my jednak w międzyczasie robimy sobie popas w całkiem normalnym lesie.
Wreszcie dojeżdżamy do magicznego lasu, do którego wtaczamy się przez magiczną bramę.
Domek Baby Jagi i ... czy to czasem nie ona we własnej osobie? ;)))
"Babojagomobil" ;).
Las czarownic rozpościera się na przeogromnej przestrzeni, to nie jest kilkaset metrów kwadratowych, ale wielki obszar!
W upale toczymy się dalej przez piękne lasy i pola...ale co to?
W tym właśnie upale, w środku lasu rowery prowadzą spotkani przez nas w młynie Niemcy, starszy ma gumę w tylnym kole.
Reszta niemieckich turystów tym razem przejeżdża obok "ofiar" obojętnie, ale my się zatrzymujemy i pytamy czy potrzebna jest pomoc?
Chętnie ją przyjmują i zabieramy się z Danielem za naprawę, bo żaden z Niemców nie ma zielonego pojęcia, co robić. Zdumienie nasze jest tym większe, że wiozą łatki, wiozą klej, ale nie wiedzą jak ich użyć i nie mają nawet ani jednej zapasowej dętki!
Ba, niespecjalnie wiedzą jak odkręcić mocowanie "extrawheela" i jak zdjąć koło!
Cóż, sieć serwisów na trasie jest dość gęsta, jednak to środek lasu i niedziela.
Ponieważ pan posiada nieprzebijalne, ale za to piekielnie twarde opony Schwalbe Marathon Plus, na widok podsuwanych mi łyżek lekko się uśmiecham (przeszedłem przez to kiedyś), gną się i są gotowe do pęknięcia lada moment.
Rozwijam swój zestaw narzędziowy, a panowie stwierdzają, że jesteśmy chyba mobilnym serwisem. :)
Wyciągam łyżki serwisowe "Perdrosa" i raz dwa ściągam oponę, a Daniel zabiera się za łatanie dziury, która oczywiście nie mogła pojawić się od strony takiej opony.
Pękła opaska gumowa i szprycha rozorała dętkę. W tym czasie młodszy Niemiec zapisuje nazwę łyżek.
Okazuje się, że zestaw do łatania oferowany przez Niemców posiada tubkę kleju, tyle że pustą, więc korzystamy z zestawu Daniela.
Po szybkim i sprawnym pokazie praktycznym i napompowaniu koła Niemiec sięga po portfel i wyciąga 10 EUR.
Oczywiście odmawiamy, ale on nie może tego pojąć i wciska banknot do Basi sakwy, Basia zaś wyciąga i wciska do sakwy starszego Niemca.
Tłumaczę im, że pomagamy bo jesteśmy na szlaku i to normalna turystyczna solidarność, a nie biznes na dwóch kołach.
W końcu dajemy sobie wcisnąć ogórka na mizerię na kolację, żeby miał satysfakcję. Swoją drogą, ogóreczek przejedzie z nami co nieco. ;)))
Dojeżdżamy do Rothenburga, małego malowniczego miasteczka.
Czujemy głód i zamawiamy u Turka "lahmacun", czyli po naszemu tzw. pizzę turecką.
Jest gorąco i w oczekiwaniu na potrawę warto się schłodzić lokalnym produktem.
Lahmacun jak zwykle jest pyszny, sycący i niedrogi. Tej potrawy będziemy cały czas szukać na trasie ;).
Po posiłku zbieramy się w dalszą drogę.
Jadąc, patrzymy na powietrzne ekwilibrystyki wyczyniane przez paralotniarza, choć żartujemy, że przy takich wywijasach to może być kitesurfer porwany przez wiatr z wód okalających wyspę Rugia ;))).
Cały czas towarzyszy nam Nysa Łużycka.
Podobnie jak Niemcy nie mają specjalnego pojęcia o łataniu dętek (dzięki temu wiele osób ma tam pracę, ścisła specjalizacja), tak samo nie za bardzo mają pojęcie o zwierzynie.
W ostatnich czasach na Łużycach znacząco wzrosła populacja wilków.
Przy drodze natknęliśmy się na jedną z ich ofiar, nie wiem po co wystawioną przez leśników przy trasie (ku przestrodze?) wraz z tablicą informującą o sprawcy (wolf = wilk).
Tymczasem jedna z Niemek czyta napis, patrzy na łanię i stwierdza:
- Wilk! Jaki wielki! :)))
No cóż...
Ruszamy dalej.
Zatrzymuję się przy tablicy miejscowości opisanej w dwóch językach, niemieckim (Podrosche) i łużyckim (Podrożdż).
Ciekawe, czy ktoś z mieszkańców jeszcze używa tego dawnego języka?
Po granicznym moście wjeżdżamy na zakupy do polskiej wioski Przewóz, gdzie zaopatrujemy się w sklepiku o "oryginalnej" nazwie :).
Przy okazji pozdrawiamy ekipę rowerzystów z PTTK, która zatrzymała się w tym samym celu...choć chyba to zbędne, bo nigdy tej relacji raczej nie przeczytają ;).
Wracamy do Niemiec i jedziemy w stronę Bad Muskau (Mużakow).
Choć zbliża się wieczór, Basia i Daniel chcą:
- dojechać do Bad Muskau
- zwiedzić tamże ogromny kompleks parkowo-pałacowy (uczciwe 2 godziny zwiedzania)
- wyjechać kawał drogi za Muskau
- szukać noclegu
... i robić wszystko na wariata w półmroku zamiast jutro na spokojnie i chyba spać w krzakach bądź jechać w nocy - zawyrokował mój "misi nos" i się zbiesiłem!
Zostawiam Basię i Daniela w środku wioski i jadę po niej krążyć w poszukiwaniu noclegu - jak znajdę i się wszystkim spodoba - zostajemy, jeśli nie, jedziemy dalej.
Znalazłem takie oto poletko namiotowe:
Przydomowe oczywiście, z trawką jak na polu golfowym, odgrodzone iglakami...
...zapewniające ochłodę...
...czyste i schludne sanitariaty i łazienkę...
...możliwość relaksu (w cenie).
Powiem tyle, że oboje nie stawiali specjalnego oporu, aby tu zostać, co więcej stwierdzili z Basią:
- Popatrz, jakie fajne miejsce znaleźliśmy! ;)))
No ładnie!
Co za łosie jedne!
Ten typ po lewej to nawet do basenu też wlazł za mną i już nie myślał o nocnym zwiedzaniu Bad Muskau :))).
Serdecznie polecamy to miejsce, gospodarze sympatyczni i serdeczni (jak większość ludzi na Łużycach, czego nie powiem potem o Brandenburgii), zainteresowanym podaję namiary:
http://www.pension-winkelhof.de/anfang.php
Koszt: 5 EUR od osoby, 5 EUR za rozbicie namiotu, to chyba przyzwoita cena jak na takie warunki? ;)
Kąpiemy się, pijemy piwko, pitrasimy kolację i po dłuższych rozmowach i obserwacji gwiazd wsuwamy się do namiotów.
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:39.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1347 (kcal)
Kąpiemy się, jemy śniadanie, a Daniel dokumentuje nasze niespieszne zwijanie obozowiska, chyba tylko on jest w stanie wytrzymać nasz styl "slow" ;).
Fotografuję jeszcze dla celów dokumentalnych jakość zaplecza kuchenno - sanitarnego.
Jak ktoś ma chęć, to może zamówić śniadanko za 5 EUR.
Wszystko mieści się w tym budynku.
"Już" o 11:00 ruszamy, gdy pojawia się problem z poluzowanym siodełkiem Basi. To już normalne, że odkąd Basia jeździ, zawsze coś musi się dziać z jej siodełkami, bez względu na to, jakie ono jest. Gdy reguluję luz, zauważam, że pękło jedno z mocowań usztywniających. W tej sytuacji jak zawsze najlepsi są przyjaciele każdego rowerzysty, plastikowe opaski zaciskowe typu "zip" (dzięki temu do dziś nie zespawałem bagażnika, który pękł w jednym miejscu w trakcie wyprawy z Danielem na Rugię, a opaski mają się nadal dobrze). Mocuję wspornik i po pożegnaniu z gospodarzem wreszcie ruszamy.
"Oder-Neisse Radweg" posiada czasem urozmaiconą nawierzchnię i nie zawsze jest to asfalt (choć głównie), tym razem mamy ze 2 km szutrówki, w tym część ostro pod górę, a upał zaczyna robić się niemiłosierny, temperatura na liczniku wskazuje wartość 39 st.C.
Dojeżdżamy do wioski Ludwigsdorf, gdzie przy młynie znajduje się knajpa dla rowerzystów.
Spotykamy Niemców z sakwami, ojca z synem, starszy z nich bagaże ciągnie na przyczepce typu "extrawheel". To nie będzie nasze jedyne spotkanie dziś ;).
Powoli asfaltówką dojeżdżamy do miejscowości Zadel, gdzie szlak odbija na "las czarownic", my jednak w międzyczasie robimy sobie popas w całkiem normalnym lesie.
Wreszcie dojeżdżamy do magicznego lasu, do którego wtaczamy się przez magiczną bramę.
Domek Baby Jagi i ... czy to czasem nie ona we własnej osobie? ;)))
"Babojagomobil" ;).
Las czarownic rozpościera się na przeogromnej przestrzeni, to nie jest kilkaset metrów kwadratowych, ale wielki obszar!
W upale toczymy się dalej przez piękne lasy i pola...ale co to?
W tym właśnie upale, w środku lasu rowery prowadzą spotkani przez nas w młynie Niemcy, starszy ma gumę w tylnym kole.
Reszta niemieckich turystów tym razem przejeżdża obok "ofiar" obojętnie, ale my się zatrzymujemy i pytamy czy potrzebna jest pomoc?
Chętnie ją przyjmują i zabieramy się z Danielem za naprawę, bo żaden z Niemców nie ma zielonego pojęcia, co robić. Zdumienie nasze jest tym większe, że wiozą łatki, wiozą klej, ale nie wiedzą jak ich użyć i nie mają nawet ani jednej zapasowej dętki!
Ba, niespecjalnie wiedzą jak odkręcić mocowanie "extrawheela" i jak zdjąć koło!
Cóż, sieć serwisów na trasie jest dość gęsta, jednak to środek lasu i niedziela.
Ponieważ pan posiada nieprzebijalne, ale za to piekielnie twarde opony Schwalbe Marathon Plus, na widok podsuwanych mi łyżek lekko się uśmiecham (przeszedłem przez to kiedyś), gną się i są gotowe do pęknięcia lada moment.
Rozwijam swój zestaw narzędziowy, a panowie stwierdzają, że jesteśmy chyba mobilnym serwisem. :)
Wyciągam łyżki serwisowe "Perdrosa" i raz dwa ściągam oponę, a Daniel zabiera się za łatanie dziury, która oczywiście nie mogła pojawić się od strony takiej opony.
Pękła opaska gumowa i szprycha rozorała dętkę. W tym czasie młodszy Niemiec zapisuje nazwę łyżek.
Okazuje się, że zestaw do łatania oferowany przez Niemców posiada tubkę kleju, tyle że pustą, więc korzystamy z zestawu Daniela.
Po szybkim i sprawnym pokazie praktycznym i napompowaniu koła Niemiec sięga po portfel i wyciąga 10 EUR.
Oczywiście odmawiamy, ale on nie może tego pojąć i wciska banknot do Basi sakwy, Basia zaś wyciąga i wciska do sakwy starszego Niemca.
Tłumaczę im, że pomagamy bo jesteśmy na szlaku i to normalna turystyczna solidarność, a nie biznes na dwóch kołach.
W końcu dajemy sobie wcisnąć ogórka na mizerię na kolację, żeby miał satysfakcję. Swoją drogą, ogóreczek przejedzie z nami co nieco. ;)))
Dojeżdżamy do Rothenburga, małego malowniczego miasteczka.
Czujemy głód i zamawiamy u Turka "lahmacun", czyli po naszemu tzw. pizzę turecką.
Jest gorąco i w oczekiwaniu na potrawę warto się schłodzić lokalnym produktem.
Lahmacun jak zwykle jest pyszny, sycący i niedrogi. Tej potrawy będziemy cały czas szukać na trasie ;).
Po posiłku zbieramy się w dalszą drogę.
Jadąc, patrzymy na powietrzne ekwilibrystyki wyczyniane przez paralotniarza, choć żartujemy, że przy takich wywijasach to może być kitesurfer porwany przez wiatr z wód okalających wyspę Rugia ;))).
Cały czas towarzyszy nam Nysa Łużycka.
Podobnie jak Niemcy nie mają specjalnego pojęcia o łataniu dętek (dzięki temu wiele osób ma tam pracę, ścisła specjalizacja), tak samo nie za bardzo mają pojęcie o zwierzynie.
W ostatnich czasach na Łużycach znacząco wzrosła populacja wilków.
Przy drodze natknęliśmy się na jedną z ich ofiar, nie wiem po co wystawioną przez leśników przy trasie (ku przestrodze?) wraz z tablicą informującą o sprawcy (wolf = wilk).
Tymczasem jedna z Niemek czyta napis, patrzy na łanię i stwierdza:
- Wilk! Jaki wielki! :)))
No cóż...
Ruszamy dalej.
Zatrzymuję się przy tablicy miejscowości opisanej w dwóch językach, niemieckim (Podrosche) i łużyckim (Podrożdż).
Ciekawe, czy ktoś z mieszkańców jeszcze używa tego dawnego języka?
Po granicznym moście wjeżdżamy na zakupy do polskiej wioski Przewóz, gdzie zaopatrujemy się w sklepiku o "oryginalnej" nazwie :).
Przy okazji pozdrawiamy ekipę rowerzystów z PTTK, która zatrzymała się w tym samym celu...choć chyba to zbędne, bo nigdy tej relacji raczej nie przeczytają ;).
Wracamy do Niemiec i jedziemy w stronę Bad Muskau (Mużakow).
Choć zbliża się wieczór, Basia i Daniel chcą:
- dojechać do Bad Muskau
- zwiedzić tamże ogromny kompleks parkowo-pałacowy (uczciwe 2 godziny zwiedzania)
- wyjechać kawał drogi za Muskau
- szukać noclegu
... i robić wszystko na wariata w półmroku zamiast jutro na spokojnie i chyba spać w krzakach bądź jechać w nocy - zawyrokował mój "misi nos" i się zbiesiłem!
Zostawiam Basię i Daniela w środku wioski i jadę po niej krążyć w poszukiwaniu noclegu - jak znajdę i się wszystkim spodoba - zostajemy, jeśli nie, jedziemy dalej.
Znalazłem takie oto poletko namiotowe:
Przydomowe oczywiście, z trawką jak na polu golfowym, odgrodzone iglakami...
...zapewniające ochłodę...
...czyste i schludne sanitariaty i łazienkę...
...możliwość relaksu (w cenie).
Powiem tyle, że oboje nie stawiali specjalnego oporu, aby tu zostać, co więcej stwierdzili z Basią:
- Popatrz, jakie fajne miejsce znaleźliśmy! ;)))
No ładnie!
Co za łosie jedne!
Ten typ po lewej to nawet do basenu też wlazł za mną i już nie myślał o nocnym zwiedzaniu Bad Muskau :))).
Serdecznie polecamy to miejsce, gospodarze sympatyczni i serdeczni (jak większość ludzi na Łużycach, czego nie powiem potem o Brandenburgii), zainteresowanym podaję namiary:
http://www.pension-winkelhof.de/anfang.php
Koszt: 5 EUR od osoby, 5 EUR za rozbicie namiotu, to chyba przyzwoita cena jak na takie warunki? ;)
Kąpiemy się, pijemy piwko, pitrasimy kolację i po dłuższych rozmowach i obserwacji gwiazd wsuwamy się do namiotów.
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
67.46 km (10.00 km teren), czas: 04:02 h, avg:16.73 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:39.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1347 (kcal)
Dzień 1 wyprawy "Odra-Nysa". Hradek-Zittau-Goerlitz-Klingewalde.
Sobota, 18 sierpnia 2012 | dodano: 18.08.2012Kategoria Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią..., Wypadziki do Niemiec
Rowerowa wyprawa moja i Basi "Misiaczowej" szlakiem "Oder-Neisse Radweg", a właściwie to szlakiem Nysa-Odra w dniach (17)18-24.08.2012 przeszła właśnie do historii.
Na rowerach spędziliśmy 7 dni, przejechaliśmy blisko 500 km...ale to chyba nie czas na podsumowanie, a na rozpoczęcie opowieści :).
Plany wyjazdu snuliśmy z Basią już rok wcześniej, ale jakoś się nie udało, może i dobrze, bo w tym czasie Basi kondycja wzrosła bardzo mocno.
Pierwotny plan zakładał wyruszenie do Zittau pociągiem kolei niemieckich w sobotę ze Szczecina i tu za pomoc w znalezieniu połączeń chcę bardzo podziękować Markowi "Dornfeldowi".
Szczęśliwie się jednak złożyło, że mój brat na jakiś czas został "słomianym wdowcem", więc zapytałem, czy miałby chęć nas podrzucić samochodem z rowerami do Zittau, a samemu potem spędzić czas na wędrówkach po górach.
Pomysł nr 1 chwycił i brat się zgodził, dzięki!
Potem przyszedł mi do głowy pomysł nr 2: przecież po drodze do Zittau można jechać przez Nową Sól, przechwycić tam Daniela, żeby choć przez weekend pojechał razem z nami, a wiem, że miał od dawna dużego smaka na tamten rejon :).
Co więcej, Nowa Sól leży praktycznie na trasie do Zittau, więc pozostało tylko zapytać Daniela, czy ma chęć na choć część wyprawy - miał ;)!
Pozostało mi teraz zorganizowanie dodatkowej, trzeciej szyny na bagażnik rowerowy dla Daniela i tu jak zwykle niezawodny okazał się Jarek "Gadzik", wielkie dzięki!
Specjalne podziękowania to się w ogóle należą ekipie naszych aniołów-stróżów ;))), która podjęła się walki z wrednym chochlikiem "Master of Puppets", spacyfikowała go i zajęła się zapewnieniem nam fantastycznej pogody i fantastycznej wyprawy!
Ufff...cały czas jestem przy logistyce, a gdzie wyprawa?
No to do rzeczy!
***
Jest 17 sierpnia 2012, późne piątkowe popołudnie.
Ciągle coś się dzieje i nie możemy ruszyć, ze spalonej lodówki w czasie naszej nieobecności wycieka woda i zalewa sąsiadkę, więc mamy tym razem akcję "Powódź".
Niestrudzony "Master of Puppets" jeszcze dokazuje, ale jego godziny są policzone, team aniołów już wkrótce skutecznie się nim zajmie :))).
Tymczasem sakwy spakowane, wszystko w zasadzie gotowe, a "spaloną" dzień wcześniej lodówkę i nocną akcję ratowania żywności spychamy na razie w niepamięć.
Na dachu Mazdy Krzyśka montujemy rowery, wrzucamy klamoty i ruszamy do Nowej Soli.
Tam czeka nas serdeczne przyjęcie przez Magdę i Daniela i wspaniały wieczór przy lokalnym produkcie, którego smak tak naprawdę Daniel poznał ... dzięki nam! :)))
Ja, mój brat, Daniel i "Lubuskie" :).
Spotkanie jest tak miłe, że przeciąga się do późna w nocy, co nie jest zbyt genialnym pomysłem, gdy się pomyśli o porannym wstawaniu, pakowaniu, przejechaniu naszymi drogami do granicy, zdjęciu i zapakowaniu rowerów i przejechaniu 60 km, zwiedzaniu i szukaniu noclegu, no ale cóż, taki jest czasem koszt uroczych wieczorów ;).
Poranek, 18 sierpnia 2012, wszystkie rowery załadowane na dach, można ruszać.
Podróż przebiega spokojnie, jednak ja w jej trakcie wpadam na pomysł nr 3!
Pierwotny plan zakładał rozładunek w Zittau i "wyskok" do pobliskiego Hradka nad Nisou w Czechach (żeby "zaliczyć" w trakcie podróży trzy kraje), ja jednak proponuję, czując "misim nosem", że rozładunek w Hradku będzie lepszy i pozwoli uniknąć krążenia rowerami "w te i we w te", sęk w tym, że jest sobota i MUSIMY zdążyć do Zittau przed godziną 13:00, gdzie w punkcie informacji turystycznej czeka na nas znakomita mapa "Oder-Neisse Radweg". Dużo kombinacji.
Tuż przed granicą zatrzymujemy się na punkcie widokowym, gdzie na przykładzie kopalni odkrywkowej "Turów" widzimy, jakich zmian w krajobrazie może dokonać przemysł.
Do Zittau wpadamy o 12:30 i oczywiście pojawia się problem z parkowaniem, tym bardziej, że na starym mieście odbywa się jakiś festyn. Zostawiamy więc brata w "jakimś" miejscu przy samochodzie, a sami gnamy do ratusza po mapę.
Uff, udało się! Mapa kosztuje 8,95 EUR, ale jest naprawdę warta swojej ceny, jest laminowana, niedrąca się, nienasiąkliwa, składana w harmonijkę i podaje atrakcje przy trasie, miejsca noclegowe i wiele innych ciekawostek.
Gdy wychodzimy z Basią z punktu informacji turystycznej, Daniel w najlepsze gawędzi sobie z koleżanką, którą akurat spotkał przed wejściem :))).
Mały ten świat.
Gnamy w te pędy do samochodu, bo kręci się Polizei i a nuż zaraz okaże się, że brat nie może stać, tam gdzie stoi.
Przemieszczamy się do Czech, do odległego o jakieś 6 km Hradka nad Nisou, gdzie objuczamy rowery sakwami.
Brat odjeżdża z moimi rękawiczkami w bagażniku, ech...a my dokonujemy ostatnich poprawek.
Początkowo trudno mi opanować ciężki niczym TIR rower, zwłaszcza, że mam sakwy z przodu, ale szybko się przyzwyczajam i ruszamy na rynek w Hradku.
Tu jeszcze wydaje się nam, że 24 st.C to upał, ale nie wiemy, jakie temperatury czekają nas wkrótce.
Być może jesteśmy albo "surowi" na szlaku albo część czeska trasy jest lipnie oznaczona, bo nie możemy znaleźć szlaku.
Kierując się nabytą mapą i zwiadem dokonanym przez Daniela, przekraczamy Nysę Łużycką.
Po drodze dowiaduję się, gdzie urzęduje niejaki Jozin z Bazin! :)))
"Łapiemy" szlak i wkrótce wjeżdżamy na terytorium Niemiec, gdzie zaczyna się typowa dla tego kraju ścieżka.
.
Wkrótce dojeżdżamy do punktu, gdzie stykają się granice Polski, Niemiec i Czech, na tzw. "trójstyk".
W tym czasie Daniel wpław forsuje granicę na Nysie :))).
Po chwili ruszamy w stronę Zittau, na moment wpadając na polską stację benzynową na małe zakupy spożywcze (tam wszystkie trzy kraje są "obok siebie"), wypijamy z Danielem po "Karmi" i po powrocie do Niemiec robimy zdjęcie pod tablicą z nazwą miasta. Jesteśmy na Łużycach.
Ze zwiedzaniem Zittau i fotografowaniem jest ciężko ze względu na festyn, ale widać, że miasto jest piękne.
Tymczasem...Daniel dostrzega budkę z Fischbroetchen, do której czym prędzej zmierzamy.
Buła z wędzonym śledziem smakuje znakomicie!
Uważny obserwator zauważy z lewej strony kadru, że skarpetki do sandałów to typowo europejska specjalność turystyczna (to był akurat Niemiec, nie jeden zresztą w ten deseń), więc niech się nasi rodzimi tzw. "kreatorzy" mody nie ośmieszają twierdząc, że po tym poznaje się Polaka-wieśniaka na zachodzie Europy.
Po tym to akurat poznaje się Holendrów, Niemców, Amerykanów oraz inne nacje z UE, a nie nas.
Jako, że festyn połączony był z występami wokalnymi jakichś wyjców, czym prędzej wracamy na szlak rowerowy.
Znakomicie oznakowanym objazdem rowerowym opuszczamy Zittau i wkrótce szlak doprowadza nas do wioseczki Hirschfelde, gdzie zauważamy charakterystyczne dla regionu budownictwo.
Wkrótce zmieniamy klimaty na bardziej związane z naturą i wjeżdżamy w malowniczą dolinę Nysy, której uroku nie oddadzą żadne zdjęcia.
Szlak - tym razem w formie ubitego szutru - wiedzie nad samym brzegiem rzeki.
Wkrótce doprowadza nas on do perełki regionu - klasztoru Marienthal.
Temperatura zaczyna wzrastać, a jako że i tu dziś odbywa się festyn (chyba jakiś weekend festynów mieli), więc siostrzyczki sprzedają z beczek zakonne piwo.
Takiej gratki sobie nie odmawiamy, tym bardziej że jest to w Niemczech najzupełniej legalne (do 1,6 promila na rowerze, dopóki jedzie się grzecznie, choć taka ilość wydaje mi się zgrozą).
Piwko jest zimne, znakomite, naturalne i nawet niedrogie!
Posileni boskim napojem wracamy na trasę i tu okazuje się, że Basia, ta sama Basia, która za piwem nie przepadała, a nawet po bezalkoholowym miękły jej nóżki, dostaje takiego kopa, że nie możemy się z Danielem nadziwić jej prędkości. Widocznie siostrzyczki mocno modliły się nad kadzią :))).
Jadąc przepięknymi terenami docieramy późnym popołudniem do Goerlitz, miasta posiadającego jedną z najpiękniejszych starówek, jakie widziałem.
W oddali widać wieże kościelne.
Słońce zbliża się ku horyzontowi, więc postanawiamy poszukać sklepu z lokalnym piwem i noclegu.
Sklepu jednak ani widu ani słychu, więc ruszamy w kierunku wsi Klingewalde, gdzie na mapie widnieje symbol pola namiotowego.
Tuż przed wioską ponownie niezawodnie zadziałał mój "misi nos", odbijam w zupełnie inną drogę i wyczuwam jedyne w okolicy źródło piwa "Landskrone" warzonego w Goerlitz :))).
- Nasze życie jest uratowane - rzekł trafnie Daniel :).
Cofamy się do Klingewalde, do drogi na pole namiotowe, jednak za diabła nie możemy go znaleźć. Pytam tubylców, nikt nic nie wie, niektórzy wysyłają nas w zupełnie inne kierunki, a drogowskazów żadnych. Zbliża się wieczór i prawdopodobnie pozostanie nam opcja spania na dziko, czego z Basią nie lubimy, bo po długim dniu w upale, kiedy zmęczony człowiek pokryty jest potem, solą, brudem i kurzem marzeniem naszym jest prysznic, a nie lepienie się do śpiwora, no ale jak trzeba to trzeba.
Na rozstaju dróg zostawiamy Basię i ruszamy z Danielem w różnych kierunkach na poszukiwania. Zagaduję babkę na podwórku, zdziwiona kręci głową, potem pokazuje mi niedorzeczny kierunek, ale wolę sprawdzić. Oczywiście nic tam nie ma. W tym czasie dzwoni do mnie Basia z dobrą informacją, że Daniel wytropił to ukryte pole namiotowe.
Okazało się, że generalnie jest to pensjonat z pokojami, który posiada też świetnie przygotowane miejsce na namioty, z wiatą, oświetleniem i dostępem do czyściutkich sanitariatów i łazienki i możliwością korzystania z w pełni wyposażonej kuchni.
Miły gospodarz objaśnia nam zasady korzystania z udogodnień, przynosi nam jeszcze do wiaty lampę świecową, płacimy w sumie 11 EUR za noc (za namiot, za mnie i za Basię) i po ożywczej kąpieli zasiadamy we trójkę do pysznego "Landskrona".
Zainteresowanym podaję adres (polecam):
Eberhard Grasse
Klingewalde 50A
02828 Görlitz, Neiße Klingewalde
Tel.: +49 35 81 31 07 09
Link do mapki: KLIK
Do uczty przyłączają się również komary, ale Basia jest przygotowana i raczy nas odpowiednim sprayem odstraszającym te krwiożercze paskudztwa.
Za chwilę po raz pierwszy wypróbujemy maty samopompujące zakupione w turystycznym sklepie Daniela i okażą się znakomite.
Przed nami pierwsza noc na wyprawie...
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1246 (kcal)
Na rowerach spędziliśmy 7 dni, przejechaliśmy blisko 500 km...ale to chyba nie czas na podsumowanie, a na rozpoczęcie opowieści :).
Plany wyjazdu snuliśmy z Basią już rok wcześniej, ale jakoś się nie udało, może i dobrze, bo w tym czasie Basi kondycja wzrosła bardzo mocno.
Pierwotny plan zakładał wyruszenie do Zittau pociągiem kolei niemieckich w sobotę ze Szczecina i tu za pomoc w znalezieniu połączeń chcę bardzo podziękować Markowi "Dornfeldowi".
Szczęśliwie się jednak złożyło, że mój brat na jakiś czas został "słomianym wdowcem", więc zapytałem, czy miałby chęć nas podrzucić samochodem z rowerami do Zittau, a samemu potem spędzić czas na wędrówkach po górach.
Pomysł nr 1 chwycił i brat się zgodził, dzięki!
Potem przyszedł mi do głowy pomysł nr 2: przecież po drodze do Zittau można jechać przez Nową Sól, przechwycić tam Daniela, żeby choć przez weekend pojechał razem z nami, a wiem, że miał od dawna dużego smaka na tamten rejon :).
Co więcej, Nowa Sól leży praktycznie na trasie do Zittau, więc pozostało tylko zapytać Daniela, czy ma chęć na choć część wyprawy - miał ;)!
Pozostało mi teraz zorganizowanie dodatkowej, trzeciej szyny na bagażnik rowerowy dla Daniela i tu jak zwykle niezawodny okazał się Jarek "Gadzik", wielkie dzięki!
Specjalne podziękowania to się w ogóle należą ekipie naszych aniołów-stróżów ;))), która podjęła się walki z wrednym chochlikiem "Master of Puppets", spacyfikowała go i zajęła się zapewnieniem nam fantastycznej pogody i fantastycznej wyprawy!
Ufff...cały czas jestem przy logistyce, a gdzie wyprawa?
No to do rzeczy!
***
Jest 17 sierpnia 2012, późne piątkowe popołudnie.
Ciągle coś się dzieje i nie możemy ruszyć, ze spalonej lodówki w czasie naszej nieobecności wycieka woda i zalewa sąsiadkę, więc mamy tym razem akcję "Powódź".
Niestrudzony "Master of Puppets" jeszcze dokazuje, ale jego godziny są policzone, team aniołów już wkrótce skutecznie się nim zajmie :))).
Tymczasem sakwy spakowane, wszystko w zasadzie gotowe, a "spaloną" dzień wcześniej lodówkę i nocną akcję ratowania żywności spychamy na razie w niepamięć.
Na dachu Mazdy Krzyśka montujemy rowery, wrzucamy klamoty i ruszamy do Nowej Soli.
Tam czeka nas serdeczne przyjęcie przez Magdę i Daniela i wspaniały wieczór przy lokalnym produkcie, którego smak tak naprawdę Daniel poznał ... dzięki nam! :)))
Ja, mój brat, Daniel i "Lubuskie" :).
Spotkanie jest tak miłe, że przeciąga się do późna w nocy, co nie jest zbyt genialnym pomysłem, gdy się pomyśli o porannym wstawaniu, pakowaniu, przejechaniu naszymi drogami do granicy, zdjęciu i zapakowaniu rowerów i przejechaniu 60 km, zwiedzaniu i szukaniu noclegu, no ale cóż, taki jest czasem koszt uroczych wieczorów ;).
Poranek, 18 sierpnia 2012, wszystkie rowery załadowane na dach, można ruszać.
Podróż przebiega spokojnie, jednak ja w jej trakcie wpadam na pomysł nr 3!
Pierwotny plan zakładał rozładunek w Zittau i "wyskok" do pobliskiego Hradka nad Nisou w Czechach (żeby "zaliczyć" w trakcie podróży trzy kraje), ja jednak proponuję, czując "misim nosem", że rozładunek w Hradku będzie lepszy i pozwoli uniknąć krążenia rowerami "w te i we w te", sęk w tym, że jest sobota i MUSIMY zdążyć do Zittau przed godziną 13:00, gdzie w punkcie informacji turystycznej czeka na nas znakomita mapa "Oder-Neisse Radweg". Dużo kombinacji.
Tuż przed granicą zatrzymujemy się na punkcie widokowym, gdzie na przykładzie kopalni odkrywkowej "Turów" widzimy, jakich zmian w krajobrazie może dokonać przemysł.
Do Zittau wpadamy o 12:30 i oczywiście pojawia się problem z parkowaniem, tym bardziej, że na starym mieście odbywa się jakiś festyn. Zostawiamy więc brata w "jakimś" miejscu przy samochodzie, a sami gnamy do ratusza po mapę.
Uff, udało się! Mapa kosztuje 8,95 EUR, ale jest naprawdę warta swojej ceny, jest laminowana, niedrąca się, nienasiąkliwa, składana w harmonijkę i podaje atrakcje przy trasie, miejsca noclegowe i wiele innych ciekawostek.
Gdy wychodzimy z Basią z punktu informacji turystycznej, Daniel w najlepsze gawędzi sobie z koleżanką, którą akurat spotkał przed wejściem :))).
Mały ten świat.
Gnamy w te pędy do samochodu, bo kręci się Polizei i a nuż zaraz okaże się, że brat nie może stać, tam gdzie stoi.
Przemieszczamy się do Czech, do odległego o jakieś 6 km Hradka nad Nisou, gdzie objuczamy rowery sakwami.
Brat odjeżdża z moimi rękawiczkami w bagażniku, ech...a my dokonujemy ostatnich poprawek.
Początkowo trudno mi opanować ciężki niczym TIR rower, zwłaszcza, że mam sakwy z przodu, ale szybko się przyzwyczajam i ruszamy na rynek w Hradku.
Tu jeszcze wydaje się nam, że 24 st.C to upał, ale nie wiemy, jakie temperatury czekają nas wkrótce.
Być może jesteśmy albo "surowi" na szlaku albo część czeska trasy jest lipnie oznaczona, bo nie możemy znaleźć szlaku.
Kierując się nabytą mapą i zwiadem dokonanym przez Daniela, przekraczamy Nysę Łużycką.
Po drodze dowiaduję się, gdzie urzęduje niejaki Jozin z Bazin! :)))
"Łapiemy" szlak i wkrótce wjeżdżamy na terytorium Niemiec, gdzie zaczyna się typowa dla tego kraju ścieżka.
.
Wkrótce dojeżdżamy do punktu, gdzie stykają się granice Polski, Niemiec i Czech, na tzw. "trójstyk".
W tym czasie Daniel wpław forsuje granicę na Nysie :))).
Po chwili ruszamy w stronę Zittau, na moment wpadając na polską stację benzynową na małe zakupy spożywcze (tam wszystkie trzy kraje są "obok siebie"), wypijamy z Danielem po "Karmi" i po powrocie do Niemiec robimy zdjęcie pod tablicą z nazwą miasta. Jesteśmy na Łużycach.
Ze zwiedzaniem Zittau i fotografowaniem jest ciężko ze względu na festyn, ale widać, że miasto jest piękne.
Tymczasem...Daniel dostrzega budkę z Fischbroetchen, do której czym prędzej zmierzamy.
Buła z wędzonym śledziem smakuje znakomicie!
Uważny obserwator zauważy z lewej strony kadru, że skarpetki do sandałów to typowo europejska specjalność turystyczna (to był akurat Niemiec, nie jeden zresztą w ten deseń), więc niech się nasi rodzimi tzw. "kreatorzy" mody nie ośmieszają twierdząc, że po tym poznaje się Polaka-wieśniaka na zachodzie Europy.
Po tym to akurat poznaje się Holendrów, Niemców, Amerykanów oraz inne nacje z UE, a nie nas.
Jako, że festyn połączony był z występami wokalnymi jakichś wyjców, czym prędzej wracamy na szlak rowerowy.
Znakomicie oznakowanym objazdem rowerowym opuszczamy Zittau i wkrótce szlak doprowadza nas do wioseczki Hirschfelde, gdzie zauważamy charakterystyczne dla regionu budownictwo.
Wkrótce zmieniamy klimaty na bardziej związane z naturą i wjeżdżamy w malowniczą dolinę Nysy, której uroku nie oddadzą żadne zdjęcia.
Szlak - tym razem w formie ubitego szutru - wiedzie nad samym brzegiem rzeki.
Wkrótce doprowadza nas on do perełki regionu - klasztoru Marienthal.
Temperatura zaczyna wzrastać, a jako że i tu dziś odbywa się festyn (chyba jakiś weekend festynów mieli), więc siostrzyczki sprzedają z beczek zakonne piwo.
Takiej gratki sobie nie odmawiamy, tym bardziej że jest to w Niemczech najzupełniej legalne (do 1,6 promila na rowerze, dopóki jedzie się grzecznie, choć taka ilość wydaje mi się zgrozą).
Piwko jest zimne, znakomite, naturalne i nawet niedrogie!
Posileni boskim napojem wracamy na trasę i tu okazuje się, że Basia, ta sama Basia, która za piwem nie przepadała, a nawet po bezalkoholowym miękły jej nóżki, dostaje takiego kopa, że nie możemy się z Danielem nadziwić jej prędkości. Widocznie siostrzyczki mocno modliły się nad kadzią :))).
Jadąc przepięknymi terenami docieramy późnym popołudniem do Goerlitz, miasta posiadającego jedną z najpiękniejszych starówek, jakie widziałem.
W oddali widać wieże kościelne.
Słońce zbliża się ku horyzontowi, więc postanawiamy poszukać sklepu z lokalnym piwem i noclegu.
Sklepu jednak ani widu ani słychu, więc ruszamy w kierunku wsi Klingewalde, gdzie na mapie widnieje symbol pola namiotowego.
Tuż przed wioską ponownie niezawodnie zadziałał mój "misi nos", odbijam w zupełnie inną drogę i wyczuwam jedyne w okolicy źródło piwa "Landskrone" warzonego w Goerlitz :))).
- Nasze życie jest uratowane - rzekł trafnie Daniel :).
Cofamy się do Klingewalde, do drogi na pole namiotowe, jednak za diabła nie możemy go znaleźć. Pytam tubylców, nikt nic nie wie, niektórzy wysyłają nas w zupełnie inne kierunki, a drogowskazów żadnych. Zbliża się wieczór i prawdopodobnie pozostanie nam opcja spania na dziko, czego z Basią nie lubimy, bo po długim dniu w upale, kiedy zmęczony człowiek pokryty jest potem, solą, brudem i kurzem marzeniem naszym jest prysznic, a nie lepienie się do śpiwora, no ale jak trzeba to trzeba.
Na rozstaju dróg zostawiamy Basię i ruszamy z Danielem w różnych kierunkach na poszukiwania. Zagaduję babkę na podwórku, zdziwiona kręci głową, potem pokazuje mi niedorzeczny kierunek, ale wolę sprawdzić. Oczywiście nic tam nie ma. W tym czasie dzwoni do mnie Basia z dobrą informacją, że Daniel wytropił to ukryte pole namiotowe.
Okazało się, że generalnie jest to pensjonat z pokojami, który posiada też świetnie przygotowane miejsce na namioty, z wiatą, oświetleniem i dostępem do czyściutkich sanitariatów i łazienki i możliwością korzystania z w pełni wyposażonej kuchni.
Miły gospodarz objaśnia nam zasady korzystania z udogodnień, przynosi nam jeszcze do wiaty lampę świecową, płacimy w sumie 11 EUR za noc (za namiot, za mnie i za Basię) i po ożywczej kąpieli zasiadamy we trójkę do pysznego "Landskrona".
Zainteresowanym podaję adres (polecam):
Eberhard Grasse
Klingewalde 50A
02828 Görlitz, Neiße Klingewalde
Tel.: +49 35 81 31 07 09
Link do mapki: KLIK
Do uczty przyłączają się również komary, ale Basia jest przygotowana i raczy nas odpowiednim sprayem odstraszającym te krwiożercze paskudztwa.
Za chwilę po raz pierwszy wypróbujemy maty samopompujące zakupione w turystycznym sklepie Daniela i okażą się znakomite.
Przed nami pierwsza noc na wyprawie...
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
61.09 km (20.00 km teren), czas: 04:04 h, avg:15.02 km/h,
prędkość maks: 39.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1246 (kcal)
Sakwy już spakowane!
Czwartek, 16 sierpnia 2012 | dodano: 16.08.2012Kategoria Szczecin i okolice
Prawie gotowi do ruszenia na szlak Odra-Nysa ze startem w Zittau, to sakwy moje, z lewej na przedni bagażnik, w środku na kierownicę, z prawej na tył:
Sakwy Basi :).
"Partnerstwo charakteryzuje się sprawiedliwym podziałem obowiązków (...)" :))).
Polecam w związku z tym poniższy filmik, hehe :).
Co ciekawe, nie będzie konieczności jechania kolejami, bowiem zawiezie nas na start mój brat, a przy okazji zawitamy jeszcze do Daniela z Nowej Soli, który korzystając z nadarząjącej się okazji zamierza potowarzyszyć nam przez weekend. My korzystając z kolei z okazji wizyty u niego zamierzamy po drodze zakupić w jego sklepie turystycznym matę samopomującą, akurat trafimy na wyprzedaż :) !
Pozostaje mieć nadzieję, że odtańczony "Taniec Słońca" jak w większości przypadków zapewni nam znakomitą pogodę :) !
***
Dzień miał być dziś bez roweru, ale...pojechałem do taty i Bożeny zawieźć zakwas na chleb, a potem do Lidla na zakupy.
Na cmentarzu dwie starsze panie poprosiły mnie o pomoc w sprawdzeniu, co dzieje się z człowiekiem siedzącym w dziwnej pozie na ławce i nie reagującym na wołanie.
Cóż, podszedłem, pan smacznie spał i oddychał miarowo, główka oparta na rączkach i faktycznie, nie mógł nawet słyszeć mojego wołania prosto w ucho.
Wokół pana unosiła się taka chmura alkoholowa, że musiałem się odsunąć, inaczej sam miałbym zaraz promile we krwi :))).
Z OSTATNIEJ CHWILI!!!
W międzyczasie w działania dywersyjne, utrudniające i opóźniające wyjazd włączył się on, którego nazywam "Master of Puppets" (więcej w komentarzach).
Oto on:
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 363 (kcal)
Sakwy Basi :).
"Partnerstwo charakteryzuje się sprawiedliwym podziałem obowiązków (...)" :))).
Polecam w związku z tym poniższy filmik, hehe :).
Co ciekawe, nie będzie konieczności jechania kolejami, bowiem zawiezie nas na start mój brat, a przy okazji zawitamy jeszcze do Daniela z Nowej Soli, który korzystając z nadarząjącej się okazji zamierza potowarzyszyć nam przez weekend. My korzystając z kolei z okazji wizyty u niego zamierzamy po drodze zakupić w jego sklepie turystycznym matę samopomującą, akurat trafimy na wyprzedaż :) !
Pozostaje mieć nadzieję, że odtańczony "Taniec Słońca" jak w większości przypadków zapewni nam znakomitą pogodę :) !
***
Dzień miał być dziś bez roweru, ale...pojechałem do taty i Bożeny zawieźć zakwas na chleb, a potem do Lidla na zakupy.
Na cmentarzu dwie starsze panie poprosiły mnie o pomoc w sprawdzeniu, co dzieje się z człowiekiem siedzącym w dziwnej pozie na ławce i nie reagującym na wołanie.
Cóż, podszedłem, pan smacznie spał i oddychał miarowo, główka oparta na rączkach i faktycznie, nie mógł nawet słyszeć mojego wołania prosto w ucho.
Wokół pana unosiła się taka chmura alkoholowa, że musiałem się odsunąć, inaczej sam miałbym zaraz promile we krwi :))).
Z OSTATNIEJ CHWILI!!!
W międzyczasie w działania dywersyjne, utrudniające i opóźniające wyjazd włączył się on, którego nazywam "Master of Puppets" (więcej w komentarzach).
Oto on:
Rower:Koza
Dane wycieczki:
19.40 km (4.00 km teren), czas: 00:59 h, avg:19.73 km/h,
prędkość maks: 49.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 363 (kcal)
Badania wytrzymałościowe lampy.
Wtorek, 14 sierpnia 2012 | dodano: 14.08.2012Kategoria Szczecin i okolice
Po wywrotce Basi w czasie sobotniej wycieczki przez Müritz National Park i mającej w jej trakcie demolki Basiowego kolana i przedniej lampy diodowej Basta Axa (duża strata, duża), w niedzielę zabrałem się za jej lepienie (lampy, nie Basi, na lepieniu Basi się nie znam).
Dziś pojechałem szukać wertepów i bruku, żeby maksymalnie wytelepać "zlep".
Na razie wszystko trzyma się kupy, choć to jeszcze o niczym nie świadczy, bo dystans wielki nie był i pęknięcie zmęczeniowe może pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie.
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 124 (kcal)
Dziś pojechałem szukać wertepów i bruku, żeby maksymalnie wytelepać "zlep".
Na razie wszystko trzyma się kupy, choć to jeszcze o niczym nie świadczy, bo dystans wielki nie był i pęknięcie zmęczeniowe może pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie.
Rower:Prophete Touringstar
Dane wycieczki:
6.37 km (3.00 km teren), czas: 00:20 h, avg:19.11 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 124 (kcal)