MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Z Basią...

Dystans całkowity:10623.60 km (w terenie 1816.80 km; 17.10%)
Czas w ruchu:603:40
Średnia prędkość:16.72 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma kalorii:209454 kcal
Liczba aktywności:226
Średnio na aktywność:47.01 km i 3h 16m
Więcej statystyk

Dzień 5 wyprawy "Odra-Nysa". Helene See-Frankfurt (O)-Lebus-Kuestrin-Bleyen.

Środa, 22 sierpnia 2012 | dodano: 29.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Budzik nastawiony na 6:30, żeby jak najszybciej zawinąć się w trasę. Mimo groźnych zapowiedzi, nasz "Angel Team" znów czuwał i całe to burzowe tałatajstwo przesunął na zachód.
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.

Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?


Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.

Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".

Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.

Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.


Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.

Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).

Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))

Brama. Kościół Marienkirche.

Okoliczne zabudowania.

Dzwoneczek :).

Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).

Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.

Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.

Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.

Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.

Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).

Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.


Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.

Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.

Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.

W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.

Wioseczka bardzo schludna.

Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.


Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).

Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.

Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).

Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.

Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.

Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.

Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.


Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.

Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:

Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.

Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 62.34 km (4.00 km teren), czas: 04:27 h, avg:14.01 km/h, prędkość maks: 42.00 km/h
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Dzień 4 wyprawy "Odra-Nysa". Griessen - Guben / Gubin - Ratzdorf - Neuzelle - Eisenhuettenstadt - Helene See.

Wtorek, 21 sierpnia 2012 | dodano: 28.08.2012Kategoria Z Basią..., Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Wypadziki do Niemiec
Rano budzimy się bardzo wcześnie, bo zaraz po 6:00, kąpiemy i idziemy do dworku na śniadanie. Niestety, drzwi są zamknięte i musimy wracać, śniadanie jest podawane od godziny 8:30, w tej sytuacji możemy na spokojnie spakować się i przygotować rowery do wyjazdu.
Wreszcie podwoje dworku otwierają się i wchodzimy do wnętrza dworku, gdzie kierowani jesteśmy do sali jadalnej. Troszkę dziwnie czuję się w stroju rowerowym wśród tych żyrandoli, stiuków i obrazów obsługiwany przez kelnerkę, ale wiem też, że to śniadanie specjalnie dla rowerzystów.
Z nami na sali znajduje się jeszcze jedna para i sakwiarz, którego spotkamy potem kilka razy na trasie.
Śniadanie jest przeogromne, urozmaicone i bardzo smaczne, będzie się na nim dobrze jechało.
Przy płatności pani w recepcji wydaje mi 10 EUR za dużo, ale szybko ją poprawiam i widzę, że jest bardzo zadowolona, że nie sprzedała nam noclegu za 24 EUR :))).
Pan w recepcji przypominający podstarzałego Scootera (dla niewtajemniczonych - piosenkarz) poleca nam wizytę w Klasztorze Neuzelle tuż przy trasie i nocleg nad jeziorem Helenesee pod Frankfurtem, rzekomo wspaniałe miejsce. Na mapie faktycznie wygląda interesująco ;).
Ostatnia fotka na tarasie dworku (swoją drogą, wnętrza są dużo bardziej imponujące niż cześć zewnętrzna) i zjeżdżamy ostro ku Nysie, o dziwo w tym miejscu nawierzchnia jest znakomita (wspominam tu wczorajszy ciężki podjazd do Frau Mueller).

Na dole oglądamy jeszcze starą, ale wciąż działającą i produkującą energię elektrownię wodną i ruszamy w kierunku Guben.

Po drodze kilkakrotnie mijamy się ze spotkanymi wcześniej turystami i tak będzie na całej trasie.
Wreszcie dojeżdżamy do Guben. Miasto wywiera na nas bardzo pozytywne wrażenie i okazuje się być ładne i zadbane.

Dokładnie to samo mogę powiedzieć o polskim Gubinie tuż za mostem granicznym, widać że ma bardzo dobrego gospodarza.
To ratusz w polskim Gubinie.

W "Biedronce" robię zakupy, ludzie tu jacyś uśmiechnięci, pozytywni, widać całkiem nieźle się tu mieszka.
Przed sklepem spotykamy starszego z niemieckich sakwiarzy, któremu jeszcze niedawno łataliśmy z Danielem dętkę.
Okazało się, że w najbliższej miejscowości i tak podjechał do serwisu i ... wymienił obie dętki na nowe, z przodu i z tyłu :).
Chyba napracowaliśmy się na marne z Danielem ;).
W sumie jednak była to słuszna decyzja, bo pamiętam, że tylna guma była w dość żałosnym stanie i pewnie ciągle by facet kapcia łapał, a narzędzi i łatek użyć nie umie.
Po chwili przed ruinami kościoła mija nas sakwiarz, który razem z nami był na śniadaniu w Griessen.

Przed kościołem stoją kontenery budowlane, więc albo będzie remont albo zabezpieczenie ruin.
Przejeżdżamy na pięknie urządzoną Wyspę Teatralną należącą jeszcze do Polski.

Kiedyś był tu teatr i nawet uchował się przez kilka lat po wojnie prawie niezniszczony, z tym że parę miesięcy po wojnie ktoś go podpalił i tyle z niego zostało.

Objeżdżamy malowniczą wyspę i widoczną w głębi zdjęcia kładką przedostajemy się na niemiecką stronę, dołączamy do "Oder-Neisse Radweg" i ciągniemy na północ.
W wiacie, gdzie zatrzymujemy się na posiłek, ponownie spotykamy sakwiarza ze śniadania, podobnie jak my zmierza w stronę Frankfurtu.

Dalej trasa wiedzie jakiś czas lasami, co w połączeniu z wodą, którą polewamy non-stop głowy i koszulki daje nam momenty wytchnienia od upału.

Dojeżdżamy wreszcie do miejscowości Ratzdorf, gdzie przyjdzie nam pożegnać się z Nysą Łużycką wpadającą tu do Odry i z łużyckim klimatem i serdecznością, bo przyjdzie nam teraz podróżować przez Brandendburgię.


Lekko odbijamy z trasy na zachód i w Wellmitz zatrzymujemy się przed sklepem (był, działał!!!) na zakupy spożywcze.
Kończy nam się woda-kranówa w butelce, z której się polewamy w upale, ale przypominam sobie słowa Jarka "Gadzika:
- Gdzie znajdziesz najlepszy nocleg na dziko, wodę bez ograniczeń i święty spokój? Cmentarz! :)))
Jadę na miejscowy cmentarz, napełniam butelkę i ruszamy do klasztoru w Neuzelle, barokowej perełki Brandenburgii, przynajmniej tak napisano na tablicach, choć to de facto jeszcze Łużyce Dolne, ale zupełnie już się tego nie odczuwa, jak Nysą odciął :))).
Ten klasztor to coś w stylu naszej Św. Lipki, tyle że więcej tu turystów niż modlących się...choć zewsząd zjeżdżają się autokary z młodzieżą, więc może jednak.

Podjeżdżamy do kościoła pełnego przepychu "na chwałę Pana" ;).


Wnętrza wręcz ociekają złotem!

Nas jednak interesuje również inne, lokalne złoto - to piwo warzone w przyklasztornym browarze i sprzedawane w sklepiku przy nim.

Spodziewałem się jakichś kosmicznych cen, ale okazały się przystępne.

Zaopatrzeni w paliwo na resztę dnia próbujemy znaleźć szlak, który gdzieś zniknął.
Pytałem wcześniej o drogę niemiecką parę młodych sakwiarzy i otrzymałem wskazówkę.
Dobrze, że w międzyczasie buszowałem w przyklasztornym sklepiku.
Sakwiarze wracają i czekają na nas na skrzyżowaniu, okazało się, że wskazana droga była błędna i czuli się w obowiązku poczekać i błąd ten sprostować.
Przez chwilę jedziemy razem, a kiedy zatrzymujemy się na fotkę klasztoru z oddali, odjeżdżają. To nic, bo jeszcze wielokrotnie natkniemy się na siebie na trasie.

Dziś narzucamy większe tempo, bo mamy do przejechania blisko 100 km, czyli prawie 40 więcej niż zwykle robimy dziennie na tej wyprawie.
Zakonne piwo dobrze dodało energii.
Dojeżdżamy do Eisenhuettenstadt, szybka fotka i dalej w drogę, postojów było już bardzo dużo tego dnia.

Cóż z tego, skoro za miastem zatrzymujemy się na pyszne jabłka rosnące na wale przy trasie :).
Jedziemy dalej dość nudnym odcinkiem po wale przeciwpowodziowym, a nudę urozmaicają nam kąsające gzy - aż chciałem mapkę zrobić na Basi z oznaczeniem długopisem, które ukąszenie z jakiego miejsca trasy pochodzi :).
Dojeżdżamy do ostatniej większej miejscowości przed noclegiem w poszukiwaniu napojów na wieczór i wody.
Objeżdżamy całe Brieskow i nic, więc ruszamy dalej i...przy samym wyjeździe z miejscowości spory dyskont NORMA.
Znów jesteśmy uratowani :) !
Za Brieskow wspinamy się pod długi i stromy podjazd, a na szczycie naszym oczom ukazują się nadciągające potężne czarne chmury.
Sprawdzam pogodę, znów powtórka, burze i ulewy ?!
Objeżdżam najbliższą wioskę Lossow, wreszcie znajduję jedyne tam lokum, ale okazuje się, że wszystkie pokoje zajęte...
Nie ma rady, będziemy na campingu testować wytrzymałość naszego nowego namiotu, kiedyś trzeba, więc ruszamy nad jezioro Helenesee (grubo przereklamowane, jak się okaże).
Wkrótce lądujemy na tragicznym i drogim masowym campingu Eurocamp nad tymże jeziorem.
To nie tylko camping, ale i plaża i jakieś centrum rozrywki weekendowej.
Wokół tchnie klimatem dawnego DDR, teleportacja, jacyś faceci z fryzurami typu "plereza" z lat 80-tych.
Na wjeździe dowiadujemy się, że koszt na dwie osoby to aż 15 EUR i dodatkowo kąpiel płatna po 0,50 EUR za 3 minuty - dostajemy kodowany breloczek, za który muszę jeszcze wnieść kaucję 20 EUR. No cóż, dziś nie mamy specjalnego wyboru, wjeżdżamy i rozbijamy namiot. Z pobliskiej przyczepy rozlega się ryk meczu.
Idę się wykąpać, sanitariaty syficzne, łazienka brudna jak za komuny. Przytykam breloczek, woda leci, wyjmuję, żeby przestała, ale nie przestaje.
Licznik cyka, a ja nie wiem, co robić, stoję pod tym prysznicem jak mnie Pan Bóg stworzył, przecież nie wylecę szukać tak pomocy :))).
Stwierdzam więc, że przynajmniej sobie postoję pod gorącą wodą.
Po 3 minutach woda przestaje lecieć, ale ja jestem namydlony. Okazuje się, że chcesz czy nie, woda lecieć będzie przez 3 minuty i 50 centów pobierze.
Rozgryzłem mechanizm, teraz pozostaje się tylko płukać 3 minuty za kolejne 50 centów. Potem poinstruowana przeze mnie Basia wykąpie się już spokojnie.
W kranach przy umywalkach tylko zimna woda, żeby nie daj Boże ktoś się za darmo za dużo nie umył.
Jak podróżuję po campingach po Europie, takiej paranoi nie widziałem. Wolałbym zapłacić na wstępie więcej i nie stresować się tymi wynalazkami, innymi na każdym dużym campingu niemieckim, a przecież kąpiel ma odstresować.
Moje spostrzeżenie i rada - w Niemczech unikajmy campingów "masowych", polecam wyłącznie przydomowe i przy pensjonatach, czysto, cicho, miło i niedrogo.
Tym razem nie mieliśmy specjalnie wyjścia.
Idziemy na brzeg jeziora i piszemy w notesiku na stoliku w zamkniętej knajpie roboczą relację z całego dnia.
Potem pichcę zawartość słoika, który targałem tyle dni w sakwie, gdzie właśnie dzisiaj zdążył się rozszczelnić i siknąć sosem na dno sakwy.
Na szczęście to sakwa Crosso Dry, więc wystarczyło wypłukać wodą z płynem.
Czas spać...



Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 97.00 km (2.00 km teren), czas: 06:07 h, avg:15.86 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:33.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(12)

Dzień 3 wyprawy "Odra-Nysa". Sagar-Bad Muskau-Łęknica-Zelz-Forst (Baršć)-Sacro-Griessen.

Poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | dodano: 27.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś po przebudzeniu, śniadaniu i spakowaniu się przyjdzie nam pożegnać się z Danielem, który cofając się naszą wczorajszą trasą na Przewóz pojedzie do domu do Nowej Soli.
Na razie jednak czas na śniadanko i przygotowanie kanapek na drogę.

Słynny "podróżujący ogórek", którego dzień wcześniej dostaliśmy od Niemców za pomoc w łataniu dętki.

Szerokiej i równej drogi, Daniel, szkoda, że nie mogłeś dalej jechać z nami, bo lubimy Twoje towarzystwo...
Odcinek 110 km zajmie Danielowi 6 godzin i 20 minut, nieźle jak na objuczony rower i zwiedzanie.

Upał robi się ponownie niemiłosierny, więc zabieramy ze sobą "rowerową klimę", czyli butelki z kranówą do polewania głów i koszulek.
Działa znakomicie!
Ruszamy o 10:40 i dojeżdżamy do Bad Muskau (Mužakow po łużycku - jak widać).

Nim zaczniemy zwiedzanie przepięknego kompleksu parkowo-pałacowego "Muskauer Park", na moment przeprawiamy się granicznym mostem na polskie targowisko po zakup wody.
Jeden most, a wrażenie jakby się człowiek teleportował na inną planetę. Tego miejsca nie polecam na zwiedzanie :).
Pakujemy butelki i wracamy na niemiecką stronę.

Wjeżdżamy zadbanego parku i w oddali widzimy pałac Pücklera, który poświęcił znaczną część życia pielęgnacji i urządzaniu parku.

Wjazd do pałacu.

W końcu wspólna fotka.

Inne zabudowania w parku.

Pałac w oddali, Misiacz w pobliżu :).

Cały kompleks jest tak rozległy, że zwiedzanie na rowerach (wliczając w to popas) zajęło nam blisko 2 godziny!




Ponieważ zgłodnieliśmy, a atmosfera "disco-polo" targowiska za mostem nie pociągała nas ani trochę, zakupy na piknik zrobiliśmy w piekarni w Bad Muskau i wróciliśmy na posiłek do parku.

Zabudowania stajenne.

Prawdę mówiąc, to moglibyśmy siedzieć i siedzieć w tym parku, ale szlak na nas czekał i trzeba było ruszać.
Wyjazd z parku na trasę jest dość dziwny, przyszło nam pchać rowery pod ostrą górkę gruntową ścieżką, ot takie urozmaicenie.
Przez cały czas kierujemy się tymi znakami (uwaga, w parku ich nie ma, trzeba jechać wzdłuż Nysy po niemieckiej stronie).

Intryguje mnie język łużycki.

W Koebeln kontaktujemy się z moim bratem, który wraca z Gór Izerskich przez Bad Muskau.
Spotykamy się za wsią, wreszcie odzyskuję moje pozostawione w bagażniku rękawiczki i zyskuję też butelkę wody, bardzo się przyda, bo temperatura tego dnia sięgnie blisko 41 stopni!!!

Żegnamy się, mój brat zawraca, a my dalej podążamy rowerowym szlakiem.

Dobrze, że las od czasu do czasu daje schronienie przed skwarem.

W końcu docieramy do miasta Forst (po łużycku Baršć), gdzie rezygnujemy ze zwiedzania ogrodu różanego, jako że nie można wejść tam z rowerami.
Miasto Forst wywarło na nas ogromne wrażenie, ale nie dlatego, że jest piękne, o nie.
Wrażenie wywarła na nas jego powojenna historia, kiedy to miasto po niemieckiej stronie zostało odbudowane ze zniszczeń, natomiast po stronie polskiej, gdzie nie było mocno zniszczone...zburzono i rozebrano pół miasta aż do fundamentów, aby...pozyskać cegłę na odbudowę Warszawy.
Teraz jest to miejscowość-wioseczka Zasieki, naprawdę ciekawe informacje można znaleźć pod tym linkiem KLIK.
Przygnębiające...choć plany na przyszłość tchną optymizmem.
Pozostały resztki mostu w zasadzie donikąd, z drugiej strony są tylko drzewa i krzaki.


Tak obecna polska strona wyglądała przed wojną i pewnie zaraz po.

Przejeżdżamy przez nieciekawe blokowiska, tu i ówdzie snują się pełni marazmu mężczyźni z butelkami piwa w ręku, rzadko coś takiego widuję w Niemczech, bezrobocie tu musi być straszne. W oddali widać kościół.

Na szczęście uchowała się jako tako starówka i humory nieco się nam poprawiają.
Robimy zakupy wody i piwa na wieczór w Kauflandzie, tradycyjnie zjadamy lahmacun u Turka na rynku, uzupełniamy u niego wodą z kranu "butelkę-klimę" i wracamy na szlak.

Na niebie w oddali zaczynają gromadzić się dość przerażające chmury, wiatr robi się coraz silniejszy.
Sprawdzam zapowiedzi pogodowe i sytuacja przedstawia się dość przerażająco: potężne opady deszczu, burze i tornada (których drastyczne skutki obejrzymy następnego dnia)!!!.
Basia chce ciągnąć jeszcze dalej, aż do Gubina, ale w tej sytuacji odzywa się po raz kolejny mój "misi nos" i mówi stanowcze NIE !
Decydujemy więc, że dajemy sobie dziś spokój z namiotem, jeśli nie chcemy do domu wrócić drogą powietrzną i szukamy pensjonatu.
Najbliższy znajduje się w Griessen u Frau Mueller, szkoda tylko, że mapa nie wspomina, że aby się do niego dostać ze szlaku, należy wjechać dłuugą, katorżniczą i brukowaną ulicą o dużym nachyleniu, która wysysa z nas siły.

Kiedy docieramy do Frau Mueller przy Dorfstrasse 29, sympatyczna starsza pani z żalem oświadcza, że nie ma już ani jednego wolnego miejsca :(((.
Jest jednak bardzo uczynna i pomocna i dzwoni do Familienzentrum Griessen z zapytaniem, czy nas przyjmą.
Z niepokojem czekamy, aż szefowa tamże sprawdzi, czy uchował się jakiś pokój, a tymczasem grzmoty i chmury są coraz bliżej!
Wreszcie mamy odpowiedź!
Jest, jeden, jedyny pokój, ostał się i czeka już na nas!
Aniołkom, "misiemu nosowi" i Frau Mueller składamy wielkie dzięki!
Żegnamy się i zmierzamy na Dorfstrasse 50.
Familienzentrum okazuje się być miejscem należącym do klubu "Bett & Bike", organizacji bardzo przyjaznej rowerzystom, w tym cenowo.

Centrum składa się z kilku budynków, w których mieszczą się pokoje, a w tym był nasz, na poddaszu.

Pokoik niezwykle komfortowy, z kuchnią, łazienką i ubikacją.

Sympatyczna właścicielka (chyba nadal ta łużycka gościnność tu sięgała) wskazała nam miejsce do garażowania rowerów (nieco nie wyszło zdjęcie) oraz udostępniła pralnię na suszenie wypranych ciuchów.


Pobyt kosztować miał nas 34 EUR za dobę za 2 osoby z królewskim śniadaniem w willi-pałacu obok - koszt noclegu ze śniadaniem jest taki sam jak bez śniadania, więc wybór był oczywisty.
Daje to około 70 zł na osobę z wyżywieniem, spróbujcie znaleźć takie warunki i taki wypas za taką cenę u nas nad morzem w sezonie.
Siedząc w wiacie i sącząc piwko obserwowaliśmy dziwne zjawisko: na północy, południu, wschodzie i zachodzie szalała burza, przewalały się grzmoty, coś przerażającego, tymczasem nad naszym pensjonatem nawet wyszło słońce i do rana nic złego się nie działo, nawet kropla deszczu nie spadła.
Dziwne, dziwne...chyba ten nasz "taniec słońca" i nasi opiekunowie są coraz skuteczniejsi :))).
W każdym razie wielkie dzięki!

Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.

Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 66.67 km (5.00 km teren), czas: 04:38 h, avg:14.39 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1344 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Dzień 2 wyprawy "Odra-Nysa". Klingewalde - Ludwigsdorf - Rothenburg - Podrosche (Przewóz) - Sagar.

Niedziela, 19 sierpnia 2012 | dodano: 26.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś niedziela. Wstaję o godzinie 7:00, a wraz ze mną słoneczny dzień. Basia jak zawsze kocha sen, ale w końcu też się przeciąga.
Kąpiemy się, jemy śniadanie, a Daniel dokumentuje nasze niespieszne zwijanie obozowiska, chyba tylko on jest w stanie wytrzymać nasz styl "slow" ;).

Fotografuję jeszcze dla celów dokumentalnych jakość zaplecza kuchenno - sanitarnego.

Jak ktoś ma chęć, to może zamówić śniadanko za 5 EUR.

Wszystko mieści się w tym budynku.

"Już" o 11:00 ruszamy, gdy pojawia się problem z poluzowanym siodełkiem Basi. To już normalne, że odkąd Basia jeździ, zawsze coś musi się dziać z jej siodełkami, bez względu na to, jakie ono jest. Gdy reguluję luz, zauważam, że pękło jedno z mocowań usztywniających. W tej sytuacji jak zawsze najlepsi są przyjaciele każdego rowerzysty, plastikowe opaski zaciskowe typu "zip" (dzięki temu do dziś nie zespawałem bagażnika, który pękł w jednym miejscu w trakcie wyprawy z Danielem na Rugię, a opaski mają się nadal dobrze). Mocuję wspornik i po pożegnaniu z gospodarzem wreszcie ruszamy.
"Oder-Neisse Radweg" posiada czasem urozmaiconą nawierzchnię i nie zawsze jest to asfalt (choć głównie), tym razem mamy ze 2 km szutrówki, w tym część ostro pod górę, a upał zaczyna robić się niemiłosierny, temperatura na liczniku wskazuje wartość 39 st.C.

Dojeżdżamy do wioski Ludwigsdorf, gdzie przy młynie znajduje się knajpa dla rowerzystów.

Spotykamy Niemców z sakwami, ojca z synem, starszy z nich bagaże ciągnie na przyczepce typu "extrawheel". To nie będzie nasze jedyne spotkanie dziś ;).


Powoli asfaltówką dojeżdżamy do miejscowości Zadel, gdzie szlak odbija na "las czarownic", my jednak w międzyczasie robimy sobie popas w całkiem normalnym lesie.


Wreszcie dojeżdżamy do magicznego lasu, do którego wtaczamy się przez magiczną bramę.

Domek Baby Jagi i ... czy to czasem nie ona we własnej osobie? ;)))

"Babojagomobil" ;).

Las czarownic rozpościera się na przeogromnej przestrzeni, to nie jest kilkaset metrów kwadratowych, ale wielki obszar!

W upale toczymy się dalej przez piękne lasy i pola...ale co to?
W tym właśnie upale, w środku lasu rowery prowadzą spotkani przez nas w młynie Niemcy, starszy ma gumę w tylnym kole.
Reszta niemieckich turystów tym razem przejeżdża obok "ofiar" obojętnie, ale my się zatrzymujemy i pytamy czy potrzebna jest pomoc?
Chętnie ją przyjmują i zabieramy się z Danielem za naprawę, bo żaden z Niemców nie ma zielonego pojęcia, co robić. Zdumienie nasze jest tym większe, że wiozą łatki, wiozą klej, ale nie wiedzą jak ich użyć i nie mają nawet ani jednej zapasowej dętki!
Ba, niespecjalnie wiedzą jak odkręcić mocowanie "extrawheela" i jak zdjąć koło!
Cóż, sieć serwisów na trasie jest dość gęsta, jednak to środek lasu i niedziela.

Ponieważ pan posiada nieprzebijalne, ale za to piekielnie twarde opony Schwalbe Marathon Plus, na widok podsuwanych mi łyżek lekko się uśmiecham (przeszedłem przez to kiedyś), gną się i są gotowe do pęknięcia lada moment.
Rozwijam swój zestaw narzędziowy, a panowie stwierdzają, że jesteśmy chyba mobilnym serwisem. :)
Wyciągam łyżki serwisowe "Perdrosa" i raz dwa ściągam oponę, a Daniel zabiera się za łatanie dziury, która oczywiście nie mogła pojawić się od strony takiej opony.
Pękła opaska gumowa i szprycha rozorała dętkę. W tym czasie młodszy Niemiec zapisuje nazwę łyżek.

Okazuje się, że zestaw do łatania oferowany przez Niemców posiada tubkę kleju, tyle że pustą, więc korzystamy z zestawu Daniela.
Po szybkim i sprawnym pokazie praktycznym i napompowaniu koła Niemiec sięga po portfel i wyciąga 10 EUR.
Oczywiście odmawiamy, ale on nie może tego pojąć i wciska banknot do Basi sakwy, Basia zaś wyciąga i wciska do sakwy starszego Niemca.
Tłumaczę im, że pomagamy bo jesteśmy na szlaku i to normalna turystyczna solidarność, a nie biznes na dwóch kołach.
W końcu dajemy sobie wcisnąć ogórka na mizerię na kolację, żeby miał satysfakcję. Swoją drogą, ogóreczek przejedzie z nami co nieco. ;)))
Dojeżdżamy do Rothenburga, małego malowniczego miasteczka.

Czujemy głód i zamawiamy u Turka "lahmacun", czyli po naszemu tzw. pizzę turecką.

Jest gorąco i w oczekiwaniu na potrawę warto się schłodzić lokalnym produktem.

Lahmacun jak zwykle jest pyszny, sycący i niedrogi. Tej potrawy będziemy cały czas szukać na trasie ;).
Po posiłku zbieramy się w dalszą drogę.

Jadąc, patrzymy na powietrzne ekwilibrystyki wyczyniane przez paralotniarza, choć żartujemy, że przy takich wywijasach to może być kitesurfer porwany przez wiatr z wód okalających wyspę Rugia ;))).
Cały czas towarzyszy nam Nysa Łużycka.

Podobnie jak Niemcy nie mają specjalnego pojęcia o łataniu dętek (dzięki temu wiele osób ma tam pracę, ścisła specjalizacja), tak samo nie za bardzo mają pojęcie o zwierzynie.
W ostatnich czasach na Łużycach znacząco wzrosła populacja wilków.
Przy drodze natknęliśmy się na jedną z ich ofiar, nie wiem po co wystawioną przez leśników przy trasie (ku przestrodze?) wraz z tablicą informującą o sprawcy (wolf = wilk).

Tymczasem jedna z Niemek czyta napis, patrzy na łanię i stwierdza:
- Wilk! Jaki wielki! :)))
No cóż...
Ruszamy dalej.
Zatrzymuję się przy tablicy miejscowości opisanej w dwóch językach, niemieckim (Podrosche) i łużyckim (Podrożdż).
Ciekawe, czy ktoś z mieszkańców jeszcze używa tego dawnego języka?

Po granicznym moście wjeżdżamy na zakupy do polskiej wioski Przewóz, gdzie zaopatrujemy się w sklepiku o "oryginalnej" nazwie :).

Przy okazji pozdrawiamy ekipę rowerzystów z PTTK, która zatrzymała się w tym samym celu...choć chyba to zbędne, bo nigdy tej relacji raczej nie przeczytają ;).
Wracamy do Niemiec i jedziemy w stronę Bad Muskau (Mużakow).
Choć zbliża się wieczór, Basia i Daniel chcą:
- dojechać do Bad Muskau
- zwiedzić tamże ogromny kompleks parkowo-pałacowy (uczciwe 2 godziny zwiedzania)
- wyjechać kawał drogi za Muskau
- szukać noclegu
... i robić wszystko na wariata w półmroku zamiast jutro na spokojnie i chyba spać w krzakach bądź jechać w nocy - zawyrokował mój "misi nos" i się zbiesiłem!
Zostawiam Basię i Daniela w środku wioski i jadę po niej krążyć w poszukiwaniu noclegu - jak znajdę i się wszystkim spodoba - zostajemy, jeśli nie, jedziemy dalej.
Znalazłem takie oto poletko namiotowe:

Przydomowe oczywiście, z trawką jak na polu golfowym, odgrodzone iglakami...

...zapewniające ochłodę...

...czyste i schludne sanitariaty i łazienkę...

...możliwość relaksu (w cenie).

Powiem tyle, że oboje nie stawiali specjalnego oporu, aby tu zostać, co więcej stwierdzili z Basią:
- Popatrz, jakie fajne miejsce znaleźliśmy! ;)))
No ładnie!
Co za łosie jedne!
Ten typ po lewej to nawet do basenu też wlazł za mną i już nie myślał o nocnym zwiedzaniu Bad Muskau :))).


Serdecznie polecamy to miejsce, gospodarze sympatyczni i serdeczni (jak większość ludzi na Łużycach, czego nie powiem potem o Brandenburgii), zainteresowanym podaję namiary:

http://www.pension-winkelhof.de/anfang.php

Koszt: 5 EUR od osoby, 5 EUR za rozbicie namiotu, to chyba przyzwoita cena jak na takie warunki? ;)

Kąpiemy się, pijemy piwko, pitrasimy kolację i po dłuższych rozmowach i obserwacji gwiazd wsuwamy się do namiotów.

Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.

Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 67.46 km (10.00 km teren), czas: 04:02 h, avg:16.73 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:39.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1347 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Dzień 1 wyprawy "Odra-Nysa". Hradek-Zittau-Goerlitz-Klingewalde.

Sobota, 18 sierpnia 2012 | dodano: 18.08.2012Kategoria Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią..., Wypadziki do Niemiec
Rowerowa wyprawa moja i Basi "Misiaczowej" szlakiem "Oder-Neisse Radweg", a właściwie to szlakiem Nysa-Odra w dniach (17)18-24.08.2012 przeszła właśnie do historii.
Na rowerach spędziliśmy 7 dni, przejechaliśmy blisko 500 km...ale to chyba nie czas na podsumowanie, a na rozpoczęcie opowieści :).
Plany wyjazdu snuliśmy z Basią już rok wcześniej, ale jakoś się nie udało, może i dobrze, bo w tym czasie Basi kondycja wzrosła bardzo mocno.
Pierwotny plan zakładał wyruszenie do Zittau pociągiem kolei niemieckich w sobotę ze Szczecina i tu za pomoc w znalezieniu połączeń chcę bardzo podziękować Markowi "Dornfeldowi".
Szczęśliwie się jednak złożyło, że mój brat na jakiś czas został "słomianym wdowcem", więc zapytałem, czy miałby chęć nas podrzucić samochodem z rowerami do Zittau, a samemu potem spędzić czas na wędrówkach po górach.
Pomysł nr 1 chwycił i brat się zgodził, dzięki!
Potem przyszedł mi do głowy pomysł nr 2: przecież po drodze do Zittau można jechać przez Nową Sól, przechwycić tam Daniela, żeby choć przez weekend pojechał razem z nami, a wiem, że miał od dawna dużego smaka na tamten rejon :).
Co więcej, Nowa Sól leży praktycznie na trasie do Zittau, więc pozostało tylko zapytać Daniela, czy ma chęć na choć część wyprawy - miał ;)!
Pozostało mi teraz zorganizowanie dodatkowej, trzeciej szyny na bagażnik rowerowy dla Daniela i tu jak zwykle niezawodny okazał się Jarek "Gadzik", wielkie dzięki!
Specjalne podziękowania to się w ogóle należą ekipie naszych aniołów-stróżów ;))), która podjęła się walki z wrednym chochlikiem "Master of Puppets", spacyfikowała go i zajęła się zapewnieniem nam fantastycznej pogody i fantastycznej wyprawy!
Ufff...cały czas jestem przy logistyce, a gdzie wyprawa?
No to do rzeczy!
***
Jest 17 sierpnia 2012, późne piątkowe popołudnie.
Ciągle coś się dzieje i nie możemy ruszyć, ze spalonej lodówki w czasie naszej nieobecności wycieka woda i zalewa sąsiadkę, więc mamy tym razem akcję "Powódź".
Niestrudzony "Master of Puppets" jeszcze dokazuje, ale jego godziny są policzone, team aniołów już wkrótce skutecznie się nim zajmie :))).
Tymczasem sakwy spakowane, wszystko w zasadzie gotowe, a "spaloną" dzień wcześniej lodówkę i nocną akcję ratowania żywności spychamy na razie w niepamięć.
Na dachu Mazdy Krzyśka montujemy rowery, wrzucamy klamoty i ruszamy do Nowej Soli.

Tam czeka nas serdeczne przyjęcie przez Magdę i Daniela i wspaniały wieczór przy lokalnym produkcie, którego smak tak naprawdę Daniel poznał ... dzięki nam! :)))

Ja, mój brat, Daniel i "Lubuskie" :).

Spotkanie jest tak miłe, że przeciąga się do późna w nocy, co nie jest zbyt genialnym pomysłem, gdy się pomyśli o porannym wstawaniu, pakowaniu, przejechaniu naszymi drogami do granicy, zdjęciu i zapakowaniu rowerów i przejechaniu 60 km, zwiedzaniu i szukaniu noclegu, no ale cóż, taki jest czasem koszt uroczych wieczorów ;).
Poranek, 18 sierpnia 2012, wszystkie rowery załadowane na dach, można ruszać.


Podróż przebiega spokojnie, jednak ja w jej trakcie wpadam na pomysł nr 3!
Pierwotny plan zakładał rozładunek w Zittau i "wyskok" do pobliskiego Hradka nad Nisou w Czechach (żeby "zaliczyć" w trakcie podróży trzy kraje), ja jednak proponuję, czując "misim nosem", że rozładunek w Hradku będzie lepszy i pozwoli uniknąć krążenia rowerami "w te i we w te", sęk w tym, że jest sobota i MUSIMY zdążyć do Zittau przed godziną 13:00, gdzie w punkcie informacji turystycznej czeka na nas znakomita mapa "Oder-Neisse Radweg". Dużo kombinacji.
Tuż przed granicą zatrzymujemy się na punkcie widokowym, gdzie na przykładzie kopalni odkrywkowej "Turów" widzimy, jakich zmian w krajobrazie może dokonać przemysł.


Do Zittau wpadamy o 12:30 i oczywiście pojawia się problem z parkowaniem, tym bardziej, że na starym mieście odbywa się jakiś festyn. Zostawiamy więc brata w "jakimś" miejscu przy samochodzie, a sami gnamy do ratusza po mapę.
Uff, udało się! Mapa kosztuje 8,95 EUR, ale jest naprawdę warta swojej ceny, jest laminowana, niedrąca się, nienasiąkliwa, składana w harmonijkę i podaje atrakcje przy trasie, miejsca noclegowe i wiele innych ciekawostek.

Gdy wychodzimy z Basią z punktu informacji turystycznej, Daniel w najlepsze gawędzi sobie z koleżanką, którą akurat spotkał przed wejściem :))).
Mały ten świat.
Gnamy w te pędy do samochodu, bo kręci się Polizei i a nuż zaraz okaże się, że brat nie może stać, tam gdzie stoi.
Przemieszczamy się do Czech, do odległego o jakieś 6 km Hradka nad Nisou, gdzie objuczamy rowery sakwami.

Brat odjeżdża z moimi rękawiczkami w bagażniku, ech...a my dokonujemy ostatnich poprawek.

Początkowo trudno mi opanować ciężki niczym TIR rower, zwłaszcza, że mam sakwy z przodu, ale szybko się przyzwyczajam i ruszamy na rynek w Hradku.

Tu jeszcze wydaje się nam, że 24 st.C to upał, ale nie wiemy, jakie temperatury czekają nas wkrótce.
Być może jesteśmy albo "surowi" na szlaku albo część czeska trasy jest lipnie oznaczona, bo nie możemy znaleźć szlaku.

Kierując się nabytą mapą i zwiadem dokonanym przez Daniela, przekraczamy Nysę Łużycką.

Po drodze dowiaduję się, gdzie urzęduje niejaki Jozin z Bazin! :)))




"Łapiemy" szlak i wkrótce wjeżdżamy na terytorium Niemiec, gdzie zaczyna się typowa dla tego kraju ścieżka.
.
Wkrótce dojeżdżamy do punktu, gdzie stykają się granice Polski, Niemiec i Czech, na tzw. "trójstyk".

W tym czasie Daniel wpław forsuje granicę na Nysie :))).

Po chwili ruszamy w stronę Zittau, na moment wpadając na polską stację benzynową na małe zakupy spożywcze (tam wszystkie trzy kraje są "obok siebie"), wypijamy z Danielem po "Karmi" i po powrocie do Niemiec robimy zdjęcie pod tablicą z nazwą miasta. Jesteśmy na Łużycach.

Ze zwiedzaniem Zittau i fotografowaniem jest ciężko ze względu na festyn, ale widać, że miasto jest piękne.


Tymczasem...Daniel dostrzega budkę z Fischbroetchen, do której czym prędzej zmierzamy.

Buła z wędzonym śledziem smakuje znakomicie!

Uważny obserwator zauważy z lewej strony kadru, że skarpetki do sandałów to typowo europejska specjalność turystyczna (to był akurat Niemiec, nie jeden zresztą w ten deseń), więc niech się nasi rodzimi tzw. "kreatorzy" mody nie ośmieszają twierdząc, że po tym poznaje się Polaka-wieśniaka na zachodzie Europy.
Po tym to akurat poznaje się Holendrów, Niemców, Amerykanów oraz inne nacje z UE, a nie nas.
Jako, że festyn połączony był z występami wokalnymi jakichś wyjców, czym prędzej wracamy na szlak rowerowy.
Znakomicie oznakowanym objazdem rowerowym opuszczamy Zittau i wkrótce szlak doprowadza nas do wioseczki Hirschfelde, gdzie zauważamy charakterystyczne dla regionu budownictwo.



Wkrótce zmieniamy klimaty na bardziej związane z naturą i wjeżdżamy w malowniczą dolinę Nysy, której uroku nie oddadzą żadne zdjęcia.

Szlak - tym razem w formie ubitego szutru - wiedzie nad samym brzegiem rzeki.


Wkrótce doprowadza nas on do perełki regionu - klasztoru Marienthal.



Temperatura zaczyna wzrastać, a jako że i tu dziś odbywa się festyn (chyba jakiś weekend festynów mieli), więc siostrzyczki sprzedają z beczek zakonne piwo.
Takiej gratki sobie nie odmawiamy, tym bardziej że jest to w Niemczech najzupełniej legalne (do 1,6 promila na rowerze, dopóki jedzie się grzecznie, choć taka ilość wydaje mi się zgrozą).

Piwko jest zimne, znakomite, naturalne i nawet niedrogie!

Posileni boskim napojem wracamy na trasę i tu okazuje się, że Basia, ta sama Basia, która za piwem nie przepadała, a nawet po bezalkoholowym miękły jej nóżki, dostaje takiego kopa, że nie możemy się z Danielem nadziwić jej prędkości. Widocznie siostrzyczki mocno modliły się nad kadzią :))).
Jadąc przepięknymi terenami docieramy późnym popołudniem do Goerlitz, miasta posiadającego jedną z najpiękniejszych starówek, jakie widziałem.




W oddali widać wieże kościelne.

Słońce zbliża się ku horyzontowi, więc postanawiamy poszukać sklepu z lokalnym piwem i noclegu.
Sklepu jednak ani widu ani słychu, więc ruszamy w kierunku wsi Klingewalde, gdzie na mapie widnieje symbol pola namiotowego.
Tuż przed wioską ponownie niezawodnie zadziałał mój "misi nos", odbijam w zupełnie inną drogę i wyczuwam jedyne w okolicy źródło piwa "Landskrone" warzonego w Goerlitz :))).
- Nasze życie jest uratowane - rzekł trafnie Daniel :).

Cofamy się do Klingewalde, do drogi na pole namiotowe, jednak za diabła nie możemy go znaleźć. Pytam tubylców, nikt nic nie wie, niektórzy wysyłają nas w zupełnie inne kierunki, a drogowskazów żadnych. Zbliża się wieczór i prawdopodobnie pozostanie nam opcja spania na dziko, czego z Basią nie lubimy, bo po długim dniu w upale, kiedy zmęczony człowiek pokryty jest potem, solą, brudem i kurzem marzeniem naszym jest prysznic, a nie lepienie się do śpiwora, no ale jak trzeba to trzeba.
Na rozstaju dróg zostawiamy Basię i ruszamy z Danielem w różnych kierunkach na poszukiwania. Zagaduję babkę na podwórku, zdziwiona kręci głową, potem pokazuje mi niedorzeczny kierunek, ale wolę sprawdzić. Oczywiście nic tam nie ma. W tym czasie dzwoni do mnie Basia z dobrą informacją, że Daniel wytropił to ukryte pole namiotowe.
Okazało się, że generalnie jest to pensjonat z pokojami, który posiada też świetnie przygotowane miejsce na namioty, z wiatą, oświetleniem i dostępem do czyściutkich sanitariatów i łazienki i możliwością korzystania z w pełni wyposażonej kuchni.
Miły gospodarz objaśnia nam zasady korzystania z udogodnień, przynosi nam jeszcze do wiaty lampę świecową, płacimy w sumie 11 EUR za noc (za namiot, za mnie i za Basię) i po ożywczej kąpieli zasiadamy we trójkę do pysznego "Landskrona".
Zainteresowanym podaję adres (polecam):

Eberhard Grasse
Klingewalde 50A
02828 Görlitz, Neiße Klingewalde
Tel.: +49 35 81 31 07 09
Link do mapki: KLIK

Do uczty przyłączają się również komary, ale Basia jest przygotowana i raczy nas odpowiednim sprayem odstraszającym te krwiożercze paskudztwa.
Za chwilę po raz pierwszy wypróbujemy maty samopompujące zakupione w turystycznym sklepie Daniela i okażą się znakomite.
Przed nami pierwsza noc na wyprawie...


Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.

Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 61.09 km (20.00 km teren), czas: 04:04 h, avg:15.02 km/h, prędkość maks: 39.00 km/h
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1246 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(17)

Müritz National Park z przygodami...

Niedziela, 12 sierpnia 2012 | dodano: 13.08.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Dzień wcześniej (w sobotę) miałem jechać w 15-osobowej ekipie na wycieczkę Stralsund-Greifswald-Peenemünde-Anklam z wykorzystaniem niemieckich kolei. W wieczór przed wyjazdem poczułem jednak coś dziwnego, jakieś odpychanie wręcz od tego wyjazdu, co mi się nigdy wcześniej nie zdarzało. Nic to, zwaliłem to na karb zmęczenia i nastawiłem budzik na rano. Po przebudzeniu poczułem jeszcze większe odpychanie od tego wyjazdu i postanowiłem, że dobrze się nawet składa, bo mam sporo przygotowań do rowerowej wyprawy z Basią i odwołałem swoje uczestnictwo.
Czym było to przeczucie, nie wiem, w każdym razie dowiedziałem się, że jednego z uczestników Polizei ukarała mandatem 25 EUR za użycie komórki na rowerze, że Krzyśkowi „Monterowi" pękła kierownica i resztę trasy zrobił trzymając tylko pozostałą lewą połówkę (gratulacje za dzielność ;))) oraz, że plan i atmosfera całej wycieczki i zwiedzania Peenemünde "zdechły" dzięki jednemu uczestnikowi, który podobno uznał, że to co on chce jest ważniejsze, niż to co chce pozostałe 13 osób (opieram się na zeznaniach "poszkodowanego", więc do końca nie wiem, jakie były odczucia reszty) .
Skoro otrzymałem takie relacje od tych co pojechali, to dziękuję swojemu aniołowi-stróżowi, że nie pojechałem, choć w ciągu dnia odczuwałem pewien żal (za to podgoniłem z przygotowaniami).

Tyle tytułem przydługiego wstępu. Pozostała niedziela i niezrealizowany z powodu fatalnej pogody plan objazdu Pojezierza Müritz (przepiękne, ogromne), na który to objazd dużo wcześniej planowaliśmy po zapakowaniu się na samochód pojechać z Małgosią "Rowerzystką" wg trasy zaprojektowanej przez nią. Tyle tylko, że wtedy kiedy mogliśmy jechać we trójkę, padał deszcz. Dziś natomiast pogoda miała być przyjemna, za to Małgosia nie mogła z nami jechać. Pogoda jaka jest - każdy widzi - dzień też robi się coraz krótszy, więc "cykloza" sprawiła, że o 8:15 rano ruszyliśmy z Basią "Misiaczową" spod garażu do Waren. Przed nami było ok. 150 km jazdy samochodem (2 godziny).

Domyślaliśmy się, że Waren i jezioro Müritz są piękne, ale nie spodziewaliśmy się, że aż takie wrażenie na nas wywrą!


Okolica jest nie tylko piękna, ale też ma w sobie to "coś", jakiś klimat, którego nie psuły nawet spore ilości turystów spacerujących po uliczkach. Może dlatego, że mimo sporej ilości ludzi, na ulicę nie wylewał się jazgot muzyki z głośników, nie roznosił się smród przepalonego oleju, a w sklepikach na każdym rogu nie sprzedawano dmuchanych kół do pływania :).

Na uliczkach starówki w Waren obowiązuje też zakaz jazdy na rowerze w godzinach od 10:00 do 18:30.
Same uliczki są malownicze, mnóstwo na nich szachulcowych domów.



Ze starówki schodzi się do portu.


Odnieśliśmy wrażenie, że jezioro Müritz, chyba ze względu na swoją wielkość, traktowane jest trochę jak morze.

Zwiedzanie miasteczka trzeba było, choć z niechęcią, kończyć. Ruszyliśmy około 11:30, a przed nami było ok. 80 km po szlakach rowerowych (i tu proszę tego nie rozumieć jako idealnie gładkiej niemieckiej asfaltowej drogi dla rowerów) wiodących w dużej części przez tereny parku narodowego Müritz National Park.
Rychło okazało się, że 80 km nie zawsze jest równe 80 km :))).
Z początku było dość niewinnie, co rusz wyprzedzaliśmy grupki niemieckich rowerzystów (na marginesie taka uwaga - zauważyliśmy już dawno, że tam jeżdżą głównie osoby starsze, a prawie każdy kto jeździ - jeździ w stroju cywilnym, nie sportowym).

Około godziny 12:00 poczuliśmy chęć na kanapkę, więc zatrzymaliśmy się przy jednym z pomostów z widokiem na Müritz.

Nadal ścieżka była asfaltowa i zwodniczo gładka, może dlatego, że prowadziła na camping Ecktanen.

Po drodze minęliśmy malowniczą plażę.

Jako, że chodzi nam po głowach zakotwiczenie na nim (być może) w miesiącu "mniej turystycznym", więc postanowiliśmy na niego zajechać na rekonesans.
Nawet może być, choć do francuskich, gdzie każdy ma swoją wygrodzoną żywopłotem działkę z prądem to mu daleko (jak większości, które znam).

Troszkę się pokręciliśmy oceniając infrastrukturę, ale sierpniowy tłumek nas szybko wypłoszył i zagłębiliśmy się w park narodowy.
Słowo "zagłębiliśmy" można tu poniekąd traktować dosłownie, bowiem gruntowy szlak rowerowy jest miejscami podmokły i koła zapadały się w błocie.

Za chwilę nie był już podmokły i albo grzęźliśmy w piachu albo podskakiwaliśmy na wykrotach.
Nie twierdzę, że tak było cały czas, ale te niedogodności dało się odczuć. Na szczęście widoki są tam świetne.
Szlak przebiega też odcinkami twardszymi, obrzeżem lasu.


Do tego momentu było fajnie.
Potem humory nam siadły, widocznie "Master of Puppets" (jak nazywam jednego z boskich urzędasów, gnoja, który siedzi na chmurze i psuje ludziom życie albo zsyła deszcze na rowerzystów) nie chciał odpuścić.
W pewnym momencie przednie koło Basi roweru wylądowało w grząskim piachu i skręciło się o 90 stopni, a Basia wylądowała na ziemi.
Straty:
1) Basia uderzyła się w to samo kolano, które dopiero co skończyła leczyć. Prawdopodobnie cała kuracja i ból od nowa! Fuck you, Master of Puppets, fuck you!
2) Mamy też "w plecy" równowartość 100 EUR, bowiem przy skręcaniu kierownicy ułamała się przednia lampa diodowa typu "ksenon" (tak świeci...świeciła znaczy), a tyle taka lampa niestety kosztuje. Mój "VQRV" był tym większy, że do wyjazdu na wyprawę pozostało niewiele czasu (szybko ucieka), a nas czeka dodatkowy wydatek.
Nie będzie to wprawdzie 100 EUR, tylko mniej, bo przecież nie kupimy lampy wartej tyle co pół roweru i Basia musi się raczej cofnąć do epoki światła halogenowego.
Nie chciałem odcinać kabli (lampa wydaje mi się trudno- albo nierozbieralna) i z nadzieją, że jednak uda się coś pokleić, przymocowałem ją taśmą i zipem do linki i tak sobie dalej jechała.

Kiedy lepiłem nieszczęsną lampę, zaraz zatrzymali się niemieccy rowerzyści i zapytali, czy coś się stało i czy może pomóc (tak, możecie pomóc: weźcie jakąś starą rakietę V-2 i zestrzelcie chmurę, ma której siedzi ten gnojek "Master of Puppets").
W dość minorowych nastrojach ruszyliśmy dalej.
Najbardziej złośliwe jest to, że ta kupka piachu pojawiła się dosłownie kilkaset metrów, nim na dobre zaczęły się już takie trasy:

Dobrze, że widoki przepiękne są na tym szlaku i "odsysały" z nas stopniowo "VQRVA".


Minęły trzy godziny, a my mieliśmy za sobą dopiero 30 km!
Człowiek myśli, że jak zrobi sprawnie ponad 200 w jeden dzień, to 80 km to pestka, tymczasem nic bardziej błędnego.
Teren i spadek nastroju robią swoje.
Tymczasem zbliżaliśmy się - cały czas jadąc niebieskim szlakiem "Müritz Rundweg" - do miejscowości Rechlin.
Tam "zostałem zmuszony" przez Basię do wykonania kolejnego zdjęcia "marynistycznego" :))).

Trzeba było schować aparat i jechać dalej, bo czas płynął szybko i chcieliśmy przed nocą wrócić do domu w Szczecinie.
Minęliśmy południowy skraj jeziora i po popasie w Vipperow skierowaliśmy się (w zasadzie to szlak nas skierował) na Zielow i Ludorf.
Do Zielow szlak przez 2 km wiedzie trasą niczym "skróty" Krzyśka "Montera”, malowniczą wprawdzie, ale nieziemsko trzęsąca rowerem ścieżką z ażurowych płyt.

Zielow to kolejna malownicza wioseczka na trasie z interesującym kościołem szachulcowym.

Z Zielow już dobrą drogą dojechaliśmy do przepięknej wioseczki Ludorf.

Normalnie aż musiałem gwałtownie zahamować, bo takiego kościoła to jeszcze nie widziałem!
Przeciekawy kształt i tylko żałuję, że ten fragment musiałem robić pod słońce.

Inne ujęcie.

Wąskie wejście do kościółka (na szczęście jeszcze się mieszczę;))).

Naszym następnym celem na trasie była miejscowość Röbel, do której pojechaliśmy najkrótszą trasą, rezygnując z żalem z wijącego się brzegiem jeziora szlaku, co pozwoliło zaoszczędzić 5 km i uniknąć możliwej jazdy terenowej.
Prawda jest taka, że te 80 km to jest trasa na dwa dni, jeżeli chce się chłonąć uroki każdego miejsca i zwiedzać piękne miejscowości.
Nie inaczej było w Röbel. Jeżeli napiszę, że miasteczko jest piękne, malownicze i klimatyczne, to na pewno będę się powtarzał, ale...no takie ono jest.
Przejechaliśmy przez historyczne centrum, niestety, omijając sporo zabytków (czas).


Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na marinę...i do czyściutkiej i o dziwo darmowej toalety.

Znów z żalem musieliśmy ominąć część szlaku "Müritz Rundweg" i zamiast na Marienfelde, skierowaliśmy się bezpośrednio na Waren, na szczęście i tu wiedzie doskonała droga dla rowerów.
Na postoju zamieniłem kilka słów z dalekimi krewnymi, większość się na mnie wypięła :))).

Jadąc, myślałem sobie, że gdybym sugerował się wyjątkowo nietrafnymi ostatnio prognozami pogody, gdybym uwierzył w zapowiadane opady, wtedy ominęłyby mnie takie widoki (no i gdzie tu deszcz?).

Dobrze, że tak dumając nie straciłem spostrzegawczości, bowiem w miejscowości Klink między drzewami alei dojazdowej mignęło mi coś niesamowicie interesującego.
Zawołałem Basię, która mknęła dalej i ... naszym oczom ukazał się taki oto widok:

To zamek Klink, w którym obecnie mieści się luksusowy hotel.
Warto było odbić z trasy na chwilę.
Z zamku zjechaliśmy do jeziora Müritz, które w końcu trzeba było przywitać osobiście i dotknąć (woda czysta-przejrzysta).

Przy wyjeździe z Klink znajduje się kolejny hotel w zabytkowym budynku.

Nie "niepokojeni" więcej przez liczne atrakcje dojechaliśmy do przedmieść Waren.
Tam zaskoczyło nas coś takiego jak ulica wyłącznie dla rowerów - podkreślam ULICA, a nie ścieżka - samochodami mogą dojeżdżać tam do posesji wyłącznie mieszkańcy!

Jak się okazało, uliczka ta przywiodła nas bezpośrednio do ulicy, na której pozostawiliśmy swój samochód.
Ponieważ rano wjeżdżałem od przeciwnej strony, nie mogłem widzieć znaku na odległym końcu ulicy, że postój tam dozwolony jest do 3,5 godziny i trzeba wystawić specjalny papierowy/plastikowy zegar na szybie, gdzie zaznacza się godzinę przyjazdu. Z niepokojem obszedłem samochód w poszukiwaniu blokady - nie ma, zajrzałem pod wycieraczkę - mandatu nie ma. No, w ogóle dobrze, że samochód był, a nie został odholowany :).
Może to dlatego, że niedziela, a może akurat tam się tego nikt nie czepia?
W każdym razie najwyraźniej "Master of Puppets" przysnął i nie wyciął nam kolejnego figla.
Korzystając z senności tego gnojka, pomknęliśmy jeszcze do portu, gdzie zamówiliśmy po porcji lahmacun, zwanej chyba przez i dla Europejczyków pizzą turecką :))).
Była tak pyszna, że jedną zabraliśmy jeszcze do domu!

O godzinie 18:30, po załadowaniu rowerów na dachy i zabezpieczeniu resztek lampy ruszyliśmy do Szczecina, do którego dotarliśmy po 2 godzinach mojej jazdy i Basiowego snu :).
P.S. Natężenie „klimatyczności” tych rejonów jest dla mnie porównywalne z Rugią, choć to oczywiście inny klimat, ale to sprawia, że ja tam jeszcze wrócę !!! :))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 82.00 km (40.00 km teren), czas: 04:56 h, avg:16.62 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1680 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(13)

203 km w jeden dzień - czy to ostatnie słowo Basi "Misiaczowej? :)

Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano: 05.08.2012Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W czasie jazdy po mojej głowie przewijały się różne tytuły na ten wpis, ale jak zwykle większość wyleciała mi z głowy.
Basia "Misiaczowa" już od pewnego czasu wspominała o chęci pobicia swojego życiowego rekordu, co jest tym bardziej godne podziwu, że dopiero ponad rok temu zakupiłem jej rowerek.
Coś czuję, że moje własne rekordy z czasem mogą być poważnie zagrożone...i nie żartuję!
Oczywiście sierpniowa pogoda jest teraz bardziej jesienna niż letnia i parę wcześniejszych "tajnych" prób nie wyszło.
***
Co robi normalny człowiek w sobotę po intensywnym tygodniu pracy?
Śpi długo i wypoczywa (a już na pewno, gdy prognozy są do dupy).
Co robi dwójka Misiaczów ogarniętych wirusem cyklozy?
Nastawia budzik na 3:00 nad ranem, przygotowuje prowiant i o 4:25 rusza spod garażu w ciemną i naprawdę chłodną noc, na dodatek pełną wrednej, dobierającej się do zadu i osiadającej na wszystkim zimnej mgły.
Na dodatek ja tak się przejąłem pomysłem Basi, że w zasadzie przed wyjazdem przespałem tylko jedną, jedyną godzinę, do tego tłukąc się na łóżku, czego skutki widać na mojej twarzy na poniższym zdjęciu.

No to ruszamy.
Aby unaocznić, jak "przyjemnie" było o poranku, poniżej nieco ziarnista fotka cyknięta bez lampy na ul. Cukrowej.

Następnie skręcamy na Będargowo i w lepkiej i zimnej ciemności wspinamy się na górkę, prowadzącą do granicy w Ladenthin.
Już teraz Basia zadziwia mnie tempem podjazdu. Taka prędkość pod tę naprawdę długą górę nigdy wcześniej jej się nie zdarzała.
Przekraczamy granicę i tam za chwilę czeka na nas nagroda, 3 kilometry zjazdu do Schwennenz. Mało więc pedałujemy i dygoczemy z zimna. Kolejny przystanek, trzeba się cieplej ubrać...i tak będzie na zmianę przez większość dnia.
Wreszcie pojawia się brzask...i trzeba się rozbierać.
Przejeżdżamy przez Grambow i przed Linken skręcamy w boczną drogę na Grenzdorf.
Mgła snuje się po niebie i skoszonych polach, a tymczasem Misiacz wydurnia się i robi miny filutka do aparatu.

Nim spakowałem aparat, Basia rusza ostro w stronę Gellin i jedyne co mogę, to spróbować ją jeszcze złapać zoomem aparatu, który wyciągam ponownie.
Ciekawa impresja nawet wyszła.

Na niebie pojawiają się różne interesujące zjawiska.

Światło niczym po wojnie atomowej.

No dobra, czas jechać i gonić uciekinierkę :).
Wilgoć ścieka nam z nosów, włosów i rowerów, kiedy dojeżdżamy do Ploewen, skąd zagłębiamy się w las wiodący do Boock...ale, ale, co to?
Czy nam się wydaje, czy z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu? Czy nasza wycieczka znów się zakończy nim się na dobre rozpoczęła?
Na szczęście ten deszcz był jedynie wersją "demo" tego, co miało jeszcze nastąpić lub tzw. "zwiększoną wilgotnością powietrza", jak ulewę ostatnio określi Jarek "Gadzik" :))).
Opad ustał za moment w Boock, skąd skręcamy szlakiem rowerowym bezpośrednio na Rothenklempenow. Widok zlanej wodą szosy nie wzbudza u nas entuzjazmu ani specjalnej nadziei, że tym razem się uda. Tu musiało przed chwilą przejść jakieś oberwanie chmury, przed którym cudem chyba umknęliśmy.
Za Rothenklempenow podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej, mimo, że na zachodzie grzmi i nadciągają sinoszare chmury.
Szczęście znów nam sprzyja i w ostatniej chwili wpadamy do wiaty w Koblentz.
Zwiedzanie tej wiaty zajęło nam ok. 20 minut, w końcu to rozległy obiekt ;))).

Deszcz ustał i mokrą drogą ruszamy na Krugsdorf i nie zatrzymując się kierujemy się na Friedberg, bo jak mówi jeden z naszych kolegów "nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności" ;).
Jest to oczywiście żart, bo mimo tego, że próbuje upolować nas burza, jedzie się przyjemnie, spokojnym tempem do 20 km/h i bez zbędnego rwania tempa.
We Friedbergu wychodzi takie słońce, że musimy kompletnie się przebrać w letnie stroje i tak odziani, przez Viereck zmierzany do Torgelow. Ścieżka piękna, gładka i pusta, 14 km rowerowego raju, który na ten czas dla dodania sobie sił i animuszu uzupełniamy słuchając muzyki (każdy swojej na mp3). To podkręca tempo i wkrótce dojeżdżamy do rogatek Torgelow, w którym już bywaliśmy ("nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności":))), więc odbijamy bezpośrednio na Eggesin i Ueckermunde.
Robi się coraz bardziej gorąco.
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie Basia domaga się zdjęcia, żeby coś z tej trasy jednak potem można było obejrzeć.
Sadza więc Misiacza na świni i tak to wygląda.
Misiacz na świni ;).

Zachodzę jeszcze na moment do Turka, gdzie liczę na zupę gulaszową, ale niestety, ma on głównie dania stałe, w tym pyszny kebab, który jednak nie jest wskazany (za ciężki na taką trasę). Zjadamy więc po garści biszkoptów i ruszamy na Moenkebude i Leopoldshagen.
Moenkebude to bardzo ładna i klimatyczna miejscowość z mariną, w której na razie się nie zatrzymujemy, ponieważ wg wyliczeń 100 km osiągniemy w Leopoldshagen, gdzie planujemy nawrotkę.

Nie wiadomo skąd, dostajemy zastrzyku energii i zwiększamy tempo do 25 km/h, może dlatego, żeby mieć już nawrotkę za sobą.
Planujemy, że wzorem Jarka "Gadzika" klepniemy tablicę i zawrócimy :))).

Okazuje się jednak, że w Leopoldshagen licznik wskazuje około 98 km, więc zapada decyzja, że podciągniemy jeszcze kawałek do kolonii Gruenberg. Samo Leopoldshagen to raczej nudna i schludna wioska-kiszka. W Gruenberg na liczniku pojawia się 100 km i po krótkiej przerwie w cieniu drzew zawracamy. Trasę w międzyczasie przecina niezliczona ilość rowerzystów-skawiarzy, przemierzających szlak "Oder-Neisse Radweg". Widać, że u Niemców sakwiarstwo to wręcz dyscyplina narodowa.
Zawracamy i dostajemy silny wiatr w twarz, co nie wróży za dobrze kolejnej setce, którą mamy do pokonania. Ustawiam więc Basię za swoim kołem i w tempie 20 km/h ciągniemy do Moenkebude, gdzie na malowniczej przystani planujemy dłuższą przerwę.
Na miejscu pięknie jak zawsze.

Jest to jednak sezon i po terenie mariny snuje się sporo żeglarzy i turystów, tym bardziej, że na jej terenie znajduje się plaża.

Na razie jednak mamy czas na popas w wiacie przy nabrzeżu.

Nieco rozleniwieni ruszamy ponownie na Ueckermunde i z niepokojem nasłuchujemy grzmotów i obserwujemy gromadzące się nad miastem stalowe chmury.
Czyżby znowu burza rozpoczęła polowanie na Misiaczów?
Swoją drogą, żadna z prognoz nie zapowiadała takich nawałnic, jaką widzimy w oddali, czyżby tak synoptycy rozumieli określenie "lekkie przelotne opady" :)?
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie zastajemy podniesiony most zwodzony. Może i dobrze, bo w tym czasie nawałnica poszła na wschód i znów pojawia się błękitne niebo.
Po podniesieniu mostu zajeżdżamy jeszcze na zakupy po picie do sklepu EDEKA przy drodze na Altwarp. Dobrze, że w ogóle jest. Jazda po Niemczech ma taki mankament, że nie ma w każdej wiosce czy miasteczku klikudziesięciu sklepików jak u nas, trzeba znaleźć większe miejscowości i to nie w niedzielę, bo pozamykane, więc jeśli ich nie ma, to czasem rower wygląda na starcie jak tankowiec pełen napojów, a to waży sporo.
Po zakupach ruszamy na uprzednio zaplanowaną trasę do Altwarp.
Wiatr na tym wyjeździe mamy nadal wyjątkowo stabilny, bo:
- wieje w twarz, gdy jedziemy na północ
- wieje w twarz, gdy jedziemy na południe
- wieje w twarz, gdy jedziemy na zachód
- wieje w twarz, gdy jedziemy na wschód
Na szczęście gdzieniegdzie pojawiają sie zalesione odcinki i tam jest łatwiej.
Przejeżdżając przez Bellin stwierdzamy ze zdziwieniem, że dawno temu rozpoczęta budowa ścieżki do Warsin nadal jest rozgrzebana, a spora jej część jest budowana z kostki.
Dalej przejeżdżamy przez nadal rozgrzebaną budowę drogi w Warsin i wskajujemy na piękne 6 km asfaltowej ścieżki do Altwarp.
Tym razem nie zamawiamy Fischbroetchen ani bezalkoholowego Erdingera, ponieważ jest to za ciężkie jedzenie na taki dystans.
W porcie nie ma mojej ulubionej łódki, więc zadowalam się uchwyceniem w dwóch ujęciach wypływającego kutra.


Kiedy fotografuję nabrzeże, z niepokojem dostrzegam nad masztami jachtów niepokojący widok.
Znowu polowanie?

Rybak z Altwarp.

Opuszczamy tę malowniczą miejscowość i dojeżdżamy ponownie do Warsin, skąd skręcamy na szutry i asfalty wiodące przez las do Rieth.
Tymczasem od zachodu zmierza na nas potężna chmura burzowa i rozlegają się grzmoty. Teraz chyba już nie umkniemy i nie będzie się gdzie schować.
Na rozstaju dróg okazuje się, że anioły nam sprzyjają i w momencie, gdy spadają pierwsze krople, chowamy się pod napotkaną wiatę-grzybek.

Burza jest jednak podstępna i nie ustaje w knowaniach. Kiedy już wydawało się, że odeszła - ruszyliśmy.
Nie minęło wiele czasu, gdy lunęło z impetem. Dobrze, że nie było to epicentrum, a jedynie jakiś ogon tej nawałnicy!
Jak mówię: "Nie ma złej pogody, są tylko nieprzygotowani rowerzyści", więc czym prędzej wyjęliśmy pelerynki, nakryliśmy nimi siebie i rowery i stojąc przeczekaliśmy największy atak ulewy.

W międzyczasie ulewę pod naszymi pelerynkami przetrwała chmara komarów, dotliwie gryząc zwłaszcza mnie.
Deszcz ustał i ruszamy do Rieth.

Po dojechaniu do Rieth i szybkich obliczeniach okazuje się, że po dojechaniu do domu Basi do rekordu zabraknie kilka kilometrów, więc odbiliśmy na moment na przystań w Rieth.

Tym razem odpuszczamy sobie jazdę do Hintersee przez las. Jesteśmy i tak ubłoceni i trasa po szutrach po burzy nie byłaby najlepszym pomysłem.
Wybieramy więc asfalt do Ahlbeck, skąd skręcamy na Gegensee i Hintersee.
Kiedy dojeżdżamy do Hintersee, widzimy, jak od zachodu - na tle błękitu nieba - zbliża się do nas kolejna wściekła chmura.
To dobry motywator, żeby zwiększyć tempo i za Dobieszczynem jedziemy równym tempem jak dwa uciekające roboty.
Ja zatrzymuję się na chwilę, żeby zjeść coś słodkiego, a Basia jedzie dalej. Choć zna teorię, to niepomna moich ostrzeżeń ("na takim dystansie trzymamy równe, dobre dla siebie tempo, bez szarpania"), uciekając przed burzą sama sobie podkręca tempo na 27 km/h - co dla burzy w sumie jest bez znaczenia - a co po takim długim już dystansie mogło u niej doprowadzić tylko do jednego. Kiedy ją doganiam, opada z sił i jedziemy w tempie 17 km/h.
Sytuacja poprawia się za Pilchowem, kiedy tuż za naszymi głowami rozlega się grzmot i Basia rozpędza się z górki do 39 km/h!
Na niewiele się to jednak zdało. Tuż za Głębokim wali się na nas ściana wody i znów staliśmy jak dwa krasnale w pelerynkach.
Jak runęła tak przeszła, a nad Laskiem Arkońskim pojawiła się tęcza.

Już niczym nie niepokojeni dojeżdżamy na godzinę 20:00 do domu i powiem, że Basia odzyskała wigor i była na mecie w naprawdę niezłej formie!
Życiowy rekord Basi! © Misiacz

Szczerze gratuluję Basi, bo kiedy wspominam dziś moją pierwszą "dwusetkę", to zauważam, że jechałem zaledwie o 50 minut krócej (a dodam, że z godzina nam uciekła na walkę z deszczem), a moja średnia była tylko ok. 0,4 km/h wyższa niż dzisiejsza z Basią.
Co taki szybki rozwój kondycji Basi wróży?
Tego nie muszę chyba nikomu mówić? :)))

Przybliżona mapka trasy:
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 203.36 km (7.00 km teren), czas: 10:52 h, avg:18.71 km/h, prędkość maks: 42.00 km/h
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4053 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(18)

W stylu retro w SMT i próby myślenia.

Sobota, 28 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Prognozy pogody kpią z rowerzystów w żywe oczy, bawią się w kotka i miśka. W tygodniu upał, w weekendy zapowiadane ulewy i upał, z czego sprawdził się upał, ale nasze ekipy nigdzie w zasadzie nie pojechały, no bo miały być oberwania chmur. Wszystkie prognozy, nawet te najbardziej sprawdzalne dały d...
Baśka "Rudzielec" wymyśliła więc, że spotkamy się przed Szczecińskim Muzeum Techniki, gdzie organizowane były dzisiaj dni w stylu retro.
Mimo upałów lasujących mózgi, mieliśmy postarać się wydumać jakąś trasę.
Dojeżdżamy przebudowywaną ul. Arkońską.

Zabytkowe samochody przed SMT.


Citroen z Klubu Cytrynki.
Byłem pod wrażeniem, jak cicho mruczał silnik, model z roku 1934!

Zabytkowe dziewczyny :).
Retro dziewczyny przed Szczecińskim Muzeum Techniki. © Misiacz

Retro dziewczynki w stylu przedwojennych uczennic.

Retro panie na tle retro samochodu.

Wkrótce nadjechała Małgosia "Rowerzystka" i Krzysiek "Siwobrody"...w stylu retro :).


Baśka i Misiacz zakłócają stylowy wizerunek :).

Teleportację międzyczasową próbuje skompensować "Siwobrody".

No i co?
Podobnie jak wczoraj, myśleliśmy, myśleliśmy i niewiele z tego wyszło. Skończyło się to tak, że ja, moja Basia "Misiaczowa" i Baśka "Rudzielec" pojechaliśmy na razie na północ, gdzie koła poniosą, a reszta ekipy (w tym "Jaszek", "Monter" i Ania "VonZan" w cywilu) snuła się po muzeum.
Toczyliśmy się przebudowywaną ul. Arkońską, gdzie ze zdumieniem stwierdziliśmy, że naszym drogowcom, jak rzadko kiedy, udało się równo położyć nowy asfalt, to naprawdę robi wrażenie, hehe :) !!!.

Gdy cykałem powyższą fotkę, podszedł do mnie starszy pan i zapytał, czy jestem z rowerowego patrolu Straży Miejskiej :))). Gdy zapytałem, skąd to przypuszczenie, wyjaśnił, że ..."koszulka wzbudza respekt" (cokolwiek to miałoby znaczyć) ;))). Pewnie chodziło o granatowo-bordowe elementy miasta Szczecina. Wyjaśniłem, że to koszulka klubowa z roku 1995, wykonana specjalnie na sakwiarską wyprawę rowerową do Wiednia (klik), w której za młodu uczestniczyłem.
Pan pokiwał główką, a ja odjechałem.
Gdy ok. godz. 15:00 dojeżdżaliśmy do Głębokiego, znów opadła nas niemoc twórcza, na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, co w połączeniu z zapowiadanym na godz. 16:00 oberwaniem chmury spowodowało, że jak jakieś osły 1,5 raza okrążyliśmy mały staw Uroczysko, po czym zawróciliśmy do domów.
Gdy dojeżdżaliśmy do domu, chmury zrobiły się ciemnosine.
Gdy schowaliśmy rowery, chmur już nie było.
Oberwania też nie było.
Upał jak był, tak jest... Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 25.35 km (7.00 km teren), czas: 01:33 h, avg:16.35 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:31.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 515 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Dom-praca Basi-Masa Krytyczna-dom.

Piątek, 27 lipca 2012 | dodano: 27.07.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Najpierw pojechałem po Basię do pracy, a potem razem przez Las Arkoński pojechaliśmy na comiesięczną Szczecińską Masę Krytyczną.
Tu zawsze spotyka się nasz gang :))).

Axis i jego karbonowa szosówka, która waży tyle, co moje bidony ;).

Gang w trakcie dyskusji.

W sumie do Bożego Narodzenia daleko niby, ale św. Mikołaj też człowiek :))).
Siwobrody i jego zapasowe oczy 3D. © Misiacz

Największa trąba w mieście.

Kawałeczek tłumu.

Na Jasnych Błoniach, po prawej nadciąga Basia.
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 27.72 km (3.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 48.00 km/h
Temperatura:34.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 596 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(1)

Tabuny znajomych i leń na trasie przez Jasienicę!

Niedziela, 22 lipca 2012 | dodano: 23.07.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Basia mnie zaskakuje tak samo mocno swoją chęcią do jazdy na rowerze, jak mój wciąż żywy pourlopowy leń swoimi próbami powstrzymania mnie od niej.
Co przysiądę na ławeczce w czasie jazdy, dogania mnie on, mój osobisty "Leń" (dobrze, że ma niższą średnią) i szepcze mi do ucha:
- Miiisaaacz, nie jedź już, odpooocznij, wróć, po coś w ogóle pojechał na wycieczkę? Może choć trasę skróć? ;)
Nie inaczej było i w niedzielę. Po sobotnich 100 km do Casekow w Niemczech w 14-osobowej ekipie BS i RS, Basia od rana wierciła się, by czym prędzej pojechać na kolejną wycieczkę :).
Zaprosiliśmy do towarzystwa Małgosię "Rowerzystkę" i po 11:00 ruszyliśmy w kierunku Trzebieży, wg planu trasa miała biec obok jeziora Piaski i czarnym szlakiem po lesie.
Wg planu...
Tymczasem, tuż przez Pilichowem spotkaliśmy dawno niewidzianą parę, Anetę "Athenę" i Marka "Odysseusa" wraz z ... niespełna miesięczną Anią, którą z miejsca nazwałem "Athenką" :))).
Ci co tego nie wiedzieli, teraz znają przyczynę nieobecności tej sympatycznej pary na szlakach - oczekiwali na maleńką rowerzystkę :))).
Małej od początku wszczepiany jest bakcyl cyklozy i słusznie!
Na razie podróżuje w doskonałym, amortyzowanym rydwanie i zupełnie nie przejmuje się wybojami! :)))


Wspólnie dojechaliśmy do Tanowa, gdzie "Grecy" odbili na Police, my zaś pokręciliśmy (teoretycznie) w stronę Trzebieży.
Czemu teoreytcznie?
Ano temu, że na postoju w lesie za Tanowem dojechał do mnie mój leń i znów szeptał na ucho, bym sprytnie zmienił przebieg trasy, tak więc zamiast bezpośrednio sugerować zmianę, udawałem, że przedstawiam alternatywną opcję wycieczki przez drogę pożarową nr 27 i Jasienicę, żeby niby rozpoznać jakość nowej ścieżki Tanowo - Police. Oczywiście podstęp był szyty tak grubymi nićmi, że dziewczyny nie dały się na to nabrać i chyba tylko dlatego, że ten przeraźliwy leń wyzierał z mych oczu, pojechaliśmy wyłudzoną przeze mnie trasą :))).
Oczywiście jest ona nie tylko krótsza, ale i malownicza.



Po dojechaniu do Jasienicy zatrzymaliśmy się, by dokładniej zwiedzić ruiny klasztoru augustianów, który ja dotychczas oglądałem pobieżnie, a Basia nie widziała go wcale (ha, więc zmiana nie poszła na marne, zawsze coś nowego i to dzięki lenistwu!).



Do ruin przylega również kościół.


Basia z niedowierzaniem czyta końcówkę opisu...

Naprawdę, niesamowity jest ostatni zapis z historii klasztoru, ja też nie mogłem w to uwierzyć i aż musiałem to na zdjęciu podkreślić!!!

Potem jeszcze Basia poszła zwiedzić krużganki.

Po długim zwiedzaniu ruszyliśmy dość nieprzyjemnym odcinkiem szosy (ruch i nieuważni kierowcy) do zjazdu na Trzeszczyn ścieżką rowerową biegnącą przy Zakładach Chemicznych "Police".
Zupełna odmiana, taka jazda w industrialnych klimatach, w sumie też ciekawa.
Przy rurociągu znajdują się pozostałości ogrodzenia po hitlerowskim obozie pracy przymusowej "Hydriewerke". Według mnie pamiątkowa tablica tam się znajdująca dość mocno wybiela twórców tego miejsca kaźni i sprawców ludobójstwa tylko z jednego, jedynego powodu. Otóż głosi ona (w dwóch językach), że więźniowie byli mordowani przez faszystów. Kim oni byli, ci f a s z y ś c i? Ufoludkami ? Ani jednego słowa na temat tego, że byli to Niemcy. My to wiemy, ale wyobraźmy sobie teraz wycieczkę grupy turystów z pewnego wielkiego kraju zza oceanu, z których większość nie ma pojęcia, czy Polska to jakieś miasto w USA czy może jakiś kraj leżący nie wiadomo gdzie i pytających, ile czasu jedzie pociąg z Nowego Jorku do...Paryża (autentyczne pytanie!!!).
Naszpikowani dodatkowo 'amerykańską' propagandą o "polskich obozach śmierci" będą mieli tylko jedno skojarzenie - że tymi faszystami byli Polacy.
Ktoś się tak wkurzył tą tablicą, że w jednym miejscu zdrapał słowo "faszyści", ale chyba nie zdążył dopisać "Niemcy".
Po krótkiej lekcji historii skierowaliśmy się na nową ścieżkę rowerową z Polic do Tanowa.
Jeszcze tylko krótki popas na ławeczkach (leń zaraz dojechał do mnie), ruszyliśmy w drogę powrotną.
Mimo, że ścieżka jest z kostki, to na razie jest równa i przyzwoicie się nią jedzie.

Tuż przed Pilichowem spotkaliśmy kolejnego znajomego, tym razem był to Marek "Emem", który oddawał się rowerowej rekonwalescencji po imprezie poprzedniego wieczoru :))).

Kolejny postój mieliśmy na Głębokim, gdzie dziewczyny kupiły sobie lody, a ja wdałem się w pogawędkę z moim...leniem :))).
Z Małgosią pożegnaliśmy się przy Derdowskiego.
Nie był to jednak koniec spotkań z rowerowymi znajomymi, bowiem na Pomorzanach spotkaliśmy Jarka "Gadzika".

Po rozmowie, której nie mogliśmy zakończyć, dojechaliśmy do garażu.
Nie spotkaliśmy już więcej znajomych po drodze :))). Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 63.00 km (7.00 km teren), czas: 03:33 h, avg:17.75 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1241 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(11)