- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
203 km w jeden dzień - czy to ostatnie słowo Basi "Misiaczowej? :)
Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano: 05.08.2012Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W czasie jazdy po mojej głowie przewijały się różne tytuły na ten wpis, ale jak zwykle większość wyleciała mi z głowy.
Basia "Misiaczowa" już od pewnego czasu wspominała o chęci pobicia swojego życiowego rekordu, co jest tym bardziej godne podziwu, że dopiero ponad rok temu zakupiłem jej rowerek.
Coś czuję, że moje własne rekordy z czasem mogą być poważnie zagrożone...i nie żartuję!
Oczywiście sierpniowa pogoda jest teraz bardziej jesienna niż letnia i parę wcześniejszych "tajnych" prób nie wyszło.
***
Co robi normalny człowiek w sobotę po intensywnym tygodniu pracy?
Śpi długo i wypoczywa (a już na pewno, gdy prognozy są do dupy).
Co robi dwójka Misiaczów ogarniętych wirusem cyklozy?
Nastawia budzik na 3:00 nad ranem, przygotowuje prowiant i o 4:25 rusza spod garażu w ciemną i naprawdę chłodną noc, na dodatek pełną wrednej, dobierającej się do zadu i osiadającej na wszystkim zimnej mgły.
Na dodatek ja tak się przejąłem pomysłem Basi, że w zasadzie przed wyjazdem przespałem tylko jedną, jedyną godzinę, do tego tłukąc się na łóżku, czego skutki widać na mojej twarzy na poniższym zdjęciu.
No to ruszamy.
Aby unaocznić, jak "przyjemnie" było o poranku, poniżej nieco ziarnista fotka cyknięta bez lampy na ul. Cukrowej.
Następnie skręcamy na Będargowo i w lepkiej i zimnej ciemności wspinamy się na górkę, prowadzącą do granicy w Ladenthin.
Już teraz Basia zadziwia mnie tempem podjazdu. Taka prędkość pod tę naprawdę długą górę nigdy wcześniej jej się nie zdarzała.
Przekraczamy granicę i tam za chwilę czeka na nas nagroda, 3 kilometry zjazdu do Schwennenz. Mało więc pedałujemy i dygoczemy z zimna. Kolejny przystanek, trzeba się cieplej ubrać...i tak będzie na zmianę przez większość dnia.
Wreszcie pojawia się brzask...i trzeba się rozbierać.
Przejeżdżamy przez Grambow i przed Linken skręcamy w boczną drogę na Grenzdorf.
Mgła snuje się po niebie i skoszonych polach, a tymczasem Misiacz wydurnia się i robi miny filutka do aparatu.
Nim spakowałem aparat, Basia rusza ostro w stronę Gellin i jedyne co mogę, to spróbować ją jeszcze złapać zoomem aparatu, który wyciągam ponownie.
Ciekawa impresja nawet wyszła.
Na niebie pojawiają się różne interesujące zjawiska.
Światło niczym po wojnie atomowej.
No dobra, czas jechać i gonić uciekinierkę :).
Wilgoć ścieka nam z nosów, włosów i rowerów, kiedy dojeżdżamy do Ploewen, skąd zagłębiamy się w las wiodący do Boock...ale, ale, co to?
Czy nam się wydaje, czy z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu? Czy nasza wycieczka znów się zakończy nim się na dobre rozpoczęła?
Na szczęście ten deszcz był jedynie wersją "demo" tego, co miało jeszcze nastąpić lub tzw. "zwiększoną wilgotnością powietrza", jak ulewę ostatnio określi Jarek "Gadzik" :))).
Opad ustał za moment w Boock, skąd skręcamy szlakiem rowerowym bezpośrednio na Rothenklempenow. Widok zlanej wodą szosy nie wzbudza u nas entuzjazmu ani specjalnej nadziei, że tym razem się uda. Tu musiało przed chwilą przejść jakieś oberwanie chmury, przed którym cudem chyba umknęliśmy.
Za Rothenklempenow podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej, mimo, że na zachodzie grzmi i nadciągają sinoszare chmury.
Szczęście znów nam sprzyja i w ostatniej chwili wpadamy do wiaty w Koblentz.
Zwiedzanie tej wiaty zajęło nam ok. 20 minut, w końcu to rozległy obiekt ;))).
Deszcz ustał i mokrą drogą ruszamy na Krugsdorf i nie zatrzymując się kierujemy się na Friedberg, bo jak mówi jeden z naszych kolegów "nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności" ;).
Jest to oczywiście żart, bo mimo tego, że próbuje upolować nas burza, jedzie się przyjemnie, spokojnym tempem do 20 km/h i bez zbędnego rwania tempa.
We Friedbergu wychodzi takie słońce, że musimy kompletnie się przebrać w letnie stroje i tak odziani, przez Viereck zmierzany do Torgelow. Ścieżka piękna, gładka i pusta, 14 km rowerowego raju, który na ten czas dla dodania sobie sił i animuszu uzupełniamy słuchając muzyki (każdy swojej na mp3). To podkręca tempo i wkrótce dojeżdżamy do rogatek Torgelow, w którym już bywaliśmy ("nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności":))), więc odbijamy bezpośrednio na Eggesin i Ueckermunde.
Robi się coraz bardziej gorąco.
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie Basia domaga się zdjęcia, żeby coś z tej trasy jednak potem można było obejrzeć.
Sadza więc Misiacza na świni i tak to wygląda.
Misiacz na świni ;).
Zachodzę jeszcze na moment do Turka, gdzie liczę na zupę gulaszową, ale niestety, ma on głównie dania stałe, w tym pyszny kebab, który jednak nie jest wskazany (za ciężki na taką trasę). Zjadamy więc po garści biszkoptów i ruszamy na Moenkebude i Leopoldshagen.
Moenkebude to bardzo ładna i klimatyczna miejscowość z mariną, w której na razie się nie zatrzymujemy, ponieważ wg wyliczeń 100 km osiągniemy w Leopoldshagen, gdzie planujemy nawrotkę.
Nie wiadomo skąd, dostajemy zastrzyku energii i zwiększamy tempo do 25 km/h, może dlatego, żeby mieć już nawrotkę za sobą.
Planujemy, że wzorem Jarka "Gadzika" klepniemy tablicę i zawrócimy :))).
Okazuje się jednak, że w Leopoldshagen licznik wskazuje około 98 km, więc zapada decyzja, że podciągniemy jeszcze kawałek do kolonii Gruenberg. Samo Leopoldshagen to raczej nudna i schludna wioska-kiszka. W Gruenberg na liczniku pojawia się 100 km i po krótkiej przerwie w cieniu drzew zawracamy. Trasę w międzyczasie przecina niezliczona ilość rowerzystów-skawiarzy, przemierzających szlak "Oder-Neisse Radweg". Widać, że u Niemców sakwiarstwo to wręcz dyscyplina narodowa.
Zawracamy i dostajemy silny wiatr w twarz, co nie wróży za dobrze kolejnej setce, którą mamy do pokonania. Ustawiam więc Basię za swoim kołem i w tempie 20 km/h ciągniemy do Moenkebude, gdzie na malowniczej przystani planujemy dłuższą przerwę.
Na miejscu pięknie jak zawsze.
Jest to jednak sezon i po terenie mariny snuje się sporo żeglarzy i turystów, tym bardziej, że na jej terenie znajduje się plaża.
Na razie jednak mamy czas na popas w wiacie przy nabrzeżu.
Nieco rozleniwieni ruszamy ponownie na Ueckermunde i z niepokojem nasłuchujemy grzmotów i obserwujemy gromadzące się nad miastem stalowe chmury.
Czyżby znowu burza rozpoczęła polowanie na Misiaczów?
Swoją drogą, żadna z prognoz nie zapowiadała takich nawałnic, jaką widzimy w oddali, czyżby tak synoptycy rozumieli określenie "lekkie przelotne opady" :)?
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie zastajemy podniesiony most zwodzony. Może i dobrze, bo w tym czasie nawałnica poszła na wschód i znów pojawia się błękitne niebo.
Po podniesieniu mostu zajeżdżamy jeszcze na zakupy po picie do sklepu EDEKA przy drodze na Altwarp. Dobrze, że w ogóle jest. Jazda po Niemczech ma taki mankament, że nie ma w każdej wiosce czy miasteczku klikudziesięciu sklepików jak u nas, trzeba znaleźć większe miejscowości i to nie w niedzielę, bo pozamykane, więc jeśli ich nie ma, to czasem rower wygląda na starcie jak tankowiec pełen napojów, a to waży sporo.
Po zakupach ruszamy na uprzednio zaplanowaną trasę do Altwarp.
Wiatr na tym wyjeździe mamy nadal wyjątkowo stabilny, bo:
- wieje w twarz, gdy jedziemy na północ
- wieje w twarz, gdy jedziemy na południe
- wieje w twarz, gdy jedziemy na zachód
- wieje w twarz, gdy jedziemy na wschód
Na szczęście gdzieniegdzie pojawiają sie zalesione odcinki i tam jest łatwiej.
Przejeżdżając przez Bellin stwierdzamy ze zdziwieniem, że dawno temu rozpoczęta budowa ścieżki do Warsin nadal jest rozgrzebana, a spora jej część jest budowana z kostki.
Dalej przejeżdżamy przez nadal rozgrzebaną budowę drogi w Warsin i wskajujemy na piękne 6 km asfaltowej ścieżki do Altwarp.
Tym razem nie zamawiamy Fischbroetchen ani bezalkoholowego Erdingera, ponieważ jest to za ciężkie jedzenie na taki dystans.
W porcie nie ma mojej ulubionej łódki, więc zadowalam się uchwyceniem w dwóch ujęciach wypływającego kutra.
Kiedy fotografuję nabrzeże, z niepokojem dostrzegam nad masztami jachtów niepokojący widok.
Znowu polowanie?
Rybak z Altwarp.
Opuszczamy tę malowniczą miejscowość i dojeżdżamy ponownie do Warsin, skąd skręcamy na szutry i asfalty wiodące przez las do Rieth.
Tymczasem od zachodu zmierza na nas potężna chmura burzowa i rozlegają się grzmoty. Teraz chyba już nie umkniemy i nie będzie się gdzie schować.
Na rozstaju dróg okazuje się, że anioły nam sprzyjają i w momencie, gdy spadają pierwsze krople, chowamy się pod napotkaną wiatę-grzybek.
Burza jest jednak podstępna i nie ustaje w knowaniach. Kiedy już wydawało się, że odeszła - ruszyliśmy.
Nie minęło wiele czasu, gdy lunęło z impetem. Dobrze, że nie było to epicentrum, a jedynie jakiś ogon tej nawałnicy!
Jak mówię: "Nie ma złej pogody, są tylko nieprzygotowani rowerzyści", więc czym prędzej wyjęliśmy pelerynki, nakryliśmy nimi siebie i rowery i stojąc przeczekaliśmy największy atak ulewy.
W międzyczasie ulewę pod naszymi pelerynkami przetrwała chmara komarów, dotliwie gryząc zwłaszcza mnie.
Deszcz ustał i ruszamy do Rieth.
Po dojechaniu do Rieth i szybkich obliczeniach okazuje się, że po dojechaniu do domu Basi do rekordu zabraknie kilka kilometrów, więc odbiliśmy na moment na przystań w Rieth.
Tym razem odpuszczamy sobie jazdę do Hintersee przez las. Jesteśmy i tak ubłoceni i trasa po szutrach po burzy nie byłaby najlepszym pomysłem.
Wybieramy więc asfalt do Ahlbeck, skąd skręcamy na Gegensee i Hintersee.
Kiedy dojeżdżamy do Hintersee, widzimy, jak od zachodu - na tle błękitu nieba - zbliża się do nas kolejna wściekła chmura.
To dobry motywator, żeby zwiększyć tempo i za Dobieszczynem jedziemy równym tempem jak dwa uciekające roboty.
Ja zatrzymuję się na chwilę, żeby zjeść coś słodkiego, a Basia jedzie dalej. Choć zna teorię, to niepomna moich ostrzeżeń ("na takim dystansie trzymamy równe, dobre dla siebie tempo, bez szarpania"), uciekając przed burzą sama sobie podkręca tempo na 27 km/h - co dla burzy w sumie jest bez znaczenia - a co po takim długim już dystansie mogło u niej doprowadzić tylko do jednego. Kiedy ją doganiam, opada z sił i jedziemy w tempie 17 km/h.
Sytuacja poprawia się za Pilchowem, kiedy tuż za naszymi głowami rozlega się grzmot i Basia rozpędza się z górki do 39 km/h!
Na niewiele się to jednak zdało. Tuż za Głębokim wali się na nas ściana wody i znów staliśmy jak dwa krasnale w pelerynkach.
Jak runęła tak przeszła, a nad Laskiem Arkońskim pojawiła się tęcza.
Już niczym nie niepokojeni dojeżdżamy na godzinę 20:00 do domu i powiem, że Basia odzyskała wigor i była na mecie w naprawdę niezłej formie!
Szczerze gratuluję Basi, bo kiedy wspominam dziś moją pierwszą "dwusetkę", to zauważam, że jechałem zaledwie o 50 minut krócej (a dodam, że z godzina nam uciekła na walkę z deszczem), a moja średnia była tylko ok. 0,4 km/h wyższa niż dzisiejsza z Basią.
Co taki szybki rozwój kondycji Basi wróży?
Tego nie muszę chyba nikomu mówić? :)))
Przybliżona mapka trasy:
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4053 (kcal)
Basia "Misiaczowa" już od pewnego czasu wspominała o chęci pobicia swojego życiowego rekordu, co jest tym bardziej godne podziwu, że dopiero ponad rok temu zakupiłem jej rowerek.
Coś czuję, że moje własne rekordy z czasem mogą być poważnie zagrożone...i nie żartuję!
Oczywiście sierpniowa pogoda jest teraz bardziej jesienna niż letnia i parę wcześniejszych "tajnych" prób nie wyszło.
***
Co robi normalny człowiek w sobotę po intensywnym tygodniu pracy?
Śpi długo i wypoczywa (a już na pewno, gdy prognozy są do dupy).
Co robi dwójka Misiaczów ogarniętych wirusem cyklozy?
Nastawia budzik na 3:00 nad ranem, przygotowuje prowiant i o 4:25 rusza spod garażu w ciemną i naprawdę chłodną noc, na dodatek pełną wrednej, dobierającej się do zadu i osiadającej na wszystkim zimnej mgły.
Na dodatek ja tak się przejąłem pomysłem Basi, że w zasadzie przed wyjazdem przespałem tylko jedną, jedyną godzinę, do tego tłukąc się na łóżku, czego skutki widać na mojej twarzy na poniższym zdjęciu.
No to ruszamy.
Aby unaocznić, jak "przyjemnie" było o poranku, poniżej nieco ziarnista fotka cyknięta bez lampy na ul. Cukrowej.
Następnie skręcamy na Będargowo i w lepkiej i zimnej ciemności wspinamy się na górkę, prowadzącą do granicy w Ladenthin.
Już teraz Basia zadziwia mnie tempem podjazdu. Taka prędkość pod tę naprawdę długą górę nigdy wcześniej jej się nie zdarzała.
Przekraczamy granicę i tam za chwilę czeka na nas nagroda, 3 kilometry zjazdu do Schwennenz. Mało więc pedałujemy i dygoczemy z zimna. Kolejny przystanek, trzeba się cieplej ubrać...i tak będzie na zmianę przez większość dnia.
Wreszcie pojawia się brzask...i trzeba się rozbierać.
Przejeżdżamy przez Grambow i przed Linken skręcamy w boczną drogę na Grenzdorf.
Mgła snuje się po niebie i skoszonych polach, a tymczasem Misiacz wydurnia się i robi miny filutka do aparatu.
Nim spakowałem aparat, Basia rusza ostro w stronę Gellin i jedyne co mogę, to spróbować ją jeszcze złapać zoomem aparatu, który wyciągam ponownie.
Ciekawa impresja nawet wyszła.
Na niebie pojawiają się różne interesujące zjawiska.
Światło niczym po wojnie atomowej.
No dobra, czas jechać i gonić uciekinierkę :).
Wilgoć ścieka nam z nosów, włosów i rowerów, kiedy dojeżdżamy do Ploewen, skąd zagłębiamy się w las wiodący do Boock...ale, ale, co to?
Czy nam się wydaje, czy z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu? Czy nasza wycieczka znów się zakończy nim się na dobre rozpoczęła?
Na szczęście ten deszcz był jedynie wersją "demo" tego, co miało jeszcze nastąpić lub tzw. "zwiększoną wilgotnością powietrza", jak ulewę ostatnio określi Jarek "Gadzik" :))).
Opad ustał za moment w Boock, skąd skręcamy szlakiem rowerowym bezpośrednio na Rothenklempenow. Widok zlanej wodą szosy nie wzbudza u nas entuzjazmu ani specjalnej nadziei, że tym razem się uda. Tu musiało przed chwilą przejść jakieś oberwanie chmury, przed którym cudem chyba umknęliśmy.
Za Rothenklempenow podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej, mimo, że na zachodzie grzmi i nadciągają sinoszare chmury.
Szczęście znów nam sprzyja i w ostatniej chwili wpadamy do wiaty w Koblentz.
Zwiedzanie tej wiaty zajęło nam ok. 20 minut, w końcu to rozległy obiekt ;))).
Deszcz ustał i mokrą drogą ruszamy na Krugsdorf i nie zatrzymując się kierujemy się na Friedberg, bo jak mówi jeden z naszych kolegów "nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności" ;).
Jest to oczywiście żart, bo mimo tego, że próbuje upolować nas burza, jedzie się przyjemnie, spokojnym tempem do 20 km/h i bez zbędnego rwania tempa.
We Friedbergu wychodzi takie słońce, że musimy kompletnie się przebrać w letnie stroje i tak odziani, przez Viereck zmierzany do Torgelow. Ścieżka piękna, gładka i pusta, 14 km rowerowego raju, który na ten czas dla dodania sobie sił i animuszu uzupełniamy słuchając muzyki (każdy swojej na mp3). To podkręca tempo i wkrótce dojeżdżamy do rogatek Torgelow, w którym już bywaliśmy ("nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności":))), więc odbijamy bezpośrednio na Eggesin i Ueckermunde.
Robi się coraz bardziej gorąco.
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie Basia domaga się zdjęcia, żeby coś z tej trasy jednak potem można było obejrzeć.
Sadza więc Misiacza na świni i tak to wygląda.
Misiacz na świni ;).
Zachodzę jeszcze na moment do Turka, gdzie liczę na zupę gulaszową, ale niestety, ma on głównie dania stałe, w tym pyszny kebab, który jednak nie jest wskazany (za ciężki na taką trasę). Zjadamy więc po garści biszkoptów i ruszamy na Moenkebude i Leopoldshagen.
Moenkebude to bardzo ładna i klimatyczna miejscowość z mariną, w której na razie się nie zatrzymujemy, ponieważ wg wyliczeń 100 km osiągniemy w Leopoldshagen, gdzie planujemy nawrotkę.
Nie wiadomo skąd, dostajemy zastrzyku energii i zwiększamy tempo do 25 km/h, może dlatego, żeby mieć już nawrotkę za sobą.
Planujemy, że wzorem Jarka "Gadzika" klepniemy tablicę i zawrócimy :))).
Okazuje się jednak, że w Leopoldshagen licznik wskazuje około 98 km, więc zapada decyzja, że podciągniemy jeszcze kawałek do kolonii Gruenberg. Samo Leopoldshagen to raczej nudna i schludna wioska-kiszka. W Gruenberg na liczniku pojawia się 100 km i po krótkiej przerwie w cieniu drzew zawracamy. Trasę w międzyczasie przecina niezliczona ilość rowerzystów-skawiarzy, przemierzających szlak "Oder-Neisse Radweg". Widać, że u Niemców sakwiarstwo to wręcz dyscyplina narodowa.
Zawracamy i dostajemy silny wiatr w twarz, co nie wróży za dobrze kolejnej setce, którą mamy do pokonania. Ustawiam więc Basię za swoim kołem i w tempie 20 km/h ciągniemy do Moenkebude, gdzie na malowniczej przystani planujemy dłuższą przerwę.
Na miejscu pięknie jak zawsze.
Jest to jednak sezon i po terenie mariny snuje się sporo żeglarzy i turystów, tym bardziej, że na jej terenie znajduje się plaża.
Na razie jednak mamy czas na popas w wiacie przy nabrzeżu.
Nieco rozleniwieni ruszamy ponownie na Ueckermunde i z niepokojem nasłuchujemy grzmotów i obserwujemy gromadzące się nad miastem stalowe chmury.
Czyżby znowu burza rozpoczęła polowanie na Misiaczów?
Swoją drogą, żadna z prognoz nie zapowiadała takich nawałnic, jaką widzimy w oddali, czyżby tak synoptycy rozumieli określenie "lekkie przelotne opady" :)?
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie zastajemy podniesiony most zwodzony. Może i dobrze, bo w tym czasie nawałnica poszła na wschód i znów pojawia się błękitne niebo.
Po podniesieniu mostu zajeżdżamy jeszcze na zakupy po picie do sklepu EDEKA przy drodze na Altwarp. Dobrze, że w ogóle jest. Jazda po Niemczech ma taki mankament, że nie ma w każdej wiosce czy miasteczku klikudziesięciu sklepików jak u nas, trzeba znaleźć większe miejscowości i to nie w niedzielę, bo pozamykane, więc jeśli ich nie ma, to czasem rower wygląda na starcie jak tankowiec pełen napojów, a to waży sporo.
Po zakupach ruszamy na uprzednio zaplanowaną trasę do Altwarp.
Wiatr na tym wyjeździe mamy nadal wyjątkowo stabilny, bo:
- wieje w twarz, gdy jedziemy na północ
- wieje w twarz, gdy jedziemy na południe
- wieje w twarz, gdy jedziemy na zachód
- wieje w twarz, gdy jedziemy na wschód
Na szczęście gdzieniegdzie pojawiają sie zalesione odcinki i tam jest łatwiej.
Przejeżdżając przez Bellin stwierdzamy ze zdziwieniem, że dawno temu rozpoczęta budowa ścieżki do Warsin nadal jest rozgrzebana, a spora jej część jest budowana z kostki.
Dalej przejeżdżamy przez nadal rozgrzebaną budowę drogi w Warsin i wskajujemy na piękne 6 km asfaltowej ścieżki do Altwarp.
Tym razem nie zamawiamy Fischbroetchen ani bezalkoholowego Erdingera, ponieważ jest to za ciężkie jedzenie na taki dystans.
W porcie nie ma mojej ulubionej łódki, więc zadowalam się uchwyceniem w dwóch ujęciach wypływającego kutra.
Kiedy fotografuję nabrzeże, z niepokojem dostrzegam nad masztami jachtów niepokojący widok.
Znowu polowanie?
Rybak z Altwarp.
Opuszczamy tę malowniczą miejscowość i dojeżdżamy ponownie do Warsin, skąd skręcamy na szutry i asfalty wiodące przez las do Rieth.
Tymczasem od zachodu zmierza na nas potężna chmura burzowa i rozlegają się grzmoty. Teraz chyba już nie umkniemy i nie będzie się gdzie schować.
Na rozstaju dróg okazuje się, że anioły nam sprzyjają i w momencie, gdy spadają pierwsze krople, chowamy się pod napotkaną wiatę-grzybek.
Burza jest jednak podstępna i nie ustaje w knowaniach. Kiedy już wydawało się, że odeszła - ruszyliśmy.
Nie minęło wiele czasu, gdy lunęło z impetem. Dobrze, że nie było to epicentrum, a jedynie jakiś ogon tej nawałnicy!
Jak mówię: "Nie ma złej pogody, są tylko nieprzygotowani rowerzyści", więc czym prędzej wyjęliśmy pelerynki, nakryliśmy nimi siebie i rowery i stojąc przeczekaliśmy największy atak ulewy.
W międzyczasie ulewę pod naszymi pelerynkami przetrwała chmara komarów, dotliwie gryząc zwłaszcza mnie.
Deszcz ustał i ruszamy do Rieth.
Po dojechaniu do Rieth i szybkich obliczeniach okazuje się, że po dojechaniu do domu Basi do rekordu zabraknie kilka kilometrów, więc odbiliśmy na moment na przystań w Rieth.
Tym razem odpuszczamy sobie jazdę do Hintersee przez las. Jesteśmy i tak ubłoceni i trasa po szutrach po burzy nie byłaby najlepszym pomysłem.
Wybieramy więc asfalt do Ahlbeck, skąd skręcamy na Gegensee i Hintersee.
Kiedy dojeżdżamy do Hintersee, widzimy, jak od zachodu - na tle błękitu nieba - zbliża się do nas kolejna wściekła chmura.
To dobry motywator, żeby zwiększyć tempo i za Dobieszczynem jedziemy równym tempem jak dwa uciekające roboty.
Ja zatrzymuję się na chwilę, żeby zjeść coś słodkiego, a Basia jedzie dalej. Choć zna teorię, to niepomna moich ostrzeżeń ("na takim dystansie trzymamy równe, dobre dla siebie tempo, bez szarpania"), uciekając przed burzą sama sobie podkręca tempo na 27 km/h - co dla burzy w sumie jest bez znaczenia - a co po takim długim już dystansie mogło u niej doprowadzić tylko do jednego. Kiedy ją doganiam, opada z sił i jedziemy w tempie 17 km/h.
Sytuacja poprawia się za Pilchowem, kiedy tuż za naszymi głowami rozlega się grzmot i Basia rozpędza się z górki do 39 km/h!
Na niewiele się to jednak zdało. Tuż za Głębokim wali się na nas ściana wody i znów staliśmy jak dwa krasnale w pelerynkach.
Jak runęła tak przeszła, a nad Laskiem Arkońskim pojawiła się tęcza.
Już niczym nie niepokojeni dojeżdżamy na godzinę 20:00 do domu i powiem, że Basia odzyskała wigor i była na mecie w naprawdę niezłej formie!
Życiowy rekord Basi!© Misiacz
Szczerze gratuluję Basi, bo kiedy wspominam dziś moją pierwszą "dwusetkę", to zauważam, że jechałem zaledwie o 50 minut krócej (a dodam, że z godzina nam uciekła na walkę z deszczem), a moja średnia była tylko ok. 0,4 km/h wyższa niż dzisiejsza z Basią.
Co taki szybki rozwój kondycji Basi wróży?
Tego nie muszę chyba nikomu mówić? :)))
Przybliżona mapka trasy:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
203.36 km (7.00 km teren), czas: 10:52 h, avg:18.71 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4053 (kcal)
K o m e n t a r z e
Brawo! Bardzo fajna wycieczka i jak zwykle piękny opis eskapady z równie świetnymi fotkami!
krzychs4 - 09:05 niedziela, 26 sierpnia 2012 | linkuj
No dobra juz ;) 203 km fajny dystans, ale już środa a rower dalej odpoczywa???
Gość Anonim - 10:32 środa, 8 sierpnia 2012 | linkuj
GRATULACJE!
Ale starczy już tego bicia rekordów w tym roku. Proszę o powrót na 100 kilometrowe wycieczki, to może uda mi się załapać z Wami na jakiś wypad. Jaszek - 07:29 środa, 8 sierpnia 2012 | linkuj
Ale starczy już tego bicia rekordów w tym roku. Proszę o powrót na 100 kilometrowe wycieczki, to może uda mi się załapać z Wami na jakiś wypad. Jaszek - 07:29 środa, 8 sierpnia 2012 | linkuj
Hehehehee jestescie niesamowici.
Wielkie gratulacje dla Basi za dystans, na który niewielu ma odwage.
jurektc - 17:03 poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | linkuj
Wielkie gratulacje dla Basi za dystans, na który niewielu ma odwage.
jurektc - 17:03 poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | linkuj
Gratuluję! Biorę się za "pobijanie" rekordu Basi! ;-)
danielkoltun - 07:03 poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | linkuj
danielkoltun - 07:03 poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | linkuj
Fotorelacja jak zawsze świetna. Basi pogratulowałam, Tobie pogratuluję, jak zrobisz 400km ;)
rowerzystka - 22:18 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Moje uznanie przede wszystkim dla Misiaczowej, bo to jednak "słaba" płeć - podziwiam jak pięknie się rozwija. Szczecińskie bikerowe asy zadziwiają mnie swoimi wyczynami ale nie dam się wciągnąć w rywalizację i nie będę wstawał o trzeciej w nocy. Efektowny jest rekord Basi ale też Wasza wspólna odwaga, by tak skutecznie walczyć z burzowymi zagrożeniami. Tekst i zdjęcia jak zwykle na szóstkę.
jotwu - 17:22 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Wielkie gratulacje dla Basi! Dla Misiacza też :)) Za dystans, wytrwałość i odwagę podjęcia wyprawy pomimo burzowych prognoz. Niebo na zdjęciach z kutrami, jak malowane. Śliczne.
haniamatita - 16:47 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Wczoraj ja też polowałem na mały rekordzik, ale burze wybiły mi go z głowy (gratulacje dla Basi i trzeba się ostro brać za siebie...panowie kobiety dają nam w d..ę).
srk23 - 16:07 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Łowcy burz :) Gratulacje dla Basi a TY Misiacz już czuj sie pokonany przez żonę
Gość Anonim - 15:31 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Basi Gratulujemy dwóch setek w jeden dzień !!!! a Misiaczowi "upolowania" zeesboota ! Może na oryginale zdjęcia widzisz jego nazwę ?
Pozdrower-y
edith&syl&kara&pauli iskiereczka74 - 15:13 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Pozdrower-y
edith&syl&kara&pauli iskiereczka74 - 15:13 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
O sobie to pomyśleliście i zabraliście dla Siebie pelerynki. A co z waszymi Maskotkami przytwierdzonymi do kierownicy- niech sobie mokną.Wstydźcie się .Jaś Fasola bardziej dba o swojego Misia :)
Bronik - 13:53 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
szacunek... 203 km, to jest wyczyn. Pozazdrościć.
Luki7922 - 13:45 niedziela, 5 sierpnia 2012 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!