- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Z Basią...
Dystans całkowity: | 10623.60 km (w terenie 1816.80 km; 17.10%) |
Czas w ruchu: | 603:40 |
Średnia prędkość: | 16.72 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma kalorii: | 209454 kcal |
Liczba aktywności: | 226 |
Średnio na aktywność: | 47.01 km i 3h 16m |
Więcej statystyk |
"Rajd Leniwej Fiszbuły" do Altwarp z Basią...
Sobota, 24 sierpnia 2013 | dodano: 24.08.2013Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wczoraj poszalałem, dziś znów skrajne lenistwo jak na Rugii.
Załadowaliśmy z Basią "Misiaczową" rowery na dach samochodu i pojechaliśmy do Rieth.
Z Rieth pojechaliśmy najprostszą, ale ładną trasą szybko do Altwarp, gdzie zamówiliśmy Fischbroetchen z "bismarckiem" i bezalkoholowego Erdingera, wszystko pychotka :).
Tradycyjnie fotki w porcie i mój ulubiony kuterek ;).
Potem pojechaliśmy na plażę, ale tym razem nie było błogo, bo namioty rozbiła tam na dziko grupka podpitych punków.
Przenieśliśmy się z dala od nich i chwilę poleniuchowaliśmy.
Kiedy odjeżdżaliśmy, Basia zauważyła gumę w przedniej oponie, kolejna w ciągu tygodnia, chyba oponka nadaje się do wymiany.
Szybko załatałem dziurę i ruszyliśmy w drogę powrotną.
W lesie zatrzymała się przy nas Niemka na rowerze i powiedziała, że dziś w naszym B-Imbiss-iku w Rieth jest świetne ciasto.
Była zachwycona :))).
Faktycznie, ciasto agrestowe i wiśniowe rewelacja, do tego wzięliśmy po dużej kawie...ech, nie chciało się wracać :).
W drodze powrotnej w Tanowie zatrzymałem się, by przywitać się z "Dornfeldem", który wracał z poszukiwań grzybów.
Coś tam znalazł...
Jesień...
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 680 (kcal)
Załadowaliśmy z Basią "Misiaczową" rowery na dach samochodu i pojechaliśmy do Rieth.
Z Rieth pojechaliśmy najprostszą, ale ładną trasą szybko do Altwarp, gdzie zamówiliśmy Fischbroetchen z "bismarckiem" i bezalkoholowego Erdingera, wszystko pychotka :).
Tradycyjnie fotki w porcie i mój ulubiony kuterek ;).
Potem pojechaliśmy na plażę, ale tym razem nie było błogo, bo namioty rozbiła tam na dziko grupka podpitych punków.
Przenieśliśmy się z dala od nich i chwilę poleniuchowaliśmy.
Kiedy odjeżdżaliśmy, Basia zauważyła gumę w przedniej oponie, kolejna w ciągu tygodnia, chyba oponka nadaje się do wymiany.
Szybko załatałem dziurę i ruszyliśmy w drogę powrotną.
W lesie zatrzymała się przy nas Niemka na rowerze i powiedziała, że dziś w naszym B-Imbiss-iku w Rieth jest świetne ciasto.
Była zachwycona :))).
Faktycznie, ciasto agrestowe i wiśniowe rewelacja, do tego wzięliśmy po dużej kawie...ech, nie chciało się wracać :).
W drodze powrotnej w Tanowie zatrzymałem się, by przywitać się z "Dornfeldem", który wracał z poszukiwań grzybów.
Coś tam znalazł...
Jesień...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
34.26 km (4.00 km teren), czas: 01:54 h, avg:18.03 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 680 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 3. GINGST - WYSPA UMMANZ - GINGST (plus Altefähr).
Sobota, 17 sierpnia 2013 | dodano: 20.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Powiem krótko!
Dzień trzeci na Rugii to już apogeum lenistwa, którego nie wytrzymała Małgosia, bo najwyraźniej rozsadzała ją energia, a i bardziej kusiły ją klify Koenigsstuhl, które my już widzieliśmy w maju :).
Tam też wybrała się z rana na samotną, długą wycieczkę.
Ja dla reszty ekipy proponuję wycieczkę z wyspy...na wyspę :).
Celem dzisiejszego wyjazdu ma być wyspa Ummanz leżąca u zachodnich wybrzeży Rugii.
Aby tam się dostać (i się nie umęczyć;)), najciekawiej wg mnie wystartować z miasteczka Gingst, do którego oczywiście dostajemy się...samochodami, z rowerami na dachu ;).
Tak uczciwie, to po prostu szkoda czasu i energii, by przemierzać na rowerze niezbyt ciekawy odcinek z półwyspu Zicker do Gingst.
Zostawiamy samochody na darmowym parkingu, który wypatrzyłem z Basią podczas naszych poprzednich wypraw na Rugię - więcej w kategorii "Rugia od 2010" (KLIK) - i idziemy do sklepu, który specjalizuje się w bibelotach z kotami :).
Sierściuchy występują tam pod wieloma postaciami, a to jeden z przykładów.
Tanie to to nie jest, ale wygląda ciekawie.
Obok sklepu znajduje się gotycki kościół ewangelicki, a czy jest pod jakimś wezwaniem to nie wiem, zresztą dla mnie to dziś bez znaczenia.
W jego architekturze zastanawiają mnie jednak liczne otwory znajdujące się w ścianach, ciekaw jestem, co to takiego.
Oczywiście jak to w naszym przypadku bywa, spędzamy tu sporo czasu, a dopiero potem ruszamy w stronę wyspy Ummanz.
Rynek w Gingst.
Ruszamy w kierunku Volsvitz, do którego prowadzi bardzo malownicza droga, po czym w Varbelwitz wjeżdżamy na tak idealnie gładką, nową ścieżkę rowerową, że dosłownie czuję najmniejsze nierówności...moich opon. Wrażenie jest takie, jakby rower sam jechał.
Przed Mursewiek zatrzymuję się na chwilę, by pozdrowić moją mieszkającą tu rodzinę, a tuż przed odjazdem robię pamiątkową fotkę dwojga kuzynów.
Następnie prowadzę grupę przez niesamowite osiedle domków jednorodzinnych.
Są zupełnie nowe, zbudowane jakieś 2 lata temu przez firmę NCC, każdy piękny, w stylu pomorskim i każdy kryty strzechą, zgodnie z tutejszym zwyczajem.
W tym momencie spada na nas dosłownie kilkanaście kropli deszczu, więc chowamy się na moment w wiacie, jest okazja by odpocząć, polenić się i zjeść kanapkę ;).
Po zjedzeniu jednej bułki po kroplach prawie nie ma śladu, widać zaklęcie Tańca Słońca mocno trzyma, w oddali po lewej i po prawej widać, że leje, ale my "suchym kołem" wjeżdżamy mostem na wyspę Ummanz.
Jedziemy przez Waase, a tuż przed Heide skręcamy w prawo na szutrowy szlak, który doprowadza nas do nadbrzeżnego wału, gdzie zwykle można obserwować szaleństwa kitesurferów.
Dziś jednak nic z tego, bo prawie nie wieje wiatr.
Tak Ummanz i surferzy wyglądali w roku 2010: KLIK.
My oddajemy się swojej najnowszej pasji: LENISTWU ;))).
Zalegamy na skarpie i ględzimy...
...gapimy się w niebo...
...popijamy z bidonów...
...podjadamy...
...gapimy się w niebo...
...gapimy się na wodę...
...pozujemy przez wiele minut do ustawianej fotki...
...aż w końcu ociężale ruszamy, skuszeni niesamowitą propozycją:
- Jak szybko wrócimy na camping, będziemy mogli pograć w bierki :))).
Szybko to w przypadku tego wyjazdu to słowo znacznie na wyrost.
Właściwie, to w sumie nieznane nam ;).
Toczymy się wokół wyspy, a tylko "Jaszek" na moment podczepia się pod traktor i goni go, chcąc choć troszkę podkręcić średnią.
Nam się nie chce, za to zatrzymujemy się znów na fotkę, by uchwycić zbożowe walce.
Zjeżdżamy z Ummanz i raz jeszcze przejeżdżamy przez osiedle domków.
W świetle słońca wyglądają jeszcze lepiej.
Dojeżdżamy do Gingst i możemy pochwalić się światu naszym dzisiejszym wyczynem:
POKONALIŚMY DZIŚ POWALAJĄCY DYSTANS OK. 28 KM !!! :)))
To się nadaje do Księgi Guinessa ;).
Pakujemy rowery na samochody i w miejscowej EDECE robimy zakupy spożywcze i zapas izotoników na ostatni wieczór przy grillu.
Już samochodem docieramy w miejsce dawnej przeprawy ze Stralsundu na wyspę, do malowniczej miejscowości Altefähr.
Niestety, choć miejscowość ciekawa, to gastronomia nie oferuje tu zbyt wiele i sensownej "fiszbuły" tu nie uświadczysz, więc zjadamy tylko po wodnistym lodzie z automatu jak z czasów PRL i idziemy na pomost, skąd rozciąga się przepiękny widok na Stralsund.
W innej technice i z innego ujęcia...
Tak do końca nierowerowi to nie jesteśmy, bo choć rowery tkwią na samochodach, to my zadajemy szyku i po miasteczku chodzimy w strojach rowerowych i SPD-ach (co niektórzy), a co! :)
Wchodzimy na górkę, na której znajduje się zabytkowy kościół i ciekawy cmentarz i wracamy do samochodów.
Kierujemy się w stronę naszego biwaku, zatrzymując się po drodze w Gustow, gdzie zamawiamy "fiszbuły"...a czas sobie leniwie płynie ;).
Po powrocie na camping mamy jeszcze czas na partyjkę ping-ponga, swobodną kąpiel i przygotowanie się do wieczornego grillowania.
Pod wieczór wraca z samotnej wycieczki Małgosia, dość styrana, ale to zrozumiałe, bo w jeden dzień zrobiła o kilka kilometrów więcej (135 km) niż reszta w ciągu trzech dni ;).
Przed nami ostatni wieczór w tym błogim miejscu, a rano pakowanie się, zwijanie obozowiska i trudny powrót do szczecińskiej rzeczywistości...
Po majowej, to była kolejna wspaniała wyprawa na Rugię, gdzie na pewno większe zakwasy mieliśmy na brzuchach i na twarzy od ciągłego śmiechu niż w nogach od kręcenia na rowerach :))).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 563 (kcal)
Dzień trzeci na Rugii to już apogeum lenistwa, którego nie wytrzymała Małgosia, bo najwyraźniej rozsadzała ją energia, a i bardziej kusiły ją klify Koenigsstuhl, które my już widzieliśmy w maju :).
Tam też wybrała się z rana na samotną, długą wycieczkę.
Ja dla reszty ekipy proponuję wycieczkę z wyspy...na wyspę :).
Celem dzisiejszego wyjazdu ma być wyspa Ummanz leżąca u zachodnich wybrzeży Rugii.
Aby tam się dostać (i się nie umęczyć;)), najciekawiej wg mnie wystartować z miasteczka Gingst, do którego oczywiście dostajemy się...samochodami, z rowerami na dachu ;).
Tak uczciwie, to po prostu szkoda czasu i energii, by przemierzać na rowerze niezbyt ciekawy odcinek z półwyspu Zicker do Gingst.
Zostawiamy samochody na darmowym parkingu, który wypatrzyłem z Basią podczas naszych poprzednich wypraw na Rugię - więcej w kategorii "Rugia od 2010" (KLIK) - i idziemy do sklepu, który specjalizuje się w bibelotach z kotami :).
Sierściuchy występują tam pod wieloma postaciami, a to jeden z przykładów.
Tanie to to nie jest, ale wygląda ciekawie.
Obok sklepu znajduje się gotycki kościół ewangelicki, a czy jest pod jakimś wezwaniem to nie wiem, zresztą dla mnie to dziś bez znaczenia.
W jego architekturze zastanawiają mnie jednak liczne otwory znajdujące się w ścianach, ciekaw jestem, co to takiego.
Oczywiście jak to w naszym przypadku bywa, spędzamy tu sporo czasu, a dopiero potem ruszamy w stronę wyspy Ummanz.
Rynek w Gingst.
Ruszamy w kierunku Volsvitz, do którego prowadzi bardzo malownicza droga, po czym w Varbelwitz wjeżdżamy na tak idealnie gładką, nową ścieżkę rowerową, że dosłownie czuję najmniejsze nierówności...moich opon. Wrażenie jest takie, jakby rower sam jechał.
Przed Mursewiek zatrzymuję się na chwilę, by pozdrowić moją mieszkającą tu rodzinę, a tuż przed odjazdem robię pamiątkową fotkę dwojga kuzynów.
Następnie prowadzę grupę przez niesamowite osiedle domków jednorodzinnych.
Są zupełnie nowe, zbudowane jakieś 2 lata temu przez firmę NCC, każdy piękny, w stylu pomorskim i każdy kryty strzechą, zgodnie z tutejszym zwyczajem.
W tym momencie spada na nas dosłownie kilkanaście kropli deszczu, więc chowamy się na moment w wiacie, jest okazja by odpocząć, polenić się i zjeść kanapkę ;).
Po zjedzeniu jednej bułki po kroplach prawie nie ma śladu, widać zaklęcie Tańca Słońca mocno trzyma, w oddali po lewej i po prawej widać, że leje, ale my "suchym kołem" wjeżdżamy mostem na wyspę Ummanz.
Jedziemy przez Waase, a tuż przed Heide skręcamy w prawo na szutrowy szlak, który doprowadza nas do nadbrzeżnego wału, gdzie zwykle można obserwować szaleństwa kitesurferów.
Dziś jednak nic z tego, bo prawie nie wieje wiatr.
Tak Ummanz i surferzy wyglądali w roku 2010: KLIK.
My oddajemy się swojej najnowszej pasji: LENISTWU ;))).
Zalegamy na skarpie i ględzimy...
...gapimy się w niebo...
...popijamy z bidonów...
...podjadamy...
...gapimy się w niebo...
...gapimy się na wodę...
...pozujemy przez wiele minut do ustawianej fotki...
...aż w końcu ociężale ruszamy, skuszeni niesamowitą propozycją:
- Jak szybko wrócimy na camping, będziemy mogli pograć w bierki :))).
Szybko to w przypadku tego wyjazdu to słowo znacznie na wyrost.
Właściwie, to w sumie nieznane nam ;).
Toczymy się wokół wyspy, a tylko "Jaszek" na moment podczepia się pod traktor i goni go, chcąc choć troszkę podkręcić średnią.
Nam się nie chce, za to zatrzymujemy się znów na fotkę, by uchwycić zbożowe walce.
Zjeżdżamy z Ummanz i raz jeszcze przejeżdżamy przez osiedle domków.
W świetle słońca wyglądają jeszcze lepiej.
Dojeżdżamy do Gingst i możemy pochwalić się światu naszym dzisiejszym wyczynem:
POKONALIŚMY DZIŚ POWALAJĄCY DYSTANS OK. 28 KM !!! :)))
To się nadaje do Księgi Guinessa ;).
Pakujemy rowery na samochody i w miejscowej EDECE robimy zakupy spożywcze i zapas izotoników na ostatni wieczór przy grillu.
Już samochodem docieramy w miejsce dawnej przeprawy ze Stralsundu na wyspę, do malowniczej miejscowości Altefähr.
Niestety, choć miejscowość ciekawa, to gastronomia nie oferuje tu zbyt wiele i sensownej "fiszbuły" tu nie uświadczysz, więc zjadamy tylko po wodnistym lodzie z automatu jak z czasów PRL i idziemy na pomost, skąd rozciąga się przepiękny widok na Stralsund.
W innej technice i z innego ujęcia...
Tak do końca nierowerowi to nie jesteśmy, bo choć rowery tkwią na samochodach, to my zadajemy szyku i po miasteczku chodzimy w strojach rowerowych i SPD-ach (co niektórzy), a co! :)
Wchodzimy na górkę, na której znajduje się zabytkowy kościół i ciekawy cmentarz i wracamy do samochodów.
Kierujemy się w stronę naszego biwaku, zatrzymując się po drodze w Gustow, gdzie zamawiamy "fiszbuły"...a czas sobie leniwie płynie ;).
Po powrocie na camping mamy jeszcze czas na partyjkę ping-ponga, swobodną kąpiel i przygotowanie się do wieczornego grillowania.
Pod wieczór wraca z samotnej wycieczki Małgosia, dość styrana, ale to zrozumiałe, bo w jeden dzień zrobiła o kilka kilometrów więcej (135 km) niż reszta w ciągu trzech dni ;).
Przed nami ostatni wieczór w tym błogim miejscu, a rano pakowanie się, zwijanie obozowiska i trudny powrót do szczecińskiej rzeczywistości...
Po majowej, to była kolejna wspaniała wyprawa na Rugię, gdzie na pewno większe zakwasy mieliśmy na brzuchach i na twarzy od ciągłego śmiechu niż w nogach od kręcenia na rowerach :))).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
27.89 km (2.00 km teren), czas: 01:36 h, avg:17.43 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 563 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 2. KLEIN ZICKER - SELLIN - KLEIN ZICKER.
Piątek, 16 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Było już prawie pewne, że po leniwym dniu pierwszym i świetnej nocy przy grillu, również dzień następny będzie równie leniwy, a nawet bardziej zwłaszcza, że podzieliłem się pewną swoją wiedzą zdobytą kiedyś na kursie przewodnickim (rowerowym).
Otóż planując wyjazdy wielodniowe istnieje teoria, że pierwszego dnia mamy 100%, drugiego 70%, a trzeciego 50% sprawności wyjściowej, która w dniach kolejnych w podobny sposób powraca do normy.
Oczywiście niespecjalnie dotyczy to ludzi takich jak my, którzy jeżdżą prawie non-stop, ale teoria nam się spodobała jako wygodna i przyjemna ;))).
Tym razem celem wycieczki miał być półwysep Moenchgut, wioseczka Klein Zicker z jej klifami oraz "białe uzdrowiska".
Jako, że do miejsc tych sam dojazd wynosi ok. 50 km, pakujemy rowery na dwa samochody, by po godzinie wyładować się na parkingu niedaleko Lobbe.
Leśną ścieżką wzdłuż plaży i pełną rowerzystów ruszamy do Klein Zicker.
Już widać w oddali klify i wioseczkę...
Wioseczkę znamy z Basią nie tylko z klifów i jej uroku, ale również z pysznych "Fiszbuł", do których świeża rybka wędzona jest na miejscu i smakuje wyśmienicie.
Jako członkowie Klubu Turystyki Rowerowej "Śmierdzące Lenie", również i teraz postanawiamy spędzić kilkadziesiąt minut nie na jeździe, a na opierdzielaniu się, tym bardziej, że kiedy zamawia się świeżą Backfisch, należy co nieco poczekać, aż się dobrze usmaży ;))).
...albo polenić się w koszu plażowym obok ;).
Posiliwszy się, wsiadamy na rowery, by pokonać nużący dystans 300 metrów do kolejnego postoju ;))).
Tym razem na celownik bierzemy piaszczyste klify Klein Zicker.
Następny odcinek jest już bardziej ambitny i przerwa następuje po jakimś 1 kilometrze ;))).
Tym razem podziwiamy przystań rybacką...
...a za jakieś 500 metrów plażę ;).
Czas było coś przejechać, więc turlamy się 7 km (!!!) do Middelhagen, gdzie znużeni tym jakże powalającym dystansem zatrzymujemy się na fotografowanie pomorskich chat ;).
Za Middelhagen grupa się rozprasza, a właściwie to rozprasza się "Jaszek", za którym gna "Bronik", Małgosia i Ewa, pozostawiając skonsternowanego Pana Kierownika na skrzyżowaniu wraz z Basią, Marzeną, Beatą i Robertem.
Robert jeszcze tylko zdążył zamachać "Bronikowi", żeby zawracać, co tenże zrozumiał, że ... mają na nas poczekać ;).
Tymczasem my czekamy na nich, aż zawrócą, bo trasa wiedzie nieco inaczej niż sobie wydumali ;).
Mamy niezaplanowany i jakże zasłużony po naszej "ostrej jeździe" odpoczynek ;).
Uciekinierzy wracają po kilkunastu minutach i możemy ruszyć na wschodnie wybrzeże, gdzie jedno przy drugim rozlokowane są uzdrowiska.
Pomiędzy częścią z nich kursuje zabytkowa ciuchcia-wąskotorówka.
A to...nasz "Bronik" w miejscowości Baabe, załamany naszym iście "morderczym tempem i dystansem" ;))).
Z Baabe wzdłuż morza jedziemy do Sellin, gdzie w końcu naprawdę możemy użyć naszych drzemiących od paru dni sił.
Jest tam podjazd na klif o nachyleniu 20%, pod który rower nawet trudno wprowadzić, więc żeby się nie trudzić...podjeżdżamy pod niego wraz z chłopakami.
Miny zdumionych tym niemieckich kuracjuszy i rowerzystów bezcenne, zwłaszcza te ich "opadające kopary", które mówiły "jak oni tu podjeżdżają, skoro to niemożliwe" ? :))).
Szczyt zdobyty!
Panie podchodzą z rowerkami, choć Beata próbowała podjechać, ale na twardym przełożeniu, którego nie zdążyła zmienić, okazuje się to niemożliwe.
Po tym jakże odmiennym od konwencji wycieczki epizodzie postanawiamy przywrócić ład i porządek i nadal regularnie się opierdzielać.
Wjeżdżamy do Sellin, starego "białego uzdrowiska" z zabytkowymi domami wczasowymi, oczywiście wszystkie są w kolorze białym.
Nadchodzi najwyższy czas by no...już...hm...odpocząć ;).
Zatrzymujemy się więc na lody ;).
Potem...zatrzymujemy się przy plaży i zabytkowym molo.
Na plażę zjeżdża po pochyłości specjalna winda, można też zejść schodami.
Na końcu molo widać szklaną kulę, do której za opłatą można wejść i zjechać na dno morza.
Po kolejnej porcji lenistwa zawracamy do Baabe, gdzie ponownie natykamy się na ciuchcię.
Tym razem trasę powrotną z Baabe do parkingu planuje nam Basia, najpierw świetną asfaltówką dojeżdżamy do miejsca, gdzie można przeprawić się łodzią do Moritzdorf.
Malownicze miejsce...
Z dalszej części Basiowej trasy zadowolony byłby sam Wielki Mistrz Skrótów Krzysztof vel "Monter", typowa terenówka, choć może zbyt łatwo przejezdna jak na Mistrza ;).
Kiedy dojeżdżamy na wysokość parkingu, niektórzy chcą się wykąpać w morzu.
Ja rezygnuję, bo po pierwsze nie mam kąpielówek, a po drugie na brzegu po fali letnich upałów namnożyło się glonów, które gniją i woda wydziela straszliwy smród.
Nie zraża to jednak Beaty, Piotrka, Roberta i Jacka, którzy zanurzają się w "aromatycznej" brei ;).
Po przejechaniu nieco ponad 40 km wycieczka była zakończona.
Mein Gott!!!
Co za dystans! ;)))
Ostatnią fotkę zachodzącego słońca robimy już z samochodu tuż przed naszym campingiem, gdzie znów czeka nas nocna biesiada przy grillu na plaży :).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
Otóż planując wyjazdy wielodniowe istnieje teoria, że pierwszego dnia mamy 100%, drugiego 70%, a trzeciego 50% sprawności wyjściowej, która w dniach kolejnych w podobny sposób powraca do normy.
Oczywiście niespecjalnie dotyczy to ludzi takich jak my, którzy jeżdżą prawie non-stop, ale teoria nam się spodobała jako wygodna i przyjemna ;))).
Tym razem celem wycieczki miał być półwysep Moenchgut, wioseczka Klein Zicker z jej klifami oraz "białe uzdrowiska".
Jako, że do miejsc tych sam dojazd wynosi ok. 50 km, pakujemy rowery na dwa samochody, by po godzinie wyładować się na parkingu niedaleko Lobbe.
Leśną ścieżką wzdłuż plaży i pełną rowerzystów ruszamy do Klein Zicker.
Już widać w oddali klify i wioseczkę...
Wioseczkę znamy z Basią nie tylko z klifów i jej uroku, ale również z pysznych "Fiszbuł", do których świeża rybka wędzona jest na miejscu i smakuje wyśmienicie.
Jako członkowie Klubu Turystyki Rowerowej "Śmierdzące Lenie", również i teraz postanawiamy spędzić kilkadziesiąt minut nie na jeździe, a na opierdzielaniu się, tym bardziej, że kiedy zamawia się świeżą Backfisch, należy co nieco poczekać, aż się dobrze usmaży ;))).
...albo polenić się w koszu plażowym obok ;).
Posiliwszy się, wsiadamy na rowery, by pokonać nużący dystans 300 metrów do kolejnego postoju ;))).
Tym razem na celownik bierzemy piaszczyste klify Klein Zicker.
Następny odcinek jest już bardziej ambitny i przerwa następuje po jakimś 1 kilometrze ;))).
Tym razem podziwiamy przystań rybacką...
...a za jakieś 500 metrów plażę ;).
Czas było coś przejechać, więc turlamy się 7 km (!!!) do Middelhagen, gdzie znużeni tym jakże powalającym dystansem zatrzymujemy się na fotografowanie pomorskich chat ;).
Za Middelhagen grupa się rozprasza, a właściwie to rozprasza się "Jaszek", za którym gna "Bronik", Małgosia i Ewa, pozostawiając skonsternowanego Pana Kierownika na skrzyżowaniu wraz z Basią, Marzeną, Beatą i Robertem.
Robert jeszcze tylko zdążył zamachać "Bronikowi", żeby zawracać, co tenże zrozumiał, że ... mają na nas poczekać ;).
Tymczasem my czekamy na nich, aż zawrócą, bo trasa wiedzie nieco inaczej niż sobie wydumali ;).
Mamy niezaplanowany i jakże zasłużony po naszej "ostrej jeździe" odpoczynek ;).
Uciekinierzy wracają po kilkunastu minutach i możemy ruszyć na wschodnie wybrzeże, gdzie jedno przy drugim rozlokowane są uzdrowiska.
Pomiędzy częścią z nich kursuje zabytkowa ciuchcia-wąskotorówka.
A to...nasz "Bronik" w miejscowości Baabe, załamany naszym iście "morderczym tempem i dystansem" ;))).
Z Baabe wzdłuż morza jedziemy do Sellin, gdzie w końcu naprawdę możemy użyć naszych drzemiących od paru dni sił.
Jest tam podjazd na klif o nachyleniu 20%, pod który rower nawet trudno wprowadzić, więc żeby się nie trudzić...podjeżdżamy pod niego wraz z chłopakami.
Miny zdumionych tym niemieckich kuracjuszy i rowerzystów bezcenne, zwłaszcza te ich "opadające kopary", które mówiły "jak oni tu podjeżdżają, skoro to niemożliwe" ? :))).
Szczyt zdobyty!
Panie podchodzą z rowerkami, choć Beata próbowała podjechać, ale na twardym przełożeniu, którego nie zdążyła zmienić, okazuje się to niemożliwe.
Po tym jakże odmiennym od konwencji wycieczki epizodzie postanawiamy przywrócić ład i porządek i nadal regularnie się opierdzielać.
Wjeżdżamy do Sellin, starego "białego uzdrowiska" z zabytkowymi domami wczasowymi, oczywiście wszystkie są w kolorze białym.
Nadchodzi najwyższy czas by no...już...hm...odpocząć ;).
Zatrzymujemy się więc na lody ;).
Potem...zatrzymujemy się przy plaży i zabytkowym molo.
Na plażę zjeżdża po pochyłości specjalna winda, można też zejść schodami.
Na końcu molo widać szklaną kulę, do której za opłatą można wejść i zjechać na dno morza.
Po kolejnej porcji lenistwa zawracamy do Baabe, gdzie ponownie natykamy się na ciuchcię.
Tym razem trasę powrotną z Baabe do parkingu planuje nam Basia, najpierw świetną asfaltówką dojeżdżamy do miejsca, gdzie można przeprawić się łodzią do Moritzdorf.
Malownicze miejsce...
Z dalszej części Basiowej trasy zadowolony byłby sam Wielki Mistrz Skrótów Krzysztof vel "Monter", typowa terenówka, choć może zbyt łatwo przejezdna jak na Mistrza ;).
Kiedy dojeżdżamy na wysokość parkingu, niektórzy chcą się wykąpać w morzu.
Ja rezygnuję, bo po pierwsze nie mam kąpielówek, a po drugie na brzegu po fali letnich upałów namnożyło się glonów, które gniją i woda wydziela straszliwy smród.
Nie zraża to jednak Beaty, Piotrka, Roberta i Jacka, którzy zanurzają się w "aromatycznej" brei ;).
Po przejechaniu nieco ponad 40 km wycieczka była zakończona.
Mein Gott!!!
Co za dystans! ;)))
Ostatnią fotkę zachodzącego słońca robimy już z samochodu tuż przed naszym campingiem, gdzie znów czeka nas nocna biesiada przy grillu na plaży :).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
40.75 km (5.00 km teren), czas: 02:44 h, avg:14.91 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 1. ZICKER-STAHLBRODE-STRALSUND-POSERITZ-ZICKER.
Czwartek, 15 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wyjazdy zazwyczaj podsumowuje się na końcu, a nie na początku, ale nie mogę się oprzeć...
To był wyjazd Klubu Turystyki Rowerowej "ŚMIERDZĄCE LENIE" :))).
Kościół obchodził 15 sierpnia swoje kolejne święto, był wolny czwartek, więc pojawiła się okazja długiego weekendu i wyjazdu na Rugię, której północną część w znacznej części zwiedziliśmy w czasie podobnego wyjazdu w maju tego roku (więcej: KLIK).
Był to, można by rzec, wyjazd pionierski, bo pierwszy raz zebraliśmy się tak dużą ekipą, ale ponieważ okazał się fantastyczny, postanowiliśmy powtórzyć go w sierpniu, tym razem skupiając się na części południowej.
Jako, że zrobiono mnie po raz kolejny Panem Kierownikiem Wyprawy, wymyślałem wycieczki i je prowadziłem, natomiast Basia "Misiaczowa" znalazła nam świetny camping Pritzwald na zupełnym odludziu, na półwyspie Zicker na Rugii.
Jako, że prognozy nie były zbyt obiecujące, tradycyjnie już Basia odtańczyła nasz sekretny Taniec Słońca, znów beze mnie, bo...jakoś tak wyszło znowu, leniem się okazałem :).
No, ale Basia jest skuteczna i jak dotąd od lat to działa i sprawdza się w 98%.
Dobra, dość tego przydługiego wstępu, ruszamy.
W środę 14 sierpnia planujemy spotkanie na godzinę 15:50 na stacji BP w Kołbaskowie w składzie:
1) Ja
2) Basia "Misiaczowa"
3) Piotrek "Bronik"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Marzena "Foxy"
7) Robert "Foxik"
8) Ewa
9) Małgosia "Rowerzystka"
Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie pojechała z nami (jak poprzednio) Basia "Rudzielec", ponieważ chcąc uniemożliwić sobie dłuższe wyjazdy, profilaktycznie zawczasu zaopatrzyła się w dwa koty, z którymi musi teraz zostawać i ich doglądać ;).
Wyjazd niestety na początku nie przebiega całkiem gładko. Najpierw na miejsce zbiórki ze mną i z Basią spóźnia się dość znacznie "PEWIEN OSOBNIK" ;).
Skutecznie uniemożliwia nam to umieszczenie rowerów na dachu i rozmieszczenie bagażu i sprzętu biwakowego w naszym niezbyt obszernym Misiaczomobilu.
Czekamy, wreszcie nadciąga i ładujemy jego rower na dach...ale co to?! :o
W tym momencie z ramienia mocującego wypada jedna ze śrub, która skorodowała i pękła, a do spotkania czas leci i pojawia się pytanie, skąd nagle wziąć taką śrubę w tak krótkim czasie.
Myślę i myślę...mam!
Znalazłem w garażu starą szczękę hamulcową do roweru, której gwint był identyczny jak w tej pękniętej i naprawiam ramię tą właśnie szczęką - trzyma i pasuje!!! :)))
Ruszamy o 15:40, ale na Przecławiu utykamy w korku. W sumie docieramy na miejsce spotkania o godzinie 16:10, co i tak jest niezłym wynikiem przy tym splocie zdarzeń.
Przewidywany czas dojazdu to ok. 2,5 godziny, ale ja obawiam się jednak o bagażnik i nie przekraczam 120 km/h.
Co gorsza, mamy na dodatek centralny, potwornie silny wiatr czołowy, który nieźle nosi samochodem i przyczynia się do tego, że nasze samochody piją paliwo jak spragnione smoki (u mnie na koniec spalanie wyszło 7,4 l/100 km w porównaniu do standardowego 5 l/100 km, gdy jadę bez rowerów, a i tak było to mało w porównaniu do reszty).
W końcu dojeżdżamy do campingu, szukamy miejsca i rozbijamy się w bardzo fajnym zakątku, a "Foxik" z pomocą ekipy dodatkowo rozpina nad naszym obozowiskiem dużą plandekę.
Fantastycznego wieczoru nie ma co opisywać, bo to raczej i tak nie odda atmosfery.
Rano zamiast zapowiadanego deszczu budzi nas piękna pogoda, co oznacza, że Taniec Słońca już działa :).
Tradycyjnie, leniwie i niespiesznie, zbieramy się na pierwszą wycieczkę i jak zwykle ruszamy około godziny 11:00.
Dziś naszym celem jest Stralsund, do którego zamierzamy dotrzeć stałym lądem po przeprawieniu się z wyspy promem w Glewitz.
Oczywiście przed startem, żeby nie było za szybko, długo ustawiana wspólna fotka ;).
Przejeżdżamy kilkaset metrów i ... postój.
No tak...
Zaczyna się :).
No ale jak tu fotki nie zrobić? ;)
Kilkaset metrów i ... fotka.
No jak tu pomorskich chat nie sfotografować? ;)
Na szczęście kilkukilometrowy dystans do Glewitz pokonujemy bez postojów, w kasie kupujemy bilety (4,50 EUR za 2 osoby i za 2 rowery) i wjeżdżamy na prom do Stahlbrode.
No jak tu nie walnąć kolejnej fotki, tym razem z pokładu ;).
Zjeżdżamy z promu, zostawiamy za sobą Stahlbrode i kierujemy się na stary hanzeatycki szlak tzw. "Hansa Route".
Tylko nim możemy jechać rowerami do Stralsundu, choć obok biegnie gładka asfaltówka, ale rowerem zasadniczo nie powinno się tam jeździć.
Na pewno nie jest jednak tak malownicza, jak stary trakt.
Jest to droga pokryta kostką, na szczęście drobną, poprzerastaną trawą (co nadaje jej ciekawego kolorytu) i w miarę dobrze da się nią jechać, ale zalecam ekipie przestawienie amortyzatorów na "miękko".
Po 16 kilometrach docieramy do Stralsundu, gdzie proponuję postój na degustację w przybrowarnianej knajpie browaru "Stralsunder", gdzie można posmakować świeżutkiego piwka.
Nikt nie wyraził sprzeciwu :))).
Niewtajemniczonym po raz kolejny przypominam, że jazda w Niemczech na rowerze nie jest jak u nas ścigana z całą surowością prawa i można legalnie nawet mieć 1,6 promila (jednakże w razie jakiejś kraksy zawartość %%% we krwi stanowi okoliczność obciążającą).
My jednak nie zamierzamy osiągnąć takiego wyniku i zamawiamy każdy po jednym przepysznym piwku bezalkoholowym i nie tylko ;).
Czegoś tak rewelacyjnego dawno nie piłem, zresztą nikomu nie chce się ruszać, tak wspaniale się leniuchuje, pada nawet żart, żeby ktoś raczący się bezalkoholowym skoczył po samochód :))).
Spędzamy tu blisko godzinę i ociągając się, zbieramy się w dalszą trasę, po drodze zaglądając do wnętrza knajpki.
Niespiesznie się tocząc docieramy prawie do centrum miasta, gdzie Basia łapie gumę.
Na szczęście w przednim kole, więc szybko łatam dętkę, testując nowe samoprzylepne łatki (typu naklejka).
Dojeżdżamy do centrum i jedyne co mogę powiedzieć o tych łatkach to tyle, że to straszliwe badziewie i powietrze znów uchodzi.
Nie bawię się więc w dalsze łatanie, tylko zmieniam dętkę na nową i po kłopocie.
W porcie zatrzymujemy się na nasze ulubione danie, tzw. "Fiszbułę" ("Fischbroetchen").
Buły podawane z tego kutra zawsze były znakomite i tak było również teraz w przypadku buły z Butterfisch, natomiast buła Backfisch okazała się tłustym nieporozumieniem, podobnie jak burkliwy typ w stroju clowna, który je sprzedawał.
Następnym razem zajedziemy do konkurencji na kutrze obok.
Ociągając się, ruszamy na zwiedzanie starówki Stralsundu.
Tym, którzy tam nigdy nie byli, naprawdę polecamy, to przepiękne miasto, do którego autostradą ze Szczecina można dotrzeć w niecałe 2 godziny.
No dobra, czas pojeździć i wrócić na wyspę, ale co to?
Gdy chcemy przejechać na drogę wiodącą na Rugię, obrotowy most....obraca się, przepuszczając jachty, my zaś mamy kolejne 15 minut "nicnierobienia" :).
W końcu dostajemy się na drugą stronę, ale ponieważ mieszkamy w dziczy, nie ma tam żadnych sklepów, a my nie mamy żadnych izotoników na wieczornego grilla ("Foxik" jest naszym biwakowym Robertem Makłowiczem i raczy nas swoimi pysznymi daniami).
Po poszukiwaniach, dzięki pomocy Ewy jesteśmy uratowani!!! :)))
Ku naszemy zdziwieniu i rozczarowaniu, miejscowy sklep nie sprzedaje miejscowego "Stralsundera", więc zadowalamy się innymi markami, kupujemy pieczywo i inne produkty i wracamy na wyspę.
Nooo...niezupełnie ;).
Otóż przed nami kolejny most, tym razem zwodzony, który się...właśnie podnosi ;).
Wiszącym mostem obok nie możemy jechać, jest tylko dla samochodów, więc czeka nas kolejne 15 minut obiboctwa.
W tym czasie podziwiamy przepływające pod mostem stada jachtów maści wszelakiej.
Wreszcie po 15 minutach most opada i wjeżdżamy ponownie na Rugię.
Ścieżkami rowerowymi, również szutrowymi, kierujemy się w stronę półwyspu Zicker na nasze obozowisko.
Po drodze zatrzymujemy się w uroczej marinie w Puddemin, gdzie z zainteresowaniem oglądamy ciekawy ni to rower wodny ni to jachcik :).
Nadal niespiesznie jadąc powracamy do naszych namiotów.
Wskakujemy pod prysznice (płatne na żetony), po czym idziemy na plażę, gdzie stoją parawany, za którymi można biesiadować.
Robert przyrządza nam wspaniałą polędwicę z grilla swojej produkcji, siedzimy w świetle lampy, sączymy izotoniki i jest wspaniale...
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1295 (kcal)
To był wyjazd Klubu Turystyki Rowerowej "ŚMIERDZĄCE LENIE" :))).
Kościół obchodził 15 sierpnia swoje kolejne święto, był wolny czwartek, więc pojawiła się okazja długiego weekendu i wyjazdu na Rugię, której północną część w znacznej części zwiedziliśmy w czasie podobnego wyjazdu w maju tego roku (więcej: KLIK).
Był to, można by rzec, wyjazd pionierski, bo pierwszy raz zebraliśmy się tak dużą ekipą, ale ponieważ okazał się fantastyczny, postanowiliśmy powtórzyć go w sierpniu, tym razem skupiając się na części południowej.
Jako, że zrobiono mnie po raz kolejny Panem Kierownikiem Wyprawy, wymyślałem wycieczki i je prowadziłem, natomiast Basia "Misiaczowa" znalazła nam świetny camping Pritzwald na zupełnym odludziu, na półwyspie Zicker na Rugii.
Jako, że prognozy nie były zbyt obiecujące, tradycyjnie już Basia odtańczyła nasz sekretny Taniec Słońca, znów beze mnie, bo...jakoś tak wyszło znowu, leniem się okazałem :).
No, ale Basia jest skuteczna i jak dotąd od lat to działa i sprawdza się w 98%.
Dobra, dość tego przydługiego wstępu, ruszamy.
W środę 14 sierpnia planujemy spotkanie na godzinę 15:50 na stacji BP w Kołbaskowie w składzie:
1) Ja
2) Basia "Misiaczowa"
3) Piotrek "Bronik"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Marzena "Foxy"
7) Robert "Foxik"
8) Ewa
9) Małgosia "Rowerzystka"
Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie pojechała z nami (jak poprzednio) Basia "Rudzielec", ponieważ chcąc uniemożliwić sobie dłuższe wyjazdy, profilaktycznie zawczasu zaopatrzyła się w dwa koty, z którymi musi teraz zostawać i ich doglądać ;).
Wyjazd niestety na początku nie przebiega całkiem gładko. Najpierw na miejsce zbiórki ze mną i z Basią spóźnia się dość znacznie "PEWIEN OSOBNIK" ;).
Skutecznie uniemożliwia nam to umieszczenie rowerów na dachu i rozmieszczenie bagażu i sprzętu biwakowego w naszym niezbyt obszernym Misiaczomobilu.
Czekamy, wreszcie nadciąga i ładujemy jego rower na dach...ale co to?! :o
W tym momencie z ramienia mocującego wypada jedna ze śrub, która skorodowała i pękła, a do spotkania czas leci i pojawia się pytanie, skąd nagle wziąć taką śrubę w tak krótkim czasie.
Myślę i myślę...mam!
Znalazłem w garażu starą szczękę hamulcową do roweru, której gwint był identyczny jak w tej pękniętej i naprawiam ramię tą właśnie szczęką - trzyma i pasuje!!! :)))
Ruszamy o 15:40, ale na Przecławiu utykamy w korku. W sumie docieramy na miejsce spotkania o godzinie 16:10, co i tak jest niezłym wynikiem przy tym splocie zdarzeń.
Przewidywany czas dojazdu to ok. 2,5 godziny, ale ja obawiam się jednak o bagażnik i nie przekraczam 120 km/h.
Co gorsza, mamy na dodatek centralny, potwornie silny wiatr czołowy, który nieźle nosi samochodem i przyczynia się do tego, że nasze samochody piją paliwo jak spragnione smoki (u mnie na koniec spalanie wyszło 7,4 l/100 km w porównaniu do standardowego 5 l/100 km, gdy jadę bez rowerów, a i tak było to mało w porównaniu do reszty).
W końcu dojeżdżamy do campingu, szukamy miejsca i rozbijamy się w bardzo fajnym zakątku, a "Foxik" z pomocą ekipy dodatkowo rozpina nad naszym obozowiskiem dużą plandekę.
Fantastycznego wieczoru nie ma co opisywać, bo to raczej i tak nie odda atmosfery.
Rano zamiast zapowiadanego deszczu budzi nas piękna pogoda, co oznacza, że Taniec Słońca już działa :).
Tradycyjnie, leniwie i niespiesznie, zbieramy się na pierwszą wycieczkę i jak zwykle ruszamy około godziny 11:00.
Dziś naszym celem jest Stralsund, do którego zamierzamy dotrzeć stałym lądem po przeprawieniu się z wyspy promem w Glewitz.
Oczywiście przed startem, żeby nie było za szybko, długo ustawiana wspólna fotka ;).
Przejeżdżamy kilkaset metrów i ... postój.
No tak...
Zaczyna się :).
No ale jak tu fotki nie zrobić? ;)
Kilkaset metrów i ... fotka.
No jak tu pomorskich chat nie sfotografować? ;)
Na szczęście kilkukilometrowy dystans do Glewitz pokonujemy bez postojów, w kasie kupujemy bilety (4,50 EUR za 2 osoby i za 2 rowery) i wjeżdżamy na prom do Stahlbrode.
No jak tu nie walnąć kolejnej fotki, tym razem z pokładu ;).
Zjeżdżamy z promu, zostawiamy za sobą Stahlbrode i kierujemy się na stary hanzeatycki szlak tzw. "Hansa Route".
Tylko nim możemy jechać rowerami do Stralsundu, choć obok biegnie gładka asfaltówka, ale rowerem zasadniczo nie powinno się tam jeździć.
Na pewno nie jest jednak tak malownicza, jak stary trakt.
Jest to droga pokryta kostką, na szczęście drobną, poprzerastaną trawą (co nadaje jej ciekawego kolorytu) i w miarę dobrze da się nią jechać, ale zalecam ekipie przestawienie amortyzatorów na "miękko".
Po 16 kilometrach docieramy do Stralsundu, gdzie proponuję postój na degustację w przybrowarnianej knajpie browaru "Stralsunder", gdzie można posmakować świeżutkiego piwka.
Nikt nie wyraził sprzeciwu :))).
Niewtajemniczonym po raz kolejny przypominam, że jazda w Niemczech na rowerze nie jest jak u nas ścigana z całą surowością prawa i można legalnie nawet mieć 1,6 promila (jednakże w razie jakiejś kraksy zawartość %%% we krwi stanowi okoliczność obciążającą).
My jednak nie zamierzamy osiągnąć takiego wyniku i zamawiamy każdy po jednym przepysznym piwku bezalkoholowym i nie tylko ;).
Czegoś tak rewelacyjnego dawno nie piłem, zresztą nikomu nie chce się ruszać, tak wspaniale się leniuchuje, pada nawet żart, żeby ktoś raczący się bezalkoholowym skoczył po samochód :))).
Spędzamy tu blisko godzinę i ociągając się, zbieramy się w dalszą trasę, po drodze zaglądając do wnętrza knajpki.
Niespiesznie się tocząc docieramy prawie do centrum miasta, gdzie Basia łapie gumę.
Na szczęście w przednim kole, więc szybko łatam dętkę, testując nowe samoprzylepne łatki (typu naklejka).
Dojeżdżamy do centrum i jedyne co mogę powiedzieć o tych łatkach to tyle, że to straszliwe badziewie i powietrze znów uchodzi.
Nie bawię się więc w dalsze łatanie, tylko zmieniam dętkę na nową i po kłopocie.
W porcie zatrzymujemy się na nasze ulubione danie, tzw. "Fiszbułę" ("Fischbroetchen").
Buły podawane z tego kutra zawsze były znakomite i tak było również teraz w przypadku buły z Butterfisch, natomiast buła Backfisch okazała się tłustym nieporozumieniem, podobnie jak burkliwy typ w stroju clowna, który je sprzedawał.
Następnym razem zajedziemy do konkurencji na kutrze obok.
Ociągając się, ruszamy na zwiedzanie starówki Stralsundu.
Tym, którzy tam nigdy nie byli, naprawdę polecamy, to przepiękne miasto, do którego autostradą ze Szczecina można dotrzeć w niecałe 2 godziny.
No dobra, czas pojeździć i wrócić na wyspę, ale co to?
Gdy chcemy przejechać na drogę wiodącą na Rugię, obrotowy most....obraca się, przepuszczając jachty, my zaś mamy kolejne 15 minut "nicnierobienia" :).
W końcu dostajemy się na drugą stronę, ale ponieważ mieszkamy w dziczy, nie ma tam żadnych sklepów, a my nie mamy żadnych izotoników na wieczornego grilla ("Foxik" jest naszym biwakowym Robertem Makłowiczem i raczy nas swoimi pysznymi daniami).
Po poszukiwaniach, dzięki pomocy Ewy jesteśmy uratowani!!! :)))
Ku naszemy zdziwieniu i rozczarowaniu, miejscowy sklep nie sprzedaje miejscowego "Stralsundera", więc zadowalamy się innymi markami, kupujemy pieczywo i inne produkty i wracamy na wyspę.
Nooo...niezupełnie ;).
Otóż przed nami kolejny most, tym razem zwodzony, który się...właśnie podnosi ;).
Wiszącym mostem obok nie możemy jechać, jest tylko dla samochodów, więc czeka nas kolejne 15 minut obiboctwa.
W tym czasie podziwiamy przepływające pod mostem stada jachtów maści wszelakiej.
Wreszcie po 15 minutach most opada i wjeżdżamy ponownie na Rugię.
Ścieżkami rowerowymi, również szutrowymi, kierujemy się w stronę półwyspu Zicker na nasze obozowisko.
Po drodze zatrzymujemy się w uroczej marinie w Puddemin, gdzie z zainteresowaniem oglądamy ciekawy ni to rower wodny ni to jachcik :).
Nadal niespiesznie jadąc powracamy do naszych namiotów.
Wskakujemy pod prysznice (płatne na żetony), po czym idziemy na plażę, gdzie stoją parawany, za którymi można biesiadować.
Robert przyrządza nam wspaniałą polędwicę z grilla swojej produkcji, siedzimy w świetle lampy, sączymy izotoniki i jest wspaniale...
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
63.26 km (1.00 km teren), czas: 03:53 h, avg:16.29 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1295 (kcal)
W drodze do...Sławy :).
Niedziela, 11 sierpnia 2013 | dodano: 12.08.2013Kategoria Po Polsce, U przyjaciół ..., Z Basią...
Po wczorajszej wspaniałej wycieczce po regionie zbieramy się z Danielem na poranny bieg przed małą wycieczką...ku sławie :))).
Na trasę do Sławy ruszamy z małym koksem Mikołajem, synem Daniela.
Koksik ładnie ciągnie, ale po 4 km zmienia poglądy i zostaje u dziadka na wędkowanie.
My jedziemy dalej, mamy wiatr w plecy, ale mimo to czujemy lenistwo.
Popas w pięknym miejscu, gdzie za czasów panowania szwedzkiego stała leśniczówka i karczma.
Wreszcie dojeżdżamy do Sławy. To spore miasteczko nad pięknym jeziorem, pełnym turystów, co mi akurat niespecjalnie odpowiada, ale nie dziwię się, że przyjeżdżają.
Pierwszy raz w życiu widzę camping, na który może wejść każdy z ulicy, a mimo to jest wypełniony po brzegi, również gośćmi z zagranicy w drogich camperach.
Kupujemy wyśmienite lody, jedne z lepszych, jakie jedliśmy.
Widok na jezioro Sławskie.
Lenistwo...
No właśnie...lenistwo było tak wielkie, że zabraliśmy się z powrotem z Magdą, która przyjechała do Sławy z Majką i Mikołajem, w czasie powrotu zajeżdżając na wspaniałe pierogi domowej roboty w Kuźnicy Głogowskiej. Unia Europejska nie dotarła tu jeszcze ze swoimi papierowymi smakami.
Wracamy do Siedliska, pakujemy rowery na samochód i cóż...trzeba wracać do Szczecina...
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 591 (kcal)
Na trasę do Sławy ruszamy z małym koksem Mikołajem, synem Daniela.
Koksik ładnie ciągnie, ale po 4 km zmienia poglądy i zostaje u dziadka na wędkowanie.
My jedziemy dalej, mamy wiatr w plecy, ale mimo to czujemy lenistwo.
Popas w pięknym miejscu, gdzie za czasów panowania szwedzkiego stała leśniczówka i karczma.
Wreszcie dojeżdżamy do Sławy. To spore miasteczko nad pięknym jeziorem, pełnym turystów, co mi akurat niespecjalnie odpowiada, ale nie dziwię się, że przyjeżdżają.
Pierwszy raz w życiu widzę camping, na który może wejść każdy z ulicy, a mimo to jest wypełniony po brzegi, również gośćmi z zagranicy w drogich camperach.
Kupujemy wyśmienite lody, jedne z lepszych, jakie jedliśmy.
Widok na jezioro Sławskie.
Lenistwo...
No właśnie...lenistwo było tak wielkie, że zabraliśmy się z powrotem z Magdą, która przyjechała do Sławy z Majką i Mikołajem, w czasie powrotu zajeżdżając na wspaniałe pierogi domowej roboty w Kuźnicy Głogowskiej. Unia Europejska nie dotarła tu jeszcze ze swoimi papierowymi smakami.
Wracamy do Siedliska, pakujemy rowery na samochód i cóż...trzeba wracać do Szczecina...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
28.41 km (1.00 km teren), czas: 01:32 h, avg:18.53 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 591 (kcal)
Po województwie lubuskim i dolnośląskim z Danielem
Sobota, 10 sierpnia 2013 | dodano: 12.08.2013Kategoria Po Polsce, U przyjaciół ..., Z Basią...
Na zaproszenie Daniela i Magdy z Nowej Soli w piątek po południu pojechaliśmy z Basią z rowerami na dachu naszego samochodu do ich leśnej chatki, gdzie na weekend Daniel zaplanował wiele atrakcji turystycznych.
Ostrzegam, że zdjęć będzie dużo za dużo :).
Rano zbieramy się niespiesznie, ale potem Danielowi przypomina się, że łódź na drugą stronę Odry (do Bytomia Odrzańskiego), którą chcieliśmy się tam przeprawić kursuje do godziny 11:00, a potem ma przerwę do 15:00, więc sprężamy się i szybko ruszamy z Siedliska na przeprawę.
...i załamka :(((
Łódź dziś nie pływa, bo ma jakiś remont i kontrolę...a przepiękne miasteczko po drugiej stronie :(.
Plany wycieczki biorą w łeb, podobnie jak innemu rowerzyście, który pojawia się na przeprawie.
Kombinujemy, co by tu zrobić, przydałby się chyba jakiś cud ;).
Nagle Daniel przypomina sobie, że jego znajomy wozi po Odrze wycieczki tzw. galarem i dzwoni do niego, czy mógłby nas przetransportować na drugi brzeg.
Udaje się!!!
Plan wycieczki uratowany :).
Chyba Opatrzność osobiście nad nami czuwa ;).
Dla wyjaśnienia - koszulka, którą ma na sobie Daniel pochodzi z biegu wielkanocnego w Nowej Soli, gdzie ją dostał, jak widać, dziś się bardzo przydała :).
Warto się było przeprawić, bo Bytom Odrzański to przepiękne miasteczko!
Jest też kot w butach pomagający prowadzić opojów :).
W murach miejscowego kościoła znajdują się krzyże pokutne umieszczane tam przez zabójców wraz z pokazaniem narzędzia zbrodni.
Ten chyba użył saperki ;).
Z Bytomia Odrzańskiego ruszamy na tzw. Dalkowskie Wzgórza, dokąd Daniel zamierza poprowadzić nas ... "skrótem" :).
A my, asfaltofile "lubimy" skróty :))).
Gdzieniegdzie daje się nawet jechać ;).
Komary się wściekły tego roku, kąsają nawet w słońcu i silnym wietrze, a już u podnóża góry św. Anny, gdzie stoi kościół pod jej wezwaniem jesteśmy wręcz pożerani żywcem przez chmary tego ścierwa.
Zostawiamy spięte rowery na dole, a ja wbiegam dosłownie na górkę, tylko wtedy jest szansa na zmniejszenie ilości ukąszeń.
W biegu próbuję cyknąć rzeźbę i widać, że robiłem to w biegu.
Podobnie na szczycie górki...Basia ogania się od komarów.
Zjeżdżamy z góry i na wertepach odpada tylna lampka w Basi rowerze, trzeba co nieco poskładać.
Czemu jechaliśmy skrótami?
Aaa, bo "wiecie, dojazd od drugiej strony jest taki niefajny, ostry szuterek".
Właśnie taki :)))
Okazuje się, że niedawno położono asfalcik, ale co tam, skrót był naprawdę malowniczy i utkwił w pamięci.
Dojeżdżamy do Szczepowa, to już województwo dolnośląskie, gdzie planujemy zwiedzić ruiny pałacu rodu von Schlabrendorf.
Pałac okazuje się być już wykupiony i zamknięty, pilnuje go pies.
Może to i dobrze, może ktoś go wyremontuje.
Ruszamy dalej i dojeżdżamy do Kurowa Wielkiego, gdzie znajduje się naprawdę ciekawa atrakcja turystyczna.
W mury miejscowego kościoła pod wezwaniem Jana Chrzciciela wbudowane są płyty nagrobne lokalnych możnowładców, niektóre pochodzą z XVI wieku.
Odbijamy na chwilę do Dalkowa, aby obejrzeć pałac von Glaubitzów, obecnie w ruinie.
Zdaje się, że zanosi się na jego remont.
Trawniki wokół są regularnie koszone, więc ktoś się tym zainteresował.
Basia uchwyciła jakąś roślinkę, to zdaje się jest rododendron?
Udajemy się w kierunku Głogowa, o którym Daniel mówi, że został przepięknie odbudowany z niesamowitych zniszczeń wojennych.
Niestety, część naszej trasy wiedzie drogą główną, gdzie mkną TIR-y i osobówki, tradycyjnie część naszych kierowców ma g... zamiast mózgu.
Z ulgą wjeżdżamy do Głogowa, gdzie wskakujemy na drogę na rowerów i kierujemy się do McDonalda, aby wciągnąć zimnego shake'a.
Może to i shit-jedzenie, ale przynajmniej jest to ten sam shit na całym świecie :).
Basia zwykle nie spożywa "szejków" w dużych ilościach, bo połowę rozlewa w wejściu :))).
Ruszamy "w Głogów".
Schludnie odbudowana starówka.
Ruiny kościoła, raczej nie będą odbudowywane jak wspomniał napotkany na rynku rowerzysta pochodzący...ze Stargardu.
Ten odbudowano, mimo że większość dobrych budynków po wojnie rozebrano, by odbudowywać Warszawę.
Kanibalizm.
Ratusz na rynku.
Ciekawostka.
Ślady wojny widać do dziś - to potrzaskane pociskami i straszące ruiny teatru na rynku.
Kolejna ciekawostka.
Most Tolerancji, cały pomalowany na różowo :).
Dojeżdżamy nim do Kościoła Wniebowzięcia NMP, który na szczęście jest już cały.
Opuszczamy Głogów, który zrobił na nas wrażenie i powoli kierujemy się do Siedliska.
Po drodze Daniel pokazuje nam jednak kolejną ciekawostkę.
To kościół, który znajduje się "nigdzie" :).
No, może nie do końca nigdzie.
Brukowaną drogą wśród drzew dojeżdżamy do miejsca, które kiedyś było wsią Rapocin, a gdzie pozostał tylko kościół św. Wawrzyńca i nieliczne groby wśród chaszczy.
Wskutek skażenia środowiska przez Hutę Głogów, poczynając od roku 1985 wieś była wysiedlana, nie pozostały tam żadne domostwa, tylko kościół, który kibole wykorzystują na libacje, a sataniści na swoje ponure obrzędy.
Ponownie pokąsani przez roje komarów, ruszamy drogą na Siedlisko, tym razem jazdę nieco utrudnia wiatr, ale nie mamy już daleko.
Daniel w tym czasie bawi się w sesję fotograficzną i cyka nam fotkę za fotką :).
To była wspaniała wycieczka, a wrażeń i atrakcji było tyle, że aż czułem się przyjemnie przytłoczony, za co Danielowi bardzo, bardzo dziękujemy.
Informacja: zdjęcia wykonane przez Daniela (które sobie pożyczyłem) to te bez ramek i opisu na nich.
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1554 (kcal)
Ostrzegam, że zdjęć będzie dużo za dużo :).
Rano zbieramy się niespiesznie, ale potem Danielowi przypomina się, że łódź na drugą stronę Odry (do Bytomia Odrzańskiego), którą chcieliśmy się tam przeprawić kursuje do godziny 11:00, a potem ma przerwę do 15:00, więc sprężamy się i szybko ruszamy z Siedliska na przeprawę.
...i załamka :(((
Łódź dziś nie pływa, bo ma jakiś remont i kontrolę...a przepiękne miasteczko po drugiej stronie :(.
Plany wycieczki biorą w łeb, podobnie jak innemu rowerzyście, który pojawia się na przeprawie.
Kombinujemy, co by tu zrobić, przydałby się chyba jakiś cud ;).
Nagle Daniel przypomina sobie, że jego znajomy wozi po Odrze wycieczki tzw. galarem i dzwoni do niego, czy mógłby nas przetransportować na drugi brzeg.
Udaje się!!!
Plan wycieczki uratowany :).
Chyba Opatrzność osobiście nad nami czuwa ;).
Dla wyjaśnienia - koszulka, którą ma na sobie Daniel pochodzi z biegu wielkanocnego w Nowej Soli, gdzie ją dostał, jak widać, dziś się bardzo przydała :).
Warto się było przeprawić, bo Bytom Odrzański to przepiękne miasteczko!
Jest też kot w butach pomagający prowadzić opojów :).
W murach miejscowego kościoła znajdują się krzyże pokutne umieszczane tam przez zabójców wraz z pokazaniem narzędzia zbrodni.
Ten chyba użył saperki ;).
Z Bytomia Odrzańskiego ruszamy na tzw. Dalkowskie Wzgórza, dokąd Daniel zamierza poprowadzić nas ... "skrótem" :).
A my, asfaltofile "lubimy" skróty :))).
Gdzieniegdzie daje się nawet jechać ;).
Komary się wściekły tego roku, kąsają nawet w słońcu i silnym wietrze, a już u podnóża góry św. Anny, gdzie stoi kościół pod jej wezwaniem jesteśmy wręcz pożerani żywcem przez chmary tego ścierwa.
Zostawiamy spięte rowery na dole, a ja wbiegam dosłownie na górkę, tylko wtedy jest szansa na zmniejszenie ilości ukąszeń.
W biegu próbuję cyknąć rzeźbę i widać, że robiłem to w biegu.
Podobnie na szczycie górki...Basia ogania się od komarów.
Zjeżdżamy z góry i na wertepach odpada tylna lampka w Basi rowerze, trzeba co nieco poskładać.
Czemu jechaliśmy skrótami?
Aaa, bo "wiecie, dojazd od drugiej strony jest taki niefajny, ostry szuterek".
Właśnie taki :)))
Okazuje się, że niedawno położono asfalcik, ale co tam, skrót był naprawdę malowniczy i utkwił w pamięci.
Dojeżdżamy do Szczepowa, to już województwo dolnośląskie, gdzie planujemy zwiedzić ruiny pałacu rodu von Schlabrendorf.
Pałac okazuje się być już wykupiony i zamknięty, pilnuje go pies.
Może to i dobrze, może ktoś go wyremontuje.
Ruszamy dalej i dojeżdżamy do Kurowa Wielkiego, gdzie znajduje się naprawdę ciekawa atrakcja turystyczna.
W mury miejscowego kościoła pod wezwaniem Jana Chrzciciela wbudowane są płyty nagrobne lokalnych możnowładców, niektóre pochodzą z XVI wieku.
Odbijamy na chwilę do Dalkowa, aby obejrzeć pałac von Glaubitzów, obecnie w ruinie.
Zdaje się, że zanosi się na jego remont.
Trawniki wokół są regularnie koszone, więc ktoś się tym zainteresował.
Basia uchwyciła jakąś roślinkę, to zdaje się jest rododendron?
Udajemy się w kierunku Głogowa, o którym Daniel mówi, że został przepięknie odbudowany z niesamowitych zniszczeń wojennych.
Niestety, część naszej trasy wiedzie drogą główną, gdzie mkną TIR-y i osobówki, tradycyjnie część naszych kierowców ma g... zamiast mózgu.
Z ulgą wjeżdżamy do Głogowa, gdzie wskakujemy na drogę na rowerów i kierujemy się do McDonalda, aby wciągnąć zimnego shake'a.
Może to i shit-jedzenie, ale przynajmniej jest to ten sam shit na całym świecie :).
Basia zwykle nie spożywa "szejków" w dużych ilościach, bo połowę rozlewa w wejściu :))).
Ruszamy "w Głogów".
Schludnie odbudowana starówka.
Ruiny kościoła, raczej nie będą odbudowywane jak wspomniał napotkany na rynku rowerzysta pochodzący...ze Stargardu.
Ten odbudowano, mimo że większość dobrych budynków po wojnie rozebrano, by odbudowywać Warszawę.
Kanibalizm.
Ratusz na rynku.
Ciekawostka.
Ślady wojny widać do dziś - to potrzaskane pociskami i straszące ruiny teatru na rynku.
Kolejna ciekawostka.
Most Tolerancji, cały pomalowany na różowo :).
Dojeżdżamy nim do Kościoła Wniebowzięcia NMP, który na szczęście jest już cały.
Opuszczamy Głogów, który zrobił na nas wrażenie i powoli kierujemy się do Siedliska.
Po drodze Daniel pokazuje nam jednak kolejną ciekawostkę.
To kościół, który znajduje się "nigdzie" :).
No, może nie do końca nigdzie.
Brukowaną drogą wśród drzew dojeżdżamy do miejsca, które kiedyś było wsią Rapocin, a gdzie pozostał tylko kościół św. Wawrzyńca i nieliczne groby wśród chaszczy.
Wskutek skażenia środowiska przez Hutę Głogów, poczynając od roku 1985 wieś była wysiedlana, nie pozostały tam żadne domostwa, tylko kościół, który kibole wykorzystują na libacje, a sataniści na swoje ponure obrzędy.
Ponownie pokąsani przez roje komarów, ruszamy drogą na Siedlisko, tym razem jazdę nieco utrudnia wiatr, ale nie mamy już daleko.
Daniel w tym czasie bawi się w sesję fotograficzną i cyka nam fotkę za fotką :).
To była wspaniała wycieczka, a wrażeń i atrakcji było tyle, że aż czułem się przyjemnie przytłoczony, za co Danielowi bardzo, bardzo dziękujemy.
Informacja: zdjęcia wykonane przez Daniela (które sobie pożyczyłem) to te bez ramek i opisu na nich.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
75.18 km (10.00 km teren), czas: 04:23 h, avg:17.15 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1554 (kcal)
Powrót z campingu Grambin w 41 st.C. Dzień 2.
Wtorek, 30 lipca 2013 | dodano: 30.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Ponieważ na niedzielę zapowiadano jeszcze większe upały niż te w sobotę, plan był taki, aby w miarę wcześnie zwinąć się z campingu i na planie się skończyło :).
Owszem, może i wstaliśmy niespecjalnie późno, bo koło 8:00, ale tempo zwijania było snujowate.
Co gorsza, prawie znikąd pojawiła się chmura i zlała nasze obozowisko, na szczęście nasz namiot był już zwinięty, co nie udało się Piotrkowi.
Przeczekaliśmy opad pod wiatą, ale jeszcze wolniej się pakowaliśmy.
Gdy już wszystko poukładaliśmy, poszliśmy z Basią pod prysznic, bo został nam jeszcze jeden żeton i szkoda byłoby go nie wykorzystać.
Zdaliśmy klucze w recepcji, odebraliśmy kaucję za nie i ruszyliśmy z powrotem do Ueckermunde, by tam odbić na Torgelow.
Upał był straszliwy, na ulicach nie było prawie nikogo, ale na szczęście mieliśmy butelki z wodą do polewania się.
Sama droga do Torgelow (nie ta przez Eggesin) jest ładna, ale trzeba jechać szosą, bo nie ma tam żadnej drogi dla rowerów.
W Torgelow od razu udaliśmy się do znanego nam "Bimbisiku", gdzie tym razem wyjątkowo skusiłem się na jednego "Hasseroedera" i dobrze, że tylko jednego.
Choć to miłe uczucie, gdy zimny bursztynowy napój chłodzi gorącego Misiacza, to jakoś wolę ten napój po wycieczce, a nie w trakcie, a po lodach (jak zrobiła to Basia) mam więcej mocy w nogach.
Jak to w "Bimbissikach" bywa, rozleniwiliśmy się i tkwiliśmy tam chyba ze 40 minut...a dzień mijał i trzeba było jechać dalej.
Rowerki ukryte pod drzewami.
Kościół w Torgelow.
Jak zawsze, widok na skansen Wkrzan.
Widok z mostku nad rzeką Wkrą tudzież U(e)cker.
Niechętnie zwlekliśmy się spod daszku baru i popedałowaliśmy w kierunku na Pasewalk.
Wskazania mojego termometru były dość przerażające, bo 41 st.C, ale dzięki polewaniu się wodą szło wytrzymać !!!
Przed Pasewalkiem zatrzymaliśmy się na słodycze.
Nasze nie rozpuściły się, bo wieźliśmy je w osłonie termicznej, do której zwykle wkłada się butelki.
Nie wjeżdżając do Pasewalku, skręciliśmy na Rothenburg.
W takich miejscach uzupełnialiśmy wodę do polewania się ;).
Po dojechaniu do Krugsdorf zdedydowaliśmy się na dłuższą przerwę nad tamtejszym jeziorkiem.
Na parkingu stało nawet sporo samochodów ze szczecińską rejestracją.
Postanowiliśmy z "Bronikiem" co nieco popływać, aby się schłodzić, woda czysta i o przyjemnej temperaturze.
Skorzystaliśmy też z lokalnego "Bimbisiku" i kupiliśmy sobie z Basią lody.
Piotrek chłodził się czym innym ;).
Ku naszemu zaskoczeniu, spotkaliśmy tam naszych znajomych, którzy akurat tam plażowali i nas przyuważyli.
Przyjechali do Krugsdorf, bo według ich relacji "w Loecknitz pełno jest naszych rodaków - pijanych, wrzeszczących i bluzgających, a gdy jednemu z nich starsza Niemka zwróciła uwagę na zachowanie...pokazał jej 'faka'...".
Faktycznie, obciach na maksa.
Tak się zastanawiam, czy ten "odważny debil" odważyłby się to samo zrobić w Krugsdorf.
Zastanawiam się, bo po plaży kręciło się pełno wygolonych, wytatuowanych i wysportowanych młodych Niemców, co wyglądało, jakby neonazistowskie bojówki zrobiły sobie piknik nad jeziorem i niezbyt przychylnie im z oczu patrzyło, choć akurat my nie dajemy powodów do wstydu, no ale przez niektórych ćwoków opinia ciągnie się za nami również.
Nasz rodzimy awanturnik mógłby tu źle skończyć, ale raczej by siedział cicho, bo zwykle są to śmierdzące tchórze, bojowe tylko wobec starszych pań i słabszych...
Po popasie ruszyliśmy na Koblentz i Rothenklempenow, gdzie Basia poczuła chęć na kofeinę w postaci coli.
No, ale jazda po Niemczech to jak jazda po Saharze i jak chce się pić, to trzeba rower zatankować w kraju jak wielbłąda lub trafić na większe miasteczko, a i to nie zawsze, bo w niedzielę sklepy tu pozamykane.
Jednym z wyjątków jest tu Loecknitz, w którym na krótko w niedzielę otwiera się Netto.
Była 16:20, więc Basia powoli toczyła się do przodu, a my z Piotrkiem wyrwaliśmy, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepu, ja po zakup coli dla Basi, a Piotrek po zapas izotoników do domu.
Jazda w tym upale i z sakwami z prędkością 30 km/h przez ok. 7 km to ciekawe przeżycie ;))).
Gdyby tylko jeszcze coś to dało...
Okazało się, że Netto nie jest jednak otwarte do 17:00, a do 16:00, więc klapnęliśmy zawiedzeni z "Bronikiem" pod sklepem w cieniu drzewa i stygnąc, czekaliśmy na Basię, która dojechała po 10 minutach.
Próbowaliśmy jeszcze kupić colę na tutejszym campingu, ale do picia mieli tylko wodę i piwo, więc ruszyliśmy do domu przez Ramin.
Nie wiem dlaczego, ale po tym pędzie, zamiast czuć znużenie, dostałem takiego kopa, że pod górki z sakwami wjeżdżałem szybciej niż niejednokrotnie na pustym rowerze (na przykład betonówką pod Ladenthin).
Najgorzej, że uaktywniły się gzy (tzw. końskie muchy), które pokąsały mnie w kilkunastu miejscach.
Ponieważ jednak napisałem tę relację widać, że żyję i mam się dobrze ;))).
Temperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1754 (kcal)
Owszem, może i wstaliśmy niespecjalnie późno, bo koło 8:00, ale tempo zwijania było snujowate.
Co gorsza, prawie znikąd pojawiła się chmura i zlała nasze obozowisko, na szczęście nasz namiot był już zwinięty, co nie udało się Piotrkowi.
Przeczekaliśmy opad pod wiatą, ale jeszcze wolniej się pakowaliśmy.
Gdy już wszystko poukładaliśmy, poszliśmy z Basią pod prysznic, bo został nam jeszcze jeden żeton i szkoda byłoby go nie wykorzystać.
Zdaliśmy klucze w recepcji, odebraliśmy kaucję za nie i ruszyliśmy z powrotem do Ueckermunde, by tam odbić na Torgelow.
Upał był straszliwy, na ulicach nie było prawie nikogo, ale na szczęście mieliśmy butelki z wodą do polewania się.
Sama droga do Torgelow (nie ta przez Eggesin) jest ładna, ale trzeba jechać szosą, bo nie ma tam żadnej drogi dla rowerów.
W Torgelow od razu udaliśmy się do znanego nam "Bimbisiku", gdzie tym razem wyjątkowo skusiłem się na jednego "Hasseroedera" i dobrze, że tylko jednego.
Choć to miłe uczucie, gdy zimny bursztynowy napój chłodzi gorącego Misiacza, to jakoś wolę ten napój po wycieczce, a nie w trakcie, a po lodach (jak zrobiła to Basia) mam więcej mocy w nogach.
Jak to w "Bimbissikach" bywa, rozleniwiliśmy się i tkwiliśmy tam chyba ze 40 minut...a dzień mijał i trzeba było jechać dalej.
Rowerki ukryte pod drzewami.
Kościół w Torgelow.
Jak zawsze, widok na skansen Wkrzan.
Widok z mostku nad rzeką Wkrą tudzież U(e)cker.
Niechętnie zwlekliśmy się spod daszku baru i popedałowaliśmy w kierunku na Pasewalk.
Wskazania mojego termometru były dość przerażające, bo 41 st.C, ale dzięki polewaniu się wodą szło wytrzymać !!!
Przed Pasewalkiem zatrzymaliśmy się na słodycze.
Nasze nie rozpuściły się, bo wieźliśmy je w osłonie termicznej, do której zwykle wkłada się butelki.
Nie wjeżdżając do Pasewalku, skręciliśmy na Rothenburg.
W takich miejscach uzupełnialiśmy wodę do polewania się ;).
Po dojechaniu do Krugsdorf zdedydowaliśmy się na dłuższą przerwę nad tamtejszym jeziorkiem.
Na parkingu stało nawet sporo samochodów ze szczecińską rejestracją.
Postanowiliśmy z "Bronikiem" co nieco popływać, aby się schłodzić, woda czysta i o przyjemnej temperaturze.
Skorzystaliśmy też z lokalnego "Bimbisiku" i kupiliśmy sobie z Basią lody.
Piotrek chłodził się czym innym ;).
Ku naszemu zaskoczeniu, spotkaliśmy tam naszych znajomych, którzy akurat tam plażowali i nas przyuważyli.
Przyjechali do Krugsdorf, bo według ich relacji "w Loecknitz pełno jest naszych rodaków - pijanych, wrzeszczących i bluzgających, a gdy jednemu z nich starsza Niemka zwróciła uwagę na zachowanie...pokazał jej 'faka'...".
Faktycznie, obciach na maksa.
Tak się zastanawiam, czy ten "odważny debil" odważyłby się to samo zrobić w Krugsdorf.
Zastanawiam się, bo po plaży kręciło się pełno wygolonych, wytatuowanych i wysportowanych młodych Niemców, co wyglądało, jakby neonazistowskie bojówki zrobiły sobie piknik nad jeziorem i niezbyt przychylnie im z oczu patrzyło, choć akurat my nie dajemy powodów do wstydu, no ale przez niektórych ćwoków opinia ciągnie się za nami również.
Nasz rodzimy awanturnik mógłby tu źle skończyć, ale raczej by siedział cicho, bo zwykle są to śmierdzące tchórze, bojowe tylko wobec starszych pań i słabszych...
Po popasie ruszyliśmy na Koblentz i Rothenklempenow, gdzie Basia poczuła chęć na kofeinę w postaci coli.
No, ale jazda po Niemczech to jak jazda po Saharze i jak chce się pić, to trzeba rower zatankować w kraju jak wielbłąda lub trafić na większe miasteczko, a i to nie zawsze, bo w niedzielę sklepy tu pozamykane.
Jednym z wyjątków jest tu Loecknitz, w którym na krótko w niedzielę otwiera się Netto.
Była 16:20, więc Basia powoli toczyła się do przodu, a my z Piotrkiem wyrwaliśmy, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepu, ja po zakup coli dla Basi, a Piotrek po zapas izotoników do domu.
Jazda w tym upale i z sakwami z prędkością 30 km/h przez ok. 7 km to ciekawe przeżycie ;))).
Gdyby tylko jeszcze coś to dało...
Okazało się, że Netto nie jest jednak otwarte do 17:00, a do 16:00, więc klapnęliśmy zawiedzeni z "Bronikiem" pod sklepem w cieniu drzewa i stygnąc, czekaliśmy na Basię, która dojechała po 10 minutach.
Próbowaliśmy jeszcze kupić colę na tutejszym campingu, ale do picia mieli tylko wodę i piwo, więc ruszyliśmy do domu przez Ramin.
Nie wiem dlaczego, ale po tym pędzie, zamiast czuć znużenie, dostałem takiego kopa, że pod górki z sakwami wjeżdżałem szybciej niż niejednokrotnie na pustym rowerze (na przykład betonówką pod Ladenthin).
Najgorzej, że uaktywniły się gzy (tzw. końskie muchy), które pokąsały mnie w kilkunastu miejscach.
Ponieważ jednak napisałem tę relację widać, że żyję i mam się dobrze ;))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
87.49 km (2.00 km teren), czas: 04:49 h, avg:18.16 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1754 (kcal)
W końcu pod namiot z sakwami! Camping Grambin. Dzień 1.
Sobota, 27 lipca 2013 | dodano: 29.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Motto wyjazdu: "Jesteśmy żywi dzięki nieżywym" (wyjaśni się w treści ;))).
W tym roku nie dość, że na rowerze jakoś mało z Basią jeździliśmy, to jeszcze nie było jak wykombinować wyjazdu "sakwiarskiego".
Co prawda ten wyjazd to tak naprawdę "wersja demo" raczej niż wyjazd, ale zawsze coś.
Upały tego lata są niesamowite i przestrzegano nas, że jada rowerem w temperaturze ponad 36 st.C to nie najlepszy pomysł, z drugiej jednak strony w ubiegłym roku na Wyprawie Odra-Nysa też jechaliśmy w straszliwym upale (jednego dnia mieliśmy aż 41 st.C) i żyjemy.
Poza tym, czy siedzenie w domu lub smażenie się na jakiejś plaży (czego nie lubimy) to lepszy pomysł?
Koniec końców wyszło tak, że w sobotnie popołudnie ok. godziny 13:00 ruszyliśmy na trasę w mini-składzie, tj. ja, Basia "Misiaczowa", Piotrek "Bronik" i powiedzmy, że...pół "Romala-Sakwiarza" ;))).
Czemu pół?
Ano, bo zadzwonił dzień wcześniej z pytaniem, czy czegoś nie planujemy na weekend, a gdy dowiedział się, że planujemy nocleg w Grambin, zachciało mu się z nami jechać.
Jednakże dla Roberta noclegi na oficjalnych campingach to coś w rodzaju "barbarzyństwa" :))).
Nic dziwnego, skoro to obieżyświat rowerowy, który nocował w dzikich miejscach Turcji, Gruzji czy Armenii.
Dlatego też postanowił tylko nas odprowadzić w pobliże campingu i wrócić do Szczecina.
Chłop musiał się miotać nieziemsko przy naszym ślimaczym sakwiarskim tempie, gdy jechał na pustym rowerze, a forma w pełni po...
Zdradzić po czym? ;)
Zdradzę! :)
Niedawno wrócił z wyprawy sakwiarskiej po Szwajcarii, gdzie zdobył zdaje się 5 alpejskich przełęczy (z sakwami).
Jest temat na kolejną prezentację w "Starej Komendzie"!
Obciążone rowery, upał i lenistwo sprawiły, że tempo przemieszczania się było baaardzo turystyczne.
Chyba dopiero po 2,5 h dotarliśmy za Dobieszczyn, gdzie fotkę zrobiłem raczej dla dokumentacji, bo upał sprawiał, że nic się nie chciało.
Przyjemnie było tylko w trakcie jazdy, gdy wiatr owiewał twarz.
Za Hintersee przypomnieliśmy sobie z Basią nasz sposób na przetrwanie takiej temperatury - trzeba polewać głowy, koszulki i spodenki wodą - działa prawie jak klimatyzacja!
Po raz kolejny skorzystaliśmy z rady "Gadzika", który wskazał nam kiedyś miejsca ciche i spokojne, gdzie zawsze jest dostęp do bieżącej, zimnej wody ;).
CMENTARZE ;))).
Brzmi trochę jak nekrofilia i oczywiście nie zamierzaliśmy chłeptać "wody z trupów", jednak na polewanie koszulek może być.
Pierwszy postój na tankowanie mieliśmy w Gegensee na tamtejszym małym "Friedhofie".
Zimna woda z cmentarnego kranu na plecy i głowę od razu nas "ożywiła", jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało ;))).
Dojechaliśmy do Ahlbeck, gdzie jeszcze jadąc z Robertem odbiliśmy na Luckow, zahaczając po drodze o hodowlę strusi.
Gdy dojechaliśmy do Luckow, "Romal" się od nas odłączył i jakimiś "skrótami" pojechał do Rieth, a my ruszyliśmy do Vogelsang, aby przetestować po raz pierwszy tamtejszy "Bimbisik" (IMBISS).
W renomowanym rankingu znanego konesera i celebryty, Piotra "Bronika", został on dopisany do "Listy Bimbisików przyjaznych bursztynowym rowerzystom", ponieważ doskonałe schłodzone niemieckie piwko można zakupić tam juz za 1 EUR ;))).
Inne ceny typu 1,5 EUR dostają jedynie "wpis warunkowy", zaś wyższe nie kwalifikują się do rankingu ;))).
Jak to z "Bimbisikami" bywa, nikomu nie chce się z nich ruszać.
Lody w taki upał jadło się tam nam z Basią przyjemnie, a i Piotrek wyglądał na zadowolonego z zimnego pilsnera ;).
Trzeba było jednak dotrzeć na camping o rozsądnej porze, więc skierowaliśmy się na Ueckermunde, gdzie zrobiliśmy zakupy płynów wszelakich i bardzo uważaliśmy, żeby tym razem Piotrek nam nie zaginął w tym uroczym miasteczku, tym bardziej, że odbywał się tam jakiś kiermasz czy festyn.
Więcej o "Znikającym Broniku" możecie poczytać tutaj KLIK:))).
Przejechaliśmy przez Ueckermunde i po 5 km wjechaliśmy na Camping Grambin.
Jest to rodzinny camping, ani kiepski ani rewelacyjny, ujdzie.
Miejsca na namioty wyznaczone są w jednym z narożników, tuż przy wyjściu na plażę.
Koszty:
- dwie osoby, namiot i rowery: 16 EUR za dobę
- żeton na 4 minuty kąpieli: 1 EUR
- kaucja zwrotna za klucz do sanitariatów i WC: 10 EUR
Kiedy przyjechaliśmy jakoś po godzinie 18:00, wszystkie miejsca pod drzewami były zajęte i została nam tzw. "patelnia", ale na szczęście cień z wysokich drzew już sięgał naszych namiotów.
Po rozbiciu obozowiska poszliśmy na plażę, ja nie skusiłem się na kąpiel w czarnej, zamulonej wodzie Zalewu, a Piotrek i owszem.
Po powrocie z plaży nareszcie można było wziąć prysznic, po tak upalnym dniu jest to coś wspaniałego.
Na szczęście prysznice były jeszcze wolne, choć z trasy zjechało mnóstwo sakwiarzy, a campingów na biegnącej obok trasie "Odra-Nysa" nie jest za wiele, bractwo międzynarodowe w sumie.
Potem okazało się, że posiadamy w ekipie Działacza Kulturalno-Oświatowego, tzw. "Kaowca", który zorganizował nam wieczór (to ten typ z czerwonym materacem ;))).
Kiedy poszedł do recepcji zakupić zimnego Luebzera, to wrócił...z nowym kolegą :))).
Niestety, Piotrka nie można chyba nigdzie wysyłać samopas, jest ZBYT towarzyski :))).
Był to niemiecki sakwiarz z Berlina, który pożyczył Piotrkowi brakujące centy, bo źle odczytałem cenę, którą podałem Piotrkowi i co nieco zabrakło, a że Piotrek nie rozmawia w obcych językach za bardzo, to przyprowadził go do mnie.
Na początku fajnie się rozmawiało, ale potem okazało się, że człek ten się do nas permanentnie przysiadł, a po kilku piwach dialog z nim zamienił się w jego niekończący się monolog i w pewnym momencie byliśmy już znużeni, a chcieliśmy porozmawiać między sobą.
Żadne sygnały niewerbalne, które wysyłaliśmy nie docierały, więc Basia zwinęła się do namiotu, ja gdzieś tam odszedłem, a człek bez końca nawijał do Piotrka, który i tak niewiele mógł z tego zrozumieć :))).
W końcu poszedł, ale było już późno w nocy, więc zjedliśmy z Piotrkiem kolację i sami również się położyliśmy spać.
Na szczęście temperatura w nocy była bardzo przyjemna.
W środku nocy dopadła nas burza i był to chrzest bojowy naszego namiotu w deszczu, który również przeszedł pomyślnie - zero przecieków :).
Temperatura:36.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1364 (kcal)
W tym roku nie dość, że na rowerze jakoś mało z Basią jeździliśmy, to jeszcze nie było jak wykombinować wyjazdu "sakwiarskiego".
Co prawda ten wyjazd to tak naprawdę "wersja demo" raczej niż wyjazd, ale zawsze coś.
Upały tego lata są niesamowite i przestrzegano nas, że jada rowerem w temperaturze ponad 36 st.C to nie najlepszy pomysł, z drugiej jednak strony w ubiegłym roku na Wyprawie Odra-Nysa też jechaliśmy w straszliwym upale (jednego dnia mieliśmy aż 41 st.C) i żyjemy.
Poza tym, czy siedzenie w domu lub smażenie się na jakiejś plaży (czego nie lubimy) to lepszy pomysł?
Koniec końców wyszło tak, że w sobotnie popołudnie ok. godziny 13:00 ruszyliśmy na trasę w mini-składzie, tj. ja, Basia "Misiaczowa", Piotrek "Bronik" i powiedzmy, że...pół "Romala-Sakwiarza" ;))).
Czemu pół?
Ano, bo zadzwonił dzień wcześniej z pytaniem, czy czegoś nie planujemy na weekend, a gdy dowiedział się, że planujemy nocleg w Grambin, zachciało mu się z nami jechać.
Jednakże dla Roberta noclegi na oficjalnych campingach to coś w rodzaju "barbarzyństwa" :))).
Nic dziwnego, skoro to obieżyświat rowerowy, który nocował w dzikich miejscach Turcji, Gruzji czy Armenii.
Dlatego też postanowił tylko nas odprowadzić w pobliże campingu i wrócić do Szczecina.
Chłop musiał się miotać nieziemsko przy naszym ślimaczym sakwiarskim tempie, gdy jechał na pustym rowerze, a forma w pełni po...
Zdradzić po czym? ;)
Zdradzę! :)
Niedawno wrócił z wyprawy sakwiarskiej po Szwajcarii, gdzie zdobył zdaje się 5 alpejskich przełęczy (z sakwami).
Jest temat na kolejną prezentację w "Starej Komendzie"!
Obciążone rowery, upał i lenistwo sprawiły, że tempo przemieszczania się było baaardzo turystyczne.
Chyba dopiero po 2,5 h dotarliśmy za Dobieszczyn, gdzie fotkę zrobiłem raczej dla dokumentacji, bo upał sprawiał, że nic się nie chciało.
Przyjemnie było tylko w trakcie jazdy, gdy wiatr owiewał twarz.
Za Hintersee przypomnieliśmy sobie z Basią nasz sposób na przetrwanie takiej temperatury - trzeba polewać głowy, koszulki i spodenki wodą - działa prawie jak klimatyzacja!
Po raz kolejny skorzystaliśmy z rady "Gadzika", który wskazał nam kiedyś miejsca ciche i spokojne, gdzie zawsze jest dostęp do bieżącej, zimnej wody ;).
CMENTARZE ;))).
Brzmi trochę jak nekrofilia i oczywiście nie zamierzaliśmy chłeptać "wody z trupów", jednak na polewanie koszulek może być.
Pierwszy postój na tankowanie mieliśmy w Gegensee na tamtejszym małym "Friedhofie".
Zimna woda z cmentarnego kranu na plecy i głowę od razu nas "ożywiła", jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało ;))).
Dojechaliśmy do Ahlbeck, gdzie jeszcze jadąc z Robertem odbiliśmy na Luckow, zahaczając po drodze o hodowlę strusi.
Gdy dojechaliśmy do Luckow, "Romal" się od nas odłączył i jakimiś "skrótami" pojechał do Rieth, a my ruszyliśmy do Vogelsang, aby przetestować po raz pierwszy tamtejszy "Bimbisik" (IMBISS).
W renomowanym rankingu znanego konesera i celebryty, Piotra "Bronika", został on dopisany do "Listy Bimbisików przyjaznych bursztynowym rowerzystom", ponieważ doskonałe schłodzone niemieckie piwko można zakupić tam juz za 1 EUR ;))).
Inne ceny typu 1,5 EUR dostają jedynie "wpis warunkowy", zaś wyższe nie kwalifikują się do rankingu ;))).
Jak to z "Bimbisikami" bywa, nikomu nie chce się z nich ruszać.
Lody w taki upał jadło się tam nam z Basią przyjemnie, a i Piotrek wyglądał na zadowolonego z zimnego pilsnera ;).
Trzeba było jednak dotrzeć na camping o rozsądnej porze, więc skierowaliśmy się na Ueckermunde, gdzie zrobiliśmy zakupy płynów wszelakich i bardzo uważaliśmy, żeby tym razem Piotrek nam nie zaginął w tym uroczym miasteczku, tym bardziej, że odbywał się tam jakiś kiermasz czy festyn.
Więcej o "Znikającym Broniku" możecie poczytać tutaj KLIK:))).
Przejechaliśmy przez Ueckermunde i po 5 km wjechaliśmy na Camping Grambin.
Jest to rodzinny camping, ani kiepski ani rewelacyjny, ujdzie.
Miejsca na namioty wyznaczone są w jednym z narożników, tuż przy wyjściu na plażę.
Koszty:
- dwie osoby, namiot i rowery: 16 EUR za dobę
- żeton na 4 minuty kąpieli: 1 EUR
- kaucja zwrotna za klucz do sanitariatów i WC: 10 EUR
Kiedy przyjechaliśmy jakoś po godzinie 18:00, wszystkie miejsca pod drzewami były zajęte i została nam tzw. "patelnia", ale na szczęście cień z wysokich drzew już sięgał naszych namiotów.
Po rozbiciu obozowiska poszliśmy na plażę, ja nie skusiłem się na kąpiel w czarnej, zamulonej wodzie Zalewu, a Piotrek i owszem.
Po powrocie z plaży nareszcie można było wziąć prysznic, po tak upalnym dniu jest to coś wspaniałego.
Na szczęście prysznice były jeszcze wolne, choć z trasy zjechało mnóstwo sakwiarzy, a campingów na biegnącej obok trasie "Odra-Nysa" nie jest za wiele, bractwo międzynarodowe w sumie.
Potem okazało się, że posiadamy w ekipie Działacza Kulturalno-Oświatowego, tzw. "Kaowca", który zorganizował nam wieczór (to ten typ z czerwonym materacem ;))).
Kiedy poszedł do recepcji zakupić zimnego Luebzera, to wrócił...z nowym kolegą :))).
Niestety, Piotrka nie można chyba nigdzie wysyłać samopas, jest ZBYT towarzyski :))).
Był to niemiecki sakwiarz z Berlina, który pożyczył Piotrkowi brakujące centy, bo źle odczytałem cenę, którą podałem Piotrkowi i co nieco zabrakło, a że Piotrek nie rozmawia w obcych językach za bardzo, to przyprowadził go do mnie.
Na początku fajnie się rozmawiało, ale potem okazało się, że człek ten się do nas permanentnie przysiadł, a po kilku piwach dialog z nim zamienił się w jego niekończący się monolog i w pewnym momencie byliśmy już znużeni, a chcieliśmy porozmawiać między sobą.
Żadne sygnały niewerbalne, które wysyłaliśmy nie docierały, więc Basia zwinęła się do namiotu, ja gdzieś tam odszedłem, a człek bez końca nawijał do Piotrka, który i tak niewiele mógł z tego zrozumieć :))).
W końcu poszedł, ale było już późno w nocy, więc zjedliśmy z Piotrkiem kolację i sami również się położyliśmy spać.
Na szczęście temperatura w nocy była bardzo przyjemna.
W środku nocy dopadła nas burza i był to chrzest bojowy naszego namiotu w deszczu, który również przeszedł pomyślnie - zero przecieków :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
68.83 km (1.00 km teren), czas: 03:47 h, avg:18.19 km/h,
prędkość maks: 34.00 km/hTemperatura:36.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1364 (kcal)
W 12 rowerów do Moenkebude i "rozproszenie" Bronika ;).
Niedziela, 21 lipca 2013 | dodano: 21.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nasz działacz społeczny i cykliczny aktywista, Pan Kierownik "Jaszek" zorganizował kolejny wyjazd, tym razem pod hasłem "Nowe Waprno, a co dalej, okaże się na miejscu", który już na początku mogę podsumować: ŚWIETNY!!!
Co okazało się na miejscu i "za miejscem", to zaraz opiszę.
Najpierw zebraliśmy się o 10:00 na Głębokim i ruszyliśmy w stronę Dobieszczyna.
Zebrała się grupa 10 rowerzystów.
Dobrze, że Basia "Misiaczowa" ruszyła spokojnym tempem wcześniej, bo towarzystwo jakby się jakiegoś "koksu" najadło i cisnęło ostro i peleton wchłonął Basię tuż przed Tanowem.
Na szczęście dalej już nie było pagórków, których Basia nie lubi.
Po małych zakupach w Tanowie, część znów ostro ruszyła przed siebie, część jechała spacerowo, bo i tak mieliśmy spotkać się przy zjeździe na jeszcze zamkniętą dla ruchu samochodowego nową drogę do Nowego Warpna.
Dotleniłem krew rozkręcając się do 44 km/h i stwierdziłem, że starczy, w końcu miała to być wycieczka "leniwcowa".
Na tym odcinku podłączył się do nas "Hubi" i było nas już 11.
Droga na Nowe Warpno wybudowana jest na europejskim poziomie, żadnych tam "uskoków asfaltu mieszczących się w normie", jest równa jak stół, widać, że tym razem kryterium przetargu nie była wyłącznie najniższa cena !
Nie dość, że świetna, to jeszcze malownicza, tylko ciekawe, czemu cały czas jest podwójna ciągła na niej?
Równie doskonałą nawierzchnią wjechaliśmy do Nowego Warpna.
Zawsze podobało mi się Nowe Warpno i jego klimat, ale teraz zmieniło się niesamowicie.
Miasteczko doskonale wykorzystało środki unijne (*mała korekta - patrz komentarze) na poprawę infrastruktury: nowe nawierzchnie, wyremontowane budynki, promenada, plaża z infrastrukturą, a nawet nowoczesna i czysta (!) toaleta. Jestem pod wrażeniem!
Na ryneczku dołączył się do nas 12 rowerzysta, Mr. "Bronik", który zbiegiem okoliczności miał tu poprzedniego wieczora imprezę u znajomych, a który w dalszej części wyprawy po raz kolejny okaże się "bohaterem charakterystycznym" :))).
Nowe ciekawostki Nowego Warpna.
Również port jachtowy robi wrażenie...zresztą, zamierzaliśmy z niego skorzystać ;).
Rybak w porcie.
Na promenadzie zbudowano nowoczesną wieżę widokową, a lornetki są za darmo i jeszcze nikt ich nie ukradł ani nie zdewastował.
"Jaszek" bardzo często ma doskonałe pomysły na fotki wykonywane "z poziomu parteru", oto jeden z nich, choć akurat to zdjęcie wykonał "Hopfen" swoim aparatem.
Autor pomysłu spoczywa w pokoju...;).
Objechaliśmy miasto promenadą, "Bronik" pożegnał swoich znajomych, po czym ruszyliśmy do portu, ponieważ "Jaszek" wykombinował, że...przeprawimy się katamaranem wraz z rowerami do Altwarp.
Świetny pomysł, choć cena dość wysoka, bo 12 zł za osobę + 12 za rower, no ale..."kto bogatemu zabroni" :)))?
Jeśli ktoś chce skorzystać, podaję namiary na Spatium 24 : KLIK.
W zamian za reklamę następnym razem poprosimy o rabacik dla rowerzystów z Bikestats i Rowerowego Szczecina ;))).
Ponieważ katamaran nie był w stanie pomieścić 12 rowerzystów i 12 rowerów, przeprawiliśmy się na dwie tury, a czas leniwie płynął...i fajnie :).
Na łodzi znajduje się słuszna uwaga:
:))).
Ponieważ byliśmy w już w Altwarp, nie mogło zabraknąć tradycyjnej "fiszbuły", a co niektórzy nie odmówili sobie zimnego piwka w ten upalny dzień (niewtajemniczonym wyjaśniam, że w Niemczech jest to zupełnie legalne i rowerzysta po 1 piwku nie ląduje za to na pół roku w pierdlu jako "groźny przestępca", jak to jest u nas).
Lenistwo trwało...
...i trwało...
...i trwało...
Czas było przerwać to byczenie się i ruszać, bo za 5 km czekało nas...
...kolejne byczenie się :)))
Tu opuścił nas "Hubi" i ruszył do domu, bo miał tam coś to załatwienia czy zrobienia, a z nami, to wiadomo...;)
Czas płynął, a nam się nie chciało ruszać, za wyjątkiem może Beaty "Jaszkowej", której dynamit rozsadzał nogi :))).
Leniwie zebraliśmy się i potoczyliśmy w kierunku Ueckermunde, by tam zadecydować, czy wracamy przez Torgelow (!) czy "normalnie" przez Hintersee.
Po drodze "Monter" wypatrzył "Misiaczomobil" :))).
W Ueckermunde, gdy uzupełnialiśmy zapasy w ALDIM, zgubiła się Baśka "Ruda" i Beata, ale to mały pikuś, najlepsze dopiero przed nami, bo te zguby się odnalazły przy moście w miasteczku ;).
Ruszając spod sklepu mówię do "Bronika", który guzdrał się z odjazdem i szamotał z sakwami:
- Jedź za nami i trzymaj się koła, ok?
Dojechaliśmy do mostu, zgarnęliśmy Baśkę i Beatę i pojechaliśmy na "ławeczkę" koło "kebabowni".
Nagle okazuje się, że...NIE MA Z NAMI "BRONIKA" !!!
Czekamy, czekamy i nic.
W końcu ruszyliśmy na poszukiwania, "Monter" objechał centrum, "Hopfen" też spenetrował okolicę, a ja wróciłem do portu, by tam poszukać zguby.
Jeździliśmy oddzielnie, żeby się nie rozpraszać za bardzo po miasteczku i nie pogubić, ale niestety:
BRONIK ROZPROSZYŁ SIĘ ZDECYDOWANIE ZA BARDZO;))).
Telefonu nie odbierał ani ode mnie ani od Małgosi, choć chwilowo łapałem sygnał połączenia.
Mieliśmy tylko nadzieję, że nic mu nie jest i że nie wylądował na "niemieckim dołku".
Ponieważ zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, aby odnaleźć zaginionego, ruszyliśmy do oddalonego o 7 km Moenkebude, gdzie znajduje się malownicza marina, po cichu licząc, że odnajdziemy po drodze Piotrka...niestety, tak się nie stało.
W tle "zeesboot", który już zdążył niestety zwinąć żagle.
Plaża przy marinie i Basia.
Chwilę posiedzieliśmy, "Bronik" się nie zmaterializował, więc ruszyliśmy w drogę powrotną przez Ueckermunde, gdzie w LIDLU dokonaliśmy ostatnich uzupełnień.
Gdy tak jechaliśmy, w Eggesin "Monter" stwierdził, parafrazując Kubusia Puchatka:
- Bronika jakby coraz bardziej nie ma :)))
Dalej trasa wiodła przez Ahlbeck i Hintersee, jechało się świetnie, choć Ania "von Zan" poczuła przypływ mocy i pomknęła samotnie do Szczecina.
Za Hintersee odłączyła się od nas "Rowerzystka", "Ivoncja" i "Hopfen", bo trasą przez Niemcy mieli bliżej do domu, a my przez Dobieszczyn i Tanowo dotarliśmy do Szczecina.
Po moim telefonie do "Bronika" okazło się, że nasza zguba odnalazła się w domu :)
Okazało się też, że "nie zauważył, jak grupa 10 rowerzystów (!) skręca w uliczkę jednokierunkową, innej nie było, prócz tej, którą Piotrek na wprost pomknął pod prąd, więc wersja z "niemieckim dołkiem" mogła okazać się prawdopodobna, zwłaszcza, że kolega nie wziął euro ze sobą ;).
Przemknął uliczkami i pognał w kierunku Anklam w pogoni za grupą, której gonić nie było trzeba, bo siedziała i czekała blisko kebabowni.
Dotarł 5 km za Moenkebude i zawrócił do Szczecina, nie natykając się na nas...a co do telefonu, to nie przestawił roamingu na automat i miał w Niemczech polską sieć ;))).
No, ale grunt, że wszystko skończyło się szczęśliwie, Piotruś cały i zdrowy i parafrazując Kubusia Puchatka:
- Bronik jakby coraz bardziej już jest :)))
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3147 (kcal)
Co okazało się na miejscu i "za miejscem", to zaraz opiszę.
Najpierw zebraliśmy się o 10:00 na Głębokim i ruszyliśmy w stronę Dobieszczyna.
Zebrała się grupa 10 rowerzystów.
Dobrze, że Basia "Misiaczowa" ruszyła spokojnym tempem wcześniej, bo towarzystwo jakby się jakiegoś "koksu" najadło i cisnęło ostro i peleton wchłonął Basię tuż przed Tanowem.
Na szczęście dalej już nie było pagórków, których Basia nie lubi.
Po małych zakupach w Tanowie, część znów ostro ruszyła przed siebie, część jechała spacerowo, bo i tak mieliśmy spotkać się przy zjeździe na jeszcze zamkniętą dla ruchu samochodowego nową drogę do Nowego Warpna.
Dotleniłem krew rozkręcając się do 44 km/h i stwierdziłem, że starczy, w końcu miała to być wycieczka "leniwcowa".
Na tym odcinku podłączył się do nas "Hubi" i było nas już 11.
Droga na Nowe Warpno wybudowana jest na europejskim poziomie, żadnych tam "uskoków asfaltu mieszczących się w normie", jest równa jak stół, widać, że tym razem kryterium przetargu nie była wyłącznie najniższa cena !
Nie dość, że świetna, to jeszcze malownicza, tylko ciekawe, czemu cały czas jest podwójna ciągła na niej?
Równie doskonałą nawierzchnią wjechaliśmy do Nowego Warpna.
Zawsze podobało mi się Nowe Warpno i jego klimat, ale teraz zmieniło się niesamowicie.
Miasteczko doskonale wykorzystało środki unijne (*mała korekta - patrz komentarze) na poprawę infrastruktury: nowe nawierzchnie, wyremontowane budynki, promenada, plaża z infrastrukturą, a nawet nowoczesna i czysta (!) toaleta. Jestem pod wrażeniem!
Na ryneczku dołączył się do nas 12 rowerzysta, Mr. "Bronik", który zbiegiem okoliczności miał tu poprzedniego wieczora imprezę u znajomych, a który w dalszej części wyprawy po raz kolejny okaże się "bohaterem charakterystycznym" :))).
Nowe ciekawostki Nowego Warpna.
Również port jachtowy robi wrażenie...zresztą, zamierzaliśmy z niego skorzystać ;).
Rybak w porcie.
Na promenadzie zbudowano nowoczesną wieżę widokową, a lornetki są za darmo i jeszcze nikt ich nie ukradł ani nie zdewastował.
"Jaszek" bardzo często ma doskonałe pomysły na fotki wykonywane "z poziomu parteru", oto jeden z nich, choć akurat to zdjęcie wykonał "Hopfen" swoim aparatem.
Autor pomysłu spoczywa w pokoju...;).
Objechaliśmy miasto promenadą, "Bronik" pożegnał swoich znajomych, po czym ruszyliśmy do portu, ponieważ "Jaszek" wykombinował, że...przeprawimy się katamaranem wraz z rowerami do Altwarp.
Świetny pomysł, choć cena dość wysoka, bo 12 zł za osobę + 12 za rower, no ale..."kto bogatemu zabroni" :)))?
Jeśli ktoś chce skorzystać, podaję namiary na Spatium 24 : KLIK.
W zamian za reklamę następnym razem poprosimy o rabacik dla rowerzystów z Bikestats i Rowerowego Szczecina ;))).
Ponieważ katamaran nie był w stanie pomieścić 12 rowerzystów i 12 rowerów, przeprawiliśmy się na dwie tury, a czas leniwie płynął...i fajnie :).
Na łodzi znajduje się słuszna uwaga:
:))).
Ponieważ byliśmy w już w Altwarp, nie mogło zabraknąć tradycyjnej "fiszbuły", a co niektórzy nie odmówili sobie zimnego piwka w ten upalny dzień (niewtajemniczonym wyjaśniam, że w Niemczech jest to zupełnie legalne i rowerzysta po 1 piwku nie ląduje za to na pół roku w pierdlu jako "groźny przestępca", jak to jest u nas).
Lenistwo trwało...
...i trwało...
...i trwało...
Czas było przerwać to byczenie się i ruszać, bo za 5 km czekało nas...
...kolejne byczenie się :)))
Tu opuścił nas "Hubi" i ruszył do domu, bo miał tam coś to załatwienia czy zrobienia, a z nami, to wiadomo...;)
Czas płynął, a nam się nie chciało ruszać, za wyjątkiem może Beaty "Jaszkowej", której dynamit rozsadzał nogi :))).
Leniwie zebraliśmy się i potoczyliśmy w kierunku Ueckermunde, by tam zadecydować, czy wracamy przez Torgelow (!) czy "normalnie" przez Hintersee.
Po drodze "Monter" wypatrzył "Misiaczomobil" :))).
W Ueckermunde, gdy uzupełnialiśmy zapasy w ALDIM, zgubiła się Baśka "Ruda" i Beata, ale to mały pikuś, najlepsze dopiero przed nami, bo te zguby się odnalazły przy moście w miasteczku ;).
Ruszając spod sklepu mówię do "Bronika", który guzdrał się z odjazdem i szamotał z sakwami:
- Jedź za nami i trzymaj się koła, ok?
Dojechaliśmy do mostu, zgarnęliśmy Baśkę i Beatę i pojechaliśmy na "ławeczkę" koło "kebabowni".
Nagle okazuje się, że...NIE MA Z NAMI "BRONIKA" !!!
Czekamy, czekamy i nic.
W końcu ruszyliśmy na poszukiwania, "Monter" objechał centrum, "Hopfen" też spenetrował okolicę, a ja wróciłem do portu, by tam poszukać zguby.
Jeździliśmy oddzielnie, żeby się nie rozpraszać za bardzo po miasteczku i nie pogubić, ale niestety:
BRONIK ROZPROSZYŁ SIĘ ZDECYDOWANIE ZA BARDZO;))).
Telefonu nie odbierał ani ode mnie ani od Małgosi, choć chwilowo łapałem sygnał połączenia.
Mieliśmy tylko nadzieję, że nic mu nie jest i że nie wylądował na "niemieckim dołku".
Ponieważ zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, aby odnaleźć zaginionego, ruszyliśmy do oddalonego o 7 km Moenkebude, gdzie znajduje się malownicza marina, po cichu licząc, że odnajdziemy po drodze Piotrka...niestety, tak się nie stało.
W tle "zeesboot", który już zdążył niestety zwinąć żagle.
Plaża przy marinie i Basia.
Chwilę posiedzieliśmy, "Bronik" się nie zmaterializował, więc ruszyliśmy w drogę powrotną przez Ueckermunde, gdzie w LIDLU dokonaliśmy ostatnich uzupełnień.
Gdy tak jechaliśmy, w Eggesin "Monter" stwierdził, parafrazując Kubusia Puchatka:
- Bronika jakby coraz bardziej nie ma :)))
Dalej trasa wiodła przez Ahlbeck i Hintersee, jechało się świetnie, choć Ania "von Zan" poczuła przypływ mocy i pomknęła samotnie do Szczecina.
Za Hintersee odłączyła się od nas "Rowerzystka", "Ivoncja" i "Hopfen", bo trasą przez Niemcy mieli bliżej do domu, a my przez Dobieszczyn i Tanowo dotarliśmy do Szczecina.
Po moim telefonie do "Bronika" okazło się, że nasza zguba odnalazła się w domu :)
Okazało się też, że "nie zauważył, jak grupa 10 rowerzystów (!) skręca w uliczkę jednokierunkową, innej nie było, prócz tej, którą Piotrek na wprost pomknął pod prąd, więc wersja z "niemieckim dołkiem" mogła okazać się prawdopodobna, zwłaszcza, że kolega nie wziął euro ze sobą ;).
Przemknął uliczkami i pognał w kierunku Anklam w pogoni za grupą, której gonić nie było trzeba, bo siedziała i czekała blisko kebabowni.
Dotarł 5 km za Moenkebude i zawrócił do Szczecina, nie natykając się na nas...a co do telefonu, to nie przestawił roamingu na automat i miał w Niemczech polską sieć ;))).
No, ale grunt, że wszystko skończyło się szczęśliwie, Piotruś cały i zdrowy i parafrazując Kubusia Puchatka:
- Bronik jakby coraz bardziej już jest :)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
148.64 km (0.00 km teren), czas: 07:23 h, avg:20.13 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3147 (kcal)
Lenistwo w Loecknitz
Niedziela, 14 lipca 2013 | dodano: 14.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Po wczorajszej imprezie u Tuni trudno mi było sobie wyobrazić, że uda nam się zebrać nad jeziorkiem przy Derdowskiego, żeby gdziekolwiek się potoczyć.
Część z uczestników zabawy nadal parowała, część była ospała ;).
Koniec końców, zgadaliśmy się z "Jaszkami" na spotkanie o 11:00 przy jeziorku, skąd ruszyliśmy do Schwennenz, gdzie oczekiwała na nas "Rowerzystka" i "Ivoncja".
Jako, że kondycja po imprezie była taka sobie, to jak na złość silny wiatr wiał nam w pysk ile wlezie.
O słońcu dziś raczej nie było mowy, a i przez kilkanaście dosłownie sekund zrosiła nas jakaś śmieszna mżawka.
Przez Ramin, mimo wiatru, w miarę sprawnie dotarliśmy do Loecknitz, gdzie od razu skierowaliśmy się do NETTO po napój bazujący na wyciągu z roślin pnących się po tyczkach.
Po zakupach udaliśmy się nad Loecknitzer See, gdzie oddawaliśmy się lenistwu przez ponad godzinę (Niemca już tam prawie nie uświadczysz, zewsząd dobiega mowa polskich kolonizatorów ;) :/).
Buteleczka w ręku Ivoncji to oczywiście bezalkoholowy wywar Luebzera ;).
Basia "Misiaczowa" w zadumie wpatruje się w toń wody...
"Misiacz" uskutecznia jogę na kocu piknikowym zabranym przez przezorną "Misiaczową", a "Ivoncja" w p y c h a się (ona wie, o co chodzi ;)))) w kadr po paróweczki ;).
Przezorna "Misiaczowa" przyprawia "Misiaczowi" rogi.
Eeee...nie.
Sama "Misiaczowa" twierdzi, że pokazuje, jaki to ze mnie diablik ;))).
Leniuchowało się wspaniale, ale trzeba było pomyśleć o tym, jak w miarę sprawnie po tym lenistwie powrócić do domów w czasach, gdy teleportacja jest jeszcze kategorią science-fiction.
Zrobiłem na "odjezdnym" zdjęcie tysiącletniemu dębowi, który był tysiącletnim już parę lat temu, więc pora by zmienić tabliczkę, że ma np. 1004 lata ;).
Oj Niemiaszki, Niemiaszki, gdzie wasz "ordnung" ? ;).
Co do powrotu, to był w miarę sprawny, bo wicherek mieliśmy w plecy.
Przed Ladenthin piękniejsza część naszej szarańczy rzuciła się na żer na drzewa czereśniowe ;).
Już w Polsce, ja i "Jaszek" darliśmy gumy jak wariaci pod górkę Ladenthin-Warnik dochodząc do prędkości 44 km/h - był to mój Vmax tego wyjazdu.
Najśmieszniejsze, że nie z górki, a POD górkę ;))).
Przed Warnikiem Małgosia i Iwona skręciły na Kołbaskowo, żeby odebrać manele od "Tuni", my zaś przez Będargowo wróciliśmy do Szczecina (przed MAKRO Basia zerwała łańcuch, na szczęście okazało się, że to tylko spinka i po szybkiej interwencji Misiacza można było jechać dalej ;).
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1255 (kcal)
Część z uczestników zabawy nadal parowała, część była ospała ;).
Koniec końców, zgadaliśmy się z "Jaszkami" na spotkanie o 11:00 przy jeziorku, skąd ruszyliśmy do Schwennenz, gdzie oczekiwała na nas "Rowerzystka" i "Ivoncja".
Jako, że kondycja po imprezie była taka sobie, to jak na złość silny wiatr wiał nam w pysk ile wlezie.
O słońcu dziś raczej nie było mowy, a i przez kilkanaście dosłownie sekund zrosiła nas jakaś śmieszna mżawka.
Przez Ramin, mimo wiatru, w miarę sprawnie dotarliśmy do Loecknitz, gdzie od razu skierowaliśmy się do NETTO po napój bazujący na wyciągu z roślin pnących się po tyczkach.
Po zakupach udaliśmy się nad Loecknitzer See, gdzie oddawaliśmy się lenistwu przez ponad godzinę (Niemca już tam prawie nie uświadczysz, zewsząd dobiega mowa polskich kolonizatorów ;) :/).
Buteleczka w ręku Ivoncji to oczywiście bezalkoholowy wywar Luebzera ;).
Basia "Misiaczowa" w zadumie wpatruje się w toń wody...
"Misiacz" uskutecznia jogę na kocu piknikowym zabranym przez przezorną "Misiaczową", a "Ivoncja" w p y c h a się (ona wie, o co chodzi ;)))) w kadr po paróweczki ;).
Przezorna "Misiaczowa" przyprawia "Misiaczowi" rogi.
Eeee...nie.
Sama "Misiaczowa" twierdzi, że pokazuje, jaki to ze mnie diablik ;))).
Leniuchowało się wspaniale, ale trzeba było pomyśleć o tym, jak w miarę sprawnie po tym lenistwie powrócić do domów w czasach, gdy teleportacja jest jeszcze kategorią science-fiction.
Zrobiłem na "odjezdnym" zdjęcie tysiącletniemu dębowi, który był tysiącletnim już parę lat temu, więc pora by zmienić tabliczkę, że ma np. 1004 lata ;).
Oj Niemiaszki, Niemiaszki, gdzie wasz "ordnung" ? ;).
Co do powrotu, to był w miarę sprawny, bo wicherek mieliśmy w plecy.
Przed Ladenthin piękniejsza część naszej szarańczy rzuciła się na żer na drzewa czereśniowe ;).
Już w Polsce, ja i "Jaszek" darliśmy gumy jak wariaci pod górkę Ladenthin-Warnik dochodząc do prędkości 44 km/h - był to mój Vmax tego wyjazdu.
Najśmieszniejsze, że nie z górki, a POD górkę ;))).
Przed Warnikiem Małgosia i Iwona skręciły na Kołbaskowo, żeby odebrać manele od "Tuni", my zaś przez Będargowo wróciliśmy do Szczecina (przed MAKRO Basia zerwała łańcuch, na szczęście okazało się, że to tylko spinka i po szybkiej interwencji Misiacza można było jechać dalej ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
60.53 km (2.00 km teren), czas: 03:21 h, avg:18.07 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1255 (kcal)