MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Szczecińskie Rajdy BS i RS

Dystans całkowity:14134.97 km (w terenie 1800.85 km; 12.74%)
Czas w ruchu:693:50
Średnia prędkość:19.09 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma kalorii:278949 kcal
Liczba aktywności:206
Średnio na aktywność:68.62 km i 4h 03m
Więcej statystyk

Kościół w Luckow na trasie Ueckermunde-Hintersee

Niedziela, 7 lipca 2013 | dodano: 08.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Przed weekendem dostaliśmy z Basią od "Jaszków" propozycję wspólnej jazdy do Ueckermunde na rowerkach.
Jednakże ani moja kondycja po sobotnim spotkaniu na to nie pozwalała, ani Basia nie czuła się na siłach na 130 km.
Poza tym (w związku z tym sobotnim spotkaniem) wstaliśmy późno, więc "Jaszek" zmodyfikował ofertę i zaproponował, że rowery wrzucamy na jego samochód i robimy start w Hintersee.
Wyjechaliśmy ok. 12:30, a z Hintersee ruszyliśmy ok. 13:45, więc było już dość późno, a była opcja, żeby wyskoczyć dalej niż do Ueckermunde, na marinę w Moenkebude.

Nim Jacek okiełznał Endomondo w swoim nowym telefonie, ja zdążyłem zrobić zdjęcie roweru z koszem bocznym.

Gdy już się wygrzebaliśmy, ruszyliśmy zjeżdżoną wielokrotnie trasą do Rieth.

W Bellin Jacek pokazał nam mini-zoo i plażę za hotelem.

Jako, że doskwierał nam głód, postanowiliśmy w Ueckermunde udać się do wielokrotnie odwiedzanej kebabowni "Uecker 66", gdzie podawano pyszny lahmacun, tzw. pizzę turecką.

I tu nieciekawe spostrzeżenie - podawano pyszny lahmacun.
Nie wiem co się stało, czy Turek zaczął zaopatrywać się w kebab w naszym MAKRO, czy co?
Smak zrobił się zupełnie jałowy, a potem jeszcze długo wszystko leży na żołądku i przeraźliwie chce się pić.
Krótko mówiąc, cofam Misiaczową rekomendację na ten lokal, teraz przetestuję kebaba naprzeciwko kościoła...a na razie polecam lahmacun u "nowego Turka" na ul. Dunikowskiego, na razie nr 1 jak dla mnie, oby nie zaczął kombinować.
Po napchaniu się stwierdziliśmy, że jest już za późno na jazdę do Moenkebude, więc pokręciliśmy się troszkę po miasteczku...

...i po porcie.


W drodze na plażę przywitałem się z drewnianym Misiaczem :).

Obok przycupnęła rodzinka łabędzi z młodymi...

A przy plaży - szok!
Przeogromna ilość zaparkowanych rowerów, obiektyw nie ogarnął całości!

Nasze panie przy plaży.

Do Hintersee wracaliśmy inną trasą, przez Luckow, gdzie zauważyłem otwarty "Tuniowy" kościół ("Tunia" miała tam swoje wernisaże malarskie, jeśli dobrze pamiętam).
Ponieważ kościół rzadko jest otwarty, zaproponowałem jego zwiedzenie - naprawdę warto!

Kiedy Jacek chciał wykorzystać mój rower jako statyw pod aparat do grupowego zdjęcia, aż jęknął, gdy próbował go podnieść.
Stwierdził, że ma masę czołgu, a mnie nazwał zboczeńcem, że na czymś takim zdecydowałem się bić rekord dystansu :))).
Po chwili nastąpiła ciekawa zbieżność - jadąc w kierunku Ahlbeck natknęliśmy się na taki oto znak, idealnie oddający masę mojego KTM-a :).

Obok jest poligon i stoi ostrzeżenie przed czołgami :).
Z Ahlbeck dotarliśmy szosą do Hintersee, gdzie załadowaliśmy się na samochód, a w Szczecinie byliśmy o 19:45. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 55.65 km (12.00 km teren), czas: 02:59 h, avg:18.65 km/h, prędkość maks: 36.00 km/h
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1131 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Bicie rekordu 400 km jednorazowo.

Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano: 07.06.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Dziś o godzinie 15:30 (ja o 15:00) ruszamy z ekipą ze Szczecina na bicie rekordu 400 km jazdy rowerem non-stop.
Czy się uda i czy poprawię swój rekord 300 km z roku 2011 (oj, jak to dawno było) ???
Zobaczymy...
Czyli do tego muszę dołożyć jeszcze stówkę!
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Nowy rekord ponad 360 km pobity!

Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano: 08.06.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Początkowo wahałem się, czy w ogóle rzucać się na bicie kolejnego rekordu, bo zadawałem sobie pytanie "po co?".
Kiedy samotnie biłem w 2011 rekord samotnego przejazdu na trasie 300 km, wiedziałem po co i chciałem to zrobić, chciałem sobie coś tam udowodnić przed 40-stką (że mogę mieć trójkę z przodu w rekordzie, póki mam trójkę z przodu w wieku) ;))).
Tym razem inicjatywa nie wyszła ode mnie, dałem się namówić na zbiorowe bicie rekordu 400 km zorganizowane przez Jarka "Gadzika" na trasie Szczecin - Bad Muskau - Zielona Góra.
Ja od początku zapowiadałem, że jadę tylko po stronie niemieckiej aż wybije 200 km i zawracam pokonując kolejne 200 km, bo nie lubię jeździć po polskich drogach i nie znoszę PKP i 6 godzin telepania się pociągiem z Zielonej Góry do Szczecina (a to tylko 220 km). Wolalem te 6 godzin przeznaczyć na wracanie rowerem do domu.

Ostateczny skład grupy:

1) Paweł "Misiacz" (czyli ja)
2) Jarek "Gadzik"
3) Jurek "Jurektc"
4) Adrian "Gryf"
5) Grzesiek "Hruby"
6) Piotrek "Rammzes"
7) Patryk "Zawiessza"

Start odbywał się w piątek o 15:30 z Głębokiego, ja natomiast postanowiłem nie forsować się jazdą po mieście i górkach na dojeździe do Mescherin przez Dobrą i Lubieszyn i pojechałem od razu do Mescherin, spotykając po drodze Adriana, z którym powoli pedałowaliśmy do celu.
Grupa miała nas wchłonąć jadąc równym, spokojnym tempem 24-25 km/h (równe ustalone tempo to ważny element przy biciu rekordów).
Misiacz i jego ciężki TIR w Mescherin (niestety, nie potrafię "na lekko", nie dość, że mój rower bez niczego waży 17,5 kg, to z piciem i innymi pierdołami ważył ok. 25 kg, czyli tyle, co ponad 3 współczesne rowery szosowe ;))).
Tak się akurat złożyło, że TIR-a miałem tylko ja, reszta to rowery szosowe bądź zapakowane rozsądnie.
Czekało mnie ciężkie zadanie!

Kiedy zatrzymaliśmy się z Adrianem na popas w wiacie przed Schwedt, okazało się, że ... grupa już się do nas zbliża!
Zastanawialiśmy się, z jaką prędkością pędzą, bo na pewno nie z zakładaną!

Kiedy dojechaliśmy za Schwedt, grupa była już tylko 300 m za nami, ale zatrzymali się na popas.
Ja nie zamierzałem do tych oszołomów dołączać wcześniej niż to konieczne, bo w ich tempie swoim czołgiem to ja bym nie dojechał nawet na wysokość Osinowa Dolnego :))).

Nie minęło wiele czasu, gdy na zakręcie dostrzegliśmy pędzący (naprawdę pędzący) peleton!
Wpadli spoceni jak szczury, pot lał się z każdego, bo...zasuwali 30 km/h...nie ma co, idealne tempo na przejechanie 400 km!
Z tego, co usłyszałem, niektórzy mieli już dość...
Dobrze, że nie stawiłem się na Głębokim.
Podobno sprawcy są na pierwszym planie i "suszą zęby", ale są to oczywiście niesprawdzone pogłoski ;))).

Oczywiście przy takim obrocie sprawy nie należało oczekiwać, że będziemy jechać zakładanym tempem, bo wyszło, że jedziemy ok. 28 km/h, a przy parnej i gorącej pogodzie nie za dobrze do wróżyło.

Po dojechaniu do Hohenwutzen powiedziałem, że ja dalej jadę sam, bo to nie jest prędkość na bicie rekordu, którą bym wytrzymał przez kilkaset km, podobnie zresztą powiedział Grzesiek i sytuacja troszkę się uspokoiła, ale co się naszarpaliśmy, tego mięśnie już nie zapomną.
Na wysokości Gozdowic trafiliśmy na otwarty jeszcze "Imbiss" i niektórzy z koksów zakupili sobie po izotoniku ;).

Po przejechaniu ponad 140 km Jarek bardzo mądrze zarządził, że robimy sobie godzinny odpoczynek w McDonaldzie w Kostrzynie, aby uzupełnić kalorie, wpompować kofeinę i opłukać twarze z soli i muszek, których było zatrzęsienie i właziły wszędzie, nawet pod okulary!
Ja i moje mięśnie są "Gadzikowi" wdzięczne za to, inni pewnie też mają podobne zdanie.
Zdjęcie marnie wyszło, ale zamieszczam dla celów dokumentacji.

O dziwo, dalsza jazda ciemną nocą na lampach na trasie "Oder-Neisse" to była czysta przyjemność.
Temperatura świetna, tempo jak należy...no i ten klimat, kiedy oświetlona grupa przemieszcza się w ciemności.
Trzeba było tylko uważać na jeże, które właziły na drogę.
Jeden pewnie podrzucił igłę i mieliśmy łatanie dętki Patryka.

Po dojechaniu do Fraknfurtu podtrzymałem swoją decyzję i ruszyłem w powrotną drogę, a choć lekko pod wiatr, to już tempem zbliżonym do tego, które lubi mój organizm i mój TIR ;).
Okazało się, że do mnie chciał się jeszcze dołączyć Grzesiek i Patryk, co mnie bardzo ucieszyło.
Pożegnaliśmy się i koksy ruszyły na południe, a grupa umiarkowanych na północ, w kierunku na Lebus i dalej ;).

W Kostrzynie Patryk uznał, że pokonanie ponad 200 km to i tak jego rekord życiowy i mu starczy i rozsądnie stwierdził, że udaje się na stację kolejową.
My z Grześkiem ruszyliśmy dalej.
Zaczęło świtać...

Zrobiło się zimno, więc włożyliśmy na siebie, co tylko się dało (zdjęcie demo robione już w domu, ale tak jechałem jakiś czas) ;).

Gdy dochodziła godzina 4:00, zaczął nas morzyć sen, nieważne, że zimno i że pedałowaliśmy.
To było nie do opanowania i postanowiliśmy zdrzemnąć się w wiacie, co okazało się niemożliwe :(.

Tegoroczna edycja komarów jest aktywna rano, wieczór i w południe, w cieniu i w słońcu i pogryzieni musieliśmy szybko uciekać, przysypiając na kierownicach.
W tym momencie padł mi smartfon z Endomondo, a tym samym i aparat.
Miałem rezerwową starą Nokię i od tego momentu marne zdjęcia pochodzą z niej.
Przed Gross Neuendorf miałem nieciekawy epizod.
Nie spałem ponad dobę i cały czas na kręceniu.
W pewnym momencie doświadczyłem dziury w czasoprzestrzeni, w jednym momencie jechałem po ścieżce, a nie wiadomo kiedy teleportowałem się na krawędź skarpy, po której biegła ścieżka - miałem tzw. mikrosen.
To był sygnał, żeby znaleźć dobrą miejscówkę i trafiła się idealna - lądowisko dla UFO w Gross Neuendorf i dwie ławeczki.

Jak zalegliśmy o 5:00, padliśmy jak kamienie, ja obudziłem się o 6:15, Grzesiek przed 7:00.
To była dobra decyzja.

W znacznie lepszym stanie ruszyliśmy dalej wzdłuż "Oder-Neisse Radweg".
Oczywiście most kolejowy, gdzie miała być ścieżka nadal zamknięty z powodu "czegoś".

Po dojechaniu do Hohenwutzen wjechaliśmy na targowisko po polskiej stronie, gdzie w kawiarence wciągnęliśmy na śniadanie z Grześkiem po kawie, drożdżówce i pączku i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Choć jestem zadowolony ze swojego skórzanego siodełka, to po 220 km zacząłem czuć, że je mam, ale cieszę się, że nie czułem go tak jak inni już od początku ;).
Przy trasie pasie się mnóstwo owiec, są wśród nich jagniątka jak maskotki (zobaczcie, znalazłem jakoś czas na rekord i zrobienie zdjęcia owieczkom) :).

W wiacie przed Gartz odebraliśmy informację od koksów, że za 6 km strzeli im 400 i zbliżają się do Zielonej Góry, tymczasem ja miałem na liczniku "skromne" 301.
Jak ja się cieszę, że nie pojechałem dalej, tylko zawróciłem, bo zapewne bym zmarł.
Tu ciekawostka:
W 2011 roku samotnie biłem rekord 300 km, co zajęło mi ok. 14 godzin i do domu wróciłem prawie bez zmęczenia (jechałem w tempie 20-24 km/h bez szarpaniny, fotki, zwiedzanie), teraz jechaliśmy rwanym i niestabilnym tempem dochodzącym do 28 km/h, czasem nawet 30 kmh/h, a czas po 300 km miałem dziś...tylko o 20 minut krótszy niż w czasie mojego samotnego bicia rekordu.
Moja "samotna średnia": 21.21 km/h, moja "grupowa średnia szarpana": 22.05 km/h, różnica prawie żadna. Gdzie sens?
Wnioski?
Chłopaki, ja Was bardzo lubię, ale na bicie rekordów się więcej z Wami nie wybieram, co najwyżej na jakiś trening ;))).
Dalej niestety już była tylko walka z upałem, wiatrem i bólem zadu.
Myślałem, że po powrocie do Szczecina dokręcę jeszcze z Basią brakujące 40 km, ale tylko po nią pojechałem odebrać ją z pracy (była na rowerze), zakupiliśmy izotoniki w sklepie "1001 Piw", zjedliśmy pizzę i wróciliśmy do domu.
Nie miałem już ani sił ani chęci spędzić kolejnych 2 godzin na siodełku w imę "czwórki z przodu rekordu", a oczy zamykały mi się na stojąco.
Oprócz powyższego do znużenia bardzo dołożył się upał, a ja upałów serdecznie nie znoszę.
Czy zamierzam jeszcze pokonać jakiś duży dystans ?
Na razie o tym nie myślę, ale ... wiecie, różnie bywa ;).


A to ślad trasy, ale część, bo niestety, Endomondo zdechło na 222 km, ale trasa była i tak generalnie "w te i we w te" ;)


Po co to robimy?
Może dlatego?


:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 360.46 km (2.00 km teren), czas: 16:21 h, avg:22.05 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 7900 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(40)

Rugia. Dzień 3. Ralswiek.

Sobota, 1 czerwca 2013 | dodano: 05.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...

Nadszedł trzeci dzień wyprawy i w zasadzie ostatni, bo jutro (niedziela) wracamy niestety do Szczecina.
Pogoda nadal jest bardzo dobra, choć nie można powiedzieć, że jest gorąco.
Tradycyjnie już, po wspólnej kawie i śniadaniu ruszamy na trasę około godziny 11:00, zahaczając po drodze o Netto w Altenkirchen.
W tej samej miejscowości zwiedzamy też zabytkowy, gotycki kościół.



Przy kościele znajduje się również stary cmentarz.

Po zwiedzeniu ruszamy bocznymi drogami i trasą rowerową do Wiek, w którym tym razem nie zatrzymujemy się na pyszną "Fiszbułę", za to natykamy się na graffiti na stacji transformatorowej, które naprawdę robi wrażenie - jak coś takiego można namalować sprayem?! :o

Dalej jedziemy ścieżką rowerową (z "polbruku") wzdłuż wybrzeża.
Pogoda nadal wyśmienita i "Klątwa Jaszka" nadal nie daje rady Tańcowi Słońca ;))).


Ścieżka to biegnie nad Bałtykiem to zagłębia się w las, a ja nie chcąc zatrzymywać grupy ani jej potem gonić, robię zdjęcia w czasie jazdy, co daje dość ciekawy, impresjonistyczo-ekspresjonistyczny efekt (Tunia, wybacz to pomieszanie stylów malarskich ;))).

Mamy też typowe obrazki typu "landszafcik" ;).

Docieramy wreszcie do przeprawy promowej Wittower Fahre, dzięki której szybko dostaniemy się na przeciwległą część wyspy.


Zasadniczo bilet "rowerzysta+rower" kosztuje 1,20 EUR (gdy każdy kupuje go sam) chyba, że stosuje się zbiorowy system rozliczeń kołchozowych tak jak my to zrobiliśmy i kupuje bilety w systemie zrzutkowym, co prowadzi do omyłek, w efekcie czego każdy z nas płaci po 1,90 EUR za pakiet, no ale przecież...
KTO BOGATEMU ZABRONI ?! :)))

Prom bardzo szybko pokonuje przesmyk, na tyle szybko, że nie ma czasu zjeść kanapki, więc wysiadamy i ruszamy asfaltową ścieżką w kierunku pierwszej wioski o nazwie Vaschvitz, a po krótkim popasie jedziemy dość ruchliwą drogą wiodącą do Samtens.

Na szczęście w miarę szybko z niej zjeżdżamy w Kluis i już bocznymi, gruntowymi i asfaltowymi trasami jedziemy przez Gagern i Veikvitz i docieramy do Woorke.
Tam trasa wiedzie przy grobowych pradawnych kurhanach, tzw. "huegelgraben", które od razu nazywamy "Grobami Hunów" ;).
W języku niemieckim można o nich poczytać tutaj: KLIK.
W języku polskim kopce te nazywane są tumulusami.
Podobnego typu tumulus znajduje się całkiem blisko Szczecina, w Staffelde.
Te porośnięte są drzewami, jest ich sporo na tym terenie.



Popas w "Barze u Huna" ;).

Ruszamy dalej, niebo zaciąga się chmurami, ale nic z nich nie pada.
Przez Patzig i Gnies docieramy do dawnej siedziby pirata Stoertebekera w Ralswiek i kierujemy się do portu.

Następnie ostrym podjazdem udajemy się na zwiedzanie miejscowego pałacu.
Cacuszko!


Takim zabytkowym Bentleyem to aż miło się przejechać, tylko akurat trzeba brać ślub ;).

Pałac od drugiej strony.

W oddali miejsce imitujące siedzibę Stoertebekera, gdzie obecnie odbywają się przedstawienia dotyczące jego "działalności".

Nasze gwiazdy po raz kolejny...


...i kilku gwiazdorów ;).

"LOŻA SZYDERCÓW" ;)))

W Ralswiek zabawiliśmy dość długo, więc wyruszamy w dalszą trasę i wspinamy się ostrym podjazdem za miejscowością, gdzie nachylenie sięgało do 13%.
Kiedy docieramy do Lietzow, spostrzegam przycumowaną na wodzie..."Fiszbudę"!
Takiej okazji nie marnujemy i zamawiamy lokalne specjały.


Widok z "Fiszbudy" na Grosser Jasmunder Bodden.

Za Lietzow dojeżdżamy przez Vorwerk do Polchow, gdzie wjeżdżamy na znany nam już teren przyrody chronionej w okolicach Spycker i Glowe.

Przejeżdżamy przez Glowe i w wyjątkowo szybkim tempie docieramy do naszego obozowiska...na kolejną ucztę ;).

Po uczcie kładziemy się spać, by rano jak najszybciej zwinąć namioty i jeśli czas i pogoda pozwoli, zajechać po drodze na wyspę Ummanz sąsiadującą z Rugią.
Rano w niedzielę obozowisko jest już zwinięte, samochody zapakowane i żal stąd odjeżdżać.

Energia Tańca Słońca wyczerpała się kilka kilometrów za Drewoldke, kiedy samochodami zmierzaliśmy już w kierunku Szczecina, więc nic nie wyszło ze zwiedzania wyspy Ummanz (naprawdę warto tam zajechać, relacja z mojej i Basi wyprawy tamże znajduje się tutaj: KLIK).
Po dojechaniu do Szczecina byliśmy nawet zadowoleni z takiego obrotu sprawy, bo dzięki temu zdążyliśmy się ogarnąć przed poniedziałkiem, a przyjechaliśmy dość późno.
To był wspaniały i niezapomniany wyjazd, pełen wrażeń i śmiechu (czasem aż bolały nas brzuchy, a to głównie dzięki humorowi Basi "Rudzielca", Jacka "Jaszka" i Piotrka "Bronika") oraz smaków dzięki działalności "Foxika" i jego kuchcików ;).

Dziękujemy wszystkim za spędzony czas i liczymy, że to jeszcze powtórzymy...

Tymczasem zapraszam na film z ostatniego dnia:&feature=youtu.be

Szybki dostęp do każdego dnia:

DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 76.68 km (15.00 km teren), czas: 04:28 h, avg:17.17 km/h, prędkość maks: 46.00 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1558 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Rugia. Dzień 2. Park Narodowy Jasmund.

Piątek, 31 maja 2013 | dodano: 04.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kolejny ranek na Rugii znów wita nas dobrą pogodą i po raz kolejny zaczynamy niespieszenie przygotowywać się do wyjazdu ku kolejnemu celowi. Tym razem ma być to Park Narodowy Jasmund i jego słynne białe klify Koenigsstuhl. Jedną z ciekawostek tego dnia jest przejazd dość trudnym odcinkiem do Promoisel, gdzie według mapy znajdują się budowle megalityczne. Jednak aby dojechać do Promoisel, część trasy trzeba pokonać ostrym podjazdem po wyjątkowo wrednie wybrukowanej starej drodze, rzekłbym "skrót" godny Krzyśka "Montera", o czym towarzystwo zostało uprzedzone ;).
Poprzednim razem, gdy byłem na Rugii tylko z Basią, budowli tych nie udało się nam odszukać, więc może teraz?
Ruszamy z Drewoldke i jedziemy wąską niczym Hel mierzeją Schaabe, łączącą Juliusruh z miejscowością Glowe.
Biegnie po niej wśród sosen malownicza asfaltowa droga dla rowerów.

Dojeżdżamy do Glowe i jedną z odnóg trasy jedziemy wzdłuż morskiego brzegu.

Z Glowe odbijamy na południe i wjeżdżamy w obszar przyrody chronionej, po raz kolejny przemierzając wąski przesmyk, tym razem oddzielający dwa jeziora: Mittel See oraz Spyckerscher See. Biegnie nad nim mały mostek, z którego siedząc wygodnie na ławeczkach można obserwować przyrodę.
Robimy kilka fotek i ruszamy dalej.

Nie ujeżdżamy za daleko, bowiem już za chwilę jeden z Foxikowych rowerów łapie gumę i zatrzymujemy się na naprawę.

Guma zmieniona, pogoda dopisuje, ale za ciepło nie jest, bo raptem 13 stopni, a do tego wieje piekielnie silny wiar ze wschodu, w którym to kierunku właśnie się udajemy.
Skręcamy na wschód i walcząc z wiatrem docieramy do zamku Spycker, w którym obecnie mieści się hotel.


Przed hotelem zaś natykamy się na stadko zamyślonych kobietek ;).

Wyjeżdżamy ze Spycker i przez chwilę jedziemy ścieżką wzdłuż głównej drogi, by za Bobbin odbić na Neddesitz.
Tam wiatr daje nam ostro do wiwatu, do tego stopnia, że trudno zjeżdżać z górki bez pedałowania, a o podjeżdżaniu pod górki szkoda gadać :).

W Neddesitz kierujemy się na południe na Sagard, ale tam nie dojeżdżamy i wcześniej skręcamy na wschód na Promoisel, gdzie doświadczymy zapowiedzianych przeze mnie atrakcji :).
Po minach widzę, że nie towarzystwo nie spodziewało się AŻ takiej telepawki i aż takiego nachylenia podjazdu ;) !

Niektórzy trzęsąc się jadą, niektórzy postawili na podprowadzanie rowerów, ale nikt specjalnie nie narzeka, w końcu nie samym asfaltem człowiek żyje (i kto to mówi ;))).

Wreszcie docieramy na skraj Promoisel i jesteśmy prawie przekonani, że teraz odnaleźliśmy budowlę megalityczną, więc zostawiamy rowery u podnóża górki i idziemy zobaczyć kamienną strukturę...

...która zapewne nie jest niczym innym, jak zwałem głazów wydobytych w czasie eksploatacji leżącej tuż poniżej kopalni odkrywkowej :))).

Po raz kolejny megality nie zostały odnalezione, bo nie sądzę, by zabytkowa budowla mogła stać na skraju skarpy kopalnianej.
Ruszamy dalej brukowaną drogą i docieramy do granic Parku Narodowego Jasmund, w którego leśną gęstwinę się zagłębiamy.

Na szczęście nie musimy już jechać brukiem, bo na jego krawędziach znajdują się ubite paski drogi gruntowej.

Po naprawdę długiej jeździe przez park wyjeżdżamy na asfalt w pobliżu Hagen i kierujemy się na Stubbenkamer i Koenigsstuhl, słynne białe klify Rugii.
Droga dojazdowa jest zamknięta dla samochodów, mogą się tam poruszać jedynie uprawnione autobusy i pojazdy oraz rowery.
Dojeżdżamy do celu i pozostawiamy rowery pod opieką Basi "Misiaczowej", która zgłosiła się na ochotnika (klify te już widziała nie raz), a ja prowadzę na pieszo ekipę na punkt widokowy Victoria Sicht (nie wolno tam nawet wprowadzić rowerów).

Wstęp na ten punkt ten jest bezpłatny i widać z niego świetnie Koenigsstuhl.
Jeżeli ktoś ma chęć rozstać się z kwotą 6 EUR na osobę, może wejść na sam klif Koenigsstuhl przez kasę i bramkę, co raz nieopatrznie z Basią uczyniliśmy.
Sęk w tym, ze stojąc na klifie...nie widać właśnie tegoż słynnego klifu, więc było to bezsensownie wydane 12 EUR
Naprawdę polecam udać się w prawo od szosy, kierując się na Victoria Sicht.


Widok w dół na ludziki spacerujące u podnóża klifu ;).

Tam w głębi na klifie stoi za barierką tłumek ludzi i zastanawia się, gdzie jest ten klif.
Pod nimi ;))).

Wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy Basię z rowerami, która korzystając z okazji zaopatrzyła się w "Fiszbułę" w "Fiszbudzie", w której zaczęła się cała nasza przygoda z tym lokalnym przysmakiem (przyznam, że kiedy po raz pierwszy kupiłem tu Fischbroetchen parę lat temu, Basia spoglądała na mnie ze zdziwieniem, na bułę z obrzydzeniem, po czym po jej spróbowaniu...zjadła mi połowę przydziału ;))).

My również zaopatrujemy się w ten specjał i po jego zjedzeniu udajemy się przez Hagen w drogę powrotną, tym razem pełni euforii, bo wicher mamy teraz w plecy, a od Nardevitz aż do Ruschvitz praktycznie cały prawie czas dodatkowo pędzimy z górki!
Ja osiągnąłem tam prędkość 57 km/h, ale przyznam, że specjalnie się nie przykładałem i do mojego rekordu 70 km/h było dość daleko.
Docieramy do Glowe, skąd znaną nam już trasą przez mierzeję Schaabe docieramy do Drewoldke, gdzie czeka nas kolejna uczta.

Niestety, ze względów służbowych Państwo "Jaszkowie" muszą nas opuścić już dziś wieczorem i jutro będzie nas w grupie mniej o dwie osoby...
Jacek przed odjazdem zapowiada nam na jutro imprezkę pod tropikami namiotów, próbując na nas zesłać deszcz mocą "Klątwy Jaszka", ale to się nie uda, bo Taniec Słońca okaże się silniejszy ;))).

A to nasza dzisiejsza trasa:


Szybki dostęp do każdego dnia:

DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 61.48 km (15.00 km teren), czas: 03:48 h, avg:16.18 km/h, prędkość maks: 57.00 km/h
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1282 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Rugia. Dzień (0) 1. Kap Arkona.

Czwartek, 30 maja 2013 | dodano: 03.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
W wyspie Rugii i jej naprawdę magicznym klimacie jesteśmy zakochani z Basią od dawna, kto czytał o naszych starszych wyprawach tamże, wie o tym doskonale, a kto nie czytał i ma chęć, to znajdzie je opisane tutaj: KLIK.
Z Rugią jest jednak pewien problem, otóż lubią tam często padać deszcze, więc wzorem ubiegłych lat ja i moja Basia "Misiaczowa" odtańczyliśmy zawczasu nasz Taniec Słońca. Jako, że jego skuteczność wynosi ok. 90-95%, więc i tym razem liczyliśmy, że czeka nas słoneczna, bezdeszczowa pogoda i w zasadzie tak było, w przeciwieństwie do Szczecina i okolic.
Zwykle na urlopy i wyprawy pod namiot jeździmy z Basią bez towarzystwa, a to dlatego, że mamy swój powolny, od lat sprawdzony styl wypoczywania i mamy świadomość, że nasze metody podróżowania też nie każdemu mogą odpowiadać, o czym raz (na szczęście tylko raz) się przekonaliśmy i nie chcieliśmy więcej tracić znajomych.
Tym razem zaryzykowaliśmy ponownie i wraz z nami pojechali Basia "Rudzielec", Piotrek "Bronik", Marzena i Robert "Foxiki" oraz Beata i Jacek "Jaszki", czyli razem już było nas aż 8 osób.
Od razu mówię, że było rewelacyjnie !!!
Start wyznaczyliśmy w środę po pracy, na godzinę 16:00 w Kołbaskowie w dniu 29 maja 2013 (dzień przed kościelnym świętem Bożego Ciała), aby wieczorem zameldować się już na campingu Drewoldke, a rano być gotowym do pierwszej wycieczki.
Na nocleg wybraliśmy z Basią jak zwykle camping, a nie pensjonat czy spanie w krzakach, bo taki styl najbardziej nam pasuje od lat, tym bardziej, że mieliśmy do przetestowania nasz nowy, kolejny już namiot (Boston 400).
Start z Kołbaskowa.

Po zameldowaniu się na campingu nie obyło się bez wspólnej kolacji z grillem i piwkiem :).

Rano wita nas piękna, słoneczna, choć dość rześka pogoda.
Niespiesznie się zbierając jemy wspólne śniadanko i przygotowujemy się do trasy.

Nowy namiot, w którym wreszcie mogę stanąć, a nie poruszać się na czworaka :).

Przed samym startem opróżniamy nasze zbiorniki balastowe ;).

Dziś głównym celem wyprawy jest magiczny Przylądek Arkona (Kap Arkona), prastare miejsce słowiańskiej, pogańskiej świątyni Ranów i miejsce mocy, zniszczone potem w wyniku chrześcijańskiego najazdu Duńczyków (pewnie w imię miłości bliźniego, bo wyrżnięto sporo luda).
Ranów już nie ma, ale moc pozostała.
Pozostały też nieliczne, wskrzeszone lub odtworzone przez pasjonatów urywki w ich języku, który można dość łatwo zrozumieć:

Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ.
Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ.
Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau.
Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.

Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów.
Morze jest zimne i słone.
Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy.
Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.


Nasza dzisiejsza trasa prezentuje się tak:


Ruszamy z campingu.

Znów mnie naszła chęć, aby połazić w zbożu jak Russel Crowe w "Gladiatorze" ;).



Starosłowiańskie miejsce pochówku, budowla megalityczna.

Nasze gwiazdy ;).

O tej porze roku Rugia tonie w rzepaku, robi to czasem wrażenie, jakby jechało się w morzu kwiatów.

Dojeżdżamy do zabytkowej, rybackiej wioseczki Vitt w sąsiedztwie Kap Arkona, z której nikt z nas absolutnie nie miał ochoty wyjechać.
Jest piękna, wciąż zamieszkana i niesamowita...po prostu magia!

W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, bowiem Bałtyk nie jest tu zanieczyszczony, a woda ma turkusowy kolor!
Jest też wyjątkowo przejrzysta!



Basia i Piotrek.

Basia i Basia ;))).

Z dużą niechęcią opuszczamy to urocze miejsce i ostrym, szutrowym podjazdem wspinamy się do wznoszącej się na wzgórzu kaplicy.

Zwiedzamy kaplicę i jadąc dalej szutrową dróżką wzdłuż klifu docieramy do...
...magicznego ptaka...oraz...

...kobiety z ptakiem ;).

W oddali czeka na nas Kap Arkona...

Po krótkiej jeździe docieramy w miejsce prastarej świątyni Światowida vel Świętowita tudzież Sventevita, jak kto woli.
Pogańskie bóstwo w całej okazałości.

Miejsce mocy i kolejne już ładowanie akumulatorków ;).


Ruszamy dalej, mijamy dwie stojące obok siebie latarnie morskie (stara i nowa) oraz pozostałości z konkursu rzeźby z piachu i wjeżdżamy na gruntową ścieżkę, oznaczoną jako droga dla pieszych i rowerów, która biegnie nad klifem.

Jedziemy, ale po chwili w poprzek drogi staje starszy Niemiec z dużą lornetką na szyi, rozpościera szeroko ręce i nie daje nam dalej jechać.
Dostajemy od pana burę, że jedziemy po drodze, gdzie chodzą ludzie, matki z dziećmi i starsze osoby, choć jest to odcinek dla pieszych i rowerów...z jednym małym szczegółem tekstowym, który nam jakoś umknął:

Na tym odcinku należy zejść z roweru i go prowadzić...tylko więc po co jest on oznaczony również jako droga rowerowa?
W sumie facet ma rację, Ordnung muss sein (porządek musi być) i choć troszkę nasze polskie dusze buntują się na takie wydawanie nam poleceń, to jednak przyznaję, że gdyby u nas każdy wykazywał się taką obywatelską postawą, żyłoby się dużo łatwiej, więc dalej rowerki prowadzimy i docieramy do kolejnego ptaszyska (albo bożka).

Od tego momentu jedziemy przez wiele kilometrów gruntową ścieżką, mając po lewej morze rzepaku, a po prawej Morze Bałtyckie, na które spoglądamy z wysokiego klifu.
Wreszcie zjeżdżamy z trasy gruntowej na asfalt i zagłębiamy się w żółtym dywanie.


Dostajemy taki wiatr w plecy, że ja i Beata rwiemy jak dzicy do przodu, za nami Basia "Rudzielec" a potem długo czekamy na resztę na skraju wioski Gramtitz.
Oczekiwanie niepokojąco się przedłuża i zastanawiamy się, czy wszystko jest w porządku.
Po wielu minutach na horyzoncie pojawia się "Jaszek" i zziajany krzyczy do nas:
- Czy ktoś ma apteczkę, czy ktoś ma apteczkę ???!!!
Żołądek z nerwów podchodzi mi i reszcie oczekujących do gardła i pytam:
- Co się stało?!
- A, paznokieć mi z palca schodzi - rzecze spokojnie "Jaszek".
To miał być żart ;).
Hm...
W przeciwieństwie do tego, reszta żartów "Jaszka" jest tak znakomita, że czasem można boki zrywać ;))).
Okazało się, że to Robertowi schodzi, ale nie paznokieć, a opona z roweru i zatrzymali się na naprawę.
Po chwili dojeżdża do nas reszta grupy i już uspokojeni ruszamy do Dranske i na półwysep Bug, którego końcowa część, będąca rezerwatem jest zasadniczo niedostępna.
Zatrzymujemy się więc na plaży, gdzie korzystając z okazji przygarniam dwie babeczki i bułeczkę :))).

W oddali widoczna wyspa Hiddensee, podobno nawet ciekawa, ale koszt przeprawy na nią jest zbyt wysoki w stosunku do ilości tamtejszych atrakcji.

Zawracamy i w Dranske zatrzymujemy się przy pomoście, by podziwiać szaleństwa kitesurferów.
Rugia to raj dla miłośników tego sportu.

Rewelacyjne warunki zapewniają tu tzw. Bodden, czyli wielkie, ale płytkie zatoki morskie, wrzynające się daleko w głąb wyspy.

Opuszczamy Dranske i znakomitą asfaltową trasą zmierzamy do Wiek, na najlepsze moim i Basi zdaniem "Fiszbuły" na Rugii ze śledziem Bismarck, a przy okazji też najtańsze.

Docieramy i zamawiamy miejscowy specjał!
Fischbroetchen.


Wiek. Dawna rampa załadunkowa na statki...i pomyśleć, że kiedyś pomyślałem, że może to pozostałości wyrzutni latających bomb V-1 z okresu II wojny światowej ;))).

Port i marina w Wiek.

Dzwonnica przy kościele w Wiek i sam kościół.


Wyjeżdżamy z Wiek i tocząc się przez pola rzepaku docieramy do malowniczego portu w Breege.
Nie mogłem sobie odmówić kolejnego zdjęcia z łodziami ;).


Z tego miejsca jest już blisko do miejsca naszego biwakowania, więc powoli kierujemy się do Drewoldke, gdzie zasiadamy do kolejnej już wieczornej biesiady, raczeni przez mistrza kuchni "Foxika" różnymi specjałami, w tym jego rewelacyjną polędwicą z grilla, której smaku dodaje sączone do niej piwo "Stralsunder" i Stoertebeker" (imię lokalnego pirata, więcej tutaj: KLIK) z pobliskiego browaru w Stralsundzie.
Przed nami kolejny dzień i Park Narodowy Jasmund z jego słynnymi, pięknymi klifami Koenigsstuhl...
Po kolacji jeszcze spacer na plażę, nad którą leży camping.

Zdjęcie wykonane z mojej komórki, ale ręką "Foxika".


Szybki dostęp do każdego dnia:

DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 47.71 km (15.00 km teren), czas: 03:01 h, avg:15.82 km/h, prędkość maks: 46.00 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 994 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Z Waren dookoła jeziora Mueritz (Park Narodowy Mueritz).

Poniedziałek, 20 maja 2013 | dodano: 20.05.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
!!!
UWAGA! WARNING! ACHTUNG! ATTENTION! внимание!

Relacja będzie tak długa jak relacje Krzyśka "Siwobrodego" i tak pełna zdjęć, jak relacje Małgosi "Rowerzystki", więc wymaga nieco czasu na przejrzenie ;))).
***
To był bardzo "wypoczęty" weekend!
Najpierw, w piątek i sobotę miałem męską, morską przygodę na Bałtyku.
Niedzielę jednak chciałem poświęcić swojej głównej pasji, czyli rowerowi.
Pewnego dnia, tak sobie dumając wykombinowałem, że warto powtórzyć objazd jeziora Mueritz, które na próbę objechaliśmy z moją Basią w ubiegłym roku (bez map i z trasami odnajdowanymi na czuja na tzw. "misi nos") i wróciliśmy zauroczeni (ubiegłoroczna relacja w wersji słonecznej: KLIK).
Uważam, że warto porównać obie relacje, choćby dlatego, żeby zobaczyć jak słońce lub jego brak wpływa na odbiór krajobrazu.
Do objechania mieliśmy jezioro, którego długość wynosi ok. 40 km, czyli ponad 80 km trasy.
Tym razem wycieczka miała się odbyć w większym gronie, ale że punkt startowy znajduje się ok. 150 km od Szczecina, potrzebny był transport samochodowy.
Tu pakujemy po 7:30 rano na nasz samochodzik 3 rowery: Basi "Misiaczowej", "Bronika" i mój.

Z resztą drużyny, tj. "Foxikami", "Jaszkami" i Basią "Rudzielcem" umówieni byliśmy pod Mierzynem, ich samochód taszczył aż 5 rowerów!
Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy wreszcie do Waren nad jeziorem Mueritz, gdzie znaleźliśmy bezpłatny parking, gdzie mogliśmy zdjąć rowerki.
Taniec Słońca wykonany wcześniej przez Basię (przyznaję się, że tym razem miałem lenia i w nim nie uczestniczyłem) sprawił, że deszcz został przegoniony.
Na niebie były chmury, ale to najpewniej efekt mojego lenistwa ;))).

Ekipa gotowa do startu (plus ja schowany za aparatem;)!

Port-marina w Waren.
Nabzdyczony Misiacz, bo ładna stara łódka uciekła Basi spod obiektywu ;).

Nie uciekł za to zabytkowy wycieczkowiec.

Już na samym początku przeoczyłem ścieżkę w las, którą w ubiegłym roku wyniuchaliśmy z Basią, ale pojechaliśmy drogą do niej równoległą, asfaltową, prowadzącą na camping Ecktannen, przez który w ramach pokazu przejechaliśmy z drużyną.
Widok na jezioro Mueritz.

Szef zamieszania na tle mapy okolic.

Misiacz, jako typowy miłośnik tras asfaltowych i nienawidzący błota "błotofob", poprowadził ekipę odpowiednią trasą ;))).

...a nawet bardzo odpowiednią ;).

Po przebrnięciu przez największe zabagnienie, w suchym miejscu, w dziwnym lasku z czerwonymi drzewami zatrzymaliśmy się na popas.

Szuterek już był, błoto też, czas więc przeciągnąć grupę po głębokich kałużach ;))).
Jacek dokumentuje niecodzienne zjawisko (Misiacze prowadzące wycieczkę po tzw. "skrótach").
Można? Można! Ale czy zawsze trzeba?;))).

Tak nam się dobrze jechało, że przeoczyliśmy kolejny zjazd i zmierzaliśmy na zachód, w kierunku oddalającym nas od naszego jeziora...ale za to znaleźliśmy inne, z tarasem widokowym ;)
Jezioro Warnker See.


Mój "misi nos" wiercił się niespokojnie, czując, że trasa wiedzie w złym kierunku, więc zarządziłem odwrót, by wjechać na właściwą trasę...w tej części jest to Szlak Wiewiórki (pozdrawiamy Baśkę "Rudzielca") ;).

Wyjeżdżając z terenu Parku Narodowego Mueritz serdecznie podziękowałem miłośnikom błota za uczestnictwo i odesłałem ich do domów, bo już niedługo miały zacząć się szlaki asfaltowe.
Z propozycji powrotu tym samym szlakiem na razie nikt nie skorzystał...ale poczekajmy ;))).

Jechaliśmy wśród malowniczych moczarów i rozlewisk...

Zbliżając się do miejscowości Rechlin, w jednej z wiosek natknęliśmy się na takie oto cacko!
To audi uczestniczyło w Rajdzie Paryż-Pekin!

Stara barka w Rechlin.

Od pewnego czasu zamęczałem towarzystwo swoim nadspodziewanie niespodziewanym głodem, którego nijak nie mogłem zaspokoić.
Ponieważ jeszcze wydawało mi się, że 3 bułki na cały dzień to stanowczo za mało, więc złożona mi została propozycja dokarmiania Misiacza.
Ja nadal nie wierzyłem, że to wystarczy i kiedy ujrzałem Imbiss (tzw. "Bimbisik"), nie miałem zamiaru spod niego się ruszyć, póki nie zjem "kiełbasy z brata" (Bratwurst ;))).

Inni też skorzystali z okazji, zakupując lody i izotoniki, które zjedli i wypili w podstawionym pociągu, prowadzonym przez Marzenę "Foxikową" :).

Kiedy zaspokoiłem na dobre głód, ruszyliśmy...no, może nie do końca wszyscy.
"Bronik" grzebiąc w sakwach zagapił się i ruszył w chwilę po nas...tyle, że nie w tę stronę.
Najwidoczniej skorzystał z propozycji rezygnacji z asfaltów i ... ruszył w drogę powrotną tą samą trasą, którą przyjechaliśmy.
Po krótkich, acz intensywnych poszukiwaniach schwytaliśmy zbiega i ruszyliśmy we właściwą stronę ;).
Odcinek za Vipperow, minęliśmy już południowy koniec jeziora.

Na popasie, od dawna chciałem mieć fotkę w rzepaku, który niedługo przekwitnie :(.

Dalej trasą przez Zielow dojechaliśmy do malowniczej wioseczki Ludorf, gdzie znajduje się gotycki kościół o niesamowitym kształcie, który nazywam kościołem-UFO ;).

Za Ludorf, po raz kolejny celowo już nie wjechaliśmy na wytyczony tam odcinek szlaku wokół jeziora, ze względu na brak czasu, tak więc nadal nie wiem jak wygląda, ale zapewne jest w dużej części terenowy. Aby dokładnie go spenetrować, wydaje mi się, że konieczny byłby weekendowy biwak w okolicy.
Tymczasem ruszyliśmy inną bardzo ciekawą alternatywną trasą, która doprowadziła nas do przepięknego miasteczka Roebel.
Dla tego miejsca warto zmienić nieco marszrutę.
Basia przed fontanną w Roebel.

Gotycki kościół w tejże miejscowości.

Kamieniczki.

No i przepiękna marina w Roebel (dla tych, co chcą "za potrzebą" informuję, że są tam dostępne czyściutkie i darmowe WC).


Jak widać, Basiowy Taniec Slońca odniósł skutek i ... słońce wreszcie wyszło!
Na trasie do Klink...Rzepak, rzepak, rzepak...

Tocząc się aflatowymi drogami rowerowymi dotarliśmy do miejscowości Klink na zachodnim brzegu jeziora Mueritz, gdzie w przepięknym pałacu mieści się obecnie luksusowy hotel.

Za hotelem można zejść nad jezioro, w którym woda jest wręcz krystalicznie czysta!


Nasze Panie pozują na tle Mueritz ;).

Nie wracając już na asfalt, dalej jechaliśmy przez las wyznaczonym szlakiem szutrowym nad brzegiem jeziora.
Po raz pierwszy nim jechałem (wcześniej asfaltową alternatywą) i uważam, że jest piękny, choć jak widać z poniższej mapki, nieco drogi trzeba nadłożyć.
Tak czy inaczej, w końcu trzeba i tak wyjechać na asfaltową końcówkę wprowadzającą do Waren.
Nim jednak opuściliśmy Waren, po raz kolejny zapragnęliśmy zjeść przepyszny lahmacun (tzw. pizza turecka) w tym samym miejscu, co w ub. roku.
Jako, że jest to danie tutaj bardzo smacznie przyrządzane, więc aby je zakupić, odstaliśmy swoje w solidnej kolejce (rzadko spotykane).
Wreszcie!
Mamy to, co chcemy!


Po napchaniu się (tak, porcja jest ogromna) ruszyliśmy, by przed odjazdem do Szczecina zwiedzić starówkę w Waren.
Warto!


Ciekawy rowerek ;).

Uliczka...

Świetny mural wymalowany na ścianie jednej z kamieniczek!

Zbliżała się godzina 20:00, a przed nami było jeszcze załadowanie rowerów, dwie godziny jazdy, a następnie ich rozładowywanie w Szczecinie, więc czym prędzej załadowaliśmy się na samochody, cyknęliśmy pożegnalną fotkę i ruszyliśmy, by w okolicach godziny 23:00 dotrzeć w końcu do domu.


Mapka z naszą trasą:


:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 87.20 km (40.00 km teren), czas: 05:14 h, avg:16.66 km/h, prędkość maks: 40.00 km/h
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1785 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Wycieczka do Loecknitz.

Czwartek, 2 maja 2013 | dodano: 02.05.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Po wczorajszej wycieczce do Altwarp dziś zdecydowałem się pojechać na kolejną.
Tym razem Jaszek ogłosił na fejsbukowej WuZetce trasę do Niemiec, do Loecknitz.
Jako, że wycieczkę ogłosił on, więc automatycznie został jej kierownikiem ;).
Tradycyjnie spotkaliśmy się przy jeziorku Słonecznym, skąd wyruszyliśmy w kierunku Bobolina.
Zdjęcie Jaszka, Ordnung wg Misiacza ;).

Tam wjechaliśmy do Niemiec i polną drogą dojechaliśmy do Schwennenz.
Miał tam miejsce pierwszy popas, gdzie Piotrek i Jacek od razu zakupili sobie po napoju izotonicznym ;).

Następnie piękną drogą dojechaliśmy do Ramin, za którym natknęliśmy się na nowowybudowaną elektrownię słoneczną.


W Schmagerow skręciliśmy w "skrót", który o dziwo ja sam osobiście kiedyś wynalazłem, a jako że jestem Misiaczem generalnie unikającym dróg terenowych, może to się wydawać dziwne.

No, ale wtedy miałem taki kaprys.
Dziś Jaszek świętował Dzień Flagi ;).

Jadąc piękną drogą przez las dotarliśmy do wiaduktu.

Tam Jacek zażartował, że stare elementy stalowe tego wiaduktu pewnie zaraz rozbiorą polscy złomiarze.

Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, dosłownie za kilka minut polną drogą w naszym kierunku toczyła się furgonetka na polskich numerach rejestracyjnych, a na jej pace leżała kupa... złomu!!! Panowie rozglądali się, co by tu załadować...

Jak widać, polska wątpliwa "przedsiębiorczość" jest transgraniczna :///.
Najwyraźniej popsuliśmy szyki tym dwóm osobnikom.
Po krótkim popasie dostaliśmy się na drogę asfaltową, którą dojechaliśmy do Loecknitz.
Tam porobiliśmy w Netto zakupy i pojechaliśmy na objazd jeziorka Loecknitzer See.

Teren był grząski i jechało się ciężko.
Również tam zatrzymaliśmy się na popas, aby uszczuplić zapasy kupione w Netto ;).

Kolejny postój zrobiliśmy na fotki na drugim końcu jeziora.


Koniec objazdu nie był zbyt ciekawy, bo trafił się przejazd przez błoto czego serdecznie nie znoszę, natomiast cała ekipa stała już po drugiej stronie "bagienka" i czekała na mój przejazd i "panienki", które będę rzucał...czekali na mój przejazd przez błoto i "darli łacha" z Misiacza ;))).
Ponieważ ubabrałem tam całe opony, to w następny skrót nie dałem się wpuścić.
Przejechałem przez centrum Loecknitz asfaltem, a reszta ekipy przedzierała się przez las.
O dziwo, tym skrótem mogłem spokojnie jechać i nie trzeba się było wcale przedzierać, bo okazał się bardzo ładny, a droga dobrze utwardzona.
Kiedy spotkaliśmy się przez wyjeździe z miasta, Jacek stwierdził, że ten skrót dostaje "3 Misiacze" w pięciostopniowej skali Misiacza ;))).
Przypuszczam, że piątka w tej skali to idealna droga asfaltowa, natomiast jedynka to solidne bagienka.
Jacek oczywiście skalę tę wymyślił na poczekaniu :).
Stamtąd dojechaliśmy asfaltową ścieżką do Ploewen, a następnie mijając Kutzower See zmierzaliśmy w stronę Linken.
Tam załapaliśmy się na darmowy oprysk z pola unoszący się od pracującej maszyny rolniczej.
Nie wiem co było w tej substancji, bo dostaliśmy takiego kopa, że gnaliśmy jak motorki.
Gorzej było z Marzeną, która jest uczulona na pyłki brzozy, a nasza trasa właśnie wiodła piękną brzozową aleją.
Jednak na Marzenę nie ma mocnych, co widać na załączonym obrazku ;).


Przed Linken rozstaliśmy się, dziewczyny wjechały do Polski (Marzena i Beata), natomiast ja, Piotrek i Jacek ruszyliśmy wzdłuż granicy do Ladenthin.
Akurat teraz dostaliśmy mocny wiatr w plecy, co bardzo pomagało przy 3-kilometrowym podjeździe pod górkę do Ladenthin.
Jeszcze nigdy tak szybko pod górkę nie podjeżdżałem.
Gorzej było na długim zjeździe za Warnikiem.
Mimo zjazdu musieliśmy ostro pedałować, bo wiatr był tak silny, że ledwie udało nam się trzymać prędkość 20 km/h.
Stamtąd przez Będargowo i Warzymice dotarliśmy do Szczecina cały, czas walcząc z wiatrem, a Piotrek na dodatek z kontuzjowanym kolanem.

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 74.54 km (10.00 km teren), czas: 04:12 h, avg:17.75 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1556 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

41 minęło ...i "ŁUCZNIK" z roku 1962 !!!

Sobota, 20 kwietnia 2013 | dodano: 21.04.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS
No cóż, minęły kolejne latka, ale grunt, że zabawa była znakomita!
Zebrało się nas 24 osoby, jeśli dobrze policzyłem.
Tym, co przybyli serdecznie dziękuję, tym, którzy nie chcieli przyjść nie mówię nic, a jeśli chodzi o tych, do których nie dotarły moje zaproszenia (a wiem, że były takie osoby)...no cóż, przykro mi, że tak wyszło :(.



To zdjęcie Tuni, która porobiła więcej fotek. Ale miałem dobrze tu i przytulnie! ;)

Następnego dnia, kiedy poszliśmy z Basią posprzątać, czekała mnie duża niespodzianka.
Kiedy wynosiłem do działkowego kubła na śmieci worki z odpadkami, znalazłem wyrzucone takie oto cacuszko!!!

Początkowo chciałem wziąć sobie tylko skórzane siodełko na sprężynach (a raczej dla Basi), jednak okazało się, że ktoś wyrzucił na śmietnik zabytkowy rower ŁUCZNIK z roku 1962 !!!
Nie było się co namyślać i przygarnąłem znajdę, choć trzeba będzie przy nim podłubać co nieco, ale za to na Masie Krytycznej będzie można zadać "lansu", hehe.
W związku z tym od razu przyszło mi do głowy, że rowerkowi nadam ksywkę "Hipsterek", choć co do mnie, do zdecydowanie się od hipsterstwa odcinam...więc może jednak "ŁUCZNIK" ? Rower:Koza Dane wycieczki: 12.80 km (6.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 32.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 300 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(11)

Wiosenny kwęk Basi ;)

Niedziela, 14 kwietnia 2013 | dodano: 14.04.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS
Jeszcze tydzień temu mieliśmy zimę, po której pragnęliśmy wiosny. Na wczorajszej wyprawie do Storkow mieliśmy pełnoprawną, deszczową i wietrzną jesień.
Dziś pojawiło się słońce...ale nie wiosna, tylko od razu lato, bo aż 22 st.C! ;)
Gdzie jest ta wiosna ?
Niespiesznie się zbierając się z Basią, zgarnęliśmy po 12:00 "Bronika", żeby zrobić malutką rundkę tzw. pętlą sławoszewską, bo Basia kilka miesięcy nie jeździła.
Choć wiedzieliśmy, że przyjdzie nam przedzierać się przez tłumy niedzielnych spacerowiczów, postanowiliśmy pojechać na Jasne Błonia, żeby obejrzeć słynny już szczeciński dywan z krokusów.

Wydaje mi się, że w ub. roku był bardziej gęsty, ale może jeszcze rozkwitnie?

Aby uniknąć przeciskania się przez tłumy, zjechaliśmy na ul. Arkońską i spokojnie dojechaliśmy do karczmy przy tejże ulicy, niestety aż do ul. Miodowej co rusz musieliśmy omijać spacerowiczów.
Na Głębokim pojawiła się wśród nas znajoma sympatyczna gęba Jurka ;)

Choć wiem jaki ból odczuwał w wyniku spadku średniej prędkości (słynne AVG;)) przez jazdę z nami, to mimo tego dzielnie dojechał z nami aż do zjazdu na Bartoszewo, gdzie...spotkaliśmy kolejnego znajomego, Mirka z Polic.

Tu Jurek nas pożegnał i pojechał nadrabiać straconą średnią, Mirek udał się w swoją stronę, a my pojechaliśmy w kierunku Sławoszewa, by przez Dobrą, Wołczkowo i Bezrzecze wrócić do Szczecina (spotykając po drodze "Ernira").
A skąd tytuł?
Basia była załamana swoją kondycją, a raczej jej brakiem, bo ledwo pod koniec turlała się do domu.
Mówi, że lepiej czuła się po ubiegłorocznej dwusetce niż dziś po niecałych 47 km w spokojnym tempie.
Nadrobimy te braki ;). Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 46.73 km (2.00 km teren), czas: 02:48 h, avg:16.69 km/h, prędkość maks: 40.00 km/h
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 921 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(10)