- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Kryptonim akcji: "Przygarnij Małgosię". Cel: Torgelow i Ueckermuende.
Niedziela, 9 września 2012 | dodano: 10.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kryptonim akcji jest dziełem dziwnego splotu okoliczności. W piątek Basia po pracy miała chęć na Nordic Walking, ale nie wiedziała, z kim iść.
W związku z tym przypomniałem jej, że na pewno chętna będzie Małgosia "Rowerzystka" i wysłałem do niej SMS-a z zapytaniem.
I co?
W związku z tym dziewczyny pojechały na wycieczkę rowerową :))).
Cykloza i tyle.
Tam Małgosia próbowała namówić Basię na niedzielną wycieczkę na 180 km przez Pasewalk i Prenzlau, którą organizowała wraz z ekipą rowerzystów.
Troszkę się wahaliśmy, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że ruszymy z Lubieszyna z całą ekipą, przejedziemy razem z 50 km, a w Pasewalku najwyżej się z Basią odłączymy i pojedziemy na Torgelow, jako że to dość spory dystans, a i region na północy wydaje nam się ciekawszy.
W Lubieszynie okazało się, że towarzystwo Małgosi zrezygnowało z tego wyjazdu i na starcie pozostała sama, ale ponieważ pojawiłem się z Basią (była nas razem trójka), wymyśliłem kryptonim "Przygarnij Małgosię" :))).
Muszę dodać, że wstawało nam się rano baaardzo ciężko, miałem wrażenie, jakbym do łóżka był przyklejony klejem "Kropelka", ale daliśmy radę i o 8:00 jesteśmy na starcie w Lubieszynie :). Jest jeszcze zimno, bo ok. 11 st.C.

Nasza trasa z grubsza przebiegała tak, choć pojawiło się nieco modyfikacji, ale nie chce mi się już na nowo "rzeźbić" mapki.
Jeszcze przed Bismark odbijamy w prawo, żeby przejechać naszą "brzózkową trasą", ładną ale pagórkowatą.

Od Pleowen kierujemy się na Boock.
W lesie koniecznie trzeba było wyjąć aparaty.

W Rothenklempenow zatrzymujemy się na popas w zabudowaniach dworskich, ale nie zrobiłem tam żadnej fotki, więc zamieszczam zdjęcie Małgosi.

Po strajku norweskich meteorologów z yr.no ich niezawodne dotąd prognozy zeszły na psy (pewnie odeszli specjaliści i został tylko głupi komputer) i zamiast zapowiadanego błękitnego nieba po niebie co rusz przewalają się jakieś chmury.
Dojeżdżamy do Koblentz, gdzie pokazuję dziewczynom cmentarz i mauzoleum rodziny von Eickstedt.

Na chwilę zawitamy jeszcze nad miejscowe jezioro.


Po dojechaniu do Krugsdorf czujemy chęć na jakiś dobry niemiecki izotonik, jednak "b-imbiss-ik" nad jeziorem jest zamknięty na głucho i pozostaje nam popijanie z bidonów i podziwianie jeziorka, nad którym rozgrywają się chyba jakieś zawody zdalnie sterowanych modeli wodnosamolotów.
Może uważny obserwator wypatrzy jakiś na niebie, ale ja nic nie widzę ;).

Potem dojeżdżamy do jednej z naszych ulubionych ścieżek, która wiedzie od Pasewalku do Torgelow.
Jesień pędzi do nas ile sił, jak widać.

Tego zdjęcia miało nie być :).

A to nasza trasa do Torgelow.

W Torgelow prawie wszystko, jak to u Niemców w niedzielę, pozamykane na głucho.
Na brzegu rzeczki Uecker nadal kołysze się ta sama, co zawsze, replika łodzi słowiańskiej.

Okazuje się jednak, że nie wszystko jest zamknięte - na brzegu rzeki otwarty jest malutki Imbiss, do którego szybciutko podjeżdżamy.
"Opoje i Łasuchy" mają dla siebie wreszcie to co trzeba.
Czepialskim przypominam, że w Niemczech jest to najzupełniej legalne.

Za chwilę pod Imbiss podjeżdża pięknie odrestaurowana "Jawa", czego już nie można było powiedzieć o dosiadającym jej motocykliście :).

Dopijamy izotoniki i ruszamy w kierunku na Ferdinadschof i świetną trasą dojeżdżamy do Heinrichsruch.

Tam skręcamy na północ wąską asfaltówką, jedziemy przez chwilę główną drogą i zbliżamy się do Ueckermuende.
Po drodze kolejna, świetnie wymalowana przepompownia ścieków.

W Ueckermunde nie zamierzamy odpuścić kolejnej już wizyty u Turka w "Uecker 66", gdzie zamawiamy przepyszny lahmacum i cośtamcośtam...

Po posiłku ja uczę Turka polskich liczebników, on zaś uczy mnie jak jest "dziękuję" i "do widzenia".
Tyle razy przejeżdżałem przez to piękne miasteczko, tyle zdjęć narobiłem, a mimo to kuszę się na kolejne.

Most zwodzony akurat jest podniesiony, to okazja, by uchwycić odpływający od nabrzeża bar piwny :))).

Przekraczamy rzekę Uecker i jedziemy na Belin.
Nowo budowana tam ścieżka rowerowa wciąż jest rozgrzebana, może to robi ta sama firma, która pierdzieli się u mnie na osiedlu od roku z budową kładki? :)))
W Warsin skręcamy w las. Tyle razy jechaliśmy tym pięknym odcinkiem, że teraz już nie robię fotek.
Przed Rieth ostatni raz zatrzymujemy się na "imbissowy" odpoczynek.

Wracamy po dawnej trasie kolejki wąskotorowej do Hintersee.

Przed Hintersee robię ostatnie zakupy i po niecałych 5 km wjeżdżamy do Polski w okolicach Dobieszczyna, gdzie zostajemy z Małgosią na kanapki, a Basia jak zwykle powoli toczy się dalej, czyli "podejmuje próbę ucieczki".
Po zjedzeniu kanapek Małgosia dostaje "ciągu" i wrzuca tempo 27-28 km/h i za Dobieszczynem próba ucieczki zostaje "skasowana" :).
A potem co?
Ulubiona bądź "ulubiona" prosta do Tanowa, krótki postój pod sklepem wśród lokalnego menelstwa i powoli dotaczamy się na Głębokie.
Po drodze Basia i Małgosia dostają po zjebce od naszych "Wszystkowiedzących" (Basia od kierowcy, Małgosia od pieszego), jak to należy u nas prawidłowo na rowerze jeździć.
Słusznie, bo już czułem się nieswojo i zbyt zrelaksowany :).
Fajnie, dobrze nareszcie być w domu :))).
A tak naprawdę to wyjazd znakomity, dystans słuszny, atmosfera i pogoda świetna i przez więkość czasu wiatr jak na zamówienie!
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3100 (kcal)
W związku z tym przypomniałem jej, że na pewno chętna będzie Małgosia "Rowerzystka" i wysłałem do niej SMS-a z zapytaniem.
I co?
W związku z tym dziewczyny pojechały na wycieczkę rowerową :))).
Cykloza i tyle.
Tam Małgosia próbowała namówić Basię na niedzielną wycieczkę na 180 km przez Pasewalk i Prenzlau, którą organizowała wraz z ekipą rowerzystów.
Troszkę się wahaliśmy, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że ruszymy z Lubieszyna z całą ekipą, przejedziemy razem z 50 km, a w Pasewalku najwyżej się z Basią odłączymy i pojedziemy na Torgelow, jako że to dość spory dystans, a i region na północy wydaje nam się ciekawszy.
W Lubieszynie okazało się, że towarzystwo Małgosi zrezygnowało z tego wyjazdu i na starcie pozostała sama, ale ponieważ pojawiłem się z Basią (była nas razem trójka), wymyśliłem kryptonim "Przygarnij Małgosię" :))).
Muszę dodać, że wstawało nam się rano baaardzo ciężko, miałem wrażenie, jakbym do łóżka był przyklejony klejem "Kropelka", ale daliśmy radę i o 8:00 jesteśmy na starcie w Lubieszynie :). Jest jeszcze zimno, bo ok. 11 st.C.
Nasza trasa z grubsza przebiegała tak, choć pojawiło się nieco modyfikacji, ale nie chce mi się już na nowo "rzeźbić" mapki.
Jeszcze przed Bismark odbijamy w prawo, żeby przejechać naszą "brzózkową trasą", ładną ale pagórkowatą.
Od Pleowen kierujemy się na Boock.
W lesie koniecznie trzeba było wyjąć aparaty.
W Rothenklempenow zatrzymujemy się na popas w zabudowaniach dworskich, ale nie zrobiłem tam żadnej fotki, więc zamieszczam zdjęcie Małgosi.

Po strajku norweskich meteorologów z yr.no ich niezawodne dotąd prognozy zeszły na psy (pewnie odeszli specjaliści i został tylko głupi komputer) i zamiast zapowiadanego błękitnego nieba po niebie co rusz przewalają się jakieś chmury.
Dojeżdżamy do Koblentz, gdzie pokazuję dziewczynom cmentarz i mauzoleum rodziny von Eickstedt.
Na chwilę zawitamy jeszcze nad miejscowe jezioro.
Po dojechaniu do Krugsdorf czujemy chęć na jakiś dobry niemiecki izotonik, jednak "b-imbiss-ik" nad jeziorem jest zamknięty na głucho i pozostaje nam popijanie z bidonów i podziwianie jeziorka, nad którym rozgrywają się chyba jakieś zawody zdalnie sterowanych modeli wodnosamolotów.
Może uważny obserwator wypatrzy jakiś na niebie, ale ja nic nie widzę ;).
Potem dojeżdżamy do jednej z naszych ulubionych ścieżek, która wiedzie od Pasewalku do Torgelow.
Jesień pędzi do nas ile sił, jak widać.
Tego zdjęcia miało nie być :).
A to nasza trasa do Torgelow.
W Torgelow prawie wszystko, jak to u Niemców w niedzielę, pozamykane na głucho.
Na brzegu rzeczki Uecker nadal kołysze się ta sama, co zawsze, replika łodzi słowiańskiej.
Okazuje się jednak, że nie wszystko jest zamknięte - na brzegu rzeki otwarty jest malutki Imbiss, do którego szybciutko podjeżdżamy.
"Opoje i Łasuchy" mają dla siebie wreszcie to co trzeba.
Czepialskim przypominam, że w Niemczech jest to najzupełniej legalne.
Za chwilę pod Imbiss podjeżdża pięknie odrestaurowana "Jawa", czego już nie można było powiedzieć o dosiadającym jej motocykliście :).
Dopijamy izotoniki i ruszamy w kierunku na Ferdinadschof i świetną trasą dojeżdżamy do Heinrichsruch.
Tam skręcamy na północ wąską asfaltówką, jedziemy przez chwilę główną drogą i zbliżamy się do Ueckermuende.
Po drodze kolejna, świetnie wymalowana przepompownia ścieków.
W Ueckermunde nie zamierzamy odpuścić kolejnej już wizyty u Turka w "Uecker 66", gdzie zamawiamy przepyszny lahmacum i cośtamcośtam...
Po posiłku ja uczę Turka polskich liczebników, on zaś uczy mnie jak jest "dziękuję" i "do widzenia".
Tyle razy przejeżdżałem przez to piękne miasteczko, tyle zdjęć narobiłem, a mimo to kuszę się na kolejne.
Most zwodzony akurat jest podniesiony, to okazja, by uchwycić odpływający od nabrzeża bar piwny :))).
Przekraczamy rzekę Uecker i jedziemy na Belin.
Nowo budowana tam ścieżka rowerowa wciąż jest rozgrzebana, może to robi ta sama firma, która pierdzieli się u mnie na osiedlu od roku z budową kładki? :)))
W Warsin skręcamy w las. Tyle razy jechaliśmy tym pięknym odcinkiem, że teraz już nie robię fotek.
Przed Rieth ostatni raz zatrzymujemy się na "imbissowy" odpoczynek.
Wracamy po dawnej trasie kolejki wąskotorowej do Hintersee.
Przed Hintersee robię ostatnie zakupy i po niecałych 5 km wjeżdżamy do Polski w okolicach Dobieszczyna, gdzie zostajemy z Małgosią na kanapki, a Basia jak zwykle powoli toczy się dalej, czyli "podejmuje próbę ucieczki".
Po zjedzeniu kanapek Małgosia dostaje "ciągu" i wrzuca tempo 27-28 km/h i za Dobieszczynem próba ucieczki zostaje "skasowana" :).
A potem co?
Ulubiona bądź "ulubiona" prosta do Tanowa, krótki postój pod sklepem wśród lokalnego menelstwa i powoli dotaczamy się na Głębokie.
Po drodze Basia i Małgosia dostają po zjebce od naszych "Wszystkowiedzących" (Basia od kierowcy, Małgosia od pieszego), jak to należy u nas prawidłowo na rowerze jeździć.
Słusznie, bo już czułem się nieswojo i zbyt zrelaksowany :).
Fajnie, dobrze nareszcie być w domu :))).
A tak naprawdę to wyjazd znakomity, dystans słuszny, atmosfera i pogoda świetna i przez więkość czasu wiatr jak na zamówienie!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
153.84 km (20.00 km teren), czas: 08:16 h, avg:18.61 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3100 (kcal)
Prawie 10 km dla "zdrowotności" :).
Sobota, 8 września 2012 | dodano: 08.09.2012Kategoria Szczecin i okolice
Po całym dniu upierdliwej pracy umysłowej miałem dość i skoczyłem na ul. Monte Cassino 4, gdzie znajduje się sklep "ELYSIUM" dla strudzonych rowerzystów - z niekomercyjnymi odżywkami i napojami :).

Kiedy wchodziłem, było pusto, ale za moment pojawił się za mną "tłumek" koneserów naturalnego bursztynowego wywaru, zawsze, kiedy wejdę do jakiegokolwiek pustego sklepu, zjawia się kupa ludzi, niektórzy sprzedawcy chcieli mnie nawet zatrudnić z tego powodu :).

Po zakupach od razu wróciłem do domu, trzeba to przecież schłodzić przed wieczorem :).
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 181 (kcal)

Piwo typu belgijskiego nieutrwalane, z Browaru "Lwówek".© Misiacz
Kiedy wchodziłem, było pusto, ale za moment pojawił się za mną "tłumek" koneserów naturalnego bursztynowego wywaru, zawsze, kiedy wejdę do jakiegokolwiek pustego sklepu, zjawia się kupa ludzi, niektórzy sprzedawcy chcieli mnie nawet zatrudnić z tego powodu :).

Elysium – sklep z dobrym piwem. Szczecin, ul. Monte Cassino 4.© Misiacz
Po zakupach od razu wróciłem do domu, trzeba to przecież schłodzić przed wieczorem :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
9.51 km (1.00 km teren), czas: 00:26 h, avg:21.95 km/h,
prędkość maks: 52.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 181 (kcal)
"Kozą" na poszukiwanie akumulatora.
Poniedziałek, 3 września 2012 | dodano: 03.09.2012Kategoria Szczecin i okolice
Niewyobrażalne, ile czasu można stracić i kilometrów nabić (to akurat dobry aspekt) przy poszukiwaniu sensownego akumulatora do motorka (to kolejna rzecz po lodówce, która mi się ostatnio sfajczyła).
A niby taka konkurencja i tyle ofert...
W końcu znalazłem, o cenie lepiej nie wspominać :/.
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 382 (kcal)
A niby taka konkurencja i tyle ofert...
W końcu znalazłem, o cenie lepiej nie wspominać :/.
Rower:Koza
Dane wycieczki:
19.13 km (4.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 382 (kcal)
Czy to spacer czy wycieczka?
Sobota, 1 września 2012 | dodano: 03.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Stęsknieni mocno za rowerem po tygodniu rowerowej laby od zakończenia naszej wyprawy Szlakiem Odra-Nysa, po południu razem z Basią wskoczyliśmy na rowerki i ruszyliśmy przez Będargowo w stronę Ladenthin.

Pokręciliśmy się troszkę po lokalnych polnych betonówkach.

Przejechaliśmy kawałek szlakiem wokół Lebehner See.
W okolicach Lebehn Basia spotkała swojego znajomego z pracy.

Chcieliśmy początkowo wracać widoczną na horyzoncie trasą, ale że jest nam znana, wybraliśmy inną ścieżkę do Schwennenz.

Okolica piękna w przedjesiennym słońcu...w zasadzie to już prawie jesień (od czerwca to powtarzam :))).

Przez Bobolin i Będargowo wróciliśmy do Szczecina, sam nie wiem, czy 42 kilometry to jeszcze spacer czy już wycieczka, bo po tylu dniach z sakwami mieliśmy wrażenie, że teraz rowery nimi nie obciążone same się toczą :).
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 850 (kcal)
Pokręciliśmy się troszkę po lokalnych polnych betonówkach.
Przejechaliśmy kawałek szlakiem wokół Lebehner See.
W okolicach Lebehn Basia spotkała swojego znajomego z pracy.
Chcieliśmy początkowo wracać widoczną na horyzoncie trasą, ale że jest nam znana, wybraliśmy inną ścieżkę do Schwennenz.
Okolica piękna w przedjesiennym słońcu...w zasadzie to już prawie jesień (od czerwca to powtarzam :))).
Przez Bobolin i Będargowo wróciliśmy do Szczecina, sam nie wiem, czy 42 kilometry to jeszcze spacer czy już wycieczka, bo po tylu dniach z sakwami mieliśmy wrażenie, że teraz rowery nimi nie obciążone same się toczą :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
41.86 km (2.00 km teren), czas: 02:26 h, avg:17.20 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 850 (kcal)
Masa Krytyczna bez Masy, ale z Tymkiem :).
Piątek, 31 sierpnia 2012 | dodano: 01.09.2012Kategoria Szczecin i okolice
Tydzień temu Tymek, syn mojego kolegi i prawdziwy Spartanin rzucił hasło, że jedzie z wujkiem Misiaczem i z tatą na Masę Krytyczną.
Cóż, u Tymka nic mnie nie zdziwi, skoro ten 7-latek potrafi zasuwać 8 godzin z buta po górskich szlakach :).
Podjechałem więc po godzinie 17:10 do siedziby tego twardziela, tylko jakoś nie mógł dobrać najwłaściwszych butów, więc ruszyliśmy po 17:30, a przed nami było ok. 8 km do przejechania.
Patrząc na kółka Tymkowego bolidu, marnie widziałem szanse dotarcia na start na czas.

Tymek zasuwał dzielnie, przyspieszając znacznie, gdy wyciągałem batonika przed jego nos i stopniowo przyspieszając, ale praw fizyki oszukać się nie da, kółeczka "Bobika" wirowały szybko, ale nie na tyle, by zdążyć na start. Dojechaliśmy 10 minut po czasie, co uważam za niezły wynik patrząc na mini-sprzęt.
Zadzwoniłem do Krzyśka "Montera", gdzie toczy się teraz Masa, ale toczyła się już bardzo daleko od startu.
Tymek, nie zrażony tym stwierdził, że skoro nie ma Masy, to będą lody :).
Potoczyliśmy się do Castellari, a sponsorowi 3 gałek dziękuję :).

Posilony lodami i znęcony zaczynającym się o 20:00 filmem dzielnie pokonał dystans do domu.
Uważam, że można to nazwać wyczynem, bo wykręcił dystans 17 km, a z tego co wiem, są dorośli, którzy na normalnym rowerze zsuwają się wyczerpani z siodełka po takiej odległości.
Kiedy 300 ? :)))
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 740 (kcal)
Cóż, u Tymka nic mnie nie zdziwi, skoro ten 7-latek potrafi zasuwać 8 godzin z buta po górskich szlakach :).
Podjechałem więc po godzinie 17:10 do siedziby tego twardziela, tylko jakoś nie mógł dobrać najwłaściwszych butów, więc ruszyliśmy po 17:30, a przed nami było ok. 8 km do przejechania.
Patrząc na kółka Tymkowego bolidu, marnie widziałem szanse dotarcia na start na czas.

Tymek in action i jego tata.© Misiacz
Tymek zasuwał dzielnie, przyspieszając znacznie, gdy wyciągałem batonika przed jego nos i stopniowo przyspieszając, ale praw fizyki oszukać się nie da, kółeczka "Bobika" wirowały szybko, ale nie na tyle, by zdążyć na start. Dojechaliśmy 10 minut po czasie, co uważam za niezły wynik patrząc na mini-sprzęt.
Zadzwoniłem do Krzyśka "Montera", gdzie toczy się teraz Masa, ale toczyła się już bardzo daleko od startu.
Tymek, nie zrażony tym stwierdził, że skoro nie ma Masy, to będą lody :).
Potoczyliśmy się do Castellari, a sponsorowi 3 gałek dziękuję :).

Tymek in action i jego lody zamiast Masy Krytycznej :).© Misiacz
Posilony lodami i znęcony zaczynającym się o 20:00 filmem dzielnie pokonał dystans do domu.
Uważam, że można to nazwać wyczynem, bo wykręcił dystans 17 km, a z tego co wiem, są dorośli, którzy na normalnym rowerze zsuwają się wyczerpani z siodełka po takiej odległości.
Kiedy 300 ? :)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.65 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 740 (kcal)
Dzień 7 wyprawy "Odra-Nysa" (ostatni). Piasek - Krajnik Dln.- Schwedt - Gartz - Mescherin - Szczecin.
Piątek, 24 sierpnia 2012 | dodano: 31.08.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Wstajemy niespiesznie po godzinie 7:00, w końcu to ostatni dzień wyprawy.
Idziemy się myć, tu rzut oka dla zainteresowanych na łazienkę.

Po raz pierwszy dzień wita nas pochmurnym niebem, widać naszym aniołom już ze zmęczenia skrzydła opadły :))).

Nic dziwnego, przez całą drogę prognoza jak z bajki, dwa razy uchroniły nas przed tornadem i burzami, więc wielkie dzięki dla naszego "Angel Team" :))).
Trasa dalsza jest już nam znana, zostaje tylko jazda i postoje.
Około 9:00 zaczyna lać, więc przesuwamy wyjazd.
Sprawdzam pogodę i lipa - cały dzień opady, więc aby nie męczyć już więcej naszych skrzydlatych opiekunów, sami wykonujemy nasz "Taniec Słońca" :))).
Jak na razie, wraz z pomocą wspomnianego "teamu" zapewnił nam 6 dni fantastycznej pogody, więc czemu nie?
Schodzę na dół i profilaktycznie zakładam chlapacz na przednie koło, zabezpieczamy spakowane już bagaże i jedząc chińską zupkę, czekamy na efekty tańca.

Basia zajmuje się jeszcze "prasówką".

Taniec odnosi skutek, mimo zapowiedzi ciągłego deszczu ten ustaje i około godziny 10:30 możemy ruszać, choć nadal jest pochmurno.
Za chwilę opuścimy "Leśniczówkę".

Ciekawe, na jak długo starczą dziś skutki naszych "czarów" ? :)))

Tymczsem dzwonię do Jarka "Gadzika" i zapraszamy go do towarzyszenia nam, w końcu i tak stale jeździ na przedpołudniowe 120-km spacery do Schwedt i z powrotem, więc dobrze się składa :).
Toczymy się mokrą jeszcze drogą, ale deszcz już nie pada.

Przed nami najcięższy i najbardziej upierdliwy podjazd w tej okolicy, na wysokość wsi Raduń.

Potem już mamy prawie cały czas z górki aż do Krajnika Dolnego.
Gdzieniegdzie spadają pojedyncze krople, ale trwa to dosłownie minutę-pięć i rację ma "Gadzik" nazywając to zjawisko "podwyższoną wilgotnością powietrza" :).
W Krajniku zatrzymujemy się na drożdżówki, maślankę i zakup wody.

W tym czasie znów spada kilkanaście kropel, więc węsząc podstęp ze strony chmur profilaktycznie zakładamy peleryny.

Prawda jest taka, że wożenie peleryn przeciwdeszczowych okazało się zupełnie zbędne, bo po 5 minutach nie ma nawet tych paru kropelek, ale nam się już nie chce rozbierać.
Wjeżdżamy na ścieżkę na wale już po stronie niemieckiej, zdejmujemy kubraczki, ruszamy i ... znów parę kropel.
Teraz to się pewnie rozpada, więc się ubieramy i znów parę kropel, choć trasa mokra, jakby wcześniej było coś poważnego.
W tym czasie nadjeżdża Jarek "Gadzik" i od tej pory jedziemy już w trójkę, oczywiście ściągamy peleryny, zupełnie się nie przydały i już nie przydadzą się do Szczecina.
Powoziliśmy balast przez 7 dni :).

Toczymy się, gadamy i dojeżdżamy do Fredrichsthal, a tam, według wiersza:
UJEBAŁA MISIA PSZCZOŁA
"OCH TY KURWO!" - MISIU WOŁA
ZA ME MĘKI, ZA ME BÓLE
ROZPIERDOLĘ WSZYSTKIE ULE!
Analiza wiersza: KLIK. :)))
Prawda jest taka, że była to jednak osa, która dziabnęła mnie z tyłu pod kolano, więc szybko wyciągamy Fenistil i leki i szprycuję się jak najszybciej, żeby zmniejszyć reakcję alergiczną.

Nic się nie dzieje, więc ruszamy dalej na Gartz, wiatr na wale znośny o dziwo!
W Gartz odbijamy na chwilę do Netto na zakupy na kolację i po izotoniki z Frankfurtu :).
Spotykamy po raz kolejny parę sakwiarzy z naszej trasy.
Ciężsi o zakupy dojeżdżamy do Mescherin, by zmierzyć się z tamtejszym podjazdem do Staffelde.

Znaną nam trasą, wśród dużego ruchu samochodów i po pokonaniu długiego podjazdu za Kołbaskowem, docieramy siódmego dnia do tablicy z napisem SZCZECIN !!!

Udało się!!!
Za nami blisko 500 km na rowerach.
Pogoda dopisała, sprzęt również, Basia wykazała się kondycją na medal i przyznam, że zaczęła już "knuć" jakąś następną wyprawę w przyszłym roku :))).
Widoki i wyprawa fantastyczne, dziękujemy wszystkim, którzy z nami jechali i nam pomagali :).
I to by było na tyle ...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1377 (kcal)
Idziemy się myć, tu rzut oka dla zainteresowanych na łazienkę.
Po raz pierwszy dzień wita nas pochmurnym niebem, widać naszym aniołom już ze zmęczenia skrzydła opadły :))).
Nic dziwnego, przez całą drogę prognoza jak z bajki, dwa razy uchroniły nas przed tornadem i burzami, więc wielkie dzięki dla naszego "Angel Team" :))).
Trasa dalsza jest już nam znana, zostaje tylko jazda i postoje.
Około 9:00 zaczyna lać, więc przesuwamy wyjazd.
Sprawdzam pogodę i lipa - cały dzień opady, więc aby nie męczyć już więcej naszych skrzydlatych opiekunów, sami wykonujemy nasz "Taniec Słońca" :))).
Jak na razie, wraz z pomocą wspomnianego "teamu" zapewnił nam 6 dni fantastycznej pogody, więc czemu nie?
Schodzę na dół i profilaktycznie zakładam chlapacz na przednie koło, zabezpieczamy spakowane już bagaże i jedząc chińską zupkę, czekamy na efekty tańca.
Basia zajmuje się jeszcze "prasówką".
Taniec odnosi skutek, mimo zapowiedzi ciągłego deszczu ten ustaje i około godziny 10:30 możemy ruszać, choć nadal jest pochmurno.
Za chwilę opuścimy "Leśniczówkę".
Ciekawe, na jak długo starczą dziś skutki naszych "czarów" ? :)))
Tymczsem dzwonię do Jarka "Gadzika" i zapraszamy go do towarzyszenia nam, w końcu i tak stale jeździ na przedpołudniowe 120-km spacery do Schwedt i z powrotem, więc dobrze się składa :).
Toczymy się mokrą jeszcze drogą, ale deszcz już nie pada.
Przed nami najcięższy i najbardziej upierdliwy podjazd w tej okolicy, na wysokość wsi Raduń.
Potem już mamy prawie cały czas z górki aż do Krajnika Dolnego.
Gdzieniegdzie spadają pojedyncze krople, ale trwa to dosłownie minutę-pięć i rację ma "Gadzik" nazywając to zjawisko "podwyższoną wilgotnością powietrza" :).
W Krajniku zatrzymujemy się na drożdżówki, maślankę i zakup wody.
W tym czasie znów spada kilkanaście kropel, więc węsząc podstęp ze strony chmur profilaktycznie zakładamy peleryny.
Prawda jest taka, że wożenie peleryn przeciwdeszczowych okazało się zupełnie zbędne, bo po 5 minutach nie ma nawet tych paru kropelek, ale nam się już nie chce rozbierać.
Wjeżdżamy na ścieżkę na wale już po stronie niemieckiej, zdejmujemy kubraczki, ruszamy i ... znów parę kropel.
Teraz to się pewnie rozpada, więc się ubieramy i znów parę kropel, choć trasa mokra, jakby wcześniej było coś poważnego.
W tym czasie nadjeżdża Jarek "Gadzik" i od tej pory jedziemy już w trójkę, oczywiście ściągamy peleryny, zupełnie się nie przydały i już nie przydadzą się do Szczecina.
Powoziliśmy balast przez 7 dni :).
Toczymy się, gadamy i dojeżdżamy do Fredrichsthal, a tam, według wiersza:
UJEBAŁA MISIA PSZCZOŁA
"OCH TY KURWO!" - MISIU WOŁA
ZA ME MĘKI, ZA ME BÓLE
ROZPIERDOLĘ WSZYSTKIE ULE!
Analiza wiersza: KLIK. :)))
Prawda jest taka, że była to jednak osa, która dziabnęła mnie z tyłu pod kolano, więc szybko wyciągamy Fenistil i leki i szprycuję się jak najszybciej, żeby zmniejszyć reakcję alergiczną.
Nic się nie dzieje, więc ruszamy dalej na Gartz, wiatr na wale znośny o dziwo!
W Gartz odbijamy na chwilę do Netto na zakupy na kolację i po izotoniki z Frankfurtu :).
Spotykamy po raz kolejny parę sakwiarzy z naszej trasy.
Ciężsi o zakupy dojeżdżamy do Mescherin, by zmierzyć się z tamtejszym podjazdem do Staffelde.
Znaną nam trasą, wśród dużego ruchu samochodów i po pokonaniu długiego podjazdu za Kołbaskowem, docieramy siódmego dnia do tablicy z napisem SZCZECIN !!!
Udało się!!!
Za nami blisko 500 km na rowerach.
Pogoda dopisała, sprzęt również, Basia wykazała się kondycją na medal i przyznam, że zaczęła już "knuć" jakąś następną wyprawę w przyszłym roku :))).
Widoki i wyprawa fantastyczne, dziękujemy wszystkim, którzy z nami jechali i nam pomagali :).
I to by było na tyle ...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
70.30 km (1.00 km teren), czas: 04:29 h, avg:15.68 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1377 (kcal)
Dzień 6 wyprawy "Odra-Nysa". Bleyen-Gross Neuendorf-Hohenwutzen-Krajnik-Cedynia-Piasek.
Czwartek, 23 sierpnia 2012 | dodano: 30.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś wstajemy wcześnie jak na nas, bo o godzinie 6:10 i zabieramy się do spokojnego pakowania maneli. Temperatura na zewnątrz bardzo niska w porównaniu z niedawnymi 41 st.C, ledwie 19 stopni, więc różnica kolosalna i odczuwamy to prawie jak chłód:).
Porządkujemy otoczenie, dopompowuję Basi powietrza w gumy. Kawa, bułeczka, jeszcze przed samym wyjazdem herbatka, pełen luzik.
Popijam i zaczynam odczuwać melancholię, że wyprawa, która ledwie się rozpoczęła już dobiega końca.
Jeszcze 5 dni temu byliśmy na starcie w Czechach, a już jutro będziemy w domu.

Zgodnie z ustaleniami, zostawiamy klucze na stole i zatrzaskujemy drzwi.
Nim ruszymy, robię jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej miejsca, w którym nocowaliśmy.

Jak było widać w relacji z dnia 5, lokum jest komfortowe, a i myślę, że pan będzie teraz bardziej elastyczny cenowo. Swoją drogą, pewnie żaden Niemiec nigdy cen nie negocjował :).
To miejsce mogę polecić, jak komuś chce się pogadać, oczywiście nie jest to propozycja dla tych, którzy lubią spać "na dziko" - czyli nie dla nas, bo po całym dniu, kiedy skóra lepi się od soli, potu i brudu lubimy wskoczyć pod prysznic, a nie do śpiwora, a czy to pokój czy namiot, wszystko jedno. Nie to, że nie dalibyśmy rady, bo już to robiłem, ale to raczej wtedy, gdy nie mam opcji, a nie na ochotnika :))).
No, ale do rzeczy. Zatrzymujemy się jeszcze przed pensjonatem "Helgi Straszliwej" przy Dorfstrasse 31 w Bleyen, żeby cyknąć fotkę miejsca, które nalezy omijać szerokim łukiem, więcej w relacji z dnia 5.

Wjeżdżamy na drogę na wale przeciwpowodziowym, długie proste, dość monotonna, więc każde z nas wyciąga swój odtwarzacz mp3 i jedziemy przy dźwiękach ulubionej muzyki, która dodaje sił w walce z wiatrem w twarz.


Słuchamy i jedziemy sobie jak te dwa cienie...

Basia jest zachwycona odrzańskimi łęgami i gdzie tylko może, domaga się fotki :).

Jakieś stare zabudowania na trasie...

W końcu dojeżdżamy do wioski Gross Neuendorf i każdemu polecam tam postój, bo jest ciekawa.
My spędziliśmy w niej godzinę.
Najpierw udajemy się na odrestaurowany cmentarz żydowski.




Dawną synagogę przebudowano za czasów DDR na dom mieszkalny i dziś wygląda jak zwykła wiejska chałupa, więc darowałem sobie fotografowanie.
Wieś została założona przez templariuszy, jak podaje tablica przed kościołem.

W "centrum" wioseczki zatrzymujemy się na izotonika "Frankfurter". Ponowne spotykamy młodych sakwiarzy z Neuzelle oraz nieco starszych, których rowery górskie wyposażone są w opony grubsze niż mam w swoim motorku. Sprzęt profesjonalny, na pewno ich celem nie była trasa Odra-Nysa, zapewne wracają z jakiejś ostrej wyprawy w dzikie ostępy.
Pozdrawiamy się i rozjeżdżamy.

Równie często jak rowerzyści, Gross Neuendorf jest odwiedzane przez obce cywilizacje, a od zaparkowanych tu pojazdów bije "nieziemska" wręcz moc :).

Miejscowość dawniej była portem rzecznym z bocznicą kolejową, pozostały dawne wagoniki.
W tym znajduje się wystawa regionalna.

Obok tej wieży (nie wiem, co to dokładnie jest), zrobiono duże huśtawki, na których mogą pobujać się duże dzieci :).

Pozostałe wagoniki można wynająć, bowiem urządzono w nich pokoje z łożem małżeńskim i z kuchnią.

W jednym z nich jest też jadłodajnia, w której zakupiliśmy gotowane kabanosy z sałatką "kartoffelnsalad", bardzo dobre danko i w ciekawym otoczeniu.
Basia się wzbraniała, twierdząc, że zaraz możemy zjeść "Fiszbułę" w nieodległej budce, ale znów miałem ten "misi nos" (chyba mu pomnik zbuduję).
Uparłem się i słusznie.
Kiedy dojedziemy na wysokość Gozdowic, okaże się, że budka zniknęła i zostalibyśmy bez kiełbasek i bez buły!!!

No, ale dość tego lenistwa, czas ruszać!
Po lewej stronie przesuwa się malowniczy krajobraz.

Dojeżdżamy do słynnego chyba już, od wojny zamkniętego mostu Zollbruecke do Siekierek.

List intencyjny podpisany przez różne "szychy", niby most miał zostać przerobiony na przejście pieszo-rowerowe, tymczasem jest jak jest.

Za bramę wlazło dwóch gości, mieli klucze, jakieś narzędzia. Nie minęły 2-3 minuty, podjechało POLIZEI i zaczęli sprawdzać, co to za jedni.
Skąd mogli tak szybko się dowiedzieć?
Od wędkarza, z którym policjantka nawiązała pogawędkę.
Dobra, jedziemy dalej.
Mamy piekielny wiatr w pysk, ustawiam Basię w tunelu za sobą, ale i tak nie udaje mi się jechać szybciej niż 15-16 km/h.
Sakwy z przodu nie pomagają ;).
Na szczęście schowana Basia się nie męczy...a ja tak :))).
Dojeżdżamy do Hohenwutzen, gdzie zakupujemy izotoniki na wieczór w "Getraenke-sklepie", Basia coś wspomina o wypiciu jednego na pół, zapominając, że za chwilę zmieniają się przepisy, bo przekraczamy most graniczny i wjeżdżamy do ojczyzny, gdzie w razie kontroli zostanie potraktowana jak bandytka.
No nic, przepisy lokalne szanujemy, więc łykamy z bidonów i wjeżdżamy do Polski w Osinowie Dolnym.
Oczywiście spotykamy parę na góralach, pozdrawiamy się i ruszamy na most graniczny.

Na chwilę zatrzymujemy się pod miejscem upamiętniającym bitwę wojsk Mieszka I z wojskami margrabiego Hodona pod Cedynią.
Tym razem wygrana była nasza :))).

Trochę odzwyczajeni już od ruchu i lekko zestresowani zmianą ruszamy normalną drogą dla samochodów.
Basia rusza pierwsza.
Jakiś pozer na szosówce depcze na pedały i wyprzedza Basię, dogania ją i wyprzedza, chyba próbując się dowartościować.
Nie mija wiele czasu, a pozer mięknie, a Basia objuczona sakwami "łyka" go bez problemu i dojeżdżamy do Cedynii, gdzie fundujemy sobie pyszne lody.
Pozer dojeżdża dopiero wtedy, gdy nasze lody mamy już zjedzone w połowie :))).
Prawdziwy lokalny twardziel :).
Za Cedynią długa prosta, jeszcze lekko - tu zawsze są jakieś zawirowania i mamy wiatr w plecy. To najłatwiejsze 6 km na trasie.
Potem zaczynają się strome podjazdy Cedyńskiego Parku Krajobrazowego, który dał mi swego czasu w kość, gdy w tamtym roku kończyłem bicie swego rekordu 300 km.
Wtedy to nie była mądra decyzja.

Basia wjeżdża jak jakiś "koks" :))).

Podjazdy powoli się kończą, a po chwili na drodze zatrzymuje się samochód Pana Bogdanowicza seniora z "Leśniczówki" w Piasku, gdzie zarezerwowałem nocleg u jego córki, Pani Doroty.
Najwyraźniej rozpoznał nas z daleka.
Dojeżdżamy do Piasku, gdzie mówię "dzień dobry" lokalsom sączącym piwko przed sklepikiem, w którym robię zakupy.
Tam wdaję się w pogawędkę ze sklepową i jednym z miejscowych...normalnie nie poznaję się, skąd ja taki towarzyski :)?
Pakujemy zakupy, panowie od piwka życzą nam szerokiej drogi.
Po chwili Basia relacjonuje mi, że panowie "od piwka": stwierdzili, że "kulturalnego to od razu poznasz po tym, że się z Tobą przywita, nawet jak Cię nie zna, to znaczy że szanuje i siebie i nas"...to miłe, Misiacz vel kulturalny :).
Wjeżdżamy do "Leśniczówki", gdzie już czeka na nas uprzedzona przez swojego tatę Pani Dorota.
Mogę polecić to miejsce każdemu turyście, to nie nasz pierwszy i nie ostatni pobyt tam.
To miejsce ciekawe dzięki ludziom, którzy to prowadzą i dzięki swojej historii.
Po krótkiej, sympatycznej pogawędce z Panią Dorotą płacimy (35 zł za osobę), rozpakowujemy bagaże i lokujemy się w pokoju "orange" :).


Czas na kąpiel, napoje, kolację i pisanie relacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1410 (kcal)
Porządkujemy otoczenie, dopompowuję Basi powietrza w gumy. Kawa, bułeczka, jeszcze przed samym wyjazdem herbatka, pełen luzik.
Popijam i zaczynam odczuwać melancholię, że wyprawa, która ledwie się rozpoczęła już dobiega końca.
Jeszcze 5 dni temu byliśmy na starcie w Czechach, a już jutro będziemy w domu.
Zgodnie z ustaleniami, zostawiamy klucze na stole i zatrzaskujemy drzwi.
Nim ruszymy, robię jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej miejsca, w którym nocowaliśmy.
Jak było widać w relacji z dnia 5, lokum jest komfortowe, a i myślę, że pan będzie teraz bardziej elastyczny cenowo. Swoją drogą, pewnie żaden Niemiec nigdy cen nie negocjował :).
To miejsce mogę polecić, jak komuś chce się pogadać, oczywiście nie jest to propozycja dla tych, którzy lubią spać "na dziko" - czyli nie dla nas, bo po całym dniu, kiedy skóra lepi się od soli, potu i brudu lubimy wskoczyć pod prysznic, a nie do śpiwora, a czy to pokój czy namiot, wszystko jedno. Nie to, że nie dalibyśmy rady, bo już to robiłem, ale to raczej wtedy, gdy nie mam opcji, a nie na ochotnika :))).
No, ale do rzeczy. Zatrzymujemy się jeszcze przed pensjonatem "Helgi Straszliwej" przy Dorfstrasse 31 w Bleyen, żeby cyknąć fotkę miejsca, które nalezy omijać szerokim łukiem, więcej w relacji z dnia 5.
Wjeżdżamy na drogę na wale przeciwpowodziowym, długie proste, dość monotonna, więc każde z nas wyciąga swój odtwarzacz mp3 i jedziemy przy dźwiękach ulubionej muzyki, która dodaje sił w walce z wiatrem w twarz.
Słuchamy i jedziemy sobie jak te dwa cienie...
Basia jest zachwycona odrzańskimi łęgami i gdzie tylko może, domaga się fotki :).
Jakieś stare zabudowania na trasie...
W końcu dojeżdżamy do wioski Gross Neuendorf i każdemu polecam tam postój, bo jest ciekawa.
My spędziliśmy w niej godzinę.
Najpierw udajemy się na odrestaurowany cmentarz żydowski.
Dawną synagogę przebudowano za czasów DDR na dom mieszkalny i dziś wygląda jak zwykła wiejska chałupa, więc darowałem sobie fotografowanie.
Wieś została założona przez templariuszy, jak podaje tablica przed kościołem.
W "centrum" wioseczki zatrzymujemy się na izotonika "Frankfurter". Ponowne spotykamy młodych sakwiarzy z Neuzelle oraz nieco starszych, których rowery górskie wyposażone są w opony grubsze niż mam w swoim motorku. Sprzęt profesjonalny, na pewno ich celem nie była trasa Odra-Nysa, zapewne wracają z jakiejś ostrej wyprawy w dzikie ostępy.
Pozdrawiamy się i rozjeżdżamy.
Równie często jak rowerzyści, Gross Neuendorf jest odwiedzane przez obce cywilizacje, a od zaparkowanych tu pojazdów bije "nieziemska" wręcz moc :).
Miejscowość dawniej była portem rzecznym z bocznicą kolejową, pozostały dawne wagoniki.
W tym znajduje się wystawa regionalna.
Obok tej wieży (nie wiem, co to dokładnie jest), zrobiono duże huśtawki, na których mogą pobujać się duże dzieci :).
Pozostałe wagoniki można wynająć, bowiem urządzono w nich pokoje z łożem małżeńskim i z kuchnią.
W jednym z nich jest też jadłodajnia, w której zakupiliśmy gotowane kabanosy z sałatką "kartoffelnsalad", bardzo dobre danko i w ciekawym otoczeniu.
Basia się wzbraniała, twierdząc, że zaraz możemy zjeść "Fiszbułę" w nieodległej budce, ale znów miałem ten "misi nos" (chyba mu pomnik zbuduję).
Uparłem się i słusznie.
Kiedy dojedziemy na wysokość Gozdowic, okaże się, że budka zniknęła i zostalibyśmy bez kiełbasek i bez buły!!!
No, ale dość tego lenistwa, czas ruszać!
Po lewej stronie przesuwa się malowniczy krajobraz.
Dojeżdżamy do słynnego chyba już, od wojny zamkniętego mostu Zollbruecke do Siekierek.
List intencyjny podpisany przez różne "szychy", niby most miał zostać przerobiony na przejście pieszo-rowerowe, tymczasem jest jak jest.
Za bramę wlazło dwóch gości, mieli klucze, jakieś narzędzia. Nie minęły 2-3 minuty, podjechało POLIZEI i zaczęli sprawdzać, co to za jedni.
Skąd mogli tak szybko się dowiedzieć?
Od wędkarza, z którym policjantka nawiązała pogawędkę.
Dobra, jedziemy dalej.
Mamy piekielny wiatr w pysk, ustawiam Basię w tunelu za sobą, ale i tak nie udaje mi się jechać szybciej niż 15-16 km/h.
Sakwy z przodu nie pomagają ;).
Na szczęście schowana Basia się nie męczy...a ja tak :))).
Dojeżdżamy do Hohenwutzen, gdzie zakupujemy izotoniki na wieczór w "Getraenke-sklepie", Basia coś wspomina o wypiciu jednego na pół, zapominając, że za chwilę zmieniają się przepisy, bo przekraczamy most graniczny i wjeżdżamy do ojczyzny, gdzie w razie kontroli zostanie potraktowana jak bandytka.
No nic, przepisy lokalne szanujemy, więc łykamy z bidonów i wjeżdżamy do Polski w Osinowie Dolnym.
Oczywiście spotykamy parę na góralach, pozdrawiamy się i ruszamy na most graniczny.
Na chwilę zatrzymujemy się pod miejscem upamiętniającym bitwę wojsk Mieszka I z wojskami margrabiego Hodona pod Cedynią.
Tym razem wygrana była nasza :))).
Trochę odzwyczajeni już od ruchu i lekko zestresowani zmianą ruszamy normalną drogą dla samochodów.
Basia rusza pierwsza.
Jakiś pozer na szosówce depcze na pedały i wyprzedza Basię, dogania ją i wyprzedza, chyba próbując się dowartościować.
Nie mija wiele czasu, a pozer mięknie, a Basia objuczona sakwami "łyka" go bez problemu i dojeżdżamy do Cedynii, gdzie fundujemy sobie pyszne lody.
Pozer dojeżdża dopiero wtedy, gdy nasze lody mamy już zjedzone w połowie :))).
Prawdziwy lokalny twardziel :).
Za Cedynią długa prosta, jeszcze lekko - tu zawsze są jakieś zawirowania i mamy wiatr w plecy. To najłatwiejsze 6 km na trasie.
Potem zaczynają się strome podjazdy Cedyńskiego Parku Krajobrazowego, który dał mi swego czasu w kość, gdy w tamtym roku kończyłem bicie swego rekordu 300 km.
Wtedy to nie była mądra decyzja.
Basia wjeżdża jak jakiś "koks" :))).
Podjazdy powoli się kończą, a po chwili na drodze zatrzymuje się samochód Pana Bogdanowicza seniora z "Leśniczówki" w Piasku, gdzie zarezerwowałem nocleg u jego córki, Pani Doroty.
Najwyraźniej rozpoznał nas z daleka.
Dojeżdżamy do Piasku, gdzie mówię "dzień dobry" lokalsom sączącym piwko przed sklepikiem, w którym robię zakupy.
Tam wdaję się w pogawędkę ze sklepową i jednym z miejscowych...normalnie nie poznaję się, skąd ja taki towarzyski :)?
Pakujemy zakupy, panowie od piwka życzą nam szerokiej drogi.
Po chwili Basia relacjonuje mi, że panowie "od piwka": stwierdzili, że "kulturalnego to od razu poznasz po tym, że się z Tobą przywita, nawet jak Cię nie zna, to znaczy że szanuje i siebie i nas"...to miłe, Misiacz vel kulturalny :).
Wjeżdżamy do "Leśniczówki", gdzie już czeka na nas uprzedzona przez swojego tatę Pani Dorota.
Mogę polecić to miejsce każdemu turyście, to nie nasz pierwszy i nie ostatni pobyt tam.
To miejsce ciekawe dzięki ludziom, którzy to prowadzą i dzięki swojej historii.
Po krótkiej, sympatycznej pogawędce z Panią Dorotą płacimy (35 zł za osobę), rozpakowujemy bagaże i lokujemy się w pokoju "orange" :).
Czas na kąpiel, napoje, kolację i pisanie relacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
72.41 km (2.00 km teren), czas: 04:37 h, avg:15.68 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1410 (kcal)
Dzień 5 wyprawy "Odra-Nysa". Helene See-Frankfurt (O)-Lebus-Kuestrin-Bleyen.
Środa, 22 sierpnia 2012 | dodano: 29.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Budzik nastawiony na 6:30, żeby jak najszybciej zawinąć się w trasę. Mimo groźnych zapowiedzi, nasz "Angel Team" znów czuwał i całe to burzowe tałatajstwo przesunął na zachód.
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.

Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?


Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.

Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".

Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.

Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.


Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.

Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).

Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))

Brama. Kościół Marienkirche.

Okoliczne zabudowania.

Dzwoneczek :).

Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).

Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.

Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.

Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.

Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.

Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).

Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.


Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.

Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.

Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.

W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.

Wioseczka bardzo schludna.

Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.


Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).

Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.

Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).

Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.

Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.

Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.

Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.


Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.

Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:

Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.
Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?
Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.
Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".
Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.
Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.
Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.
Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).
Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))
Brama. Kościół Marienkirche.
Okoliczne zabudowania.
Dzwoneczek :).
Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).
Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.
Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.
Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.
Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.
Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).
Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.
Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.
Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.
Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.
W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.
Wioseczka bardzo schludna.
Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.
Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).
Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.
Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).
Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.
Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.
Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.
Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.
Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.
Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:
Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
62.34 km (4.00 km teren), czas: 04:27 h, avg:14.01 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)
Dzień 4 wyprawy "Odra-Nysa". Griessen - Guben / Gubin - Ratzdorf - Neuzelle - Eisenhuettenstadt - Helene See.
Wtorek, 21 sierpnia 2012 | dodano: 28.08.2012Kategoria Z Basią..., Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Wypadziki do Niemiec
Rano budzimy się bardzo wcześnie, bo zaraz po 6:00, kąpiemy i idziemy do dworku na śniadanie. Niestety, drzwi są zamknięte i musimy wracać, śniadanie jest podawane od godziny 8:30, w tej sytuacji możemy na spokojnie spakować się i przygotować rowery do wyjazdu.
Wreszcie podwoje dworku otwierają się i wchodzimy do wnętrza dworku, gdzie kierowani jesteśmy do sali jadalnej. Troszkę dziwnie czuję się w stroju rowerowym wśród tych żyrandoli, stiuków i obrazów obsługiwany przez kelnerkę, ale wiem też, że to śniadanie specjalnie dla rowerzystów.
Z nami na sali znajduje się jeszcze jedna para i sakwiarz, którego spotkamy potem kilka razy na trasie.
Śniadanie jest przeogromne, urozmaicone i bardzo smaczne, będzie się na nim dobrze jechało.
Przy płatności pani w recepcji wydaje mi 10 EUR za dużo, ale szybko ją poprawiam i widzę, że jest bardzo zadowolona, że nie sprzedała nam noclegu za 24 EUR :))).
Pan w recepcji przypominający podstarzałego Scootera (dla niewtajemniczonych - piosenkarz) poleca nam wizytę w Klasztorze Neuzelle tuż przy trasie i nocleg nad jeziorem Helenesee pod Frankfurtem, rzekomo wspaniałe miejsce. Na mapie faktycznie wygląda interesująco ;).
Ostatnia fotka na tarasie dworku (swoją drogą, wnętrza są dużo bardziej imponujące niż cześć zewnętrzna) i zjeżdżamy ostro ku Nysie, o dziwo w tym miejscu nawierzchnia jest znakomita (wspominam tu wczorajszy ciężki podjazd do Frau Mueller).

Na dole oglądamy jeszcze starą, ale wciąż działającą i produkującą energię elektrownię wodną i ruszamy w kierunku Guben.

Po drodze kilkakrotnie mijamy się ze spotkanymi wcześniej turystami i tak będzie na całej trasie.
Wreszcie dojeżdżamy do Guben. Miasto wywiera na nas bardzo pozytywne wrażenie i okazuje się być ładne i zadbane.

Dokładnie to samo mogę powiedzieć o polskim Gubinie tuż za mostem granicznym, widać że ma bardzo dobrego gospodarza.
To ratusz w polskim Gubinie.

W "Biedronce" robię zakupy, ludzie tu jacyś uśmiechnięci, pozytywni, widać całkiem nieźle się tu mieszka.
Przed sklepem spotykamy starszego z niemieckich sakwiarzy, któremu jeszcze niedawno łataliśmy z Danielem dętkę.
Okazało się, że w najbliższej miejscowości i tak podjechał do serwisu i ... wymienił obie dętki na nowe, z przodu i z tyłu :).
Chyba napracowaliśmy się na marne z Danielem ;).
W sumie jednak była to słuszna decyzja, bo pamiętam, że tylna guma była w dość żałosnym stanie i pewnie ciągle by facet kapcia łapał, a narzędzi i łatek użyć nie umie.
Po chwili przed ruinami kościoła mija nas sakwiarz, który razem z nami był na śniadaniu w Griessen.

Przed kościołem stoją kontenery budowlane, więc albo będzie remont albo zabezpieczenie ruin.
Przejeżdżamy na pięknie urządzoną Wyspę Teatralną należącą jeszcze do Polski.

Kiedyś był tu teatr i nawet uchował się przez kilka lat po wojnie prawie niezniszczony, z tym że parę miesięcy po wojnie ktoś go podpalił i tyle z niego zostało.

Objeżdżamy malowniczą wyspę i widoczną w głębi zdjęcia kładką przedostajemy się na niemiecką stronę, dołączamy do "Oder-Neisse Radweg" i ciągniemy na północ.
W wiacie, gdzie zatrzymujemy się na posiłek, ponownie spotykamy sakwiarza ze śniadania, podobnie jak my zmierza w stronę Frankfurtu.

Dalej trasa wiedzie jakiś czas lasami, co w połączeniu z wodą, którą polewamy non-stop głowy i koszulki daje nam momenty wytchnienia od upału.

Dojeżdżamy wreszcie do miejscowości Ratzdorf, gdzie przyjdzie nam pożegnać się z Nysą Łużycką wpadającą tu do Odry i z łużyckim klimatem i serdecznością, bo przyjdzie nam teraz podróżować przez Brandendburgię.


Lekko odbijamy z trasy na zachód i w Wellmitz zatrzymujemy się przed sklepem (był, działał!!!) na zakupy spożywcze.
Kończy nam się woda-kranówa w butelce, z której się polewamy w upale, ale przypominam sobie słowa Jarka "Gadzika:
- Gdzie znajdziesz najlepszy nocleg na dziko, wodę bez ograniczeń i święty spokój? Cmentarz! :)))
Jadę na miejscowy cmentarz, napełniam butelkę i ruszamy do klasztoru w Neuzelle, barokowej perełki Brandenburgii, przynajmniej tak napisano na tablicach, choć to de facto jeszcze Łużyce Dolne, ale zupełnie już się tego nie odczuwa, jak Nysą odciął :))).
Ten klasztor to coś w stylu naszej Św. Lipki, tyle że więcej tu turystów niż modlących się...choć zewsząd zjeżdżają się autokary z młodzieżą, więc może jednak.

Podjeżdżamy do kościoła pełnego przepychu "na chwałę Pana" ;).


Wnętrza wręcz ociekają złotem!

Nas jednak interesuje również inne, lokalne złoto - to piwo warzone w przyklasztornym browarze i sprzedawane w sklepiku przy nim.

Spodziewałem się jakichś kosmicznych cen, ale okazały się przystępne.

Zaopatrzeni w paliwo na resztę dnia próbujemy znaleźć szlak, który gdzieś zniknął.
Pytałem wcześniej o drogę niemiecką parę młodych sakwiarzy i otrzymałem wskazówkę.
Dobrze, że w międzyczasie buszowałem w przyklasztornym sklepiku.
Sakwiarze wracają i czekają na nas na skrzyżowaniu, okazało się, że wskazana droga była błędna i czuli się w obowiązku poczekać i błąd ten sprostować.
Przez chwilę jedziemy razem, a kiedy zatrzymujemy się na fotkę klasztoru z oddali, odjeżdżają. To nic, bo jeszcze wielokrotnie natkniemy się na siebie na trasie.

Dziś narzucamy większe tempo, bo mamy do przejechania blisko 100 km, czyli prawie 40 więcej niż zwykle robimy dziennie na tej wyprawie.
Zakonne piwo dobrze dodało energii.
Dojeżdżamy do Eisenhuettenstadt, szybka fotka i dalej w drogę, postojów było już bardzo dużo tego dnia.

Cóż z tego, skoro za miastem zatrzymujemy się na pyszne jabłka rosnące na wale przy trasie :).
Jedziemy dalej dość nudnym odcinkiem po wale przeciwpowodziowym, a nudę urozmaicają nam kąsające gzy - aż chciałem mapkę zrobić na Basi z oznaczeniem długopisem, które ukąszenie z jakiego miejsca trasy pochodzi :).
Dojeżdżamy do ostatniej większej miejscowości przed noclegiem w poszukiwaniu napojów na wieczór i wody.
Objeżdżamy całe Brieskow i nic, więc ruszamy dalej i...przy samym wyjeździe z miejscowości spory dyskont NORMA.
Znów jesteśmy uratowani :) !
Za Brieskow wspinamy się pod długi i stromy podjazd, a na szczycie naszym oczom ukazują się nadciągające potężne czarne chmury.
Sprawdzam pogodę, znów powtórka, burze i ulewy ?!
Objeżdżam najbliższą wioskę Lossow, wreszcie znajduję jedyne tam lokum, ale okazuje się, że wszystkie pokoje zajęte...
Nie ma rady, będziemy na campingu testować wytrzymałość naszego nowego namiotu, kiedyś trzeba, więc ruszamy nad jezioro Helenesee (grubo przereklamowane, jak się okaże).
Wkrótce lądujemy na tragicznym i drogim masowym campingu Eurocamp nad tymże jeziorem.
To nie tylko camping, ale i plaża i jakieś centrum rozrywki weekendowej.
Wokół tchnie klimatem dawnego DDR, teleportacja, jacyś faceci z fryzurami typu "plereza" z lat 80-tych.
Na wjeździe dowiadujemy się, że koszt na dwie osoby to aż 15 EUR i dodatkowo kąpiel płatna po 0,50 EUR za 3 minuty - dostajemy kodowany breloczek, za który muszę jeszcze wnieść kaucję 20 EUR. No cóż, dziś nie mamy specjalnego wyboru, wjeżdżamy i rozbijamy namiot. Z pobliskiej przyczepy rozlega się ryk meczu.
Idę się wykąpać, sanitariaty syficzne, łazienka brudna jak za komuny. Przytykam breloczek, woda leci, wyjmuję, żeby przestała, ale nie przestaje.
Licznik cyka, a ja nie wiem, co robić, stoję pod tym prysznicem jak mnie Pan Bóg stworzył, przecież nie wylecę szukać tak pomocy :))).
Stwierdzam więc, że przynajmniej sobie postoję pod gorącą wodą.
Po 3 minutach woda przestaje lecieć, ale ja jestem namydlony. Okazuje się, że chcesz czy nie, woda lecieć będzie przez 3 minuty i 50 centów pobierze.
Rozgryzłem mechanizm, teraz pozostaje się tylko płukać 3 minuty za kolejne 50 centów. Potem poinstruowana przeze mnie Basia wykąpie się już spokojnie.
W kranach przy umywalkach tylko zimna woda, żeby nie daj Boże ktoś się za darmo za dużo nie umył.
Jak podróżuję po campingach po Europie, takiej paranoi nie widziałem. Wolałbym zapłacić na wstępie więcej i nie stresować się tymi wynalazkami, innymi na każdym dużym campingu niemieckim, a przecież kąpiel ma odstresować.
Moje spostrzeżenie i rada - w Niemczech unikajmy campingów "masowych", polecam wyłącznie przydomowe i przy pensjonatach, czysto, cicho, miło i niedrogo.
Tym razem nie mieliśmy specjalnie wyjścia.
Idziemy na brzeg jeziora i piszemy w notesiku na stoliku w zamkniętej knajpie roboczą relację z całego dnia.
Potem pichcę zawartość słoika, który targałem tyle dni w sakwie, gdzie właśnie dzisiaj zdążył się rozszczelnić i siknąć sosem na dno sakwy.
Na szczęście to sakwa Crosso Dry, więc wystarczyło wypłukać wodą z płynem.
Czas spać...

Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:33.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Wreszcie podwoje dworku otwierają się i wchodzimy do wnętrza dworku, gdzie kierowani jesteśmy do sali jadalnej. Troszkę dziwnie czuję się w stroju rowerowym wśród tych żyrandoli, stiuków i obrazów obsługiwany przez kelnerkę, ale wiem też, że to śniadanie specjalnie dla rowerzystów.
Z nami na sali znajduje się jeszcze jedna para i sakwiarz, którego spotkamy potem kilka razy na trasie.
Śniadanie jest przeogromne, urozmaicone i bardzo smaczne, będzie się na nim dobrze jechało.
Przy płatności pani w recepcji wydaje mi 10 EUR za dużo, ale szybko ją poprawiam i widzę, że jest bardzo zadowolona, że nie sprzedała nam noclegu za 24 EUR :))).
Pan w recepcji przypominający podstarzałego Scootera (dla niewtajemniczonych - piosenkarz) poleca nam wizytę w Klasztorze Neuzelle tuż przy trasie i nocleg nad jeziorem Helenesee pod Frankfurtem, rzekomo wspaniałe miejsce. Na mapie faktycznie wygląda interesująco ;).
Ostatnia fotka na tarasie dworku (swoją drogą, wnętrza są dużo bardziej imponujące niż cześć zewnętrzna) i zjeżdżamy ostro ku Nysie, o dziwo w tym miejscu nawierzchnia jest znakomita (wspominam tu wczorajszy ciężki podjazd do Frau Mueller).
Na dole oglądamy jeszcze starą, ale wciąż działającą i produkującą energię elektrownię wodną i ruszamy w kierunku Guben.
Po drodze kilkakrotnie mijamy się ze spotkanymi wcześniej turystami i tak będzie na całej trasie.
Wreszcie dojeżdżamy do Guben. Miasto wywiera na nas bardzo pozytywne wrażenie i okazuje się być ładne i zadbane.
Dokładnie to samo mogę powiedzieć o polskim Gubinie tuż za mostem granicznym, widać że ma bardzo dobrego gospodarza.
To ratusz w polskim Gubinie.
W "Biedronce" robię zakupy, ludzie tu jacyś uśmiechnięci, pozytywni, widać całkiem nieźle się tu mieszka.
Przed sklepem spotykamy starszego z niemieckich sakwiarzy, któremu jeszcze niedawno łataliśmy z Danielem dętkę.
Okazało się, że w najbliższej miejscowości i tak podjechał do serwisu i ... wymienił obie dętki na nowe, z przodu i z tyłu :).
Chyba napracowaliśmy się na marne z Danielem ;).
W sumie jednak była to słuszna decyzja, bo pamiętam, że tylna guma była w dość żałosnym stanie i pewnie ciągle by facet kapcia łapał, a narzędzi i łatek użyć nie umie.
Po chwili przed ruinami kościoła mija nas sakwiarz, który razem z nami był na śniadaniu w Griessen.
Przed kościołem stoją kontenery budowlane, więc albo będzie remont albo zabezpieczenie ruin.
Przejeżdżamy na pięknie urządzoną Wyspę Teatralną należącą jeszcze do Polski.
Kiedyś był tu teatr i nawet uchował się przez kilka lat po wojnie prawie niezniszczony, z tym że parę miesięcy po wojnie ktoś go podpalił i tyle z niego zostało.
Objeżdżamy malowniczą wyspę i widoczną w głębi zdjęcia kładką przedostajemy się na niemiecką stronę, dołączamy do "Oder-Neisse Radweg" i ciągniemy na północ.
W wiacie, gdzie zatrzymujemy się na posiłek, ponownie spotykamy sakwiarza ze śniadania, podobnie jak my zmierza w stronę Frankfurtu.
Dalej trasa wiedzie jakiś czas lasami, co w połączeniu z wodą, którą polewamy non-stop głowy i koszulki daje nam momenty wytchnienia od upału.
Dojeżdżamy wreszcie do miejscowości Ratzdorf, gdzie przyjdzie nam pożegnać się z Nysą Łużycką wpadającą tu do Odry i z łużyckim klimatem i serdecznością, bo przyjdzie nam teraz podróżować przez Brandendburgię.
Lekko odbijamy z trasy na zachód i w Wellmitz zatrzymujemy się przed sklepem (był, działał!!!) na zakupy spożywcze.
Kończy nam się woda-kranówa w butelce, z której się polewamy w upale, ale przypominam sobie słowa Jarka "Gadzika:
- Gdzie znajdziesz najlepszy nocleg na dziko, wodę bez ograniczeń i święty spokój? Cmentarz! :)))
Jadę na miejscowy cmentarz, napełniam butelkę i ruszamy do klasztoru w Neuzelle, barokowej perełki Brandenburgii, przynajmniej tak napisano na tablicach, choć to de facto jeszcze Łużyce Dolne, ale zupełnie już się tego nie odczuwa, jak Nysą odciął :))).
Ten klasztor to coś w stylu naszej Św. Lipki, tyle że więcej tu turystów niż modlących się...choć zewsząd zjeżdżają się autokary z młodzieżą, więc może jednak.
Podjeżdżamy do kościoła pełnego przepychu "na chwałę Pana" ;).
Wnętrza wręcz ociekają złotem!
Nas jednak interesuje również inne, lokalne złoto - to piwo warzone w przyklasztornym browarze i sprzedawane w sklepiku przy nim.
Spodziewałem się jakichś kosmicznych cen, ale okazały się przystępne.
Zaopatrzeni w paliwo na resztę dnia próbujemy znaleźć szlak, który gdzieś zniknął.
Pytałem wcześniej o drogę niemiecką parę młodych sakwiarzy i otrzymałem wskazówkę.
Dobrze, że w międzyczasie buszowałem w przyklasztornym sklepiku.
Sakwiarze wracają i czekają na nas na skrzyżowaniu, okazało się, że wskazana droga była błędna i czuli się w obowiązku poczekać i błąd ten sprostować.
Przez chwilę jedziemy razem, a kiedy zatrzymujemy się na fotkę klasztoru z oddali, odjeżdżają. To nic, bo jeszcze wielokrotnie natkniemy się na siebie na trasie.
Dziś narzucamy większe tempo, bo mamy do przejechania blisko 100 km, czyli prawie 40 więcej niż zwykle robimy dziennie na tej wyprawie.
Zakonne piwo dobrze dodało energii.
Dojeżdżamy do Eisenhuettenstadt, szybka fotka i dalej w drogę, postojów było już bardzo dużo tego dnia.
Cóż z tego, skoro za miastem zatrzymujemy się na pyszne jabłka rosnące na wale przy trasie :).
Jedziemy dalej dość nudnym odcinkiem po wale przeciwpowodziowym, a nudę urozmaicają nam kąsające gzy - aż chciałem mapkę zrobić na Basi z oznaczeniem długopisem, które ukąszenie z jakiego miejsca trasy pochodzi :).
Dojeżdżamy do ostatniej większej miejscowości przed noclegiem w poszukiwaniu napojów na wieczór i wody.
Objeżdżamy całe Brieskow i nic, więc ruszamy dalej i...przy samym wyjeździe z miejscowości spory dyskont NORMA.
Znów jesteśmy uratowani :) !
Za Brieskow wspinamy się pod długi i stromy podjazd, a na szczycie naszym oczom ukazują się nadciągające potężne czarne chmury.
Sprawdzam pogodę, znów powtórka, burze i ulewy ?!
Objeżdżam najbliższą wioskę Lossow, wreszcie znajduję jedyne tam lokum, ale okazuje się, że wszystkie pokoje zajęte...
Nie ma rady, będziemy na campingu testować wytrzymałość naszego nowego namiotu, kiedyś trzeba, więc ruszamy nad jezioro Helenesee (grubo przereklamowane, jak się okaże).
Wkrótce lądujemy na tragicznym i drogim masowym campingu Eurocamp nad tymże jeziorem.
To nie tylko camping, ale i plaża i jakieś centrum rozrywki weekendowej.
Wokół tchnie klimatem dawnego DDR, teleportacja, jacyś faceci z fryzurami typu "plereza" z lat 80-tych.
Na wjeździe dowiadujemy się, że koszt na dwie osoby to aż 15 EUR i dodatkowo kąpiel płatna po 0,50 EUR za 3 minuty - dostajemy kodowany breloczek, za który muszę jeszcze wnieść kaucję 20 EUR. No cóż, dziś nie mamy specjalnego wyboru, wjeżdżamy i rozbijamy namiot. Z pobliskiej przyczepy rozlega się ryk meczu.
Idę się wykąpać, sanitariaty syficzne, łazienka brudna jak za komuny. Przytykam breloczek, woda leci, wyjmuję, żeby przestała, ale nie przestaje.
Licznik cyka, a ja nie wiem, co robić, stoję pod tym prysznicem jak mnie Pan Bóg stworzył, przecież nie wylecę szukać tak pomocy :))).
Stwierdzam więc, że przynajmniej sobie postoję pod gorącą wodą.
Po 3 minutach woda przestaje lecieć, ale ja jestem namydlony. Okazuje się, że chcesz czy nie, woda lecieć będzie przez 3 minuty i 50 centów pobierze.
Rozgryzłem mechanizm, teraz pozostaje się tylko płukać 3 minuty za kolejne 50 centów. Potem poinstruowana przeze mnie Basia wykąpie się już spokojnie.
W kranach przy umywalkach tylko zimna woda, żeby nie daj Boże ktoś się za darmo za dużo nie umył.
Jak podróżuję po campingach po Europie, takiej paranoi nie widziałem. Wolałbym zapłacić na wstępie więcej i nie stresować się tymi wynalazkami, innymi na każdym dużym campingu niemieckim, a przecież kąpiel ma odstresować.
Moje spostrzeżenie i rada - w Niemczech unikajmy campingów "masowych", polecam wyłącznie przydomowe i przy pensjonatach, czysto, cicho, miło i niedrogo.
Tym razem nie mieliśmy specjalnie wyjścia.
Idziemy na brzeg jeziora i piszemy w notesiku na stoliku w zamkniętej knajpie roboczą relację z całego dnia.
Potem pichcę zawartość słoika, który targałem tyle dni w sakwie, gdzie właśnie dzisiaj zdążył się rozszczelnić i siknąć sosem na dno sakwy.
Na szczęście to sakwa Crosso Dry, więc wystarczyło wypłukać wodą z płynem.
Czas spać...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
97.00 km (2.00 km teren), czas: 06:07 h, avg:15.86 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:33.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Dzień 3 wyprawy "Odra-Nysa". Sagar-Bad Muskau-Łęknica-Zelz-Forst (Baršć)-Sacro-Griessen.
Poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | dodano: 27.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś po przebudzeniu, śniadaniu i spakowaniu się przyjdzie nam pożegnać się z Danielem, który cofając się naszą wczorajszą trasą na Przewóz pojedzie do domu do Nowej Soli.
Na razie jednak czas na śniadanko i przygotowanie kanapek na drogę.

Słynny "podróżujący ogórek", którego dzień wcześniej dostaliśmy od Niemców za pomoc w łataniu dętki.

Szerokiej i równej drogi, Daniel, szkoda, że nie mogłeś dalej jechać z nami, bo lubimy Twoje towarzystwo...
Odcinek 110 km zajmie Danielowi 6 godzin i 20 minut, nieźle jak na objuczony rower i zwiedzanie.

Upał robi się ponownie niemiłosierny, więc zabieramy ze sobą "rowerową klimę", czyli butelki z kranówą do polewania głów i koszulek.
Działa znakomicie!
Ruszamy o 10:40 i dojeżdżamy do Bad Muskau (Mužakow po łużycku - jak widać).

Nim zaczniemy zwiedzanie przepięknego kompleksu parkowo-pałacowego "Muskauer Park", na moment przeprawiamy się granicznym mostem na polskie targowisko po zakup wody.
Jeden most, a wrażenie jakby się człowiek teleportował na inną planetę. Tego miejsca nie polecam na zwiedzanie :).
Pakujemy butelki i wracamy na niemiecką stronę.

Wjeżdżamy zadbanego parku i w oddali widzimy pałac Pücklera, który poświęcił znaczną część życia pielęgnacji i urządzaniu parku.

Wjazd do pałacu.

W końcu wspólna fotka.

Inne zabudowania w parku.

Pałac w oddali, Misiacz w pobliżu :).

Cały kompleks jest tak rozległy, że zwiedzanie na rowerach (wliczając w to popas) zajęło nam blisko 2 godziny!




Ponieważ zgłodnieliśmy, a atmosfera "disco-polo" targowiska za mostem nie pociągała nas ani trochę, zakupy na piknik zrobiliśmy w piekarni w Bad Muskau i wróciliśmy na posiłek do parku.

Zabudowania stajenne.

Prawdę mówiąc, to moglibyśmy siedzieć i siedzieć w tym parku, ale szlak na nas czekał i trzeba było ruszać.
Wyjazd z parku na trasę jest dość dziwny, przyszło nam pchać rowery pod ostrą górkę gruntową ścieżką, ot takie urozmaicenie.
Przez cały czas kierujemy się tymi znakami (uwaga, w parku ich nie ma, trzeba jechać wzdłuż Nysy po niemieckiej stronie).

Intryguje mnie język łużycki.

W Koebeln kontaktujemy się z moim bratem, który wraca z Gór Izerskich przez Bad Muskau.
Spotykamy się za wsią, wreszcie odzyskuję moje pozostawione w bagażniku rękawiczki i zyskuję też butelkę wody, bardzo się przyda, bo temperatura tego dnia sięgnie blisko 41 stopni!!!

Żegnamy się, mój brat zawraca, a my dalej podążamy rowerowym szlakiem.

Dobrze, że las od czasu do czasu daje schronienie przed skwarem.

W końcu docieramy do miasta Forst (po łużycku Baršć), gdzie rezygnujemy ze zwiedzania ogrodu różanego, jako że nie można wejść tam z rowerami.
Miasto Forst wywarło na nas ogromne wrażenie, ale nie dlatego, że jest piękne, o nie.
Wrażenie wywarła na nas jego powojenna historia, kiedy to miasto po niemieckiej stronie zostało odbudowane ze zniszczeń, natomiast po stronie polskiej, gdzie nie było mocno zniszczone...zburzono i rozebrano pół miasta aż do fundamentów, aby...pozyskać cegłę na odbudowę Warszawy.
Teraz jest to miejscowość-wioseczka Zasieki, naprawdę ciekawe informacje można znaleźć pod tym linkiem KLIK.
Przygnębiające...choć plany na przyszłość tchną optymizmem.
Pozostały resztki mostu w zasadzie donikąd, z drugiej strony są tylko drzewa i krzaki.


Tak obecna polska strona wyglądała przed wojną i pewnie zaraz po.

Przejeżdżamy przez nieciekawe blokowiska, tu i ówdzie snują się pełni marazmu mężczyźni z butelkami piwa w ręku, rzadko coś takiego widuję w Niemczech, bezrobocie tu musi być straszne. W oddali widać kościół.

Na szczęście uchowała się jako tako starówka i humory nieco się nam poprawiają.
Robimy zakupy wody i piwa na wieczór w Kauflandzie, tradycyjnie zjadamy lahmacun u Turka na rynku, uzupełniamy u niego wodą z kranu "butelkę-klimę" i wracamy na szlak.

Na niebie w oddali zaczynają gromadzić się dość przerażające chmury, wiatr robi się coraz silniejszy.
Sprawdzam zapowiedzi pogodowe i sytuacja przedstawia się dość przerażająco: potężne opady deszczu, burze i tornada (których drastyczne skutki obejrzymy następnego dnia)!!!.
Basia chce ciągnąć jeszcze dalej, aż do Gubina, ale w tej sytuacji odzywa się po raz kolejny mój "misi nos" i mówi stanowcze NIE !
Decydujemy więc, że dajemy sobie dziś spokój z namiotem, jeśli nie chcemy do domu wrócić drogą powietrzną i szukamy pensjonatu.
Najbliższy znajduje się w Griessen u Frau Mueller, szkoda tylko, że mapa nie wspomina, że aby się do niego dostać ze szlaku, należy wjechać dłuugą, katorżniczą i brukowaną ulicą o dużym nachyleniu, która wysysa z nas siły.

Kiedy docieramy do Frau Mueller przy Dorfstrasse 29, sympatyczna starsza pani z żalem oświadcza, że nie ma już ani jednego wolnego miejsca :(((.
Jest jednak bardzo uczynna i pomocna i dzwoni do Familienzentrum Griessen z zapytaniem, czy nas przyjmą.
Z niepokojem czekamy, aż szefowa tamże sprawdzi, czy uchował się jakiś pokój, a tymczasem grzmoty i chmury są coraz bliżej!
Wreszcie mamy odpowiedź!
Jest, jeden, jedyny pokój, ostał się i czeka już na nas!
Aniołkom, "misiemu nosowi" i Frau Mueller składamy wielkie dzięki!
Żegnamy się i zmierzamy na Dorfstrasse 50.
Familienzentrum okazuje się być miejscem należącym do klubu "Bett & Bike", organizacji bardzo przyjaznej rowerzystom, w tym cenowo.

Centrum składa się z kilku budynków, w których mieszczą się pokoje, a w tym był nasz, na poddaszu.

Pokoik niezwykle komfortowy, z kuchnią, łazienką i ubikacją.

Sympatyczna właścicielka (chyba nadal ta łużycka gościnność tu sięgała) wskazała nam miejsce do garażowania rowerów (nieco nie wyszło zdjęcie) oraz udostępniła pralnię na suszenie wypranych ciuchów.


Pobyt kosztować miał nas 34 EUR za dobę za 2 osoby z królewskim śniadaniem w willi-pałacu obok - koszt noclegu ze śniadaniem jest taki sam jak bez śniadania, więc wybór był oczywisty.
Daje to około 70 zł na osobę z wyżywieniem, spróbujcie znaleźć takie warunki i taki wypas za taką cenę u nas nad morzem w sezonie.
Siedząc w wiacie i sącząc piwko obserwowaliśmy dziwne zjawisko: na północy, południu, wschodzie i zachodzie szalała burza, przewalały się grzmoty, coś przerażającego, tymczasem nad naszym pensjonatem nawet wyszło słońce i do rana nic złego się nie działo, nawet kropla deszczu nie spadła.
Dziwne, dziwne...chyba ten nasz "taniec słońca" i nasi opiekunowie są coraz skuteczniejsi :))).
W każdym razie wielkie dzięki!
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1344 (kcal)
Na razie jednak czas na śniadanko i przygotowanie kanapek na drogę.
Słynny "podróżujący ogórek", którego dzień wcześniej dostaliśmy od Niemców za pomoc w łataniu dętki.
Szerokiej i równej drogi, Daniel, szkoda, że nie mogłeś dalej jechać z nami, bo lubimy Twoje towarzystwo...
Odcinek 110 km zajmie Danielowi 6 godzin i 20 minut, nieźle jak na objuczony rower i zwiedzanie.
Upał robi się ponownie niemiłosierny, więc zabieramy ze sobą "rowerową klimę", czyli butelki z kranówą do polewania głów i koszulek.
Działa znakomicie!
Ruszamy o 10:40 i dojeżdżamy do Bad Muskau (Mužakow po łużycku - jak widać).
Nim zaczniemy zwiedzanie przepięknego kompleksu parkowo-pałacowego "Muskauer Park", na moment przeprawiamy się granicznym mostem na polskie targowisko po zakup wody.
Jeden most, a wrażenie jakby się człowiek teleportował na inną planetę. Tego miejsca nie polecam na zwiedzanie :).
Pakujemy butelki i wracamy na niemiecką stronę.
Wjeżdżamy zadbanego parku i w oddali widzimy pałac Pücklera, który poświęcił znaczną część życia pielęgnacji i urządzaniu parku.
Wjazd do pałacu.
W końcu wspólna fotka.
Inne zabudowania w parku.
Pałac w oddali, Misiacz w pobliżu :).
Cały kompleks jest tak rozległy, że zwiedzanie na rowerach (wliczając w to popas) zajęło nam blisko 2 godziny!
Ponieważ zgłodnieliśmy, a atmosfera "disco-polo" targowiska za mostem nie pociągała nas ani trochę, zakupy na piknik zrobiliśmy w piekarni w Bad Muskau i wróciliśmy na posiłek do parku.
Zabudowania stajenne.
Prawdę mówiąc, to moglibyśmy siedzieć i siedzieć w tym parku, ale szlak na nas czekał i trzeba było ruszać.
Wyjazd z parku na trasę jest dość dziwny, przyszło nam pchać rowery pod ostrą górkę gruntową ścieżką, ot takie urozmaicenie.
Przez cały czas kierujemy się tymi znakami (uwaga, w parku ich nie ma, trzeba jechać wzdłuż Nysy po niemieckiej stronie).
Intryguje mnie język łużycki.
W Koebeln kontaktujemy się z moim bratem, który wraca z Gór Izerskich przez Bad Muskau.
Spotykamy się za wsią, wreszcie odzyskuję moje pozostawione w bagażniku rękawiczki i zyskuję też butelkę wody, bardzo się przyda, bo temperatura tego dnia sięgnie blisko 41 stopni!!!
Żegnamy się, mój brat zawraca, a my dalej podążamy rowerowym szlakiem.
Dobrze, że las od czasu do czasu daje schronienie przed skwarem.
W końcu docieramy do miasta Forst (po łużycku Baršć), gdzie rezygnujemy ze zwiedzania ogrodu różanego, jako że nie można wejść tam z rowerami.
Miasto Forst wywarło na nas ogromne wrażenie, ale nie dlatego, że jest piękne, o nie.
Wrażenie wywarła na nas jego powojenna historia, kiedy to miasto po niemieckiej stronie zostało odbudowane ze zniszczeń, natomiast po stronie polskiej, gdzie nie było mocno zniszczone...zburzono i rozebrano pół miasta aż do fundamentów, aby...pozyskać cegłę na odbudowę Warszawy.
Teraz jest to miejscowość-wioseczka Zasieki, naprawdę ciekawe informacje można znaleźć pod tym linkiem KLIK.
Przygnębiające...choć plany na przyszłość tchną optymizmem.
Pozostały resztki mostu w zasadzie donikąd, z drugiej strony są tylko drzewa i krzaki.
Tak obecna polska strona wyglądała przed wojną i pewnie zaraz po.
Przejeżdżamy przez nieciekawe blokowiska, tu i ówdzie snują się pełni marazmu mężczyźni z butelkami piwa w ręku, rzadko coś takiego widuję w Niemczech, bezrobocie tu musi być straszne. W oddali widać kościół.
Na szczęście uchowała się jako tako starówka i humory nieco się nam poprawiają.
Robimy zakupy wody i piwa na wieczór w Kauflandzie, tradycyjnie zjadamy lahmacun u Turka na rynku, uzupełniamy u niego wodą z kranu "butelkę-klimę" i wracamy na szlak.
Na niebie w oddali zaczynają gromadzić się dość przerażające chmury, wiatr robi się coraz silniejszy.
Sprawdzam zapowiedzi pogodowe i sytuacja przedstawia się dość przerażająco: potężne opady deszczu, burze i tornada (których drastyczne skutki obejrzymy następnego dnia)!!!.
Basia chce ciągnąć jeszcze dalej, aż do Gubina, ale w tej sytuacji odzywa się po raz kolejny mój "misi nos" i mówi stanowcze NIE !
Decydujemy więc, że dajemy sobie dziś spokój z namiotem, jeśli nie chcemy do domu wrócić drogą powietrzną i szukamy pensjonatu.
Najbliższy znajduje się w Griessen u Frau Mueller, szkoda tylko, że mapa nie wspomina, że aby się do niego dostać ze szlaku, należy wjechać dłuugą, katorżniczą i brukowaną ulicą o dużym nachyleniu, która wysysa z nas siły.
Kiedy docieramy do Frau Mueller przy Dorfstrasse 29, sympatyczna starsza pani z żalem oświadcza, że nie ma już ani jednego wolnego miejsca :(((.
Jest jednak bardzo uczynna i pomocna i dzwoni do Familienzentrum Griessen z zapytaniem, czy nas przyjmą.
Z niepokojem czekamy, aż szefowa tamże sprawdzi, czy uchował się jakiś pokój, a tymczasem grzmoty i chmury są coraz bliżej!
Wreszcie mamy odpowiedź!
Jest, jeden, jedyny pokój, ostał się i czeka już na nas!
Aniołkom, "misiemu nosowi" i Frau Mueller składamy wielkie dzięki!
Żegnamy się i zmierzamy na Dorfstrasse 50.
Familienzentrum okazuje się być miejscem należącym do klubu "Bett & Bike", organizacji bardzo przyjaznej rowerzystom, w tym cenowo.
Centrum składa się z kilku budynków, w których mieszczą się pokoje, a w tym był nasz, na poddaszu.
Pokoik niezwykle komfortowy, z kuchnią, łazienką i ubikacją.
Sympatyczna właścicielka (chyba nadal ta łużycka gościnność tu sięgała) wskazała nam miejsce do garażowania rowerów (nieco nie wyszło zdjęcie) oraz udostępniła pralnię na suszenie wypranych ciuchów.
Pobyt kosztować miał nas 34 EUR za dobę za 2 osoby z królewskim śniadaniem w willi-pałacu obok - koszt noclegu ze śniadaniem jest taki sam jak bez śniadania, więc wybór był oczywisty.
Daje to około 70 zł na osobę z wyżywieniem, spróbujcie znaleźć takie warunki i taki wypas za taką cenę u nas nad morzem w sezonie.
Siedząc w wiacie i sącząc piwko obserwowaliśmy dziwne zjawisko: na północy, południu, wschodzie i zachodzie szalała burza, przewalały się grzmoty, coś przerażającego, tymczasem nad naszym pensjonatem nawet wyszło słońce i do rana nic złego się nie działo, nawet kropla deszczu nie spadła.
Dziwne, dziwne...chyba ten nasz "taniec słońca" i nasi opiekunowie są coraz skuteczniejsi :))).
W każdym razie wielkie dzięki!
Serdecznie polecam znakomite fotki z kolekcji Daniela: KLIK.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
66.67 km (5.00 km teren), czas: 04:38 h, avg:14.39 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:41.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1344 (kcal)
























