- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Wtorek, 2 września 2014 | dodano: 10.09.2014Kategoria Z Basią..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Holandia 2014
Amsterdam bez rowerów w systemie PARK+RIDE (ojojoj) i metro.
Zgodnie z zaleceniem Roba, naszego holenderskiego rezydenta campingu rezygnujemy z wyjazdu do Amsterdamu i jego zwiedzania na rowerach.
Dlaczego?
1) Dystans dojazdu i powrotu jest spory.
2) Przemieszczanie się na rowerach w ścisłym centrum w 11-osobowej grupie już samo w sobie jest trudne, zwłaszcza biorąc pod uwagę tamtejszy ruch rowerowy, nie mówiąc już o zwiedzaniu tamtejszych wąskich uliczek.
3) Opcja dowozu rowerów na samochodach odpada nie tylko z powyższych względów, ale również z powodu bardzo drogich parkingów.
4) Wybieramy więc znaną w całej Europie opcję zostawienia samochodu na parkingu w systemie P+R (Park + Ride). Objaśnienie będzie poniżej.
Dziś więc po śniadaniu ruszamy na trasę samochodami do położonego na obrzeżach Amsterdamu Sloterdijk.
Trochę błądzimy przez roboty drogowe, ale w końcu trafiamy na parking P+R.
Wjeżdża samochód "Jaszków", wjeżdża "Foxików". Gdy ja próbuję pobrać bilet i wjechać, pojawia się komunikat, że parking jest pełny !!! Stoję więc przed szlabanem i czekam, aż jakiś samochód wyjedzie i system zwolni miejsce, na szczęście nie trwa to długo i po chwili parkujemy...
...i teraz się zacznie ;))).
System PARK+RIDE działa w taki sposób, że samochód zostawia się na obrzeżach miasta i w niektórych krajach (podobno) jest tak, że bilet parkingowy stanowi jednocześnie bilet na metro i pozostałe środki komunikacji miejskiej.
Tu jest "prawie" tak samo, a jak wiadomo, prawie robi czasem wielką różnicę. Tu bilet na komunikację kupuje się w automacie na parkingu.
Podchodzimy pod automat do sprzedaży i czytamy instrukcję i jakoś mamy problem ze zrozumieniem, o co chodzi, choć z angielskim kłopotów nie ma.
Pytam więc Holenderki, czy w niebieskim automacie mogę kupić bilet na metro.
- Nie, to jest tylko automat do płacenia za parking, bilety trzeba kupić na stacji nad parkingiem, a w ogóle tego systemu to nawet my do końca nie rozumiemy.
Cóż, skoro tubylec tak rzekł, ruszamy na stację.
W informacji nam mówią, żebyśmy w żółtym automacie na stacji sobie kupili bilet na...autobus nr 48.
It is simple !
Czyżby?
Coś nam jednak nie pasuje. Co ma bilet ze stacji do systemu P+R ???
Wracamy więc z "Peio" czym prędzej na parking, bo czas nagli (bilet należy zakupić w ciągu 1 godziny od wjazdu na parking) i jeszcze raz uważnie i spokojnie czytamy instrukcję.
To jednak JEST automat do biletów i ponadto do płatności za parking!
Kupuję więc za 5,90 EUR bilety całodniowe na 3 osoby z mojego samochodu (akurat tak się opłacało najbardziej), a znajduję ich aż 5 ! Ktoś również nie pojął niuansów systemu i część zostawił. Pozostałe dwa darmowe (!) przejmą inni z naszej grupy.
Bilet ten działa jako zniżka na parking w momencie, kiedy ostatnie odbicie w skanerze będzie miało miejsce w ścisłym centrum miasta.
Wtedy za całodniowy postój nie zapłacimy 10 EUR, a zaledwie 1 EUR.
Uffff...udało się !!!
Ruszamy na naziemną stację metra i pytamy, z której części i z którego peronu jedzie się w stronę Amsterdamu. Co Holender, to opcja.
Wchodzimy na jeden z peronów i pytam dwóch wyglądających na biznesmenów chłopaków, czy to jest metro (bo niektórzy nam wmawiali, że to jest pociąg).
- Tak, to jest metro.
- A czy to jest dobry kierunek na Amsterdam?
- Tak.
- To czemu tyle osób mówiło co innego?
- Bo to zapewne też byli turyści i chcieli być mili :))).
Wsiedliśmy, jedziemy...już gładko i bez niespodzianek. Komunikaty z głośników przywracają pamięć o języku, którego uczyłem się przez rok wieki temu i przyznam, że coraz więcej przypominam sobie z każdym słowem...choć jest to wyjątkowo ograniczona wiedza.
Dojeżdżamy wreszcie do centrum na Centraal Station i tam postanawiamy się rozdzielić, bo każdy ma inne priorytety.
Ja zostaję z dwiema Basiami i ruszamy na pieszy obchód, reszta chce popływać statkami po kanałach i zostać jeszcze na nocne spacery, by obejrzeć panienki na wystawach w słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarń i wrócić potem na camping.
Ponieważ gołą dupę już niejednokrotnie w życiu widzieliśmy, postanawiamy wracać naszą grupą na camping jeszcze za dnia ;))).
Zagłębiamy się w historyczne centrum nad kanałami.
Zewsząd unosi się specyficzny zapach marihuany ;))).
Co kilka kroków znajduje się tzw. coffee-shop, gdzie skręta z trawki można sobie tak samo legalnie zakupić i "spożyć" jak kawę w każdym innym kraju.
Wchodzę do jednego z nich, bo pilnie poszukuję toalety.
W środku wygląda to jak normalny pub, tyle że asortyment jest eee...nieco poszerzony ;).
Po wyjściu z zadymionego lokalu moja głowa od samego oddychania również jest nieco "poszerzona" ;).
Okazuje się, że nie musiałem tam szukać WC, ponieważ panowie mogą się co krok wysikać w takich oto metalowych ślimakowo zakręconych przybytkach zakończonych pisuarem.
Panie jak zwykle mają z tym większy problem, ale to wynika też z braku tzw. "rurki urynowej" ;).
Rzut oka na "kwartał dziwek" ;).
Kolejne miejsce, gdzie można się "wzmocnić ziołami" :))).
Można zakupić też różne akcesoria ;).
W razie problemów zdrowotnych w Amsterdamie zdaje się, że najbardziej polecana jest "maryśka" ;))).
Jej zapach nie opuszcza nas przez większość wędrówki ;).
Zabytkowe kamienice nad kanałami.
Chwila przerwy na posiłek.
Mówiłem, że rowerów tu zatrzęsienie.
Na dodatek wszyscy jeżdżą bardzo szybko!
Tu pewnie można kupić na brylanty na wagę ;) .
Przerywamy spacer, by skosztować warzonego na miejscu "nieprzemysłowego" piwa w miejscowej "Fabryce Piwa".
Przyznam, że napój jest wręcz niebiańsko pyszny, choć cena 3 EUR za kufelek 0,33 l nie jest motywująca do dłuższych posiadówek.
Wnętrze lokalu z kadziami, gdzie powstaje bursztynowy skarb :).
Taki rowerek to bardzo przydatna rzecz, zwłaszcza gdy chcemy go ze sobą zabrać do metra.
Na tym placu Baśka zrobiła sobie zdjęcie z policjantami na rowerach, ale niestety nie mam tej fotki.
Musi wystarczyć ta ze mną ;).
Tymczasem po Amsterdamie błąka się wycieczka włoskich sakwiarzy.
Wszyscy starają się być mili (tak jak dla nas na parkingu) i wskazać im miejsce noclegu.
Po kilku godzinach znów spotkamy tę grupkę błąkającą się wśród wąskich uliczek, a mili przechodnie nadal będą wskazywać im trasę do miejsca noclegu ;))).
Ktoś zrobił dowcip i pomalował przypięte rowery kolorowymi sprayami.
No nie wiem, czy mnie by taki dowcip rozbawił ;).
Kolejna ciekawostka - sklep hmmm..."ogrodniczy" ;).
W tym oto sklepiku można nabyć nasiona, sadzonki, grzybki halucynogenne i wszelkie akcesoria do hodowli "ziół" i uprawy specyficznych grzybków ;).
Zbliżamy się do chińskiej dzielnicy.
Oto i ona...
Tu widać to wyraźniej.
A tu...ulica klubów dla gejów.
Po lewej i po prawej lokale pod tęczowymi flagami.
Dobrze, że szedłem z dwiema kobietami :))).
Tradycyjnie, Baśka molestuje każdego napotkanego psa czy kota.
Kończymy powoli wędrówkę po tym ciekawym mieście...
Kościół przy Centraal Station...
...i sama zabytkowa stacja Centraal Station, która ma dość ciekawą historię i jest posadowiona na tysiącach pali, ale to znajdziecie sobie w necie.
Odbijamy bilet w metrze i wracamy na parking.
To dobra decyzja, bo jesteśmy już znużeni wielogodzinnym zwiedzaniem.
Wracamy na parking i wkładam bilet parkingowy do niebieskiej maszyny, a tam...należność 10 EUR.
Co teraz?
Miało być 1 EUR, no ale jak?
Obok nas na szczęście ktoś rozpracował, o co chodzi.
Po włożeniu biletu na parking należy do odrębnego czytnika przyłożyć bilet z metra i należność zmienia się z 10 EUR na 1 EUR. Jakie to proste :))).
Dodam jeszcze, że nasz miły rezydent powiedział nam, żebyśmy przygotowali sobie dużo drobnych monet do płacenia w automacie.
Monety przygotowane.
Płacę kartą "MAESTRO", bo oczywiście nie ma opcji płacenia monetami.
Ach, ci przemili Holendrzy ;))).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:
Dane wycieczki:
6.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg:0:00 km/h,
prędkość maks: km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Poniedziałek, 1 września 2014 | dodano: 09.09.2014Kategoria Z Basią..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Holandia 2014
Skansen w Zaandijk i wizyta w Edamie (nie w serze, w mieście ;)).
Dziś ruszamy na trasę "wcześnie rano", bo około 11:00 (akurat mnie i Basi wyjątkowo taka godzina na urlopach odpowiada) w kierunku wiatraków i skansenu w Zaandijk i na pierwszą fotkę zatrzymujemy się przy bloku, który wygląda jakby stał na wodzie.
Jest to jednak kolejny z tysięcy kanałów, nad którym zbudowane są również inne domy.
Jedziemy wzdłuż drogi prowadzącej do Amsterdamu, oczywiście my mamy swoją własną i prawie zupełnie nie interesuje nas ruch samochodowy.
Przy jednej ze stacji zatrzymujemy się, by sfotografować setki rowerów na specjalnym parkingu, gdzie Holendrzy zostawiają swoje pojazdy przed wejściem do pociągu, gdy udają się do pracy.
Po dojeździe na stację docelową na podobnym parkingu zazwyczaj czeka drugi rower, którym udają się do pracy.
Droższe modele rowerów można trzymać w takim oto "garażu", choć nie wiem jak wygląda sprawa z ich wynajmem.
Ruszamy dalej naszą rowerową "autostradą" międzymiastową.
Wygląda ona tak (chodnik dla pieszych jak widać jest dość symboliczny, ale po co komu chodnik, kiedy każdy Holender jest prawie przyrośnięty do swojego roweru;)).
Dojeżdżamy wreszcie w okolice Zaandijk, gdzie naszym oczom ukazuje się klasyczny krajobraz Holandii - wiatraki!
Tulipanów na tym wyjeździe jednak zbyt wielu nie zauważyłem, ale za to były sery ;).
Kolejne piękne miejsce, gdzie ktoś sobie mieszka w pięknym otoczeniu.
Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę na sesję fotograficzną, tu ujęcie ze śluzy na wiatrak.
Na kolejnym zaś zdjęciu widać drewniany domek pochodzący z roku...1626 !!!
A to "Misiacz" pochodzący z roku 1972 ;))).
Ponownie wiatrak...
Basia maszeruje wzdłuż śluzy, którą wcześniej pokazałem na zdjęciu.
To, co nas zachwyciło w tym miejscu to drewniane domy w szlachetnym odcieniu zieleni, z doskonale dobranymi innymi elementami kolorystycznymi.
To wszytsko wygląda jak jakaś bajkowa kraina, a przecież tak naprawdę jeszcze nie dojechaliśmy do właściwego skansenu.
Tu z kolei widać zestawienie gołego muru z cegły i malowanego na zielono drewna (spokojnie, to nie jest artykuł o budownictwie, postaram się napisać jeszcze o czymś innym ;)).
Na przykład dla odmiany o ... wiatrakach ;).
Mogę też pokazać wiatrak widziany przez profil fikuśnej lampy ;).
To nie jest absolutnie zdjęcie wiatraków!
To zdjęcie łódki na wodzie ;).
Wjeżdżamy w bezpośrednie otoczenie skansenu.
Dla odmiany teraz będzie temat fotograficzny.
Proszę Basię o fotkę na tle tychże domków, ale co robi Basia? Ciska aparatem o ziemię.
Oczywiście nie celowo, tylko przypadkiem, aczkolwiek gotów jestem podejrzewać, że od wielu lat po kryjomu ćwiczy rzut "Kodakiem" ;).
Pierwszy trening Barbary miał miejsce już w roku 2005 w Portugalii, kilkanaście dni po zakupie tegoż aparatu (to jedna z pierwszych cyfrówek na rynku) i polegał na rzucie o marmur i późniejszym polaniu roztopionym lodem ;))).
Jak widać model jest wyjątkowo odporny nawet na dzisiejsze pierdyknięcie otwartym obiektywem w chodnik i nadal robi całkiem dobre zdjęcia mimo rozdzielczości 3,2 mpix ;).
Zdegustowany tym wydarzeniem "Misiacz" na tle gustownych domków.
Basia z miną winowajcy na tle niewinnego krajobrazu...
...choć jak widać po zwisie skośnym na poręczy i pogodniejącej minie, poczucie winy szybko mija ;).
Tym razem widok na wiatraki już z bliska.
Dla niewtajemniczonych informacja: te nie służą do mielenia zboża, ale napędzają (napędzały) pompy melioracyjne.
Zostawiamy rowery przed wejściem do skansenu (wejście jest bezpłatne) i dzielimy się na grupy, bo ktoś tych pojazdów musi popilnować.
Ja snuję się z Ewą...
Znów przymierzamy wygodne i przewiewne buty kolarskie, tylko dokręcić SPD i można zasuwać (swoją drogą, to widzieliśmy Holendra w klompach na rowerze, a czy miał SPD to nie wiem ;))).
Zdjęcia od Marzeny:


Zwiedziliśmy też muzeum klompów, były na każdą okazję.
Tu widać misternie rzeźbione klompiki ślubne.
O dziwo, maszyna do wyrobu chodaków pochodzi z ... Francji !
Do wyboru i do koloru.
Można sobie kupić i drewniane i filcowe i futrzane do chodzenia po domu jak w kapciach.
Rowerów pilnował nam również kozioł ;).
Gdzieś tam z tyłu za nami stoi i naszym tyłkom się teraz zapewne przygląda.
W skansenie i w okolicach spędziliśmy bardzo dużo czasu, a przed nami jeszcze jedna atrakcja: miasteczko Edam słynące z wyrobu serów!
Siadamy na rowery i kierujemy się w to miejsce jadąc jak zwykle pięknymi drogami dla rowerów, wśród pól, kanałów, czasem wśród drzew i mijając piękne i zadbane domostwa docieramy do Edamu.
Jak zwykle most zwodzony.
Zabudowania mieszkalne nad kanałami.
Typowa holenderska uliczka.
Wreszcie naszym oczom ukazuje się sklep.
Sklep pełen serów!!!
Ruszamy na dalsze zwiedzanie miasteczka.
Jak prawie każde miasteczko holenderskie, również i to jest poprzecinane kanałami...
...ale nim ruszę, to może ze dwa kręgi żółtego smakołyku zabiorę ? ;)
Docieramy na rynek, gdzie odbywają się targi serowe.
Akurat dzisiaj się jednak nie odbywają, ale i tak otwarty jest kolejny sklep.
Tak transportuje się sery na targu w sposób tradycyjny ("Basia, nie przeszkadzaj panom !!!") ;).
Tak też można...
Sklepik.
Robi się późno i stwierdzamy, że trzeba się kierować w stronę campingu.
Po drodze zatrzymujemy się na fotkę bardzo ciekawego mostku.
Pod spodem jest przejazd dla rowerów, natomiast na wierzchu przęsła zrobiono schodki i można sobie przejść wierzchołkiem mostu !!!
Wrażenia ciekawe naprawdę.
Docieramy do campingu i przygotowujemy kolację dla naszej drużyny.
W międzyczasie fotografuję wnętrze naszego namiotu.
Tu rzut oka na część kuchenną.
Widok na salon i sypialnię moją i Basi, wbrew pozorom mieści się tam łoże małżeńskie, choć zdjęcie tego nie oddaje.
Po kolacji zasiadamy oczywiście do pogawędek przy piwku i winku... ;)
Jutro będziemy zwiedzać Amsterdam bez rowerów, bo wg obsługi campingu jest to bardzo trudne zadanie ze względu na tłumy turystów, masy rowerów i wąskie uliczki.
Pojedziemy samochodami i będziemy rozpracowywali zawile opisany system parkowania P+R (PARK & RIDE).
Zdradzę, że udało nam się to mimo tego, że każdy zapytany Holender mówił co innego, ale to w kolejnym odcinku...
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
86.68 km (0.00 km teren), czas: 04:53 h, avg:17.75 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1779 (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Niedziela, 31 sierpnia 2014 | dodano: 07.09.2014Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią..., Holandia 2014
Wyjazd z Polski i wycieczka do Haarlemu ;).
Od czego by tu zacząć? Może od tego, że pewnego dnia Robert "Foxik" rzucił temat (kontynuowany potem przy współpracy Basi "Misiaczowej") by wykorzystując camping z gotowymi, stacjonarnymi namiotami odwiedzić na rowerach Holandię.
Korzystaliśmy już z tej formy w tamtym roku, tyle że pojechaliśmy tylko samochodem.
Namiociki są wyposażone w łóżka, kuchenkę, lodówkę i naczynia kuchenne, więc wiele zabierać nie trzeba.
Potem przyszedł czas na kompletowanie ekipy, bazującej głównie na sprawdzonym towarzystwie z organizowanych przez "Misiacz Tour" ;))) wyjazdów na Rugię, gdzie wypoczywaliśmy i bawiliśmy się fantastycznie, a od śmiechu bolały nas brzuchy.
Doszły też "nowe" osoby, które nie miały z nami okazji być na Rugii, czyli Hania i Piotrek "Peiowie" i Krzysiek "Monter".
Tradycyjnie z Basią, jak przed każdą organizowaną przez nas wyprawą odtańczyliśmy "Taniec Słońca". Kto z nami wyjeżdżał, wie że na takich wyjazdach zawsze jest udana pogoda (również i teraz tak było, choć wcześniejsze zapowiedzi meteorologów były dołujące). Możecie w to wierzyć lub nie, ale świadków od lat jest wielu ;))).
Na paru grupowych wyjazdach z użyciem kilku samochodów używaliśmy z Basią krótkofalówek, co pozwalało zachować stałą łączność i trzymać się w kupie.
Tym razem doskonały sprzęt o zasięgu kilku kilometrów zapewnił Krzysiek "Monter".
Nie wszyscy mogli pojechać. Ku naszemu ubolewaniu z powodów rodzinnych musiał zrezygnować Piotrek "Bronik", którego chyba nam wszystkim bardzo brakowało :(((.
Razem wyjechało nas 11 osób:
1) Basia "Misiaczowa"
2) Paweł "Misiacz"
3) Marzena "Foxy"
4) Robert "Foxik"
5) Basia "Rudzielec"
6) Ewa vel ... a nie ujawnię nowej ksywki z campingu ;)))
7) Beata "Jaszkowa"
8) Jacek "Jaszek"
9) Krzysiek "Monter"
10) Hania "Peiowa"
11) Piotrek "Peio"
Nadeszła sobota 30 sierpnia i o godzinie 6:00 spotkaliśmy się na parkingu stacji "Orlen" w Lubieszynie, skąd ruszyliśmy z rowerami na samochodach w wielogodzinną podróż do Castricum-Bakkum w pobliżu Amsterdamu.
Przed nami było blisko 900 km, a że jechaliśmy z dużą ilością rowerów, staraliśmy się nie przekraczać 120 km/h, gdyż potem zaczynał się robić "wir w baku".

Za namową Jacka pojechaliśmy inną trasą niż ta sugerowana przez nawigację, a mianowicie przez groblę Afsluitdijk, zbudowaną w latach 1927-1932 na morskiej zatoce Zuiderzee.
Oddziela ona słodkowodny obecnie zbiornik IJsselmeer od Morza Północnego (tak Holendrzy wyrywają tereny morzu).


Lasek na grobli do wyboru ;))).

Wieczorem dotarliśmy na camping i dostaliśmy przydział swoich namiotów.
Przyznam, że moje kojarzenie po tylu godzinach jazdy było MOCNO ograniczone, ale jakoś dałem radę ;).
Następnego dnia fotografujemy "Stefana", czyli miejscowego albatrosa, który żył z turystyki :))).

Tak wygląda nasze obozowisko, rewelacja !!!


Niespiesznie (przynajmniej co niektórzy przyzwyczajeni do relaksacyjnie rozmemłanego relaksu ;))) zbieramy się na wycieczkę do miejscowości Haarlem (czy nie kojarzy się to Wam z niebezpiecznym miejscem w USA ?) ;))).
Na trasę prowadzi nas Piotrek "Peio" i jego nawigacja...a ja cóż, przyznam się, że na kolejnej wyprawie w końcu mam chęć jechać za kimś, a nie prowadzić.
Słowa uznania dla Piotrka, w końcu mogłem jechać jak cielę i niczym się nie przejmować!
Fotka prawie grupowa przed recepcją naszego campingu.

Nasz camping to największy jaki w życiu widziałem, a z Basią od blisko 15 lat jeździmy po campingach w całej Europie - mimo swej wielkości jest komfortowy, cichy i spokojny, choć czasem zdarzają się niestety niesforni goście.
Na szczęście w ciągu tych kilkunastu lat trafiło się to nam tylko kilka razy.
Kraju pochodzenia większości "zakłócaczy" ciszy nocnej dyskretnie nie zdradzę...
Ten camping ma już 100 lat!!!

Każdy wie, że w Holandii w miastach są drogi dla rowerów, ale pewnie nie każdy wie, że wszystkie prawie miejscowości są połączone jak nie drogami, to wręcz "autostradami' dla rowerów!!!
Dlaczego?
Bo chyba każdy Holender rodzi się wraz z małym rowerkiem :))).

Baśka żadnemu psu i kotu nie odpuści.
Nie zliczę, ile razy molestowała zwierzaki :))).

Punkt widokowy w wydmowym parku narodowym Castricum.

Wydmy ciągną się po horyzont!


W miasteczku o nazwie, której nie pamiętam trafia się nam taki oto widok!
Twierdzenia, że Holandia jest płaskim i nudnym krajem już teraz zaczynają się "dematerializować".

Trudno uwierzyć, ale na wręcz idealnie czystych ścieżkach Marzena łapie gumę !

Do Haarlem jedziemy w pewnym momencie przez bardzo przemysłowe tereny, które miejscami przypominają nasze Zakłady Chemiczne "POLICE" (wyglądem i "zapachem"). Ciekawe doświadczenie.
Tu z kolei widać statek, który chyba służy do odwiertów podmorskich.

Powoli wyjeżdżamy ze strefy przemysłowej.
Domy przypominają mi nieco Anglię.

Kolejna "autostrada" dla rowerów - porównajcie jej szerokość do drogi dla samochodów!

W końcu wjeżdżamy do miejscowości o "murzyńsko" brzmiącej nazwie...autostradą oczywiście!

W mieście trwa jakaś parada, tłumy niemożebne.

Film Jacka:
Budynek dawnych koszar.

Typowe dla Holandii widoki kanałów.
Jeszcze je namiętnie fotografuję, ale potem przestanę, bo będzie ich zatrzęsienie.


Kościół w Haarlem.

Kościół kościołem, ale większości z nas chce się sikać, więc korzystamy z jakiegoś TOI-TOI'a stojącego przed remontowanym domem. Nikt nas nie opierdzielił.
Rozmawiam z "chyba pastorem" z tegoż kościoła, pytając o dojazd do centrum. Oprócz wskazówek słyszymy też historię miejsca. Kiedy dziękuję po holendersku "Dank u wel", tenże "chyba pastor" się dziwi.
Cóż, na studiach z pewnych powodów przez rok uczyłem się holenderskiego i tu powoli odzyskuję zapomnianą przez lata mowę, choć ani zasobów ani doświadczenia nie mam wielkiego, zawsze to jednak coś.
Standardowy widok w Holandii.

Docieramy na rynek w Haarlem.

Kościół...

Misiacz...

Miejscowe obuwie ;))).

Wnętrze kościoła.


Do kościoła zaś przyklejone są sklepiki...i lodziarnie, na które notorycznie polują Basia i Marzena ;).

Uliczki w Haarlem.

Port i kanały.



Kazano mi tańczyć na rurze, nie mogłem odmówić ;))).

Chwila przerwy.
W Holandii nawet na autostradzie może "nagle" otworzyć się most zwodzony...

...i trzeba poczekać.

Opuszczamy miasto.
Widok na basztę.

Tym razem zamiast jechać terenami przemysłowymi, robimy sobie skrót promem.
Dla rowerzystów oczywiście za darmo, w końcu to cywilizowany kraj.



Na koniec niespodzianka...prawie kilometr "skrótu" drogą dla koni.
Wiem, że "Monter" się do tego nie przyzna, ale czuję że był tym zachwycony !!! ;)))

Wracamy na camping i przygotowujemy obiad dla naszych współlokatorów z namiotu ...no dobra, piwko też się otworzyło ;).
P.S. W Holandii widok rowerzysty w "lycrach" i na trekkingu jest wyjątkowo egzotyczny.
Obserwowano nas jak ufoludków ;))).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1321 (kcal)
Od czego by tu zacząć? Może od tego, że pewnego dnia Robert "Foxik" rzucił temat (kontynuowany potem przy współpracy Basi "Misiaczowej") by wykorzystując camping z gotowymi, stacjonarnymi namiotami odwiedzić na rowerach Holandię.
Korzystaliśmy już z tej formy w tamtym roku, tyle że pojechaliśmy tylko samochodem.
Namiociki są wyposażone w łóżka, kuchenkę, lodówkę i naczynia kuchenne, więc wiele zabierać nie trzeba.
Potem przyszedł czas na kompletowanie ekipy, bazującej głównie na sprawdzonym towarzystwie z organizowanych przez "Misiacz Tour" ;))) wyjazdów na Rugię, gdzie wypoczywaliśmy i bawiliśmy się fantastycznie, a od śmiechu bolały nas brzuchy.
Doszły też "nowe" osoby, które nie miały z nami okazji być na Rugii, czyli Hania i Piotrek "Peiowie" i Krzysiek "Monter".
Tradycyjnie z Basią, jak przed każdą organizowaną przez nas wyprawą odtańczyliśmy "Taniec Słońca". Kto z nami wyjeżdżał, wie że na takich wyjazdach zawsze jest udana pogoda (również i teraz tak było, choć wcześniejsze zapowiedzi meteorologów były dołujące). Możecie w to wierzyć lub nie, ale świadków od lat jest wielu ;))).
Na paru grupowych wyjazdach z użyciem kilku samochodów używaliśmy z Basią krótkofalówek, co pozwalało zachować stałą łączność i trzymać się w kupie.
Tym razem doskonały sprzęt o zasięgu kilku kilometrów zapewnił Krzysiek "Monter".
Nie wszyscy mogli pojechać. Ku naszemu ubolewaniu z powodów rodzinnych musiał zrezygnować Piotrek "Bronik", którego chyba nam wszystkim bardzo brakowało :(((.
Razem wyjechało nas 11 osób:
1) Basia "Misiaczowa"
2) Paweł "Misiacz"
3) Marzena "Foxy"
4) Robert "Foxik"
5) Basia "Rudzielec"
6) Ewa vel ... a nie ujawnię nowej ksywki z campingu ;)))
7) Beata "Jaszkowa"
8) Jacek "Jaszek"
9) Krzysiek "Monter"
10) Hania "Peiowa"
11) Piotrek "Peio"
Nadeszła sobota 30 sierpnia i o godzinie 6:00 spotkaliśmy się na parkingu stacji "Orlen" w Lubieszynie, skąd ruszyliśmy z rowerami na samochodach w wielogodzinną podróż do Castricum-Bakkum w pobliżu Amsterdamu.
Przed nami było blisko 900 km, a że jechaliśmy z dużą ilością rowerów, staraliśmy się nie przekraczać 120 km/h, gdyż potem zaczynał się robić "wir w baku".
Za namową Jacka pojechaliśmy inną trasą niż ta sugerowana przez nawigację, a mianowicie przez groblę Afsluitdijk, zbudowaną w latach 1927-1932 na morskiej zatoce Zuiderzee.
Oddziela ona słodkowodny obecnie zbiornik IJsselmeer od Morza Północnego (tak Holendrzy wyrywają tereny morzu).
Lasek na grobli do wyboru ;))).
Wieczorem dotarliśmy na camping i dostaliśmy przydział swoich namiotów.
Przyznam, że moje kojarzenie po tylu godzinach jazdy było MOCNO ograniczone, ale jakoś dałem radę ;).
Następnego dnia fotografujemy "Stefana", czyli miejscowego albatrosa, który żył z turystyki :))).
Tak wygląda nasze obozowisko, rewelacja !!!
Niespiesznie (przynajmniej co niektórzy przyzwyczajeni do relaksacyjnie rozmemłanego relaksu ;))) zbieramy się na wycieczkę do miejscowości Haarlem (czy nie kojarzy się to Wam z niebezpiecznym miejscem w USA ?) ;))).
Na trasę prowadzi nas Piotrek "Peio" i jego nawigacja...a ja cóż, przyznam się, że na kolejnej wyprawie w końcu mam chęć jechać za kimś, a nie prowadzić.
Słowa uznania dla Piotrka, w końcu mogłem jechać jak cielę i niczym się nie przejmować!
Fotka prawie grupowa przed recepcją naszego campingu.
Nasz camping to największy jaki w życiu widziałem, a z Basią od blisko 15 lat jeździmy po campingach w całej Europie - mimo swej wielkości jest komfortowy, cichy i spokojny, choć czasem zdarzają się niestety niesforni goście.
Na szczęście w ciągu tych kilkunastu lat trafiło się to nam tylko kilka razy.
Kraju pochodzenia większości "zakłócaczy" ciszy nocnej dyskretnie nie zdradzę...
Ten camping ma już 100 lat!!!
Każdy wie, że w Holandii w miastach są drogi dla rowerów, ale pewnie nie każdy wie, że wszystkie prawie miejscowości są połączone jak nie drogami, to wręcz "autostradami' dla rowerów!!!
Dlaczego?
Bo chyba każdy Holender rodzi się wraz z małym rowerkiem :))).
Baśka żadnemu psu i kotu nie odpuści.
Nie zliczę, ile razy molestowała zwierzaki :))).
Punkt widokowy w wydmowym parku narodowym Castricum.
Wydmy ciągną się po horyzont!
W miasteczku o nazwie, której nie pamiętam trafia się nam taki oto widok!
Twierdzenia, że Holandia jest płaskim i nudnym krajem już teraz zaczynają się "dematerializować".
Trudno uwierzyć, ale na wręcz idealnie czystych ścieżkach Marzena łapie gumę !
Do Haarlem jedziemy w pewnym momencie przez bardzo przemysłowe tereny, które miejscami przypominają nasze Zakłady Chemiczne "POLICE" (wyglądem i "zapachem"). Ciekawe doświadczenie.
Tu z kolei widać statek, który chyba służy do odwiertów podmorskich.
Powoli wyjeżdżamy ze strefy przemysłowej.
Domy przypominają mi nieco Anglię.
Kolejna "autostrada" dla rowerów - porównajcie jej szerokość do drogi dla samochodów!
W końcu wjeżdżamy do miejscowości o "murzyńsko" brzmiącej nazwie...autostradą oczywiście!
W mieście trwa jakaś parada, tłumy niemożebne.
Film Jacka:
Budynek dawnych koszar.
Typowe dla Holandii widoki kanałów.
Jeszcze je namiętnie fotografuję, ale potem przestanę, bo będzie ich zatrzęsienie.
Kościół w Haarlem.
Rozmawiam z "chyba pastorem" z tegoż kościoła, pytając o dojazd do centrum. Oprócz wskazówek słyszymy też historię miejsca. Kiedy dziękuję po holendersku "Dank u wel", tenże "chyba pastor" się dziwi.
Cóż, na studiach z pewnych powodów przez rok uczyłem się holenderskiego i tu powoli odzyskuję zapomnianą przez lata mowę, choć ani zasobów ani doświadczenia nie mam wielkiego, zawsze to jednak coś.
Standardowy widok w Holandii.
Docieramy na rynek w Haarlem.
Kościół...
Misiacz...
Miejscowe obuwie ;))).
Do kościoła zaś przyklejone są sklepiki...i lodziarnie, na które notorycznie polują Basia i Marzena ;).
Uliczki w Haarlem.
Port i kanały.
Chwila przerwy.
W Holandii nawet na autostradzie może "nagle" otworzyć się most zwodzony...
...i trzeba poczekać.
Opuszczamy miasto.
Widok na basztę.
Tym razem zamiast jechać terenami przemysłowymi, robimy sobie skrót promem.
Dla rowerzystów oczywiście za darmo, w końcu to cywilizowany kraj.
Na koniec niespodzianka...prawie kilometr "skrótu" drogą dla koni.
Wiem, że "Monter" się do tego nie przyzna, ale czuję że był tym zachwycony !!! ;)))
Wracamy na camping i przygotowujemy obiad dla naszych współlokatorów z namiotu ...no dobra, piwko też się otworzyło ;).
P.S. W Holandii widok rowerzysty w "lycrach" i na trekkingu jest wyjątkowo egzotyczny.
Obserwowano nas jak ufoludków ;))).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
65.36 km (1.00 km teren), czas: 04:19 h, avg:15.14 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1321 (kcal)
44 "Wieczorne Bieganie w Szczecinie" ...
Środa, 27 sierpnia 2014 | dodano: 27.08.2014Kategoria Szczecin i okolice
W ramach cotygodniowej imprezy oszołomów biegowych spotkaliśmy się po raz 44 na "Wieczornym Bieganiu w Szczecinie".
Tym razem pobiegły aż 284 osoby!!!

Mat i Pat z bajki "Sąsiedzi" :))).

Jeśli ktoś ma chęć dołączyć, to zbieramy się co wtorek o 19:00 na Jasnych Błoniach.
Impreza kosztuje tylko trochę chęci, zapraszam :).
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 932 (kcal)
Tym razem pobiegły aż 284 osoby!!!

Mat i Pat z bajki "Sąsiedzi" :))).

Jeśli ktoś ma chęć dołączyć, to zbieramy się co wtorek o 19:00 na Jasnych Błoniach.
Impreza kosztuje tylko trochę chęci, zapraszam :).
Rower:
Dane wycieczki:
10.27 km (0.00 km teren), czas: h, avg:0:00 km/h,
prędkość maks: km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 932 (kcal)
Na pokaz w "Browarze Polskim"
Piątek, 22 sierpnia 2014 | dodano: 22.08.2014Kategoria Szczecin i okolice
Pojechałem dziś na pokaz podróżniczy w "Browarze Polskim" (pokaz super, "piwo" szczyny, czyli "Tyskie").
Po drodze rzut oka na nowy rower miejski w Szczecinie.

Zmiana ruchu na jednokierunkowy na Jagiellońskiej.
Jest też kontrapas.

Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 204 (kcal)
Po drodze rzut oka na nowy rower miejski w Szczecinie.

Zmiana ruchu na jednokierunkowy na Jagiellońskiej.
Jest też kontrapas.

Rower:Fińczyk
Dane wycieczki:
9.67 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 43.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 204 (kcal)
Czubek w deszczu :D
Wtorek, 19 sierpnia 2014 | dodano: 19.08.2014Kategoria Szczecin i okolice
Tylko kompletny czubek wsiadłby na rower, żeby pojechać na "WIECZORNE BIEGANIE W SZCZECINIE", przebiegł 10 km w burzy i oberwaniu chmury i potem wracał na rowerze.
Tak też uczyniłem :))).
Po wczorajszym dystansie 21 km dziś tempo relaksacyjne, zreszą bieg w błocie i w strugach deszczu nie zachęcał do sprintu ;))).
Byłem kompletnie mokry, na szczęście przezornie zapakowałem w sakwę 2 koszulki na zmianę.
Czuję się zadowolonym czubkiem :D.
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 216 (kcal)
Tak też uczyniłem :))).
Po wczorajszym dystansie 21 km dziś tempo relaksacyjne, zreszą bieg w błocie i w strugach deszczu nie zachęcał do sprintu ;))).
Byłem kompletnie mokry, na szczęście przezornie zapakowałem w sakwę 2 koszulki na zmianę.
Czuję się zadowolonym czubkiem :D.
Rower:Fińczyk
Dane wycieczki:
10.51 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 216 (kcal)
Dzień 4. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Czwartek, 14 sierpnia 2014 | dodano: 15.08.2014Kategoria Mazury-Suwalszczyzna 2014, Po Polsce, Z Basią...
LITWA W POLSCE
Trasa: Sejny - Radziuszki - Klejwy - Vilkapedžiai (Wiłkopedzie) - Žvikeliai (Żwikiele) - Szejpiszki - Smolany - Rejszokiemie - Trakiškes (Trakiszki) - Oszkinie - Punskas (Puńsk) - Wojtokiemie - Smolany - Sejny.
Dziś zabieram Basię z Sejn do Puńska, gdzie mało kto mówi po polsku. Jest tam według mnie bardziej litewsko niż na Litwie.
Po drodze będą fantastyczne trasy, osada Jaćwingów, morenowe krajobrazy, ciekawi ludzie i litewskie potrawy...będzie "egzotycznie"...
Ale po kolei...
Budzimy się niezbyt wcześnie w naszej agroturystyce w Kryłatce, jemy śniadanie i przygotowujemy zestaw kulinarny na rower.
Idziemy do szopy, gdzie rowery znajdują się pod bacznym okiem małych syjamskich kociaków ;).
Ładujemy rowery i ruszamy, by przecisnąć się przez wręcz zawalony tranzytowym ruchem TIR-ów Augustów.
Dobrze, że powstaje obwodnica bo aż żal mieszkańców.
Sunąc w korku wydostajemy się na prawie pustą drogę do Sejn.
Po drodze zatrzymujemy się, by obejrzeć kościół w Gibach.
To miejsce wielu tragicznych wydarzeń z czasów wojny, najpodlejszym jednak z nich była tzw. Obława Augustowska, gdzie NKWD z udziałem polskich komunistycznych sługusów i UB wyłapało blisko 7.000 mieszkańców okolicznych miejscowości podejrzewanych o sprzyjanie polskiemu podziemiu.
Z liczby tej blisko 600 osób wymordowano, a miejsce ich pochówku jest tajemnicą do dziś.
Na ścianie widoczne plansze z nazwiskami ofiar.
Ruszamy dalej i docieramy do Sejn, skąd dalej pojedziemy już na rowerach w kierunku Puńska (litewski Punskas).
Najpierw jednak zwiedzamy tzw. Białą Synagogę i Dom Talmudyczny.
Ja tenże Dom Talmudyczny zwiedziłem nawet dokładniej, ale nie będę się wdawał w szczegóły ;))).
W Sejnach znajduje się również bardzo duży klasztor podominikański.
Robi wrażenie.
Z Sejn do Puńska nie chcemy jechać główną drogą, ale kluczyć szutrami wśród cudownych morenowych krajobrazów.
Kto by pomyślał, że "Misiacze" same bez przymusu zjadą z asfaltu :))).
Taka jest jednak Suwalszczyzna, akurat w szutrach biegnących poza głównymi szlakami tkwi jej charakterystyczny urok.
Na razie jednak chcąc dostać się do Radziuszek, robimy sobie "skrót" przez budowę drogi ;).
Długo nim nie jedziemy i wkrótce pomykamy morenowymi wzgórzami piękną asfaltową dróżką.
Pomykamy to może za mocne słowo, bo tego dnia wieje iście diabelski wiatr z prędkością ok. 9-10 m/s i niestety nie jest on w plecy.
Jego boczne uderzenia wręcz potrafią skręcić kołem, co nie jest zbyt bezpieczne, więc chciał nie chciał jedziemy powoli.
Przecinamy główną szosę Sejny - Puńsk i wtaczamy się na charakterystyczną szutrówkę.
Dobrze, że w nocy pokropiło.
Dzięki temu nie zakopujemy się w piachu i nie unosi się pył.
Widoki są bajeczne, mógłbym cykać fotkę za fotką.
Basia mówi, że i tak ich za mało zrobiłem :).
Niebo dziś wygląda jak z Photoshopa, ale to zasługa naszego porannego "Tańca Słońca", ponieważ niebo było zachmurzone, a w Sejnach zapowiadano lekki opad.
Znów taniec zadziałał, choć nie precyzowaliśmy kształtu chmur ;).
Bociek na rżysku...niespecjalnie mi się fotka udała, ale była zamówiona przez Basię.
Kolejny fantastyczny krajobraz!
Wyjeżdżamy z lasu i docieramy do wioski Vilkapedžiai, czyli po naszemu Wiłkopedzie.
Te tereny są zamieszkane głównie przez Litwinów i jest to tutaj zupełnie normalne, że nazwy są dwujęzyczne, z czego z kolei władze litewskie robią problem Polakom zamieszkałym na Litwie. Według mnie przydaje to rejonom specyficznego klimatu i podoba mi się to.
Krzyż przydrożny z litewskimi napisami.
Jak wykorzystać starą karoserię od Wartburga?
Ekologicznie, budując przystanek PKS lub kapliczkę, bo nie znam przeznaczenia tej budowli ;))).
Kresowe klimaty i stary Wartburg, hehehe ;))).
Powoli zbliżamy się do Puńska, a wiatr szaleje nadal.
Zatrzymuję się, by sfotografować szyld agroturystyki zaprzyjaźnionej z tą naszą w Kryłatce.
Zawsze to namiar na przyszłość bo już widzę, że Basia jest po uszy zakochana w Suwalszczyźnie (a kiedyś nie chciała tu przyjechać, hehehe) ;).
Korzystając z rady zawartej w jednym z przewodników, kierujemy się na rekonstrukcję osady Jaćwingów (tak twierdzą) w Oszkiniach.
Serce Prus i Jaćwieży...
Dojazd do osady.
Brama główna, jeszcze w budowie.
Takie domki na terenie osady można sobie wynająć.
Część główna "rekonstrukcji" otoczona palisadą.
Piszę celowo "rekonstrukcji", bo nie sądzę, by Jaćwingowie mieli szyby w oknach ;))).
Sądziliśmy, że będzie to coś w rodzaju wioski Wkrzan w Torgelow czy Wikingów w Wolinie, gdzie można zapoznać się z życiem i kulturą ówczesnych mieszkańców, tymczasem ta konstrukcja to raczej "wariacja na temat" przygotowana głównie pod imprezy i turystów.
W tej sytuacji wydaje się nam, że 6 zł / os. za wstęp to nieco wygórowana cena.
Przyznam jednak, że może być to świetne miejsce na nocleg i wieczorną biesiadę przy ognisku.
Wyjeżdżamy z osady i docieramy do Puńska (lit. Punskas).
Samo w sobie miasteczko nie jest jakoś atrakcyjne architektonicznie, natomiast jest ciekawe ze względu na jego mieszkańców.
Na ulicy praktycznie cały czas słyszy się tylko język litewski, w tym samym języku opisane są również sklepy.
W jednym z nich próbuję kupić kindziuk, ale z jego braku zadowalam się litewską kiełbaską.
Trzeba próbować regionalnych smaków.
W tym to celu udajemy się do restauracji "Sodas" (po polsku oznacza to sad owocowy), w której byłem również w roku 2008.
Polecam, bo jedzenie choć może nie najtańsze to jest wyborne, a obsługa przesympatyczna.
Jakość musi kosztować i tyle, to naturalne.
Wdajemy się w rozmowę z jednym z mieszkańców, który uczy mnie kilku zwrotów po litewsku.
Zamawiamy dwie typowo litewskie potrawy.
Pierwsza to czenaki, czyli zapiekana w kociołku mieszanka mięsa, ziemniaków, ogórków kiszonych, kapusty i przypraw.
Pycha!
Druga potrawa to bliny litewskie nadziewane pysznym mięskiem i polane śmietaną z koperkiem.
Poezja smaku.
Na wynos zamawiamy coś w rodzaju makowca zwanego po litewsku šimtalapis, co w wolnym tłumaczeniu znaczy sto liści, choć nie wiem dlaczego.
Kończymy kawą i mooocno posileni udajemy się powrotną drogę do Puńska, tym razem cały czas szosą, bo słońce jest już coraz niżej.
Szybka fotka przed skansenem wsi litewskiej i jedziemy dalej.
Zajmuje nam to około godziny, podczas gdy 35 km po szutrach z postojami i zwiedzaniem trwało blisko 3 godziny.
Muszę tu też przyznać, że jestem pod wrażeniem kierowców z rejestracjami z okolic Sejn (BSE).
Naprawdę szanują rowerzystów, nie wyprzedzają "na gazetę", używają kierunkowskazów, a przed zakrętami jadą powoli za nami, by upewnić się czy z przeciwka nic nie nadjeżdża.
Prawie jak w Niemczech.
Zatrzymujemy się nad rzeczką o specyficznej "ziołowej" nazwie ;))).
Charakterystyczna drewniana chatka.
Docieramy do Sejn około godziny 19:00 i robimy ostatnie ujęcie na klasztor od drugiej strony.
Kolejna fantastyczna wycieczka, kolejny słoneczny dzień jak na zamówienie...i żal, że już jutro trzeba będzie stąd wyjechać.
Tyle jeszcze chcielibyśmy tu zobaczyć.
To rejon, do którego chętnie wrócimy.
Do Kryłatki na pewno, bo nie tylko jest tu sympatycznie, ale też jedzenie i napitki swojskie wybornie smakują w towarzystwie przemiłych gospodarzy, pani Małgosi i pana Bogdana.
Dziękujemy za wspaniały pobyt! :)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
61.04 km (35.00 km teren), czas: 03:45 h, avg:16.28 km/h,
prędkość maks: 20.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1257 (kcal)
Dzień 3. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Środa, 13 sierpnia 2014 | dodano: 13.08.2014Kategoria Z Basią..., Po Polsce, Mazury-Suwalszczyzna 2014
PAŁAC PACA, DOLINA ROSPUDY, UROCZYSKO "ŚWIĘTE MIEJSCE"
Trasa: Dowspuda - Święte Miejsce w Dolinie Rospudy - Raczki - Dowspuda.
Dziś do dalszego zwiedzania Suwalszczyzny postanawiamy zaangażować nasz samochód i nie jest to lenistwo, a zdrowy rozsądek.
Na celowniku mamy Pałac Paca w Dowspudzie oraz magiczą Dolinę Rospudy i Święte Miejsce Jaćwingów ulokowane nad samą Rospudą.
Sęk w tym, że do Dowspudy mamy 40 km drogą, którą ciągnie od granicy TIR za TIR-em, więc nie widzimy sensu tak się narażać i męczyć.
Ruszamy z "Leśnego Dworku" w Kryłatce, zatłoczonymi drogami dojeżdżamy do Dowspudy i tam rozładowujemy rowery.
W tych okolicach fajne jest to, że nie wszystko jeszcze jest skomercjalizowane i po prostu normalnie i za darmo zostawiamy samochód na parkingu przed pałacem.
Zwiedzanie również nic nie kosztuje.
Na zachodzie skasowano by nie tylko za to, ale nawet za obejrzenie Świętego Miejsca nad Rospudą.
Zwiedzamy pozostałości pałacu, który oglądałem również w roku 2008 na wyprawie sakwiarskiej.
Jak pisałem wtedy:
"To, co zostało zbudowane - zostało wkrótce zdemolowane przez Rosjan po Powstaniu Listopadowym, kiedy to generałowi Pacowi skonfiskowano majątek i przekazano generałowi rosyjskiemu.
Czego się tylko się Rosjanie nie dotkną, zwykle zamienia się w ruinę i z pałacu pozostało w zasadzie tylko główne wejście, które mimo wszystko prezentuje się bardzo ładnie.
Przed rosyjską demolką pałac wyglądał tak:"

"Wart Misiacz Paca, a Pac pałaca" ;).

Tego raczej nie nasmarowała Basia... ;).

...choć prawdę mówiąc, kręciła się w pobliżu ;).

Smętne resztki.

Pałac po konfiskacie popadał w ruinę, potem zaczęto go rozbierać na cegły...ot, rosyjski zmysł gospodarczy, zrabować i zniszczyć.
Aleja prowadząca do pałacu.

Po zwiedzeniu ruszamy na czerwony szlak oznaczony jako rowerowy.
Jest bardzo malowniczy, ale tarka powstała na powierzchni szutru i występujący miejscami piasek są bardzo męczące.
Od drgań kierownicy mogą rozboleć ręce, mimo amortyzowanego widelca.

Odbijamy na rozjeździe szlakiem w prawo i po "przekopaniu się" przez piaski docieramy do nowego asfaltu.
Cóż za komfort!!!
Niestety, znów daje o sobie znać krnąbrne siodełko Basi, które mimo maksymalnego dokręcenia buja się nosem w górę i w dół na każdym wyboju.
W tej sytuacji oddaję Basi swojego "Favorita", a sam rozpoczynam "taniec na sztycy" ;))).
W pewnym momencie z asfaltu należy zjechać w las, skąd do Świętego Miejsca mamy 2 km, często w kopnym piachu.
Niby dystans niewielki, ale czasu zajął nam sporo.

Warto jednak było się napracować, by dotrzeć w to magiczne miejsce.

Sycimy się klimatem miejsca nim dotrą tu grupy kajakarzy uczestniczące w spływach.

Święte drzewo Jaćwingów zamienione potem na krzyż...ponoć cuda czyniło :).


Urocza Rospuda...można siedzieć i siedzieć...

Próbuję znów mocować się z siodełkiem, ale to na nic.
Tylko rozbolały mnie ręce i się wysmarowałem.
Dobrze, że magia miejsca działa i tłumi moją irytację.
Można umyć łapki w krystalicznie czystej wodzie...zapewne pozbyłem się też obciążeń mentalnych :).

Widok na kapliczkę.

W końcu nadpływają kajakarze z dziećmi, rozpoczyna się lekki jazgot, a to dla nas sygnał do odwrotu.

Wracamy na szutrówkę, gdzie Basia życzy sobie zdjęcie w towarzystwie samotnej sosenki :).

W pewnym momencie dojeżdżamy do rozwidlenia szlaku, w lewo niby sensowniej jechać, ale stoi znak, że za 1,5 km będzie zakaz wjazdu.
W prawo wiedzie czerwony szlak rowerowy, który z kolei na mapie wiedzie w lewo.
Decydujemy się pojechać według szlaku namalowanego na drzewach.
Okazuje się, że wybór jest niezbyt fortunny, bo zamiast do Dowspudy docieramy do Koniecboru, skąd musimy ruchliwą szosą pokonać prawie 3 km do Raczków.
Zapewne szlak zmieniono ze względu na budowaną w okolicy obwodnicę Augustowa...być może był to w tej sytuacji jedyny możliwy wybór.
Z Raczków docieramy do Pałacu Paca, gdzie czeka na nas samochód.
Pierwotny plan zakładał, że "oblecimy" jeszcze okolice jeziora Wigry 40 km dalej, a nawet okolice Puńska i Sejn, hehehe :))).
Byłaby to iście japońska wycieczka, gdybyśmy to zrealizowali.
My jednak czujemy się wyjątkowo "zaspokojeni" turystycznie, a także nieco wymęczeni piaskami i siodełkiem, choć dystans naprawdę był niewielki.
Postanawiamy wrócić do Augustowa, by skosztować dobrych i niedrogich kartaczy w "słynnym barze Ptyś" ;).
Tak wyglądał on w 2008 roku...

...a tak wygląda dziś.

Mimo zmiany na zewnątrz, wewnątrz nadal jest niedrogo, smacznie i sympatycznie.
Zamawiamy 5 ogromnych kul-pyz z mięskiem, a do tego sałatki i kawę.
Jedna kosztuje 5 zł; po dwóch człowiek czuje się pełny, a ja z łakomstwa...zamówiłem 3! :)
Chyba dobry smak sprawia, że wymyślam stwierdzenie:
"KTO NIE BYŁ W BARZE PTYŚ - TEN LESZCZ !!!" ;)))

Bo posileniu się zwiedzamy jeszcze pobliski kościół i wracamy do Kryłatki.

P.S.
Kto jeszcze nie wierzy w skuteczny "Taniec Słońca Misiaczów", niech dokładnie przyjrzy się zdjęciom z wyjazdu.
Wczoraj i dziś miało lać jak z cebra ;))).
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 504 (kcal)
Trasa: Dowspuda - Święte Miejsce w Dolinie Rospudy - Raczki - Dowspuda.
Dziś do dalszego zwiedzania Suwalszczyzny postanawiamy zaangażować nasz samochód i nie jest to lenistwo, a zdrowy rozsądek.
Na celowniku mamy Pałac Paca w Dowspudzie oraz magiczą Dolinę Rospudy i Święte Miejsce Jaćwingów ulokowane nad samą Rospudą.
Sęk w tym, że do Dowspudy mamy 40 km drogą, którą ciągnie od granicy TIR za TIR-em, więc nie widzimy sensu tak się narażać i męczyć.
Ruszamy z "Leśnego Dworku" w Kryłatce, zatłoczonymi drogami dojeżdżamy do Dowspudy i tam rozładowujemy rowery.
W tych okolicach fajne jest to, że nie wszystko jeszcze jest skomercjalizowane i po prostu normalnie i za darmo zostawiamy samochód na parkingu przed pałacem.
Zwiedzanie również nic nie kosztuje.
Na zachodzie skasowano by nie tylko za to, ale nawet za obejrzenie Świętego Miejsca nad Rospudą.
Zwiedzamy pozostałości pałacu, który oglądałem również w roku 2008 na wyprawie sakwiarskiej.
Jak pisałem wtedy:
"To, co zostało zbudowane - zostało wkrótce zdemolowane przez Rosjan po Powstaniu Listopadowym, kiedy to generałowi Pacowi skonfiskowano majątek i przekazano generałowi rosyjskiemu.
Czego się tylko się Rosjanie nie dotkną, zwykle zamienia się w ruinę i z pałacu pozostało w zasadzie tylko główne wejście, które mimo wszystko prezentuje się bardzo ładnie.
Przed rosyjską demolką pałac wyglądał tak:"
"Wart Misiacz Paca, a Pac pałaca" ;).
Tego raczej nie nasmarowała Basia... ;).
...choć prawdę mówiąc, kręciła się w pobliżu ;).
Smętne resztki.
Pałac po konfiskacie popadał w ruinę, potem zaczęto go rozbierać na cegły...ot, rosyjski zmysł gospodarczy, zrabować i zniszczyć.
Aleja prowadząca do pałacu.
Po zwiedzeniu ruszamy na czerwony szlak oznaczony jako rowerowy.
Jest bardzo malowniczy, ale tarka powstała na powierzchni szutru i występujący miejscami piasek są bardzo męczące.
Od drgań kierownicy mogą rozboleć ręce, mimo amortyzowanego widelca.
Odbijamy na rozjeździe szlakiem w prawo i po "przekopaniu się" przez piaski docieramy do nowego asfaltu.
Cóż za komfort!!!
Niestety, znów daje o sobie znać krnąbrne siodełko Basi, które mimo maksymalnego dokręcenia buja się nosem w górę i w dół na każdym wyboju.
W tej sytuacji oddaję Basi swojego "Favorita", a sam rozpoczynam "taniec na sztycy" ;))).
W pewnym momencie z asfaltu należy zjechać w las, skąd do Świętego Miejsca mamy 2 km, często w kopnym piachu.
Niby dystans niewielki, ale czasu zajął nam sporo.
Warto jednak było się napracować, by dotrzeć w to magiczne miejsce.
Sycimy się klimatem miejsca nim dotrą tu grupy kajakarzy uczestniczące w spływach.
Święte drzewo Jaćwingów zamienione potem na krzyż...ponoć cuda czyniło :).
Urocza Rospuda...można siedzieć i siedzieć...
Próbuję znów mocować się z siodełkiem, ale to na nic.
Tylko rozbolały mnie ręce i się wysmarowałem.
Dobrze, że magia miejsca działa i tłumi moją irytację.
Można umyć łapki w krystalicznie czystej wodzie...zapewne pozbyłem się też obciążeń mentalnych :).
Widok na kapliczkę.
W końcu nadpływają kajakarze z dziećmi, rozpoczyna się lekki jazgot, a to dla nas sygnał do odwrotu.
Wracamy na szutrówkę, gdzie Basia życzy sobie zdjęcie w towarzystwie samotnej sosenki :).
W pewnym momencie dojeżdżamy do rozwidlenia szlaku, w lewo niby sensowniej jechać, ale stoi znak, że za 1,5 km będzie zakaz wjazdu.
W prawo wiedzie czerwony szlak rowerowy, który z kolei na mapie wiedzie w lewo.
Decydujemy się pojechać według szlaku namalowanego na drzewach.
Okazuje się, że wybór jest niezbyt fortunny, bo zamiast do Dowspudy docieramy do Koniecboru, skąd musimy ruchliwą szosą pokonać prawie 3 km do Raczków.
Zapewne szlak zmieniono ze względu na budowaną w okolicy obwodnicę Augustowa...być może był to w tej sytuacji jedyny możliwy wybór.
Z Raczków docieramy do Pałacu Paca, gdzie czeka na nas samochód.
Pierwotny plan zakładał, że "oblecimy" jeszcze okolice jeziora Wigry 40 km dalej, a nawet okolice Puńska i Sejn, hehehe :))).
Byłaby to iście japońska wycieczka, gdybyśmy to zrealizowali.
My jednak czujemy się wyjątkowo "zaspokojeni" turystycznie, a także nieco wymęczeni piaskami i siodełkiem, choć dystans naprawdę był niewielki.
Postanawiamy wrócić do Augustowa, by skosztować dobrych i niedrogich kartaczy w "słynnym barze Ptyś" ;).
Tak wyglądał on w 2008 roku...

...a tak wygląda dziś.

Mimo zmiany na zewnątrz, wewnątrz nadal jest niedrogo, smacznie i sympatycznie.
Zamawiamy 5 ogromnych kul-pyz z mięskiem, a do tego sałatki i kawę.
Jedna kosztuje 5 zł; po dwóch człowiek czuje się pełny, a ja z łakomstwa...zamówiłem 3! :)
Chyba dobry smak sprawia, że wymyślam stwierdzenie:
"KTO NIE BYŁ W BARZE PTYŚ - TEN LESZCZ !!!" ;)))

Bo posileniu się zwiedzamy jeszcze pobliski kościół i wracamy do Kryłatki.

P.S.
Kto jeszcze nie wierzy w skuteczny "Taniec Słońca Misiaczów", niech dokładnie przyjrzy się zdjęciom z wyjazdu.
Wczoraj i dziś miało lać jak z cebra ;))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
24.15 km (20.00 km teren), czas: 01:44 h, avg:13.93 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 504 (kcal)
Dzień 2. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Wtorek, 12 sierpnia 2014 | dodano: 12.08.2014Kategoria Z Basią..., Po Polsce, Mazury-Suwalszczyzna 2014
BIEBRZAŃSKI PARK NARODOWY
Trasa: Kryłatka - Krasnybór - Lipsk - Szuszalewo - łąki i trawy - Kamienna Stara - Kamienna Nowa - Krasnybór - Kryłatka.
No to dotarliśmy wreszcie Suwalszczyznę!
Po ponad 2 godzinach jazdy samochodem z Mrągowa z rowerami na dachu zawitaliśmy do agroturystyki "Leśny Dworek" w Kryłatce, którą bardzo polecał mój tata.
Po powitaniu przez Panią Małgorzatę dosyć leniwie mościmy się w pokoju i prawdę mówiąc mamy wielkiego lenia.
Dochodzi jednak godzina 16:00, a ja chcę Basi pokazać, jaki był klimat mojej sakwiarskiej wyprawy na Suwalszczyznę w roku 2008.
U nas na "dzikim zachodzie" zupełnie nie ma tego klimatu i tego nastroju...
Najpierw analizujemy mapy i przewodniki.

Widok na podwórko...

...i na pole ;).

Wreszcie się zbieramy po podjęciu decyzji, że dziś objeżdżamy najbliższą okolicę, czyli Biebrzański Park Narodowy.

Trasa zaczyna się niewinnie...

Basia dostaje KOPA !!! :)))

Docieramy do Krasnoboru, gdzie chcemy zobaczyć, jaki nagrobek ufundował hrabia-reformator Karol Brzostowski swojej księgowej pani Rymaszewskiej...chyba nie tylko księgowej.

Nie mogła być dla niego tylko urzędniczką...na pewno nie tylko nią była.
Tu musiało być uczucie...


Rzut oka na miejscowy kościół (a są tu dwa)...

...i na jego wnętrze.

Ruszamy dalej na Lipsk.
Charakterystyczne dla tej części Polski są przydrożne kapliczki czy krzyże oplecione wstążeczkami, których nie uświadczysz na przykład na naszych ziemiach.

Przemierzamy lekką i relaksującą trasę przez piękne lasy parku narodowego, powoli zbliżając się do Lipska.


Drewniane zabudowania Suwalszczyzny.
Opuszczone niestety :(.

Monumentalny (jak dla mnie) kościół w Lipsku.


Sześć lat temu nie było tu "Biedronki", ale dziś jest i robimy w niej zakupy, w tym batony musli, które okażą się potem bardzo przydatne (muszę uprzejmie donieść, że Basia nie chciała dziś brać prowiantu, co nie było zbyt dobrym pomysłem;))).
Na szczęście się uparłem ;).
Ruszamy główną drogą w kierunku południowym i na moście zatrzymujemy się, by w końcu przyjrzeć się Biebrzy.


Z głównej drogi odbijamy typową dla Suwalszczyzny szutrówką na punkt widokowy, z którego nic nie widać ;))).

Zawracamy i za czas jakiś zjeżdżamy na Suszalewo...oczywiście szutrówką.

Widoki przepiękne!!!

W Suszalewie pokonujemy brukowaną drogę i obszczekujące nas burki ;).

Miejscowe klimaty...

Za Suszalewem już komfort...i kto by pomyślał, że asfaltofil "Misiacz" tak powie o szutrówce, hehehe.
A jednak!
Po bruku Suszalewa to wręcz autostrada!

Widoczek zamówiony przez Basię...skażony cieniem "Misiacza" :D.

Dzięki poradzie Marka co do wyboru mapy i słusznemu uporowi Basi, która dokładną mapę Suwalszczyzny zakupiła jeszcze w Szczecinie tuż przed wyjazdem (ja chciałem w Augustowie, ale w sumie nie wiem kiedy miałbym to zrobić hehe ;))) jakoś sobie radzimy, ale w pewnym momencie droga oznaczona jako szlak niebieski kończy się...w szczerym polu !!!
W obejściu nieopodal widzę starszą panią podlewającą grządki, więc podjeżdżam i pytam o szlak.
Pani odradza, bo mówi że jest długi i prawie nieprzejezdny i najlepiej będzie jak...pojedziemy po łące po śladach ciągnika, przeprawimy się przez rów melioracyjny i już zaraz będziemy w Starej Kamiennej, gdzie będzie dobra szutrówka :).
No dobra, no to ruszamy skrótem, z którego byłby dumny sam Krzysiek "Monter" :))).

"Już-zaraz" wymagało nieco wysiłku, ale już jesteśmy na szutrówce.
W tle charakterystyczne dla regionu drewniane zabudowania...

Wreszcie z ulgą wtaczamy się na asfalt i docieramy do Kamiennej Starej, gdzie fotografujemy rzeźby aniołów.

Robi się późno, słońce coraz niżej i coraz chłodniej, a do Kryłatki trochę jest, więc by nie pętać się po łąkach odpalam nawigację w telefonie i jak po sznurku zmierzamy do celu...szutrówką oczywiście, a w Jastrzębnej Pierwszej poboczem przy brukowanej drodze.
Wreszcie zamykamy pętlę i docieramy do Krasnoboru, skąd mamy już tylko 5 km do Kryłatki.
Zapada zmierzch...
To była super wycieczka, dzięki której udało mi się pokazać choć z grubsza, na czym polega klimat wędrówek po Suwalszczyźnie.
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1121 (kcal)
Trasa: Kryłatka - Krasnybór - Lipsk - Szuszalewo - łąki i trawy - Kamienna Stara - Kamienna Nowa - Krasnybór - Kryłatka.
No to dotarliśmy wreszcie Suwalszczyznę!
Po ponad 2 godzinach jazdy samochodem z Mrągowa z rowerami na dachu zawitaliśmy do agroturystyki "Leśny Dworek" w Kryłatce, którą bardzo polecał mój tata.
Po powitaniu przez Panią Małgorzatę dosyć leniwie mościmy się w pokoju i prawdę mówiąc mamy wielkiego lenia.
Dochodzi jednak godzina 16:00, a ja chcę Basi pokazać, jaki był klimat mojej sakwiarskiej wyprawy na Suwalszczyznę w roku 2008.
U nas na "dzikim zachodzie" zupełnie nie ma tego klimatu i tego nastroju...
Najpierw analizujemy mapy i przewodniki.
Widok na podwórko...
...i na pole ;).
Wreszcie się zbieramy po podjęciu decyzji, że dziś objeżdżamy najbliższą okolicę, czyli Biebrzański Park Narodowy.
Trasa zaczyna się niewinnie...
Basia dostaje KOPA !!! :)))
Docieramy do Krasnoboru, gdzie chcemy zobaczyć, jaki nagrobek ufundował hrabia-reformator Karol Brzostowski swojej księgowej pani Rymaszewskiej...chyba nie tylko księgowej.
Nie mogła być dla niego tylko urzędniczką...na pewno nie tylko nią była.
Tu musiało być uczucie...
Rzut oka na miejscowy kościół (a są tu dwa)...
...i na jego wnętrze.
Ruszamy dalej na Lipsk.
Charakterystyczne dla tej części Polski są przydrożne kapliczki czy krzyże oplecione wstążeczkami, których nie uświadczysz na przykład na naszych ziemiach.
Przemierzamy lekką i relaksującą trasę przez piękne lasy parku narodowego, powoli zbliżając się do Lipska.
Drewniane zabudowania Suwalszczyzny.
Opuszczone niestety :(.
Monumentalny (jak dla mnie) kościół w Lipsku.
Sześć lat temu nie było tu "Biedronki", ale dziś jest i robimy w niej zakupy, w tym batony musli, które okażą się potem bardzo przydatne (muszę uprzejmie donieść, że Basia nie chciała dziś brać prowiantu, co nie było zbyt dobrym pomysłem;))).
Na szczęście się uparłem ;).
Ruszamy główną drogą w kierunku południowym i na moście zatrzymujemy się, by w końcu przyjrzeć się Biebrzy.
Z głównej drogi odbijamy typową dla Suwalszczyzny szutrówką na punkt widokowy, z którego nic nie widać ;))).
Zawracamy i za czas jakiś zjeżdżamy na Suszalewo...oczywiście szutrówką.
Widoki przepiękne!!!
W Suszalewie pokonujemy brukowaną drogę i obszczekujące nas burki ;).
Miejscowe klimaty...
Za Suszalewem już komfort...i kto by pomyślał, że asfaltofil "Misiacz" tak powie o szutrówce, hehehe.
A jednak!
Po bruku Suszalewa to wręcz autostrada!
Widoczek zamówiony przez Basię...skażony cieniem "Misiacza" :D.
Dzięki poradzie Marka co do wyboru mapy i słusznemu uporowi Basi, która dokładną mapę Suwalszczyzny zakupiła jeszcze w Szczecinie tuż przed wyjazdem (ja chciałem w Augustowie, ale w sumie nie wiem kiedy miałbym to zrobić hehe ;))) jakoś sobie radzimy, ale w pewnym momencie droga oznaczona jako szlak niebieski kończy się...w szczerym polu !!!
W obejściu nieopodal widzę starszą panią podlewającą grządki, więc podjeżdżam i pytam o szlak.
Pani odradza, bo mówi że jest długi i prawie nieprzejezdny i najlepiej będzie jak...pojedziemy po łące po śladach ciągnika, przeprawimy się przez rów melioracyjny i już zaraz będziemy w Starej Kamiennej, gdzie będzie dobra szutrówka :).
No dobra, no to ruszamy skrótem, z którego byłby dumny sam Krzysiek "Monter" :))).
"Już-zaraz" wymagało nieco wysiłku, ale już jesteśmy na szutrówce.
W tle charakterystyczne dla regionu drewniane zabudowania...
Wreszcie z ulgą wtaczamy się na asfalt i docieramy do Kamiennej Starej, gdzie fotografujemy rzeźby aniołów.
Robi się późno, słońce coraz niżej i coraz chłodniej, a do Kryłatki trochę jest, więc by nie pętać się po łąkach odpalam nawigację w telefonie i jak po sznurku zmierzamy do celu...szutrówką oczywiście, a w Jastrzębnej Pierwszej poboczem przy brukowanej drodze.
Wreszcie zamykamy pętlę i docieramy do Krasnoboru, skąd mamy już tylko 5 km do Kryłatki.
Zapada zmierzch...
To była super wycieczka, dzięki której udało mi się pokazać choć z grubsza, na czym polega klimat wędrówek po Suwalszczyźnie.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
54.55 km (20.00 km teren), czas: 03:09 h, avg:17.32 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1121 (kcal)
Dzień 1. Mazury-Suwalszczyzna 2014.
Niedziela, 10 sierpnia 2014 | dodano: 12.08.2014Kategoria Mazury-Suwalszczyzna 2014, Z Basią..., Po Polsce
MRĄGOWO I OKOLICE
Trasa: Mrągowo - Popowo Sałęckie - Mrągowo.
Tym razem nasz wyjazd z Basią jest dość nietypowy. Pakujemy w Szczecinie rowery na samochód i ruszamy w trasę liczącą 560 km. W Polsce jej przejechanie zajmuje od 8-9 godzin (w tym czasie zwykle dojeżdżam ze Szczecina do Strasbourga we Francji).

Dojeżdżamy do Mrągowa, skąd po 3 dniach ruszymy pod Augustów, gdzie mamy zaklepaną agroturystykę.
Chcę pokazać Basi okolice, po których kręciliśmy się z Markiem z sakwami na "dzikiej" (jak dla mnie;)) wyprawie w 2008 roku.
W upalne południe wsiadamy w Mrągowie na rowery i zabieramy mamę, która chce podjechać na pobliski cmentarz.
Dystans krótki, bo mama już dawno nie jeździła, a wyszło równo 6 km.


Odprowadzamy z Basią mamę do domu, a sami ruszamy dłuuugim i ostrym podjazdem do Popowa Sałęckiego.
Tam Basia stwierdza, że coś jej w rowerze skrzypi, więc robię rundkę.
Wystarczy nieco WD-40 w jedną śrubkę i jest ok...ale, ale.
Siodełko się rusza... :(((
Kto zna historię siodełek Basi wie, że w ciągu kilku lat zepsuło się jej lub wymieniła ich z 7 sztuk :))).
Próbuję dokręcić, ale okazuje się, że na śrubie jest zerwany gwint, więc nie pozostaje nic innego, jak zawrócić do domu.
Dziś na szczęście tylko śruba, ale to kolejny epizod w tej historii.
Siodełka u Basi padają jak muchy :))).
Daję Basi swoje własne, na którym śmiga jak koks, a sam wracam na bujającym się siodełku Basi.

Dystans nie powalił, bo nieco ponad 11 km, ale tak naprawdę nastawiamy się bardziej na Suwalszczyznę, a dziś tak przy okazji, bo okolice Mrągowa specjalnie interesujące nie są.
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 254 (kcal)
Trasa: Mrągowo - Popowo Sałęckie - Mrągowo.
Tym razem nasz wyjazd z Basią jest dość nietypowy. Pakujemy w Szczecinie rowery na samochód i ruszamy w trasę liczącą 560 km. W Polsce jej przejechanie zajmuje od 8-9 godzin (w tym czasie zwykle dojeżdżam ze Szczecina do Strasbourga we Francji).
Dojeżdżamy do Mrągowa, skąd po 3 dniach ruszymy pod Augustów, gdzie mamy zaklepaną agroturystykę.
Chcę pokazać Basi okolice, po których kręciliśmy się z Markiem z sakwami na "dzikiej" (jak dla mnie;)) wyprawie w 2008 roku.
W upalne południe wsiadamy w Mrągowie na rowery i zabieramy mamę, która chce podjechać na pobliski cmentarz.
Dystans krótki, bo mama już dawno nie jeździła, a wyszło równo 6 km.
Odprowadzamy z Basią mamę do domu, a sami ruszamy dłuuugim i ostrym podjazdem do Popowa Sałęckiego.
Tam Basia stwierdza, że coś jej w rowerze skrzypi, więc robię rundkę.
Wystarczy nieco WD-40 w jedną śrubkę i jest ok...ale, ale.
Siodełko się rusza... :(((
Kto zna historię siodełek Basi wie, że w ciągu kilku lat zepsuło się jej lub wymieniła ich z 7 sztuk :))).
Próbuję dokręcić, ale okazuje się, że na śrubie jest zerwany gwint, więc nie pozostaje nic innego, jak zawrócić do domu.
Dziś na szczęście tylko śruba, ale to kolejny epizod w tej historii.
Siodełka u Basi padają jak muchy :))).
Daję Basi swoje własne, na którym śmiga jak koks, a sam wracam na bujającym się siodełku Basi.
Dystans nie powalił, bo nieco ponad 11 km, ale tak naprawdę nastawiamy się bardziej na Suwalszczyznę, a dziś tak przy okazji, bo okolice Mrągowa specjalnie interesujące nie są.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
11.35 km (0.00 km teren), czas: 00:48 h, avg:14.19 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 254 (kcal)
























