- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Wypadziki do Niemiec
Dystans całkowity: | 23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%) |
Czas w ruchu: | 1225:30 |
Średnia prędkość: | 19.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma podjazdów: | 13 m |
Suma kalorii: | 480913 kcal |
Liczba aktywności: | 310 |
Średnio na aktywność: | 76.43 km i 4h 02m |
Więcej statystyk |
Z Gadzikiem na jabłka do Rzeszy.
Środa, 3 października 2012 | dodano: 03.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Reparacji wojennych wobec Rzeszy ciąg dalszy i znów popołudniowy, spacerowy kurs po jabłka w szczere niemieckie pole, tym razem z Jarkiem "Gadzikiem" trasą prawie sklonowaną z ostatniego najazdu z Bronikiem.
Ostatniego?
Hm, toż to było we wrześniu, ale ten czas dostał kopa ;).
Rzekłbym, "tradycyjnie" kurs pod wiatr przez Warzymice i Warnik do Ladenthin i buszowanie w poszukiwaniu jabłek w okolicznych krzaczorach.
Ależ jesień mamy piękną, piękniejszą niż lato!
Zmachany rower Jarka, mój się jakoś trzyma jeszcze na kołach.
Może nie są najpiękniejsze, ale za to jak smakują!
Unijni urzędnicy podcięliby sobie żyły, gdyby dowiedzieli się, że to odmiana bez modyfikacji genetycznych!
Napełniwszy sakwy owocowym dobrem, przez Schwennenz, Bobolin, Warnik i znów Warzymice wróciliśmy do Szczecina.
W garażu Jarka dostałem od niego...kolejne siodełko skórzane dla Basi, TO JUŻ TRZECIE OD GADZIKA, A BASI SZÓSTE !!!
Jarek twierdzi, że mu niepotrzebne ;).
To na razie pójdzie na zapas, bo ostatnio kupiłem jej holenderskiego "Leppera", ale jak dają, to czemu miałbym nie brać?
Zakładam, że przynajmniej przez jakiś czas będzie ten "Lepper" odpowiedni:))).
"Gadzikowi" dziękujemy po raz kolejny ;).
Wieczorkiem szybki kurs do Lidla ku pokrzepieniu ciała i ducha ;).
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 805 (kcal)
Ostatniego?
Hm, toż to było we wrześniu, ale ten czas dostał kopa ;).
Rzekłbym, "tradycyjnie" kurs pod wiatr przez Warzymice i Warnik do Ladenthin i buszowanie w poszukiwaniu jabłek w okolicznych krzaczorach.
Ależ jesień mamy piękną, piękniejszą niż lato!
Zmachany rower Jarka, mój się jakoś trzyma jeszcze na kołach.
Może nie są najpiękniejsze, ale za to jak smakują!
Unijni urzędnicy podcięliby sobie żyły, gdyby dowiedzieli się, że to odmiana bez modyfikacji genetycznych!
Napełniwszy sakwy owocowym dobrem, przez Schwennenz, Bobolin, Warnik i znów Warzymice wróciliśmy do Szczecina.
W garażu Jarka dostałem od niego...kolejne siodełko skórzane dla Basi, TO JUŻ TRZECIE OD GADZIKA, A BASI SZÓSTE !!!
Jarek twierdzi, że mu niepotrzebne ;).
To na razie pójdzie na zapas, bo ostatnio kupiłem jej holenderskiego "Leppera", ale jak dają, to czemu miałbym nie brać?
Zakładam, że przynajmniej przez jakiś czas będzie ten "Lepper" odpowiedni:))).
"Gadzikowi" dziękujemy po raz kolejny ;).
Siodełko dla Basi nr 6. Na razie zapasowe :).© Misiacz
Wieczorkiem szybki kurs do Lidla ku pokrzepieniu ciała i ducha ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
41.62 km (3.00 km teren), czas: 02:03 h, avg:20.30 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 805 (kcal)
Z Bronikiem na jabłka do Rzeszy.
Niedziela, 30 września 2012 | dodano: 30.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Dziś zgadałem się z Piotrkiem "Bronikiem" na spacerowy wyjazd, by w ramach odwetu za wojnę złupić Niemcy z jabłek :).
Najpierw jednak dokładnie obejrzałem nowego skórzanego "Brooksa", którego za okazyjną cenę kupił do Michussa.
Początkowo sam chciałem je kupić, ale troszkę zniechęciło mnie dziwne wycięcie w środku siodła i przekazałem kontakt Piotrkowi.
Choć sam mam wygodne siodełko, po obejrzeniu nieco żałuję, że jednak się nie zdecydowałem, ale niech mu się dobrze jeździ :).
Po drodze zajechaliśmy do Lidla, gdzie Piotrek zrobił zakupy, a w tym czasie ja wdałem się w pogawędkę na temat rowerów z małżeństwem ładującym zakupy do samochodu (skąd u mnie taka "towarzyskość" ostatnio, to pojąć tego nie mogę;)).
Przez Warnik, pod ostry wiatr dojechaliśmy do Ladenthin, gdzie zatrzymaliśmy się przy głazie na popasik.
Kręcąc się po okolicy znaleźliśmy w polu jabłoń i gruszę, z których w ramach reparacji wojennych nabrałem do sakwy owoców :).
Jadąc w kierunku Schwennenz zauważyliśmy niesamowite marnotrawstwo - w zagrodzie leżało pod drzewem mnóstwo pięknych jabłek.
Parę z nich, które wytoczyły się w pobliże drogi wzięliśmy na spróbowanie i okazały się pyszne.
Szkoda, że zgniją, bo widać, że nikt ich nie ma zamiaru zbierać, ale i ja też nie mam zamiaru komuś włazić przez płot.
Zresztą, przy drogach jest tyle jabłoni, że zawsze można znaleźć coś dla siebie.
Od Schwennenz ten sam ostry wiatr mieliśmy już w plecy, więc pod górkę rowerki wtoczyły się szybko, a na zjeździe do Warzymic bez problemu osiągaliśmy 40 km/h.
Teraz z kolei ja zrobiłem zakupy w Lidlu, Piotrek odprowadził mnie pod garaż i tyle ;).
Fajna przejażdżka, fajna pogoda i super słońce!
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
Najpierw jednak dokładnie obejrzałem nowego skórzanego "Brooksa", którego za okazyjną cenę kupił do Michussa.
Początkowo sam chciałem je kupić, ale troszkę zniechęciło mnie dziwne wycięcie w środku siodła i przekazałem kontakt Piotrkowi.
Choć sam mam wygodne siodełko, po obejrzeniu nieco żałuję, że jednak się nie zdecydowałem, ale niech mu się dobrze jeździ :).
Po drodze zajechaliśmy do Lidla, gdzie Piotrek zrobił zakupy, a w tym czasie ja wdałem się w pogawędkę na temat rowerów z małżeństwem ładującym zakupy do samochodu (skąd u mnie taka "towarzyskość" ostatnio, to pojąć tego nie mogę;)).
Przez Warnik, pod ostry wiatr dojechaliśmy do Ladenthin, gdzie zatrzymaliśmy się przy głazie na popasik.
Kręcąc się po okolicy znaleźliśmy w polu jabłoń i gruszę, z których w ramach reparacji wojennych nabrałem do sakwy owoców :).
Jadąc w kierunku Schwennenz zauważyliśmy niesamowite marnotrawstwo - w zagrodzie leżało pod drzewem mnóstwo pięknych jabłek.
Parę z nich, które wytoczyły się w pobliże drogi wzięliśmy na spróbowanie i okazały się pyszne.
Szkoda, że zgniją, bo widać, że nikt ich nie ma zamiaru zbierać, ale i ja też nie mam zamiaru komuś włazić przez płot.
Zresztą, przy drogach jest tyle jabłoni, że zawsze można znaleźć coś dla siebie.
Od Schwennenz ten sam ostry wiatr mieliśmy już w plecy, więc pod górkę rowerki wtoczyły się szybko, a na zjeździe do Warzymic bez problemu osiągaliśmy 40 km/h.
Teraz z kolei ja zrobiłem zakupy w Lidlu, Piotrek odprowadził mnie pod garaż i tyle ;).
Fajna przejażdżka, fajna pogoda i super słońce!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
40.54 km (1.00 km teren), czas: 02:18 h, avg:17.63 km/h,
prędkość maks: 41.60 km/hTemperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
Dzień 3. Powrót w klimacie "Największej Rowerowej Laby".
Niedziela, 16 września 2012 | dodano: 17.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W niedzielny poranek wstajemy każdy jak popadnie. Ja podnoszę się o 7:30, niektórzy wstali już wcześniej, niektórzy jeszcze śpią.
Nie zamierzam się spieszyć. Ktoś zadaje mi pytanie, o której jest planowany wyjazd.
Wyjazd nie ma dziś harmonogramu, wyjedziemy, gdy każdy w spokoju się ogarnie, bezstresowo.
Montuję u siebie siodełko przywiezione przez Piotrka, swojego "Favorita" odstępuję Basi, a Pani Dorocie oddaję jej siodełko - dzięki!
Około 10:40 wszyscy są już wykąpani, najedzeni, wyekwipowani i gotowi do drogi. Nikt się jednak nie spina, ucinamy sobie jeszcze pogawędkę z Panią Dorotą, robimy zdjęcia i dopiero startujemy.
Chcę pokazać wszystkim jeszcze kamień leśniczego, który oglądaliśmy wczoraj z Basią.
Mówię jadącemu na początku Piotrkowi, żeby zaraz za Piaskiem, po jakichś 500 metrach skręcił w lewo w las, jest tam jedna jedyna droga. Przytaknął i przycisnął.
Aż się obraz na zdjęciu rozmazał :))).
Pojechał.
Do przodu.
Tak pognał, że nawet nie zerknął w lewo :).
Informacja wyparowała, a Piotrek nie reagował na nasze trąbki i krzyki :))).
Basia powoli toczyła się dalej, bo ma problem z górkami, a kamień i tak już widziała, Artur pognał na 17:00 do pracy, a reszta pojechała obejrzeć głaz.
Po pokonaniu podjazdu do Raduni skręcamy w lewo, ostrym zjazdem do Zatoni Dolnej w Dolinę Miłości.
Po drodze jednak Krzysiek "Monter" organizuje nam nieodzowny "skrót" :))).
Z tym skrótem to lekki żarcik, my tylko podprowadzamy rowery stromą drogą na punkt widokowy :).
Nie przejeżdżamy nawet 10 km i pojawiają się pierwsze syndromy laby.
Popasik jest milutki i niekrótki :).
Widoczek z górki.
Upasieni i napojeni, bijąc rekordy prędkości turlamy się do Zatoni Dolnej, gdzie Adrian, wyczyniając na zjeździe z górki harce na rowerze o mało co nie strąca Basi, niewiele brakuje do zderzenia:///.
Wreszcie dostajemy się na malowniczą szutrówkę biegnącą wzdłuż Odry, gdzie przy słupie granicznym robimy sobie zdjęcie.
Pirat na pierwszym planie :).
A tu mi z kolei w kadr wjeżdża :))).
Ścieżka w Dolinie Miłości i miłośnik.
W Krajniku Dolnym co niektórzy robią zakupy i wjeżdżamy do Niemiec.
Oczywiście w Schwedt mamy kolejny popas, siedzimy na nabrzeżu, popijamy izotoniki, dziewczyny jedzą lody, siedzimy, siedzimy, gadamy, gadamy...i nikomu nie chce się ruszać :).
Ruszyć jednak trzeba i toczymy się najpierw szutrówką, gdzie Adrian podejmuje drugą próbę zamachu na Basię, ponownie zakończoną niepowodzeniem :).
Jadąc - dziś lekko i szybko, bo z dużym wiatrem w plecy - mimo wszystko myślimy o kolejnym popasie - w wiacie w miejscowości Friedrichsthal, zwanej "Komm hier !!!" dzięki bojowemu okrzykowi Baśki "Rudzielca" tamże zawsze przez nią wydawanemu :).
I znów jemy, pijemy, siedzimy, siedzimy, gadamy, gadamy...i nikomu nie chce się ruszać :).
Ogarnia nas senność i chęć poleżenia.
Wreszcie "Jaszek" rzuca:
- Idziemy jechać poleżeć ! :)))
Przed nami 7 km trasy po wale, z wiatrem, asfaltową ścieżką, a na jej końcu czeka na nas wiata-wieża, gdzie uwalamy się pokotem.
Widok jak na pobojowisku, każdy zasypia, gdzie popadnie, ja pożyczam od Piotrka matę i znikam na krótką drzemkę w wieży.
Na trawie widać 6 ciał :).
Dwa jeszcze stoją :).
Marek stwierdza, że "idziemy na rekord" w lenistwie :).
Kiedy mówię, że następny popas za 5 km w Mescherin, słyszę od "Montera":
- Misiacz, chcesz nas zabić? Przecież za 300 metrów jest bar! :)))
No, w barze to się nie zatrzymujemy już, ale w Mescherin to i owszem, aby pożegnać naszego zamachowca, Adriana, który tu skręca na Gryfino, a my wtaczamy się do Staffelde.
Tu nie dojeżdżamy tradycyjnie do głównej drogi, ale do Polski, jedynym przejezdnym chyba jeszcze odcinkiem "Szlaku Bielika" (a to dlatego, że jest asfaltowy).
Mija parę kilometrów i w Pargowie...robimy sobie popas, w trakcie którego snujemy plany kolejnych wypadów.
Najciekawszy jest plan "Objechania Zalewu tylko przez Niemcy :)))", co jak każdy wie, jest niewykonalne, bo Zalew leży częściowo w Polsce, ale plan ma tę zaletę, że umożliwia "postoje izotoniczne" :).
Podnosimy się i ruszamy na Kamieniec i Moczyły...gdzie robimy przerwę :))).
Ponownie ruszamy i dojeżdżamy do Kołbaskowa, gdzie dołączamy do drogi głównej, pełnej samochodów.
Na szczęście droga ma 1,5 pasa i da się to w miarę spokojnie przejechać.
Docieramy do Szczecina, gdzie każdy rozjeżdża się w swoją stronę.
To był wspaniały, wesoły i mimo pierwszego wietrznego dnia, pełen odpoczynku wyjazd.
Dziękuję wszystkim i dziękuję miłym gospodarzom z leśniczówki w Piasku.
Wszystkie zdjęcia z wyprawy i z biesiady znajdują się TUTAJ (KLIK)
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1517 (kcal)
Nie zamierzam się spieszyć. Ktoś zadaje mi pytanie, o której jest planowany wyjazd.
Wyjazd nie ma dziś harmonogramu, wyjedziemy, gdy każdy w spokoju się ogarnie, bezstresowo.
Montuję u siebie siodełko przywiezione przez Piotrka, swojego "Favorita" odstępuję Basi, a Pani Dorocie oddaję jej siodełko - dzięki!
Około 10:40 wszyscy są już wykąpani, najedzeni, wyekwipowani i gotowi do drogi. Nikt się jednak nie spina, ucinamy sobie jeszcze pogawędkę z Panią Dorotą, robimy zdjęcia i dopiero startujemy.
Chcę pokazać wszystkim jeszcze kamień leśniczego, który oglądaliśmy wczoraj z Basią.
Mówię jadącemu na początku Piotrkowi, żeby zaraz za Piaskiem, po jakichś 500 metrach skręcił w lewo w las, jest tam jedna jedyna droga. Przytaknął i przycisnął.
Aż się obraz na zdjęciu rozmazał :))).
Pojechał.
Do przodu.
Tak pognał, że nawet nie zerknął w lewo :).
Informacja wyparowała, a Piotrek nie reagował na nasze trąbki i krzyki :))).
Basia powoli toczyła się dalej, bo ma problem z górkami, a kamień i tak już widziała, Artur pognał na 17:00 do pracy, a reszta pojechała obejrzeć głaz.
Po pokonaniu podjazdu do Raduni skręcamy w lewo, ostrym zjazdem do Zatoni Dolnej w Dolinę Miłości.
Po drodze jednak Krzysiek "Monter" organizuje nam nieodzowny "skrót" :))).
Z tym skrótem to lekki żarcik, my tylko podprowadzamy rowery stromą drogą na punkt widokowy :).
Nie przejeżdżamy nawet 10 km i pojawiają się pierwsze syndromy laby.
Popasik jest milutki i niekrótki :).
Widoczek z górki.
Upasieni i napojeni, bijąc rekordy prędkości turlamy się do Zatoni Dolnej, gdzie Adrian, wyczyniając na zjeździe z górki harce na rowerze o mało co nie strąca Basi, niewiele brakuje do zderzenia:///.
Wreszcie dostajemy się na malowniczą szutrówkę biegnącą wzdłuż Odry, gdzie przy słupie granicznym robimy sobie zdjęcie.
Pirat na pierwszym planie :).
A tu mi z kolei w kadr wjeżdża :))).
Ścieżka w Dolinie Miłości i miłośnik.
W Krajniku Dolnym co niektórzy robią zakupy i wjeżdżamy do Niemiec.
Oczywiście w Schwedt mamy kolejny popas, siedzimy na nabrzeżu, popijamy izotoniki, dziewczyny jedzą lody, siedzimy, siedzimy, gadamy, gadamy...i nikomu nie chce się ruszać :).
Ruszyć jednak trzeba i toczymy się najpierw szutrówką, gdzie Adrian podejmuje drugą próbę zamachu na Basię, ponownie zakończoną niepowodzeniem :).
Jadąc - dziś lekko i szybko, bo z dużym wiatrem w plecy - mimo wszystko myślimy o kolejnym popasie - w wiacie w miejscowości Friedrichsthal, zwanej "Komm hier !!!" dzięki bojowemu okrzykowi Baśki "Rudzielca" tamże zawsze przez nią wydawanemu :).
I znów jemy, pijemy, siedzimy, siedzimy, gadamy, gadamy...i nikomu nie chce się ruszać :).
Ogarnia nas senność i chęć poleżenia.
Wreszcie "Jaszek" rzuca:
- Idziemy jechać poleżeć ! :)))
Przed nami 7 km trasy po wale, z wiatrem, asfaltową ścieżką, a na jej końcu czeka na nas wiata-wieża, gdzie uwalamy się pokotem.
Widok jak na pobojowisku, każdy zasypia, gdzie popadnie, ja pożyczam od Piotrka matę i znikam na krótką drzemkę w wieży.
Na trawie widać 6 ciał :).
Dwa jeszcze stoją :).
Marek stwierdza, że "idziemy na rekord" w lenistwie :).
Kiedy mówię, że następny popas za 5 km w Mescherin, słyszę od "Montera":
- Misiacz, chcesz nas zabić? Przecież za 300 metrów jest bar! :)))
No, w barze to się nie zatrzymujemy już, ale w Mescherin to i owszem, aby pożegnać naszego zamachowca, Adriana, który tu skręca na Gryfino, a my wtaczamy się do Staffelde.
Tu nie dojeżdżamy tradycyjnie do głównej drogi, ale do Polski, jedynym przejezdnym chyba jeszcze odcinkiem "Szlaku Bielika" (a to dlatego, że jest asfaltowy).
Mija parę kilometrów i w Pargowie...robimy sobie popas, w trakcie którego snujemy plany kolejnych wypadów.
Najciekawszy jest plan "Objechania Zalewu tylko przez Niemcy :)))", co jak każdy wie, jest niewykonalne, bo Zalew leży częściowo w Polsce, ale plan ma tę zaletę, że umożliwia "postoje izotoniczne" :).
Podnosimy się i ruszamy na Kamieniec i Moczyły...gdzie robimy przerwę :))).
Ponownie ruszamy i dojeżdżamy do Kołbaskowa, gdzie dołączamy do drogi głównej, pełnej samochodów.
Na szczęście droga ma 1,5 pasa i da się to w miarę spokojnie przejechać.
Docieramy do Szczecina, gdzie każdy rozjeżdża się w swoją stronę.
To był wspaniały, wesoły i mimo pierwszego wietrznego dnia, pełen odpoczynku wyjazd.
Dziękuję wszystkim i dziękuję miłym gospodarzom z leśniczówki w Piasku.
Wszystkie zdjęcia z wyprawy i z biesiady znajdują się TUTAJ (KLIK)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
71.81 km (5.00 km teren), czas: 03:54 h, avg:18.41 km/h,
prędkość maks: 52.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1517 (kcal)
Dzień 2. Piasek, Cedyński Park Krajobrazowy i okolice.
Sobota, 15 września 2012 | dodano: 17.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Jak to miło obudzić się w weekend ze świadomością, że otaczają nas lasy, a na dole czeka rowerek, żeby powieźć nas na kolejną wycieczkę.
Patrzę za okno, na podwórku trawę wcina jeleń. Super!
Basia się kąpie, a ja zabieram się za sekcję popękanego siodełka (dziś, dzięki uprzejmości Pani Doroty, Basia będzie mogła zwiedzać okolicę na siodełku pożyczonym z jej roweru).
Demontuję ocalałe sprężyny, które zamierzam wykorzystać przy remoncie leżącego na półce starszego modelu siodełka "Ukraina".
Obok leży pęknięta sprężyna i piękna skóra poszycia, z którą nie wiem, co zrobić.
Żal wywalić (następnego dnia dam ją Adrianowi, to majsterkowicz i coś wykombinuje i bardzo dobrze).
Jemy śniadanko, pakujemy sakwy i ruszamy obejrzeć kamień upamiętniający tragiczny w skutkach wypadek przedwojennego leśniczego z Piasku, zresztą odkopany i odrestaurowany przez Pana Zbigniewa. Podobno wraz z synem wyciągali ten kamień traktorem przez kilka godzin!
Teraz stoi on pod pięknym dębem.
Zawracamy i jedziemy na południe w kierunku granicy w Hohensaaten, jako że w planach mamy (hehe, w planach) ponowne zawitanie do uzdrowiska Bad Freienwalde.
W Piasku zatrzymujemy się na zdjęcie, stary kanał Odry w tym świetle prezentuje się rewelacyjnie.
Drogą idzie grupka dzieci z opiekunką, każde z nich taszczy worek na śmieci.
Mieszkańcy Piasku co jakiś czas skrzykują się na sprzątanie wsi i okolic i kończą to spotkaniem i poczęstunkiem.
Ciekawa miejscowość.
Wyjeżdżamy z niej i po pewnym czasie skręcamy na Bielinek, do którego jedziemy piękną, spokojną drogą przez las.
Kiedy dojeżdżamy w okolice Rezerwatu Bielinek, nie możemy powstrzymać się od robienia jednej fotki za drugą (a ja teraz nie mogę oprzeć się ich wklejeniu :))).
Rowerek czeka...a my "focimy" dalej.
Z Bielinka w stronę Cedyni wspinamy się naprawdę długim i katorżniczym podjazdem, ja jakoś się wtaczam, Basia co jakiś czas próbuje złapać oddech.
Na szczęście nagrodą jest kilkukilometrowy zjazd!
Tuż przed wjazdem do Cedyni znajduje się sklep budowlany Państwa Bogdanowiczów, do którego zajeżdżamy za radą Pani Doroty, bowiem nie jest to tylko zwykły sklep.
Znajduje się tam kolekcja długopisów Pani Doroty (klik).
Pan Zbigniew siedzi przy wejściu i udaje, że nas nie zna, choć wczoraj oprowadzał nas po leśniczówce i dopiero za chwilę zorientujemy się, co to za figlarz :))).
Zapomnieliśmy podać hasła zdradzonego nam przez Panią Dorotę (którego nie podam tu), inaczej wstępu nie ma, hehe.
Kto zawita do leśniczówki, będzie miał okazję przekonać się, o co chodzi :))).
Biorę aparat i ... szok !!!
To tylko część zbiorów, reszta czeka w ogromnym kartonie na skatalogowanie i zawieszenie pod sufitem.
Ciekawostką był np. długopis z odtwarzaczem mp3 i słuchawkami czy w formie strzykawki.
Ponieważ jesteśmy z grona wtajemniczonych, zwiedzamy jeszcze ogród, gdzie znajduje się kolekcja metalowych garnków.
Uważny obserwator zapewne dostrzeże Basię chowającą się za krzakiem :))).
Garnków co jakiś czas ubywa, bo w płot, za którym się ona znajduje, co jakiś czas wjeżdżają wariaci drogowi w pędzących samochodach, mimo, że to już miejscowość. Każdy taki incydent kończy się demolką ogrodzenia i zbiorów (przypada ok. 30 garnków na jednego drogowego debila)
Najwyraźniej lokalne władze nie wiedzą (nie chcą? nie potrafią?) jak ten problem rozwiązać.
Wdajemy się w filozoficzną dysputę z gospodarzem, a potem ruszamy w kierunku Osinowa Dolnego.
Za Cedynią prowokacyjnie spadło na nas kilka kropli deszczu, niepotrzebnie się chowamy, bo była to tylko "wersja demo" :).
W Osinowie robię zakupy na wieczornego grilla z jadącą już ze Szczecina w naszym kierunku ekipą.
Najważniejsze zakupy jednak zrobimy tuż za granicą, w Hochensaaten, w sklepie pod nazwą "Getraenke Shop" :))).
Obładowani "Frankfurterem" zawracamy do Polski, bowiem już wcześniej zapadła decyzja, że nie jedziemy do Bad Freienwalde - Basię od żelowego siodełka boli zadek, przyzwyczajony do komfortu jeżdżenia na skórze :))).
Inna sprawa to wściekły wiatr, który nie przestaje wiać również i dziś oraz nadciągająca od Szczecina ekipa (chcieliśmy być na miejscu, gdy przyjadą).
Wycieczka dzisiejsza mimo zmiany planów jest i tak ciekawa, bowiem w drodze powrotnej zatrzymujemy się w "Rezerwacie Wrzosowiska Cedyńskie" (klik).
Te zdjęcia zrobiła Basia.
Czas wracać do leśniczówki, bowiem rowerowa drużyna jest coraz bliżej.
Ponownie wspinamy się na wzgórze za Lubiechowem i dojeżdżamy do Piasku.
Po pewnym czasie docierają pojedynczo znajomi rowerzyści - peleton rozciągnął się na długim zjeździe.
Zrzucają sakwy i jadą do lokalnego sklepiku po zapatrzenie na wieczór :).
Część zamieszkała w pokojach, a część rozbiła namioty na doskonale utrzymanym polu.
Nadchodzi wieczór i można zasiąść do biesiady.
Dziękujemy Pani Dorocie i jej pracownikowi za przygotowanie drewna na ognisko i dostawę węgla na grilla.
Biesiada trwa do północy, ale ja ulatniam się wcześniej "po angielsku", jakiś nietypowo zmęczony się czułem :).
Wszystkie zdjęcia z wyprawy i z biesiady znajdują się TUTAJ (KLIK)
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 997 (kcal)
Patrzę za okno, na podwórku trawę wcina jeleń. Super!
Basia się kąpie, a ja zabieram się za sekcję popękanego siodełka (dziś, dzięki uprzejmości Pani Doroty, Basia będzie mogła zwiedzać okolicę na siodełku pożyczonym z jej roweru).
Demontuję ocalałe sprężyny, które zamierzam wykorzystać przy remoncie leżącego na półce starszego modelu siodełka "Ukraina".
Obok leży pęknięta sprężyna i piękna skóra poszycia, z którą nie wiem, co zrobić.
Żal wywalić (następnego dnia dam ją Adrianowi, to majsterkowicz i coś wykombinuje i bardzo dobrze).
Jemy śniadanko, pakujemy sakwy i ruszamy obejrzeć kamień upamiętniający tragiczny w skutkach wypadek przedwojennego leśniczego z Piasku, zresztą odkopany i odrestaurowany przez Pana Zbigniewa. Podobno wraz z synem wyciągali ten kamień traktorem przez kilka godzin!
Teraz stoi on pod pięknym dębem.
Zawracamy i jedziemy na południe w kierunku granicy w Hohensaaten, jako że w planach mamy (hehe, w planach) ponowne zawitanie do uzdrowiska Bad Freienwalde.
W Piasku zatrzymujemy się na zdjęcie, stary kanał Odry w tym świetle prezentuje się rewelacyjnie.
Drogą idzie grupka dzieci z opiekunką, każde z nich taszczy worek na śmieci.
Mieszkańcy Piasku co jakiś czas skrzykują się na sprzątanie wsi i okolic i kończą to spotkaniem i poczęstunkiem.
Ciekawa miejscowość.
Wyjeżdżamy z niej i po pewnym czasie skręcamy na Bielinek, do którego jedziemy piękną, spokojną drogą przez las.
Kiedy dojeżdżamy w okolice Rezerwatu Bielinek, nie możemy powstrzymać się od robienia jednej fotki za drugą (a ja teraz nie mogę oprzeć się ich wklejeniu :))).
Rowerek czeka...a my "focimy" dalej.
Z Bielinka w stronę Cedyni wspinamy się naprawdę długim i katorżniczym podjazdem, ja jakoś się wtaczam, Basia co jakiś czas próbuje złapać oddech.
Na szczęście nagrodą jest kilkukilometrowy zjazd!
Tuż przed wjazdem do Cedyni znajduje się sklep budowlany Państwa Bogdanowiczów, do którego zajeżdżamy za radą Pani Doroty, bowiem nie jest to tylko zwykły sklep.
Znajduje się tam kolekcja długopisów Pani Doroty (klik).
Pan Zbigniew siedzi przy wejściu i udaje, że nas nie zna, choć wczoraj oprowadzał nas po leśniczówce i dopiero za chwilę zorientujemy się, co to za figlarz :))).
Zapomnieliśmy podać hasła zdradzonego nam przez Panią Dorotę (którego nie podam tu), inaczej wstępu nie ma, hehe.
Kto zawita do leśniczówki, będzie miał okazję przekonać się, o co chodzi :))).
Biorę aparat i ... szok !!!
To tylko część zbiorów, reszta czeka w ogromnym kartonie na skatalogowanie i zawieszenie pod sufitem.
Ciekawostką był np. długopis z odtwarzaczem mp3 i słuchawkami czy w formie strzykawki.
Ponieważ jesteśmy z grona wtajemniczonych, zwiedzamy jeszcze ogród, gdzie znajduje się kolekcja metalowych garnków.
Uważny obserwator zapewne dostrzeże Basię chowającą się za krzakiem :))).
Garnków co jakiś czas ubywa, bo w płot, za którym się ona znajduje, co jakiś czas wjeżdżają wariaci drogowi w pędzących samochodach, mimo, że to już miejscowość. Każdy taki incydent kończy się demolką ogrodzenia i zbiorów (przypada ok. 30 garnków na jednego drogowego debila)
Najwyraźniej lokalne władze nie wiedzą (nie chcą? nie potrafią?) jak ten problem rozwiązać.
Wdajemy się w filozoficzną dysputę z gospodarzem, a potem ruszamy w kierunku Osinowa Dolnego.
Za Cedynią prowokacyjnie spadło na nas kilka kropli deszczu, niepotrzebnie się chowamy, bo była to tylko "wersja demo" :).
W Osinowie robię zakupy na wieczornego grilla z jadącą już ze Szczecina w naszym kierunku ekipą.
Najważniejsze zakupy jednak zrobimy tuż za granicą, w Hochensaaten, w sklepie pod nazwą "Getraenke Shop" :))).
Obładowani "Frankfurterem" zawracamy do Polski, bowiem już wcześniej zapadła decyzja, że nie jedziemy do Bad Freienwalde - Basię od żelowego siodełka boli zadek, przyzwyczajony do komfortu jeżdżenia na skórze :))).
Inna sprawa to wściekły wiatr, który nie przestaje wiać również i dziś oraz nadciągająca od Szczecina ekipa (chcieliśmy być na miejscu, gdy przyjadą).
Wycieczka dzisiejsza mimo zmiany planów jest i tak ciekawa, bowiem w drodze powrotnej zatrzymujemy się w "Rezerwacie Wrzosowiska Cedyńskie" (klik).
Te zdjęcia zrobiła Basia.
Czas wracać do leśniczówki, bowiem rowerowa drużyna jest coraz bliżej.
Ponownie wspinamy się na wzgórze za Lubiechowem i dojeżdżamy do Piasku.
Po pewnym czasie docierają pojedynczo znajomi rowerzyści - peleton rozciągnął się na długim zjeździe.
Zrzucają sakwy i jadą do lokalnego sklepiku po zapatrzenie na wieczór :).
Część zamieszkała w pokojach, a część rozbiła namioty na doskonale utrzymanym polu.
Nadchodzi wieczór i można zasiąść do biesiady.
Dziękujemy Pani Dorocie i jej pracownikowi za przygotowanie drewna na ognisko i dostawę węgla na grilla.
Biesiada trwa do północy, ale ja ulatniam się wcześniej "po angielsku", jakiś nietypowo zmęczony się czułem :).
Wszystkie zdjęcia z wyprawy i z biesiady znajdują się TUTAJ (KLIK)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
48.88 km (1.00 km teren), czas: 02:59 h, avg:16.38 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 997 (kcal)
Dzień 1. Blisko 70 km walki z wiatrem na trasie do Piasku.
Piątek, 14 września 2012 | dodano: 14.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Ostatnio byliśmy z Basią tak wykończeni pracą, że Basia w końcu rzuciła hasło: "Bierzemy urlop w piątek, wsiadamy na rowery i jedziemy do leśniczówki w Piasku".
Pomysł znakomity, ale ja do końca nie wiedziałem, jak rozwinie się u mnie sytuacja w pracy. Kiedy już z grubsza wiedziałem, że "się da", pomyślałem, że czemu by nie powtórzyć wyjazdu do Piasku w podobnym gronie, a nawet większym niż w ubiegłym roku.
Czym prędzej rozesłałem zapytania do znajomych, czy są chętni. Czasu było niewiele, trzeba było w końcu odpowiedzieć Pani Dorocie, ile chcemy miejsc, kto, gdzie, kiedy...itp., więc zrobiła się z tego mała ruletka logistyczna. Część zaproszonych nie przeczytała zaproszeń, część zrobiła to za późno, część w ogóle nie zareagowała, niektórzy (jak Małgosia "Rowerzystka") musieli w ostatniej chwili odwołać wyjazd.
Koniec końców, udało mi się skompletować na wyjazd następująca ekipę (10 osób).
1) Paweł "Misiacz"
2) Basia "Misiaczowa"
3) Marek "Emem"
4) Piotrek "Bronik"
5) Adrian "Gryf"
6) Baśka "Rudzielec"
7) Krzysiek "Monter"
8) Jacek "Jaszek"
9) Beata "Jaszkowa"
10) Artur "Arturrop"
Ponieważ tylko ja i Basia możemy wystartować w piątek, o godzinie 10:45 ruszamy na trasę.
Od początku było wiadomo, że pod względem fizycznym ten dzień do rekreacyjnych nie będzie należał.
Od samego początku wieje bardzo silny wiatr z południa, 8 m/s, czyli blisko 30 km/h, a jako, że jedziemy właśnie na południe, więc do samego końca będziemy się z nim zmagać. Często nasza prędkość nie przekracza 13 km/h!
Wicher jest tak silny, że po dopiero po ok. 2 godzinach docieramy do Staffelde, oddalonego zaledwie ok. 20 km od Szczecina!!!
Dobrze chociaż, że pogodna ładna, słoneczna.
Zjazd do Mescherin daje chwilę wytchnienia, podobnie jak jazda osłoniętą drzewami ścieżką do Gartz.
Kiedy wjeżdżamy na wystawiony na podmuchy wiatru wał nad rzeką łączący Staffelde z Freidrichsthal, jazda zamienia się w walkę.
Nie ma co kombinować, zakładamy słuchawki, włączamy energetyzującą muzę i trzeba pedałować.
Gapię się w koło i uparcie prę do przodu, a Basia, mimo, że schowana za mną, również bardzo odczuwa napór żywiołu.
Zmachani zatrzymujemy się na odpoczynek w wiacie we Friedrichsthal.
Jesteśmy w parku narodowym doliny dolnej Odry.
Naprawdę :).
Teraz czeka nas chwila wytchnienia prawie do Schwedt, bowiem trasa najpierw wiedzie przez las, a potem jest osłonięta drzewami, które nielują ataki wiatru.
W Schwedt zagłębiamy się w uliczki przdmieścia i w Netto zakupujemy "Berlinera" na wieczór, bułki i kilka opakowań serów do domu i ruszamy na poszukiwanie Turka i lahmacun - tzw. pizzy tureckiej.
G...znaleźliśmy, pewnie gdzieś bardziej w głębi jest lepsza jadłodajnia, ale my trafiamy do jakiegoś Asia-Imbiss, gdzie - jako danie uboczne - serwowany jest kebab w bułce.
Nie tego szukaliśmy.
Dobrze, że choć na mięchu nie oszukiwali tak jak w Szczecinie i tu było go niesamowicie dużo, ale jałowy smak tego czegoś również przypominał niektóre szczecińskie wynalazki...no cóż, głód zaspokoił no i miało to "żarło" tę "zaletę", że nie było drogie. Cena czyni cuda :).
Napasieni jak bąki, ruszamy zdobywać ostry podjazd za Krajnikiem Dolnym, a następnie kolejne, do Krajnika Górnego i Raduni. Kierowcy porąbani wyjątkowo, debilni i tak niebezpieczni, że znów zacząłem mieć alergię na rejestracje zaczynające się na ZGR, ale na szczęście jak widać przeżyliśmy, bo wpis się tworzy :).
Kiedy już prawie wspięliśmy się na najwyższy punkt naszej trasy, z tyłu słyszę głośny, suchy trzask.
Odwracam się, Basia staje.
Pękła jedna ze sprężyn w Basi siodełku i nie za bardzo nadaje się ono do jazdy. Od czego jednak plastikowe opaski zaciskowe typu "zip"?
Wydobywam jedną i jakoś mocuję elementy do kupy, żeby Basia mogła jakoś pokonać brakujące do celu 5 km.
Udaje się, choć u celu okazuje się, ze konstrukcja pod siodełkiem przypomina jakąś sieczkę :).
Jak zwykle serdecznie wita nas Pani Dorota i jej tata, pan Zbigniew.
Pasjonaci historii regionu, staroci i ludzie pozytywnie "zakręceni".
Lokujemy się w pokojach, robimy zakupy w miejscowym sklepiku i wracamy.
Dziś mamy zaszczyt bycia oprowadzanymi przez gospodarzy po wnętrzach starej leśniczówki. Zbiory i pomieszczenia robią wrażenie.
Basia, niczym Baśka Wołodyjowska - wali z ołowiu do wyimaginowanego Azji Tuchajbejowicza :))).
Potem podziwiamy rozrastające się zbiory staroci.
Ich skatalogowanie i posegregowanie wymaga niemałej pracy.
Dziękujemy za pokazanie nam ciekawostek i idziemy do pokoju, gdzie czeka na nas zakupiony w Schwedt "Berliner" i łóżeczka...
Jutro po południu dojedzie reszta naszej rowerowej bandy wraz z Piotrkiem "Bronikiem", który już spakował dodatkowe siodełko dla Basi :).
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1433 (kcal)
Pomysł znakomity, ale ja do końca nie wiedziałem, jak rozwinie się u mnie sytuacja w pracy. Kiedy już z grubsza wiedziałem, że "się da", pomyślałem, że czemu by nie powtórzyć wyjazdu do Piasku w podobnym gronie, a nawet większym niż w ubiegłym roku.
Czym prędzej rozesłałem zapytania do znajomych, czy są chętni. Czasu było niewiele, trzeba było w końcu odpowiedzieć Pani Dorocie, ile chcemy miejsc, kto, gdzie, kiedy...itp., więc zrobiła się z tego mała ruletka logistyczna. Część zaproszonych nie przeczytała zaproszeń, część zrobiła to za późno, część w ogóle nie zareagowała, niektórzy (jak Małgosia "Rowerzystka") musieli w ostatniej chwili odwołać wyjazd.
Koniec końców, udało mi się skompletować na wyjazd następująca ekipę (10 osób).
1) Paweł "Misiacz"
2) Basia "Misiaczowa"
3) Marek "Emem"
4) Piotrek "Bronik"
5) Adrian "Gryf"
6) Baśka "Rudzielec"
7) Krzysiek "Monter"
8) Jacek "Jaszek"
9) Beata "Jaszkowa"
10) Artur "Arturrop"
Ponieważ tylko ja i Basia możemy wystartować w piątek, o godzinie 10:45 ruszamy na trasę.
Od początku było wiadomo, że pod względem fizycznym ten dzień do rekreacyjnych nie będzie należał.
Od samego początku wieje bardzo silny wiatr z południa, 8 m/s, czyli blisko 30 km/h, a jako, że jedziemy właśnie na południe, więc do samego końca będziemy się z nim zmagać. Często nasza prędkość nie przekracza 13 km/h!
Wicher jest tak silny, że po dopiero po ok. 2 godzinach docieramy do Staffelde, oddalonego zaledwie ok. 20 km od Szczecina!!!
Dobrze chociaż, że pogodna ładna, słoneczna.
Zjazd do Mescherin daje chwilę wytchnienia, podobnie jak jazda osłoniętą drzewami ścieżką do Gartz.
Kiedy wjeżdżamy na wystawiony na podmuchy wiatru wał nad rzeką łączący Staffelde z Freidrichsthal, jazda zamienia się w walkę.
Nie ma co kombinować, zakładamy słuchawki, włączamy energetyzującą muzę i trzeba pedałować.
Gapię się w koło i uparcie prę do przodu, a Basia, mimo, że schowana za mną, również bardzo odczuwa napór żywiołu.
Zmachani zatrzymujemy się na odpoczynek w wiacie we Friedrichsthal.
Jesteśmy w parku narodowym doliny dolnej Odry.
Naprawdę :).
Teraz czeka nas chwila wytchnienia prawie do Schwedt, bowiem trasa najpierw wiedzie przez las, a potem jest osłonięta drzewami, które nielują ataki wiatru.
W Schwedt zagłębiamy się w uliczki przdmieścia i w Netto zakupujemy "Berlinera" na wieczór, bułki i kilka opakowań serów do domu i ruszamy na poszukiwanie Turka i lahmacun - tzw. pizzy tureckiej.
G...znaleźliśmy, pewnie gdzieś bardziej w głębi jest lepsza jadłodajnia, ale my trafiamy do jakiegoś Asia-Imbiss, gdzie - jako danie uboczne - serwowany jest kebab w bułce.
Nie tego szukaliśmy.
Dobrze, że choć na mięchu nie oszukiwali tak jak w Szczecinie i tu było go niesamowicie dużo, ale jałowy smak tego czegoś również przypominał niektóre szczecińskie wynalazki...no cóż, głód zaspokoił no i miało to "żarło" tę "zaletę", że nie było drogie. Cena czyni cuda :).
Napasieni jak bąki, ruszamy zdobywać ostry podjazd za Krajnikiem Dolnym, a następnie kolejne, do Krajnika Górnego i Raduni. Kierowcy porąbani wyjątkowo, debilni i tak niebezpieczni, że znów zacząłem mieć alergię na rejestracje zaczynające się na ZGR, ale na szczęście jak widać przeżyliśmy, bo wpis się tworzy :).
Kiedy już prawie wspięliśmy się na najwyższy punkt naszej trasy, z tyłu słyszę głośny, suchy trzask.
Odwracam się, Basia staje.
Pękła jedna ze sprężyn w Basi siodełku i nie za bardzo nadaje się ono do jazdy. Od czego jednak plastikowe opaski zaciskowe typu "zip"?
Wydobywam jedną i jakoś mocuję elementy do kupy, żeby Basia mogła jakoś pokonać brakujące do celu 5 km.
Udaje się, choć u celu okazuje się, ze konstrukcja pod siodełkiem przypomina jakąś sieczkę :).
Jak zwykle serdecznie wita nas Pani Dorota i jej tata, pan Zbigniew.
Pasjonaci historii regionu, staroci i ludzie pozytywnie "zakręceni".
Lokujemy się w pokojach, robimy zakupy w miejscowym sklepiku i wracamy.
Dziś mamy zaszczyt bycia oprowadzanymi przez gospodarzy po wnętrzach starej leśniczówki. Zbiory i pomieszczenia robią wrażenie.
Basia, niczym Baśka Wołodyjowska - wali z ołowiu do wyimaginowanego Azji Tuchajbejowicza :))).
Potem podziwiamy rozrastające się zbiory staroci.
Ich skatalogowanie i posegregowanie wymaga niemałej pracy.
Dziękujemy za pokazanie nam ciekawostek i idziemy do pokoju, gdzie czeka na nas zakupiony w Schwedt "Berliner" i łóżeczka...
Jutro po południu dojedzie reszta naszej rowerowej bandy wraz z Piotrkiem "Bronikiem", który już spakował dodatkowe siodełko dla Basi :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
71.25 km (0.00 km teren), czas: 04:39 h, avg:15.32 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1433 (kcal)
Kryptonim akcji: "Przygarnij Małgosię". Cel: Torgelow i Ueckermuende.
Niedziela, 9 września 2012 | dodano: 10.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kryptonim akcji jest dziełem dziwnego splotu okoliczności. W piątek Basia po pracy miała chęć na Nordic Walking, ale nie wiedziała, z kim iść.
W związku z tym przypomniałem jej, że na pewno chętna będzie Małgosia "Rowerzystka" i wysłałem do niej SMS-a z zapytaniem.
I co?
W związku z tym dziewczyny pojechały na wycieczkę rowerową :))).
Cykloza i tyle.
Tam Małgosia próbowała namówić Basię na niedzielną wycieczkę na 180 km przez Pasewalk i Prenzlau, którą organizowała wraz z ekipą rowerzystów.
Troszkę się wahaliśmy, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że ruszymy z Lubieszyna z całą ekipą, przejedziemy razem z 50 km, a w Pasewalku najwyżej się z Basią odłączymy i pojedziemy na Torgelow, jako że to dość spory dystans, a i region na północy wydaje nam się ciekawszy.
W Lubieszynie okazało się, że towarzystwo Małgosi zrezygnowało z tego wyjazdu i na starcie pozostała sama, ale ponieważ pojawiłem się z Basią (była nas razem trójka), wymyśliłem kryptonim "Przygarnij Małgosię" :))).
Muszę dodać, że wstawało nam się rano baaardzo ciężko, miałem wrażenie, jakbym do łóżka był przyklejony klejem "Kropelka", ale daliśmy radę i o 8:00 jesteśmy na starcie w Lubieszynie :). Jest jeszcze zimno, bo ok. 11 st.C.
Nasza trasa z grubsza przebiegała tak, choć pojawiło się nieco modyfikacji, ale nie chce mi się już na nowo "rzeźbić" mapki.
Jeszcze przed Bismark odbijamy w prawo, żeby przejechać naszą "brzózkową trasą", ładną ale pagórkowatą.
Od Pleowen kierujemy się na Boock.
W lesie koniecznie trzeba było wyjąć aparaty.
W Rothenklempenow zatrzymujemy się na popas w zabudowaniach dworskich, ale nie zrobiłem tam żadnej fotki, więc zamieszczam zdjęcie Małgosi.
Po strajku norweskich meteorologów z yr.no ich niezawodne dotąd prognozy zeszły na psy (pewnie odeszli specjaliści i został tylko głupi komputer) i zamiast zapowiadanego błękitnego nieba po niebie co rusz przewalają się jakieś chmury.
Dojeżdżamy do Koblentz, gdzie pokazuję dziewczynom cmentarz i mauzoleum rodziny von Eickstedt.
Na chwilę zawitamy jeszcze nad miejscowe jezioro.
Po dojechaniu do Krugsdorf czujemy chęć na jakiś dobry niemiecki izotonik, jednak "b-imbiss-ik" nad jeziorem jest zamknięty na głucho i pozostaje nam popijanie z bidonów i podziwianie jeziorka, nad którym rozgrywają się chyba jakieś zawody zdalnie sterowanych modeli wodnosamolotów.
Może uważny obserwator wypatrzy jakiś na niebie, ale ja nic nie widzę ;).
Potem dojeżdżamy do jednej z naszych ulubionych ścieżek, która wiedzie od Pasewalku do Torgelow.
Jesień pędzi do nas ile sił, jak widać.
Tego zdjęcia miało nie być :).
A to nasza trasa do Torgelow.
W Torgelow prawie wszystko, jak to u Niemców w niedzielę, pozamykane na głucho.
Na brzegu rzeczki Uecker nadal kołysze się ta sama, co zawsze, replika łodzi słowiańskiej.
Okazuje się jednak, że nie wszystko jest zamknięte - na brzegu rzeki otwarty jest malutki Imbiss, do którego szybciutko podjeżdżamy.
"Opoje i Łasuchy" mają dla siebie wreszcie to co trzeba.
Czepialskim przypominam, że w Niemczech jest to najzupełniej legalne.
Za chwilę pod Imbiss podjeżdża pięknie odrestaurowana "Jawa", czego już nie można było powiedzieć o dosiadającym jej motocykliście :).
Dopijamy izotoniki i ruszamy w kierunku na Ferdinadschof i świetną trasą dojeżdżamy do Heinrichsruch.
Tam skręcamy na północ wąską asfaltówką, jedziemy przez chwilę główną drogą i zbliżamy się do Ueckermuende.
Po drodze kolejna, świetnie wymalowana przepompownia ścieków.
W Ueckermunde nie zamierzamy odpuścić kolejnej już wizyty u Turka w "Uecker 66", gdzie zamawiamy przepyszny lahmacum i cośtamcośtam...
Po posiłku ja uczę Turka polskich liczebników, on zaś uczy mnie jak jest "dziękuję" i "do widzenia".
Tyle razy przejeżdżałem przez to piękne miasteczko, tyle zdjęć narobiłem, a mimo to kuszę się na kolejne.
Most zwodzony akurat jest podniesiony, to okazja, by uchwycić odpływający od nabrzeża bar piwny :))).
Przekraczamy rzekę Uecker i jedziemy na Belin.
Nowo budowana tam ścieżka rowerowa wciąż jest rozgrzebana, może to robi ta sama firma, która pierdzieli się u mnie na osiedlu od roku z budową kładki? :)))
W Warsin skręcamy w las. Tyle razy jechaliśmy tym pięknym odcinkiem, że teraz już nie robię fotek.
Przed Rieth ostatni raz zatrzymujemy się na "imbissowy" odpoczynek.
Wracamy po dawnej trasie kolejki wąskotorowej do Hintersee.
Przed Hintersee robię ostatnie zakupy i po niecałych 5 km wjeżdżamy do Polski w okolicach Dobieszczyna, gdzie zostajemy z Małgosią na kanapki, a Basia jak zwykle powoli toczy się dalej, czyli "podejmuje próbę ucieczki".
Po zjedzeniu kanapek Małgosia dostaje "ciągu" i wrzuca tempo 27-28 km/h i za Dobieszczynem próba ucieczki zostaje "skasowana" :).
A potem co?
Ulubiona bądź "ulubiona" prosta do Tanowa, krótki postój pod sklepem wśród lokalnego menelstwa i powoli dotaczamy się na Głębokie.
Po drodze Basia i Małgosia dostają po zjebce od naszych "Wszystkowiedzących" (Basia od kierowcy, Małgosia od pieszego), jak to należy u nas prawidłowo na rowerze jeździć.
Słusznie, bo już czułem się nieswojo i zbyt zrelaksowany :).
Fajnie, dobrze nareszcie być w domu :))).
A tak naprawdę to wyjazd znakomity, dystans słuszny, atmosfera i pogoda świetna i przez więkość czasu wiatr jak na zamówienie!
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3100 (kcal)
W związku z tym przypomniałem jej, że na pewno chętna będzie Małgosia "Rowerzystka" i wysłałem do niej SMS-a z zapytaniem.
I co?
W związku z tym dziewczyny pojechały na wycieczkę rowerową :))).
Cykloza i tyle.
Tam Małgosia próbowała namówić Basię na niedzielną wycieczkę na 180 km przez Pasewalk i Prenzlau, którą organizowała wraz z ekipą rowerzystów.
Troszkę się wahaliśmy, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że ruszymy z Lubieszyna z całą ekipą, przejedziemy razem z 50 km, a w Pasewalku najwyżej się z Basią odłączymy i pojedziemy na Torgelow, jako że to dość spory dystans, a i region na północy wydaje nam się ciekawszy.
W Lubieszynie okazało się, że towarzystwo Małgosi zrezygnowało z tego wyjazdu i na starcie pozostała sama, ale ponieważ pojawiłem się z Basią (była nas razem trójka), wymyśliłem kryptonim "Przygarnij Małgosię" :))).
Muszę dodać, że wstawało nam się rano baaardzo ciężko, miałem wrażenie, jakbym do łóżka był przyklejony klejem "Kropelka", ale daliśmy radę i o 8:00 jesteśmy na starcie w Lubieszynie :). Jest jeszcze zimno, bo ok. 11 st.C.
Nasza trasa z grubsza przebiegała tak, choć pojawiło się nieco modyfikacji, ale nie chce mi się już na nowo "rzeźbić" mapki.
Jeszcze przed Bismark odbijamy w prawo, żeby przejechać naszą "brzózkową trasą", ładną ale pagórkowatą.
Od Pleowen kierujemy się na Boock.
W lesie koniecznie trzeba było wyjąć aparaty.
W Rothenklempenow zatrzymujemy się na popas w zabudowaniach dworskich, ale nie zrobiłem tam żadnej fotki, więc zamieszczam zdjęcie Małgosi.
Po strajku norweskich meteorologów z yr.no ich niezawodne dotąd prognozy zeszły na psy (pewnie odeszli specjaliści i został tylko głupi komputer) i zamiast zapowiadanego błękitnego nieba po niebie co rusz przewalają się jakieś chmury.
Dojeżdżamy do Koblentz, gdzie pokazuję dziewczynom cmentarz i mauzoleum rodziny von Eickstedt.
Na chwilę zawitamy jeszcze nad miejscowe jezioro.
Po dojechaniu do Krugsdorf czujemy chęć na jakiś dobry niemiecki izotonik, jednak "b-imbiss-ik" nad jeziorem jest zamknięty na głucho i pozostaje nam popijanie z bidonów i podziwianie jeziorka, nad którym rozgrywają się chyba jakieś zawody zdalnie sterowanych modeli wodnosamolotów.
Może uważny obserwator wypatrzy jakiś na niebie, ale ja nic nie widzę ;).
Potem dojeżdżamy do jednej z naszych ulubionych ścieżek, która wiedzie od Pasewalku do Torgelow.
Jesień pędzi do nas ile sił, jak widać.
Tego zdjęcia miało nie być :).
A to nasza trasa do Torgelow.
W Torgelow prawie wszystko, jak to u Niemców w niedzielę, pozamykane na głucho.
Na brzegu rzeczki Uecker nadal kołysze się ta sama, co zawsze, replika łodzi słowiańskiej.
Okazuje się jednak, że nie wszystko jest zamknięte - na brzegu rzeki otwarty jest malutki Imbiss, do którego szybciutko podjeżdżamy.
"Opoje i Łasuchy" mają dla siebie wreszcie to co trzeba.
Czepialskim przypominam, że w Niemczech jest to najzupełniej legalne.
Za chwilę pod Imbiss podjeżdża pięknie odrestaurowana "Jawa", czego już nie można było powiedzieć o dosiadającym jej motocykliście :).
Dopijamy izotoniki i ruszamy w kierunku na Ferdinadschof i świetną trasą dojeżdżamy do Heinrichsruch.
Tam skręcamy na północ wąską asfaltówką, jedziemy przez chwilę główną drogą i zbliżamy się do Ueckermuende.
Po drodze kolejna, świetnie wymalowana przepompownia ścieków.
W Ueckermunde nie zamierzamy odpuścić kolejnej już wizyty u Turka w "Uecker 66", gdzie zamawiamy przepyszny lahmacum i cośtamcośtam...
Po posiłku ja uczę Turka polskich liczebników, on zaś uczy mnie jak jest "dziękuję" i "do widzenia".
Tyle razy przejeżdżałem przez to piękne miasteczko, tyle zdjęć narobiłem, a mimo to kuszę się na kolejne.
Most zwodzony akurat jest podniesiony, to okazja, by uchwycić odpływający od nabrzeża bar piwny :))).
Przekraczamy rzekę Uecker i jedziemy na Belin.
Nowo budowana tam ścieżka rowerowa wciąż jest rozgrzebana, może to robi ta sama firma, która pierdzieli się u mnie na osiedlu od roku z budową kładki? :)))
W Warsin skręcamy w las. Tyle razy jechaliśmy tym pięknym odcinkiem, że teraz już nie robię fotek.
Przed Rieth ostatni raz zatrzymujemy się na "imbissowy" odpoczynek.
Wracamy po dawnej trasie kolejki wąskotorowej do Hintersee.
Przed Hintersee robię ostatnie zakupy i po niecałych 5 km wjeżdżamy do Polski w okolicach Dobieszczyna, gdzie zostajemy z Małgosią na kanapki, a Basia jak zwykle powoli toczy się dalej, czyli "podejmuje próbę ucieczki".
Po zjedzeniu kanapek Małgosia dostaje "ciągu" i wrzuca tempo 27-28 km/h i za Dobieszczynem próba ucieczki zostaje "skasowana" :).
A potem co?
Ulubiona bądź "ulubiona" prosta do Tanowa, krótki postój pod sklepem wśród lokalnego menelstwa i powoli dotaczamy się na Głębokie.
Po drodze Basia i Małgosia dostają po zjebce od naszych "Wszystkowiedzących" (Basia od kierowcy, Małgosia od pieszego), jak to należy u nas prawidłowo na rowerze jeździć.
Słusznie, bo już czułem się nieswojo i zbyt zrelaksowany :).
Fajnie, dobrze nareszcie być w domu :))).
A tak naprawdę to wyjazd znakomity, dystans słuszny, atmosfera i pogoda świetna i przez więkość czasu wiatr jak na zamówienie!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
153.84 km (20.00 km teren), czas: 08:16 h, avg:18.61 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3100 (kcal)
Czy to spacer czy wycieczka?
Sobota, 1 września 2012 | dodano: 03.09.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Stęsknieni mocno za rowerem po tygodniu rowerowej laby od zakończenia naszej wyprawy Szlakiem Odra-Nysa, po południu razem z Basią wskoczyliśmy na rowerki i ruszyliśmy przez Będargowo w stronę Ladenthin.
Pokręciliśmy się troszkę po lokalnych polnych betonówkach.
Przejechaliśmy kawałek szlakiem wokół Lebehner See.
W okolicach Lebehn Basia spotkała swojego znajomego z pracy.
Chcieliśmy początkowo wracać widoczną na horyzoncie trasą, ale że jest nam znana, wybraliśmy inną ścieżkę do Schwennenz.
Okolica piękna w przedjesiennym słońcu...w zasadzie to już prawie jesień (od czerwca to powtarzam :))).
Przez Bobolin i Będargowo wróciliśmy do Szczecina, sam nie wiem, czy 42 kilometry to jeszcze spacer czy już wycieczka, bo po tylu dniach z sakwami mieliśmy wrażenie, że teraz rowery nimi nie obciążone same się toczą :).
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 850 (kcal)
Pokręciliśmy się troszkę po lokalnych polnych betonówkach.
Przejechaliśmy kawałek szlakiem wokół Lebehner See.
W okolicach Lebehn Basia spotkała swojego znajomego z pracy.
Chcieliśmy początkowo wracać widoczną na horyzoncie trasą, ale że jest nam znana, wybraliśmy inną ścieżkę do Schwennenz.
Okolica piękna w przedjesiennym słońcu...w zasadzie to już prawie jesień (od czerwca to powtarzam :))).
Przez Bobolin i Będargowo wróciliśmy do Szczecina, sam nie wiem, czy 42 kilometry to jeszcze spacer czy już wycieczka, bo po tylu dniach z sakwami mieliśmy wrażenie, że teraz rowery nimi nie obciążone same się toczą :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
41.86 km (2.00 km teren), czas: 02:26 h, avg:17.20 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 850 (kcal)
Dzień 7 wyprawy "Odra-Nysa" (ostatni). Piasek - Krajnik Dln.- Schwedt - Gartz - Mescherin - Szczecin.
Piątek, 24 sierpnia 2012 | dodano: 31.08.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Wstajemy niespiesznie po godzinie 7:00, w końcu to ostatni dzień wyprawy.
Idziemy się myć, tu rzut oka dla zainteresowanych na łazienkę.
Po raz pierwszy dzień wita nas pochmurnym niebem, widać naszym aniołom już ze zmęczenia skrzydła opadły :))).
Nic dziwnego, przez całą drogę prognoza jak z bajki, dwa razy uchroniły nas przed tornadem i burzami, więc wielkie dzięki dla naszego "Angel Team" :))).
Trasa dalsza jest już nam znana, zostaje tylko jazda i postoje.
Około 9:00 zaczyna lać, więc przesuwamy wyjazd.
Sprawdzam pogodę i lipa - cały dzień opady, więc aby nie męczyć już więcej naszych skrzydlatych opiekunów, sami wykonujemy nasz "Taniec Słońca" :))).
Jak na razie, wraz z pomocą wspomnianego "teamu" zapewnił nam 6 dni fantastycznej pogody, więc czemu nie?
Schodzę na dół i profilaktycznie zakładam chlapacz na przednie koło, zabezpieczamy spakowane już bagaże i jedząc chińską zupkę, czekamy na efekty tańca.
Basia zajmuje się jeszcze "prasówką".
Taniec odnosi skutek, mimo zapowiedzi ciągłego deszczu ten ustaje i około godziny 10:30 możemy ruszać, choć nadal jest pochmurno.
Za chwilę opuścimy "Leśniczówkę".
Ciekawe, na jak długo starczą dziś skutki naszych "czarów" ? :)))
Tymczsem dzwonię do Jarka "Gadzika" i zapraszamy go do towarzyszenia nam, w końcu i tak stale jeździ na przedpołudniowe 120-km spacery do Schwedt i z powrotem, więc dobrze się składa :).
Toczymy się mokrą jeszcze drogą, ale deszcz już nie pada.
Przed nami najcięższy i najbardziej upierdliwy podjazd w tej okolicy, na wysokość wsi Raduń.
Potem już mamy prawie cały czas z górki aż do Krajnika Dolnego.
Gdzieniegdzie spadają pojedyncze krople, ale trwa to dosłownie minutę-pięć i rację ma "Gadzik" nazywając to zjawisko "podwyższoną wilgotnością powietrza" :).
W Krajniku zatrzymujemy się na drożdżówki, maślankę i zakup wody.
W tym czasie znów spada kilkanaście kropel, więc węsząc podstęp ze strony chmur profilaktycznie zakładamy peleryny.
Prawda jest taka, że wożenie peleryn przeciwdeszczowych okazało się zupełnie zbędne, bo po 5 minutach nie ma nawet tych paru kropelek, ale nam się już nie chce rozbierać.
Wjeżdżamy na ścieżkę na wale już po stronie niemieckiej, zdejmujemy kubraczki, ruszamy i ... znów parę kropel.
Teraz to się pewnie rozpada, więc się ubieramy i znów parę kropel, choć trasa mokra, jakby wcześniej było coś poważnego.
W tym czasie nadjeżdża Jarek "Gadzik" i od tej pory jedziemy już w trójkę, oczywiście ściągamy peleryny, zupełnie się nie przydały i już nie przydadzą się do Szczecina.
Powoziliśmy balast przez 7 dni :).
Toczymy się, gadamy i dojeżdżamy do Fredrichsthal, a tam, według wiersza:
UJEBAŁA MISIA PSZCZOŁA
"OCH TY KURWO!" - MISIU WOŁA
ZA ME MĘKI, ZA ME BÓLE
ROZPIERDOLĘ WSZYSTKIE ULE!
Analiza wiersza: KLIK. :)))
Prawda jest taka, że była to jednak osa, która dziabnęła mnie z tyłu pod kolano, więc szybko wyciągamy Fenistil i leki i szprycuję się jak najszybciej, żeby zmniejszyć reakcję alergiczną.
Nic się nie dzieje, więc ruszamy dalej na Gartz, wiatr na wale znośny o dziwo!
W Gartz odbijamy na chwilę do Netto na zakupy na kolację i po izotoniki z Frankfurtu :).
Spotykamy po raz kolejny parę sakwiarzy z naszej trasy.
Ciężsi o zakupy dojeżdżamy do Mescherin, by zmierzyć się z tamtejszym podjazdem do Staffelde.
Znaną nam trasą, wśród dużego ruchu samochodów i po pokonaniu długiego podjazdu za Kołbaskowem, docieramy siódmego dnia do tablicy z napisem SZCZECIN !!!
Udało się!!!
Za nami blisko 500 km na rowerach.
Pogoda dopisała, sprzęt również, Basia wykazała się kondycją na medal i przyznam, że zaczęła już "knuć" jakąś następną wyprawę w przyszłym roku :))).
Widoki i wyprawa fantastyczne, dziękujemy wszystkim, którzy z nami jechali i nam pomagali :).
I to by było na tyle ...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1377 (kcal)
Idziemy się myć, tu rzut oka dla zainteresowanych na łazienkę.
Po raz pierwszy dzień wita nas pochmurnym niebem, widać naszym aniołom już ze zmęczenia skrzydła opadły :))).
Nic dziwnego, przez całą drogę prognoza jak z bajki, dwa razy uchroniły nas przed tornadem i burzami, więc wielkie dzięki dla naszego "Angel Team" :))).
Trasa dalsza jest już nam znana, zostaje tylko jazda i postoje.
Około 9:00 zaczyna lać, więc przesuwamy wyjazd.
Sprawdzam pogodę i lipa - cały dzień opady, więc aby nie męczyć już więcej naszych skrzydlatych opiekunów, sami wykonujemy nasz "Taniec Słońca" :))).
Jak na razie, wraz z pomocą wspomnianego "teamu" zapewnił nam 6 dni fantastycznej pogody, więc czemu nie?
Schodzę na dół i profilaktycznie zakładam chlapacz na przednie koło, zabezpieczamy spakowane już bagaże i jedząc chińską zupkę, czekamy na efekty tańca.
Basia zajmuje się jeszcze "prasówką".
Taniec odnosi skutek, mimo zapowiedzi ciągłego deszczu ten ustaje i około godziny 10:30 możemy ruszać, choć nadal jest pochmurno.
Za chwilę opuścimy "Leśniczówkę".
Ciekawe, na jak długo starczą dziś skutki naszych "czarów" ? :)))
Tymczsem dzwonię do Jarka "Gadzika" i zapraszamy go do towarzyszenia nam, w końcu i tak stale jeździ na przedpołudniowe 120-km spacery do Schwedt i z powrotem, więc dobrze się składa :).
Toczymy się mokrą jeszcze drogą, ale deszcz już nie pada.
Przed nami najcięższy i najbardziej upierdliwy podjazd w tej okolicy, na wysokość wsi Raduń.
Potem już mamy prawie cały czas z górki aż do Krajnika Dolnego.
Gdzieniegdzie spadają pojedyncze krople, ale trwa to dosłownie minutę-pięć i rację ma "Gadzik" nazywając to zjawisko "podwyższoną wilgotnością powietrza" :).
W Krajniku zatrzymujemy się na drożdżówki, maślankę i zakup wody.
W tym czasie znów spada kilkanaście kropel, więc węsząc podstęp ze strony chmur profilaktycznie zakładamy peleryny.
Prawda jest taka, że wożenie peleryn przeciwdeszczowych okazało się zupełnie zbędne, bo po 5 minutach nie ma nawet tych paru kropelek, ale nam się już nie chce rozbierać.
Wjeżdżamy na ścieżkę na wale już po stronie niemieckiej, zdejmujemy kubraczki, ruszamy i ... znów parę kropel.
Teraz to się pewnie rozpada, więc się ubieramy i znów parę kropel, choć trasa mokra, jakby wcześniej było coś poważnego.
W tym czasie nadjeżdża Jarek "Gadzik" i od tej pory jedziemy już w trójkę, oczywiście ściągamy peleryny, zupełnie się nie przydały i już nie przydadzą się do Szczecina.
Powoziliśmy balast przez 7 dni :).
Toczymy się, gadamy i dojeżdżamy do Fredrichsthal, a tam, według wiersza:
UJEBAŁA MISIA PSZCZOŁA
"OCH TY KURWO!" - MISIU WOŁA
ZA ME MĘKI, ZA ME BÓLE
ROZPIERDOLĘ WSZYSTKIE ULE!
Analiza wiersza: KLIK. :)))
Prawda jest taka, że była to jednak osa, która dziabnęła mnie z tyłu pod kolano, więc szybko wyciągamy Fenistil i leki i szprycuję się jak najszybciej, żeby zmniejszyć reakcję alergiczną.
Nic się nie dzieje, więc ruszamy dalej na Gartz, wiatr na wale znośny o dziwo!
W Gartz odbijamy na chwilę do Netto na zakupy na kolację i po izotoniki z Frankfurtu :).
Spotykamy po raz kolejny parę sakwiarzy z naszej trasy.
Ciężsi o zakupy dojeżdżamy do Mescherin, by zmierzyć się z tamtejszym podjazdem do Staffelde.
Znaną nam trasą, wśród dużego ruchu samochodów i po pokonaniu długiego podjazdu za Kołbaskowem, docieramy siódmego dnia do tablicy z napisem SZCZECIN !!!
Udało się!!!
Za nami blisko 500 km na rowerach.
Pogoda dopisała, sprzęt również, Basia wykazała się kondycją na medal i przyznam, że zaczęła już "knuć" jakąś następną wyprawę w przyszłym roku :))).
Widoki i wyprawa fantastyczne, dziękujemy wszystkim, którzy z nami jechali i nam pomagali :).
I to by było na tyle ...
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
70.30 km (1.00 km teren), czas: 04:29 h, avg:15.68 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1377 (kcal)
Dzień 6 wyprawy "Odra-Nysa". Bleyen-Gross Neuendorf-Hohenwutzen-Krajnik-Cedynia-Piasek.
Czwartek, 23 sierpnia 2012 | dodano: 30.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Dziś wstajemy wcześnie jak na nas, bo o godzinie 6:10 i zabieramy się do spokojnego pakowania maneli. Temperatura na zewnątrz bardzo niska w porównaniu z niedawnymi 41 st.C, ledwie 19 stopni, więc różnica kolosalna i odczuwamy to prawie jak chłód:).
Porządkujemy otoczenie, dopompowuję Basi powietrza w gumy. Kawa, bułeczka, jeszcze przed samym wyjazdem herbatka, pełen luzik.
Popijam i zaczynam odczuwać melancholię, że wyprawa, która ledwie się rozpoczęła już dobiega końca.
Jeszcze 5 dni temu byliśmy na starcie w Czechach, a już jutro będziemy w domu.
Zgodnie z ustaleniami, zostawiamy klucze na stole i zatrzaskujemy drzwi.
Nim ruszymy, robię jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej miejsca, w którym nocowaliśmy.
Jak było widać w relacji z dnia 5, lokum jest komfortowe, a i myślę, że pan będzie teraz bardziej elastyczny cenowo. Swoją drogą, pewnie żaden Niemiec nigdy cen nie negocjował :).
To miejsce mogę polecić, jak komuś chce się pogadać, oczywiście nie jest to propozycja dla tych, którzy lubią spać "na dziko" - czyli nie dla nas, bo po całym dniu, kiedy skóra lepi się od soli, potu i brudu lubimy wskoczyć pod prysznic, a nie do śpiwora, a czy to pokój czy namiot, wszystko jedno. Nie to, że nie dalibyśmy rady, bo już to robiłem, ale to raczej wtedy, gdy nie mam opcji, a nie na ochotnika :))).
No, ale do rzeczy. Zatrzymujemy się jeszcze przed pensjonatem "Helgi Straszliwej" przy Dorfstrasse 31 w Bleyen, żeby cyknąć fotkę miejsca, które nalezy omijać szerokim łukiem, więcej w relacji z dnia 5.
Wjeżdżamy na drogę na wale przeciwpowodziowym, długie proste, dość monotonna, więc każde z nas wyciąga swój odtwarzacz mp3 i jedziemy przy dźwiękach ulubionej muzyki, która dodaje sił w walce z wiatrem w twarz.
Słuchamy i jedziemy sobie jak te dwa cienie...
Basia jest zachwycona odrzańskimi łęgami i gdzie tylko może, domaga się fotki :).
Jakieś stare zabudowania na trasie...
W końcu dojeżdżamy do wioski Gross Neuendorf i każdemu polecam tam postój, bo jest ciekawa.
My spędziliśmy w niej godzinę.
Najpierw udajemy się na odrestaurowany cmentarz żydowski.
Dawną synagogę przebudowano za czasów DDR na dom mieszkalny i dziś wygląda jak zwykła wiejska chałupa, więc darowałem sobie fotografowanie.
Wieś została założona przez templariuszy, jak podaje tablica przed kościołem.
W "centrum" wioseczki zatrzymujemy się na izotonika "Frankfurter". Ponowne spotykamy młodych sakwiarzy z Neuzelle oraz nieco starszych, których rowery górskie wyposażone są w opony grubsze niż mam w swoim motorku. Sprzęt profesjonalny, na pewno ich celem nie była trasa Odra-Nysa, zapewne wracają z jakiejś ostrej wyprawy w dzikie ostępy.
Pozdrawiamy się i rozjeżdżamy.
Równie często jak rowerzyści, Gross Neuendorf jest odwiedzane przez obce cywilizacje, a od zaparkowanych tu pojazdów bije "nieziemska" wręcz moc :).
Miejscowość dawniej była portem rzecznym z bocznicą kolejową, pozostały dawne wagoniki.
W tym znajduje się wystawa regionalna.
Obok tej wieży (nie wiem, co to dokładnie jest), zrobiono duże huśtawki, na których mogą pobujać się duże dzieci :).
Pozostałe wagoniki można wynająć, bowiem urządzono w nich pokoje z łożem małżeńskim i z kuchnią.
W jednym z nich jest też jadłodajnia, w której zakupiliśmy gotowane kabanosy z sałatką "kartoffelnsalad", bardzo dobre danko i w ciekawym otoczeniu.
Basia się wzbraniała, twierdząc, że zaraz możemy zjeść "Fiszbułę" w nieodległej budce, ale znów miałem ten "misi nos" (chyba mu pomnik zbuduję).
Uparłem się i słusznie.
Kiedy dojedziemy na wysokość Gozdowic, okaże się, że budka zniknęła i zostalibyśmy bez kiełbasek i bez buły!!!
No, ale dość tego lenistwa, czas ruszać!
Po lewej stronie przesuwa się malowniczy krajobraz.
Dojeżdżamy do słynnego chyba już, od wojny zamkniętego mostu Zollbruecke do Siekierek.
List intencyjny podpisany przez różne "szychy", niby most miał zostać przerobiony na przejście pieszo-rowerowe, tymczasem jest jak jest.
Za bramę wlazło dwóch gości, mieli klucze, jakieś narzędzia. Nie minęły 2-3 minuty, podjechało POLIZEI i zaczęli sprawdzać, co to za jedni.
Skąd mogli tak szybko się dowiedzieć?
Od wędkarza, z którym policjantka nawiązała pogawędkę.
Dobra, jedziemy dalej.
Mamy piekielny wiatr w pysk, ustawiam Basię w tunelu za sobą, ale i tak nie udaje mi się jechać szybciej niż 15-16 km/h.
Sakwy z przodu nie pomagają ;).
Na szczęście schowana Basia się nie męczy...a ja tak :))).
Dojeżdżamy do Hohenwutzen, gdzie zakupujemy izotoniki na wieczór w "Getraenke-sklepie", Basia coś wspomina o wypiciu jednego na pół, zapominając, że za chwilę zmieniają się przepisy, bo przekraczamy most graniczny i wjeżdżamy do ojczyzny, gdzie w razie kontroli zostanie potraktowana jak bandytka.
No nic, przepisy lokalne szanujemy, więc łykamy z bidonów i wjeżdżamy do Polski w Osinowie Dolnym.
Oczywiście spotykamy parę na góralach, pozdrawiamy się i ruszamy na most graniczny.
Na chwilę zatrzymujemy się pod miejscem upamiętniającym bitwę wojsk Mieszka I z wojskami margrabiego Hodona pod Cedynią.
Tym razem wygrana była nasza :))).
Trochę odzwyczajeni już od ruchu i lekko zestresowani zmianą ruszamy normalną drogą dla samochodów.
Basia rusza pierwsza.
Jakiś pozer na szosówce depcze na pedały i wyprzedza Basię, dogania ją i wyprzedza, chyba próbując się dowartościować.
Nie mija wiele czasu, a pozer mięknie, a Basia objuczona sakwami "łyka" go bez problemu i dojeżdżamy do Cedynii, gdzie fundujemy sobie pyszne lody.
Pozer dojeżdża dopiero wtedy, gdy nasze lody mamy już zjedzone w połowie :))).
Prawdziwy lokalny twardziel :).
Za Cedynią długa prosta, jeszcze lekko - tu zawsze są jakieś zawirowania i mamy wiatr w plecy. To najłatwiejsze 6 km na trasie.
Potem zaczynają się strome podjazdy Cedyńskiego Parku Krajobrazowego, który dał mi swego czasu w kość, gdy w tamtym roku kończyłem bicie swego rekordu 300 km.
Wtedy to nie była mądra decyzja.
Basia wjeżdża jak jakiś "koks" :))).
Podjazdy powoli się kończą, a po chwili na drodze zatrzymuje się samochód Pana Bogdanowicza seniora z "Leśniczówki" w Piasku, gdzie zarezerwowałem nocleg u jego córki, Pani Doroty.
Najwyraźniej rozpoznał nas z daleka.
Dojeżdżamy do Piasku, gdzie mówię "dzień dobry" lokalsom sączącym piwko przed sklepikiem, w którym robię zakupy.
Tam wdaję się w pogawędkę ze sklepową i jednym z miejscowych...normalnie nie poznaję się, skąd ja taki towarzyski :)?
Pakujemy zakupy, panowie od piwka życzą nam szerokiej drogi.
Po chwili Basia relacjonuje mi, że panowie "od piwka": stwierdzili, że "kulturalnego to od razu poznasz po tym, że się z Tobą przywita, nawet jak Cię nie zna, to znaczy że szanuje i siebie i nas"...to miłe, Misiacz vel kulturalny :).
Wjeżdżamy do "Leśniczówki", gdzie już czeka na nas uprzedzona przez swojego tatę Pani Dorota.
Mogę polecić to miejsce każdemu turyście, to nie nasz pierwszy i nie ostatni pobyt tam.
To miejsce ciekawe dzięki ludziom, którzy to prowadzą i dzięki swojej historii.
Po krótkiej, sympatycznej pogawędce z Panią Dorotą płacimy (35 zł za osobę), rozpakowujemy bagaże i lokujemy się w pokoju "orange" :).
Czas na kąpiel, napoje, kolację i pisanie relacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1410 (kcal)
Porządkujemy otoczenie, dopompowuję Basi powietrza w gumy. Kawa, bułeczka, jeszcze przed samym wyjazdem herbatka, pełen luzik.
Popijam i zaczynam odczuwać melancholię, że wyprawa, która ledwie się rozpoczęła już dobiega końca.
Jeszcze 5 dni temu byliśmy na starcie w Czechach, a już jutro będziemy w domu.
Zgodnie z ustaleniami, zostawiamy klucze na stole i zatrzaskujemy drzwi.
Nim ruszymy, robię jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej miejsca, w którym nocowaliśmy.
Jak było widać w relacji z dnia 5, lokum jest komfortowe, a i myślę, że pan będzie teraz bardziej elastyczny cenowo. Swoją drogą, pewnie żaden Niemiec nigdy cen nie negocjował :).
To miejsce mogę polecić, jak komuś chce się pogadać, oczywiście nie jest to propozycja dla tych, którzy lubią spać "na dziko" - czyli nie dla nas, bo po całym dniu, kiedy skóra lepi się od soli, potu i brudu lubimy wskoczyć pod prysznic, a nie do śpiwora, a czy to pokój czy namiot, wszystko jedno. Nie to, że nie dalibyśmy rady, bo już to robiłem, ale to raczej wtedy, gdy nie mam opcji, a nie na ochotnika :))).
No, ale do rzeczy. Zatrzymujemy się jeszcze przed pensjonatem "Helgi Straszliwej" przy Dorfstrasse 31 w Bleyen, żeby cyknąć fotkę miejsca, które nalezy omijać szerokim łukiem, więcej w relacji z dnia 5.
Wjeżdżamy na drogę na wale przeciwpowodziowym, długie proste, dość monotonna, więc każde z nas wyciąga swój odtwarzacz mp3 i jedziemy przy dźwiękach ulubionej muzyki, która dodaje sił w walce z wiatrem w twarz.
Słuchamy i jedziemy sobie jak te dwa cienie...
Basia jest zachwycona odrzańskimi łęgami i gdzie tylko może, domaga się fotki :).
Jakieś stare zabudowania na trasie...
W końcu dojeżdżamy do wioski Gross Neuendorf i każdemu polecam tam postój, bo jest ciekawa.
My spędziliśmy w niej godzinę.
Najpierw udajemy się na odrestaurowany cmentarz żydowski.
Dawną synagogę przebudowano za czasów DDR na dom mieszkalny i dziś wygląda jak zwykła wiejska chałupa, więc darowałem sobie fotografowanie.
Wieś została założona przez templariuszy, jak podaje tablica przed kościołem.
W "centrum" wioseczki zatrzymujemy się na izotonika "Frankfurter". Ponowne spotykamy młodych sakwiarzy z Neuzelle oraz nieco starszych, których rowery górskie wyposażone są w opony grubsze niż mam w swoim motorku. Sprzęt profesjonalny, na pewno ich celem nie była trasa Odra-Nysa, zapewne wracają z jakiejś ostrej wyprawy w dzikie ostępy.
Pozdrawiamy się i rozjeżdżamy.
Równie często jak rowerzyści, Gross Neuendorf jest odwiedzane przez obce cywilizacje, a od zaparkowanych tu pojazdów bije "nieziemska" wręcz moc :).
Miejscowość dawniej była portem rzecznym z bocznicą kolejową, pozostały dawne wagoniki.
W tym znajduje się wystawa regionalna.
Obok tej wieży (nie wiem, co to dokładnie jest), zrobiono duże huśtawki, na których mogą pobujać się duże dzieci :).
Pozostałe wagoniki można wynająć, bowiem urządzono w nich pokoje z łożem małżeńskim i z kuchnią.
W jednym z nich jest też jadłodajnia, w której zakupiliśmy gotowane kabanosy z sałatką "kartoffelnsalad", bardzo dobre danko i w ciekawym otoczeniu.
Basia się wzbraniała, twierdząc, że zaraz możemy zjeść "Fiszbułę" w nieodległej budce, ale znów miałem ten "misi nos" (chyba mu pomnik zbuduję).
Uparłem się i słusznie.
Kiedy dojedziemy na wysokość Gozdowic, okaże się, że budka zniknęła i zostalibyśmy bez kiełbasek i bez buły!!!
No, ale dość tego lenistwa, czas ruszać!
Po lewej stronie przesuwa się malowniczy krajobraz.
Dojeżdżamy do słynnego chyba już, od wojny zamkniętego mostu Zollbruecke do Siekierek.
List intencyjny podpisany przez różne "szychy", niby most miał zostać przerobiony na przejście pieszo-rowerowe, tymczasem jest jak jest.
Za bramę wlazło dwóch gości, mieli klucze, jakieś narzędzia. Nie minęły 2-3 minuty, podjechało POLIZEI i zaczęli sprawdzać, co to za jedni.
Skąd mogli tak szybko się dowiedzieć?
Od wędkarza, z którym policjantka nawiązała pogawędkę.
Dobra, jedziemy dalej.
Mamy piekielny wiatr w pysk, ustawiam Basię w tunelu za sobą, ale i tak nie udaje mi się jechać szybciej niż 15-16 km/h.
Sakwy z przodu nie pomagają ;).
Na szczęście schowana Basia się nie męczy...a ja tak :))).
Dojeżdżamy do Hohenwutzen, gdzie zakupujemy izotoniki na wieczór w "Getraenke-sklepie", Basia coś wspomina o wypiciu jednego na pół, zapominając, że za chwilę zmieniają się przepisy, bo przekraczamy most graniczny i wjeżdżamy do ojczyzny, gdzie w razie kontroli zostanie potraktowana jak bandytka.
No nic, przepisy lokalne szanujemy, więc łykamy z bidonów i wjeżdżamy do Polski w Osinowie Dolnym.
Oczywiście spotykamy parę na góralach, pozdrawiamy się i ruszamy na most graniczny.
Na chwilę zatrzymujemy się pod miejscem upamiętniającym bitwę wojsk Mieszka I z wojskami margrabiego Hodona pod Cedynią.
Tym razem wygrana była nasza :))).
Trochę odzwyczajeni już od ruchu i lekko zestresowani zmianą ruszamy normalną drogą dla samochodów.
Basia rusza pierwsza.
Jakiś pozer na szosówce depcze na pedały i wyprzedza Basię, dogania ją i wyprzedza, chyba próbując się dowartościować.
Nie mija wiele czasu, a pozer mięknie, a Basia objuczona sakwami "łyka" go bez problemu i dojeżdżamy do Cedynii, gdzie fundujemy sobie pyszne lody.
Pozer dojeżdża dopiero wtedy, gdy nasze lody mamy już zjedzone w połowie :))).
Prawdziwy lokalny twardziel :).
Za Cedynią długa prosta, jeszcze lekko - tu zawsze są jakieś zawirowania i mamy wiatr w plecy. To najłatwiejsze 6 km na trasie.
Potem zaczynają się strome podjazdy Cedyńskiego Parku Krajobrazowego, który dał mi swego czasu w kość, gdy w tamtym roku kończyłem bicie swego rekordu 300 km.
Wtedy to nie była mądra decyzja.
Basia wjeżdża jak jakiś "koks" :))).
Podjazdy powoli się kończą, a po chwili na drodze zatrzymuje się samochód Pana Bogdanowicza seniora z "Leśniczówki" w Piasku, gdzie zarezerwowałem nocleg u jego córki, Pani Doroty.
Najwyraźniej rozpoznał nas z daleka.
Dojeżdżamy do Piasku, gdzie mówię "dzień dobry" lokalsom sączącym piwko przed sklepikiem, w którym robię zakupy.
Tam wdaję się w pogawędkę ze sklepową i jednym z miejscowych...normalnie nie poznaję się, skąd ja taki towarzyski :)?
Pakujemy zakupy, panowie od piwka życzą nam szerokiej drogi.
Po chwili Basia relacjonuje mi, że panowie "od piwka": stwierdzili, że "kulturalnego to od razu poznasz po tym, że się z Tobą przywita, nawet jak Cię nie zna, to znaczy że szanuje i siebie i nas"...to miłe, Misiacz vel kulturalny :).
Wjeżdżamy do "Leśniczówki", gdzie już czeka na nas uprzedzona przez swojego tatę Pani Dorota.
Mogę polecić to miejsce każdemu turyście, to nie nasz pierwszy i nie ostatni pobyt tam.
To miejsce ciekawe dzięki ludziom, którzy to prowadzą i dzięki swojej historii.
Po krótkiej, sympatycznej pogawędce z Panią Dorotą płacimy (35 zł za osobę), rozpakowujemy bagaże i lokujemy się w pokoju "orange" :).
Czas na kąpiel, napoje, kolację i pisanie relacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
72.41 km (2.00 km teren), czas: 04:37 h, avg:15.68 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1410 (kcal)
Dzień 5 wyprawy "Odra-Nysa". Helene See-Frankfurt (O)-Lebus-Kuestrin-Bleyen.
Środa, 22 sierpnia 2012 | dodano: 29.08.2012Kategoria Wypadziki do Niemiec, Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012, Z Basią...
Budzik nastawiony na 6:30, żeby jak najszybciej zawinąć się w trasę. Mimo groźnych zapowiedzi, nasz "Angel Team" znów czuwał i całe to burzowe tałatajstwo przesunął na zachód.
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.
Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?
Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.
Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".
Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.
Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.
Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.
Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).
Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))
Brama. Kościół Marienkirche.
Okoliczne zabudowania.
Dzwoneczek :).
Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).
Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.
Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.
Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.
Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.
Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).
Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.
Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.
Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.
Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.
W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.
Wioseczka bardzo schludna.
Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.
Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).
Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.
Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).
Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.
Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.
Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.
Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.
Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.
Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:
Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)
W nocy widać było z tego kierunku błyski, jeden za drugim, niczym od dział rosyjskiej artylerii.
Namiot zwinięty, ciuchy się suszą, ale kawa gotowa, więc można zrobić przerwę w uprzątaniu burdeliku.
Po spakowaniu jedziemy zobaczyć to rzekomo "przepiękne" jezioro Helenesee.
Cóż, grubo przereklamowane...albo po nocy byliśmy uprzedzeni i może światło nie najlepsze?
Jeżeli ktoś chce zobaczyć piękne i niesamowite jezioro, to NAPRAWDĘ polecam jezioro Mueritz 140 km od Szczecina i trasę wokół niego, zdjęcia można obejrzeć w tej relacji: KLIK.
Podjeżdżamy do recepcji, odbieram kaucję za głupowaty breloczek, płacę 16,50 EUR za pobyt i "wspaniałą" kąpiel i można ruszać na Frankfurt.
Start mamy ostry, długim stromym podjazdem.
Szkoda, bo po wczorajszej "prawie 100-tce" Basia odczuwa pewne znużenie i dziś jedzie jej się ciężko.
Kiedy dojeżdżamy do Frankfurtu, okazuje się, że droga jest zamknięta, jakieś roboty i czeka na nas "Umleitung" (objazd). Ja jednak ponownie kieruję się radarem typu "misi nos" i przez drogi osiedlowe robimy znaczny skrót, po czym dołączamy do szlaku.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie Niemcy pieczołowicie dbają o cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, jakby nie patrzeć, ich oprawców, choć Niemcy sami sobie ten los sprawili wszczynając krwawą wojnę.
Na cmentarzu leżą też radzieccy obywatele cywilni, którzy popełnili tę głupotę i zaraz po wojnie zaczęli wracać do ojczyzny.
Część z nich zmarła z chorób, część została wymordowana przez radzieckie NKWD za to, że uciekała przed wojną "w niewłaściwą stronę", ot powitała ich ojczyzna.
Pomnik "gieroja".
Dosłownie obok cmentarza znajduje się jeden z pałaców von Kleista, obywatela Frankfurtu, pisarza, dramaturga, poety i publicysty niemieckiego.
Kluczymy uliczkami i dojeżdżamy do Odry.
Nim wjedziemy do przygranicznych Słubic na zakupy, chcemy posilić się lahmacunem u Turka i zwiedzić starówkę Frankfurtu.
Tu zjedliśmy pyszny lahmacun, popiliśmy kawą i ayranem.
Obsługiwała nas miła kelnerka, cały czas gadaliśmy po niemiecku, a pod koniec okazało się, że ... jest Polką, więc zmieniliśmy język na znacznie dla nas łatwiejszy :).
Po posiłku przyszedł czas na leniwą, turystyczną rundkę po Frankfurcie, miłośnicy wykręcania średniej AVG byliby przerażeni! :)))
Brama. Kościół Marienkirche.
Okoliczne zabudowania.
Dzwoneczek :).
Ulica przed wejściem do kościoła wybrukowana jest kostkami z nazwiskami darczyńców (czyt. sponsorów) :).
Kościół nie służy już do nabożeństw, jest pusty i pełni rolę sali koncertowej.
Dziwnie to wygląda.
Wracamy nad Odrę i mostem granicznym przedostajemy się do Słubic na zakupy.
Zakupy robię w najbliższej "Żabce", kupuję też lokalnego izotonika na niemiecki szlak.
Wtaczamy się na szlak po niemieckiej stronie i wybieramy zachodnią alternatywę trasy Odra-Nysa. Za uchronienie nas przed odnogą wschodnią serdecznie dziękujemy Markowi "Meakowi", z którym rozmawiałem telefonicznie jeszcze w trakcie posiłku, dzięki temu uniknęliśmy jazdy po chaszczach i być może po korbę w wodzie :).
Odbijamy na zachód i widzę wędrowca z kosturem w dłoni i ze znajomym mi kształtem muszli św. Jakuba na plecaku i na szyi.
To nie może być mięczak, o nie. Zmierza pieszo Drogą Św. Jakuba "Camino de Santiago" do Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, tuż przy granicy z Portugalią.
Wołam do niego dla pewności:
- Santiago?
- Nicht ganz (nie całkiem)!
Pozdrawiamy się zwrotem "bon camino" i próbujemy zdobyć ogromny podjazd. Ja się jakoś wtaczam, Basia podprowadza rower i na końcu wjazdu przy wiacie decydujemy się na wypicie na pół izotonika.
Ledwie skończyliśmy...dotuptał do nas wędrowiec, ma parę w nogach, a my się podjazdem przejmujemy.
Wdaję się z pielgrzymem w pogawędkę, to nie jest jego pierwszy raz na tym szlaku, ale zawsze chodził wersją szlaku z Francji i gdzieś z Hiszpanii.
Dziś wyruszył z rodzinnego Frankfurtu i chce przejść 3.000 km w około 4 miesiące, robiąc dziennie "z buta" i z ciężkim plecakiem po około 30 km.
Hehe, a niektórzy się męczą po takim dystansie na pustym rowerze, nawet nasza wyprawa wydała mi się spacerem :))).
Cały szlak oznaczony jest symbolem muszli św. Jakuba.
Dopiero w Hiszpanii, nie wiem dlaczego, przyjmuje on formę żółtych strzałek, tę wg słów wędrowca "maznęli" hiszpańscy pielgrzymi.
Napominam, że Basię też kusi ten szlak, na co pan żartem zaproponował, żeby porzuciła tu rower i ruszała na Santiago :))).
Żegnamy się "bon camino" i ruszamy na ... Szczecin.
Droga jak z bajki.
Rozpędzam się na zjeździe i nie zauważam drogowskazu w prawo, Basia woła mnie, zawracam i odbijamy w stronę doliny Odry, by po chwili ostrym podjazdem dostać się na punkt widokowy przed Lebus.
W Lebus oglądamy zabytkowy kościół (Basia z daleka, bo podjazd był) i ruszamy dalej.
Wioseczka bardzo schludna.
Na trasie mijamy non-stop przepiękne rozlewiska Odry.
Powoli zbliżamy się do Kostrzyna. Całkiem niedaleko tego miejsca, w roku 2008 pakowaliśmy się z Danielem wraz z naszymi rowerami na tratwy spływające Odrą do Szczecina (relacja: KLIK).
Tymczasem zatrzymujemy się w miejscu katastrofy z roku 1947, potężnego rozerwania tamy i zalania przez rzekę rozległych obszarów.
Obok stoją nasze rowery, a na ziemi widać w całej okazałości rozwiniętą mapę szlaku Odra-Nysa :).
Basia dziś jest dość zmęczona, więc z wyrzutami sumienia ciągnę ją kilometr dłużej, by choć z oddali zerknęła na twierdzę Kostrzyn.
Skrótem pod wiaduktem wracamy na szlak i kierujemy się na pobliskie Bleyen, gdzie zaplanowaliśmy rozbić namiot na polu namiotowym pensjonatu "Wagenrad" przy Dorfstrasse 31, który już na początku z całego serca i naprawdę szczerze odradzam !!! Po drodze mijamy pole namiotowe dla wędkarzy, pokój do wynajęcia, ale my dziś mamy chęć na namiot na polu przy pensjonacie (tak dobre mieliśmy wspomnienia z Łużyc i z tamtejszych poletek, no ale tu jesteśmy już w Brandenburgii).
Wjeżdżam na podwórko, nie ma nikogo, więc idę do wnętrza tego oto przybytku, skądinąd ładnego, ale warto go zapamiętać, żeby tam nie zaglądać.
Wychodzi starsza chuda "Helga" z twarzą buldoga i wyglądem strażniczki obozowej, każe czekać, no dobra poczekam.
Pokoju wolnego nie ma, zresztą nie wynajmę pokoju za 60 EUR, nie jestem desperatem.
Baba za kawałek trawy za domem woła 20 EUR, zgroza, ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie.
Wskazuje nam poletko w pełnym słońcu, wręcza klucz do łazienek i sanitariatów. Jest to długi drąg, z niego zwiesza się łańcuch, a na nim wiszą klucze, nie wiem, czy to do bicia gości czy do łazienki. Za chwilę burczy coś, że jedna kąpiel 0,50 EUR, wydaje jakieś instrukcje jak to zrobić, a we mnie zaczyna wrzeć. Mam wybulić w sumie 21 EUR za kawał trawy i kąpiel na czas...ale Basia zmęczona, więc cóż, trudno, niech będzie. Stawiamy rowery na wskazanym miejscu, ale widzę, że są działeczki w cieniu, więc przeprowadzamy rowery.
W tym momencie z uwięzi zrywa się mąż "Helgi" o podobnej aparycji i stanowczym gestem wyprasza nas z cienia i paluchem wskazuje poprzednie miejsce.
Tego już za wiele, rzucam "nein, danke, pa pa", oddajemy klucz-maczugę i wyjeżdżamy z tego niegościnnego miejsca, aż zastanawiałem się, czy nie napisać do wydawcy mapy, że podawanie takich adresów szkodzi wizerunkowi szlaku.
Zajeżdżam pod widziany wcześniej adres, trudno, niech będzie pokój, ale mamy dość na dziś.
Wychodzi pan z brodą o miłej aparycji Papy Smurfa i od razu mi lepiej.
Zrozumiałem, że ma wolny pokój za 30 EUR za dwie osoby, więc w porównaniu z "ofertą okropnej Helgi" to okazja.
Idziemy wstępnie obejrzeć lokum.
Pomieszczenie prezentuje się przyzwoicie.
Może trochę inna epoka, ale czysto i schludnie.
Zgadzam się, biorę kwit meldunkowy a tam ... cena 40 EUR, kurczę, źle zrozumiałem.
Mówię więc, że przepraszam, ale zmęczony jetem i zrozumiałem, że to ma być 30 EUR.
Pan rozkłada ręce, nie da się i w tej sytuacji ... poleca pensjonat "Helgi" :))).
Niedoczekanie, lepiej wjechać do Kostrzyna i tam szukać, więc Basia wsiada na rower.
Tu ponownie odezwał się mój "misi nos", nagle zawracam i pytam pana:
- A tak w sumie, to nie lepiej mieć te 30 EUR niż 0,00 EUR ? ;)))
Pan drapie się w bródkę, przeprowadza skomplikowany proces myślowy i odpowiada:
- Faktycznie, racja...dobra...niech będzie za 30 EUR :))).
Płacę i ładujemy się do środka, gdzie Basia mówi, że tu są jeszcze jakieś drzwi, otwieramy a tam:
Hehe, tak to ja mogę sypiać, myślałem, że będę musiał rozkładać te składane kanapy, a tam królewska sypialnia :))).
Humory się poprawiają, siły wracają, więc na pustych rowerach jedziemy do pobliskiego Kuestrin-Kietz poszukać "Frankfurtera" na wieczór.
Zajeżdżamy z ciekawości na pole namiotowe dla wędkarzy, ale jest nieczynne z powodu awarii węzła sanitarnego.
Chyba mieliśmy szczęście!
Kuestrin-Kietz. Miejscowość "zabita" dechami prawie, a to niby taki "niemiecki Kostrzyn", ale sklepu ani widu ani słychu.
Ponownie odzywa się mój "misi nos", dostrzegam faceta jadącego na składaku, dzierżącego w dłoni skrzynkę po "Frankfurterze", więc rzucam krótko do Basi:
- Za nim! Ten trop doprowadzi nas do źródła !!! :)))
Faktycznie, pan doprowadza nas pod same drzwi sklepu, gdzie zaopatrujemy się w napoje na wieczór i wracamy, by wreszcie zrelaksować się przy piwku i kolacji.
Mapa dzisiejszego przejazdu:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
62.34 km (4.00 km teren), czas: 04:27 h, avg:14.01 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1283 (kcal)