- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Wypadziki do Niemiec
Dystans całkowity: | 23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%) |
Czas w ruchu: | 1225:30 |
Średnia prędkość: | 19.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma podjazdów: | 13 m |
Suma kalorii: | 480913 kcal |
Liczba aktywności: | 310 |
Średnio na aktywność: | 76.43 km i 4h 02m |
Więcej statystyk |
Do i z Prenzlau skrótami sierżanta Montera61 ;)))
Niedziela, 21 sierpnia 2011 | dodano: 22.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Wiedziałem, że po wczorajszym relaksującym wyjeździe do Rieth dziś mogę się spodziewać znacznie ostrzejszej jazdy. Krzysiek "Monter61" na Forum Rowerowego Szczecina ogłosił wyjazd do Preznlau w Niemczech. Jeśli dobrze policzyłem, to na starcie pojawiło się 12 osób, w tym paru bikerów z nadmiarem adrenaliny, co szybko dało się zauważyć po starcie. ;)))
Mapka wyjazdu sporządzona przez Krzyśka:
Wcześniej, gdy spotkałem się z Adrianem "Gryfem" na Rondzie Hakena byłem świadkem, jak o mało co nie został on rozjechany przez kretyna w samochodzie w momencie przejeżdżania ścieżką rowerową przez ulicę. Pisk hamulców i hamowanie na centymetry. Po dość ostrej wymianie zmian pomiędzy mną a tym ćwokiem, ponieważ nic do niego nie docierało, zakończyłem bezproduktywną pogawędkę z debilem pokazując mu właściwy palec. Odjechał nieusatysfakcjonowany. ;)
Co do naszych "koksów", to od razu wrzucili na koło 30 km/h i zaczęli znikać w oddali. ;)
Część próbowała ich gonić, część rozsądnie dała sobie spokój i tak to grupa podzieliła się już koło Rajkowa.
Dojechaliśmy do Warzymic, gdzie nowowybudowaną drogą wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech.
Tam też Monter spełnił swoje marzenie - ustawił grupę na belach siana, a ja cyknąłem tę oto fotkę.
Koleżanka, którą widać na dole po lewej stronie zrezygnowała z dalszej jazdy w takim szarpanym tempie, nawet nie wiem gdzie się odłączyła, bo grupa znów się rozerwała na sekcję "koksów", "umiarkowanych koksów", "turystów" i indywidualistów. ;)
W sumie miała rację, bo wg pogłosek wczoraj zrobiła 170 km, a tu wypoczynek się nie szykował. ;)
W Krackow grupa się połączyła "w kupę" ze względu na postój na parę fotek miejscowych drzew - rzeźb.
Następnie, zgodnie z planem Krzyśka dojechaliśmy do miejscowości Wollin, które na tej trasie trafiły nam się dwukrotnie, każda w innym rejonie.
Jeśli dobrze pamiętam, to w miejscowości Radewitz Monter pokazał nam miejsce, gdzie ktoś na działce postawił sobie dość specyficzną altankę. ;)
Adrian "Gryf" - niczym paparazzi - wykorzysta każde miejsce, aby cyknąć fotkę.
Na huśtwace uchwyciłem Basię "Rudzielca102", naszą maskotkę, na którą co niektórzy wołali "Helołłłł Kitty"...;)))
Mina Krzyśka mówiła, że coś się szykuje.
Ci, którzy go znają mogli się domyślać, że ma w zanadrzu niespodziankę, słynne "skróty Montera" (z poprzednim przebojem można zapoznać się TUTAJ ;)))
Jeszcze przed Prenzlau zajechaliśmy do kolejnej miejscowości o nazwie Wollin. Nasza grupa była większą atrakcją dla mieszkańców Wollina, niż sam Wollin dla naszej grupy, ale chodziło o nazwę, a nie wartości krajoznawcze.
Wreszcie dojechaliśmy do Prenzlau. Zbliżała się powoli godzina 14:00, a okazało się, że niektórzy zabrali za mało napojów.
Niestety, poszukiwania sklepu okazały się daremnym trudem, bo w niedzielę Niemcy mają je zasadniczo pozamykane.
Poniżej fotki z okolicy komisariatu Polizei, gdzie uprzdnio nie zajeżdżałem. Niestety, budowa nieco psuje wrażenie.
Współpraca Polizei i Police (pewnie chodzi o Zakłady Chemiczne "Police"). ;)
Krzysiek chyba chciał zmienić radiowóz z pedałami na coś bardziej komfortowego;)))
Następnie pojechaliśmy nad jezioro, gdzie podjęta została decyzja, że jednak nie przedłużamy trasy o Boitzenburg. Była już godzina 14:00, my mieliśmy za sobą około 70 km, do pałacu w jedną stronę było 23 km, a do tego jeszcze ok. 60 km powrotu z Prenzlau do Szczecina.
Ładny dystans by wyszedł...a my pewnie wrócilibyśmy po godzinie 22:00.
Jak ktoś ma chęć, to trasę do Boitzenburga i pałac można obejrzeć TUTAJ
Nie udało się również kupić mojej ulubionej pizzy tureckiej z budki na deptaku, bo tym razem była zamknięta. Co za pech, wczoraj zniknęła budka w Hintersee, a dziś Turek nie przyszedł do pracy i Misiacz, Gryf i Bronik musieli zadowolić się produktem od innego Turka, z budki koło jeziora.
Smak poprawny, ale to nie to, czego oczekiwałem.
Jeśli dobrze pamiętam, to nad jeziorem relaksowaliśmy się bliko godzinę.
Zauważyliśmy na wodzie coś, co przypominało pływający bar z silnikiem. ;)
Odpoczynek był jak najbardziej wskazany, bowiem szykowała się wyjątkowo "urozmaicona" część trasy. ;)
Tym razem jechaliśmy przez Bruessow w kierunku Loecknitz. Zaraz za Preznlau droga jest zamknięta z powodu budowy, ale to nie jest jakiś problem dla rowerzystów, dało się spokojnie przejechać, a ruch dzięki temu znacznie mniejszy.
W Bruessow, 10 km od Loecknitz szef wyprawy postanowił powiedzieć "dość cywilizacji!" i ...skręciliśmy w stronę jakiejś tajemniczej śluzy.
Początkowo droga przebiegała brukiem, gdzie od telepania jednemu z kolegów urwał się zaczep od tylnego błotnika. Zatrzymaliśmy się, by naprawić szkodę, na szczęście miałem ze sobą opaski zaciskowe typu "zip".
Podczas gdy my naprawialiśmy awarię, grupa znikała w oddali, zgodnie z praktycznym hasłem Legii Cudzoziemskiej: "Kto nie maszeruje, ten ginie!". ;)
Udało nam się jednak dojść grupę, dzięki temu, że żołądek jednego z kolegów wspominał nadmiar zjedzonych śliwek.
Zgodnie z powyższym hasłem porzuciliśmy go w krzakach i odjechaliśmy. "Kto nie maszeruje, ten ginie!" ;)
Po jeździe przez jakiś czas dość dobrą leśną drogą legionistę Misiacza ruszyło sumienie i poczekał na rozstajach dróg, aktywując hasło z innej armii, że "Poległych się nie zostawia". ;)))
Żarty żartami, ale kolega mógł się faktycznie zgubić, a że czas oczekiwania był duży, grupa odjechała również ode mnie, więc zacząłem rysować strzałki na ziemi, żeby Marcin mógł znaleźć drogę, ja zaś chciałem dognać grupę przed ewentualnym kolejnym rozstajem dróg. Na szczęście Marcin wyłonił się z lasu i cisnąc 25-30 km/h po błotnistej drodze dotarliśmy na główną atrakcję programu!
Podmokłe łąki bez drogi i pełne komarów to jest to, o czym marzy każdy rowerzysta! ;)))
Krótka narada, która nie doprowadziła do rozstrzygnięcia, bo znalazły się elementy wywrotowe, w tym Misiacz, którym zachciało się wracać do cywilizacji, do Loecknitz.
Na szczęście wodza mieliśmy stanowczego, co to nie szczypie się z nędznymi szeregowcami i natarł na moczary.
Kto nie z wodzem, ten przeciw wodzowi, więc karnie ruszyliśmy za sierżantem Monterem.
Z takim wodzem nie zginiemy, przetrwaliśmy atak komarów i pokrzyw na śluzie, bez problemu zdobyliśmy zabudowania gospodarcze i obory, rozpędziliśmy wrogie bydło, które w popłochu umknęło do obór widząc dzielny oddział mknący środkiem gospodarstwa wroga. ;)))
Bitwa była skończona, pokonanych zostawiliśmy za sobą i wyjechaliśmy na asfaltową drogę do Ramin i Schwennenz.
W Ramin, oddział podzielił się na mniejsze grupy i aby nie dać się otoczyć potencjalnemu przeciwnikowi, każdy pojechał inną trasą, na szczęście wódz miał wszystko pod kontrolą i cały oddział spotkał się w Schwennenz.
Tam, po krótkim postoju i buszowaniu w kukurydzy przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do Polski.
Grupa powoli zaczęła się rozjeżdżać do domów, a ostatecznie pożegnaliśmy się na Rondzie Gierosa.
Dojeżdżając do domu, miałem jeszcze towarzystwo w postaci Piotrka "Bronika", który również mieszka na Pomorzanach.
:)
P.S. Pomysł na komiks zapożyczyłem, tudzież bezczelnie po chińsku skopiowałem od Shrinka (http://shrink.bikestats.pl). ;)
Udzielił mi tak naprawdę licencji. ;)
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2605 (kcal)
Mapka wyjazdu sporządzona przez Krzyśka:
Wcześniej, gdy spotkałem się z Adrianem "Gryfem" na Rondzie Hakena byłem świadkem, jak o mało co nie został on rozjechany przez kretyna w samochodzie w momencie przejeżdżania ścieżką rowerową przez ulicę. Pisk hamulców i hamowanie na centymetry. Po dość ostrej wymianie zmian pomiędzy mną a tym ćwokiem, ponieważ nic do niego nie docierało, zakończyłem bezproduktywną pogawędkę z debilem pokazując mu właściwy palec. Odjechał nieusatysfakcjonowany. ;)
Co do naszych "koksów", to od razu wrzucili na koło 30 km/h i zaczęli znikać w oddali. ;)
Część próbowała ich gonić, część rozsądnie dała sobie spokój i tak to grupa podzieliła się już koło Rajkowa.
Dojechaliśmy do Warzymic, gdzie nowowybudowaną drogą wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech.
Tam też Monter spełnił swoje marzenie - ustawił grupę na belach siana, a ja cyknąłem tę oto fotkę.
Koleżanka, którą widać na dole po lewej stronie zrezygnowała z dalszej jazdy w takim szarpanym tempie, nawet nie wiem gdzie się odłączyła, bo grupa znów się rozerwała na sekcję "koksów", "umiarkowanych koksów", "turystów" i indywidualistów. ;)
W sumie miała rację, bo wg pogłosek wczoraj zrobiła 170 km, a tu wypoczynek się nie szykował. ;)
W Krackow grupa się połączyła "w kupę" ze względu na postój na parę fotek miejscowych drzew - rzeźb.
Następnie, zgodnie z planem Krzyśka dojechaliśmy do miejscowości Wollin, które na tej trasie trafiły nam się dwukrotnie, każda w innym rejonie.
Jeśli dobrze pamiętam, to w miejscowości Radewitz Monter pokazał nam miejsce, gdzie ktoś na działce postawił sobie dość specyficzną altankę. ;)
Adrian "Gryf" - niczym paparazzi - wykorzysta każde miejsce, aby cyknąć fotkę.
Na huśtwace uchwyciłem Basię "Rudzielca102", naszą maskotkę, na którą co niektórzy wołali "Helołłłł Kitty"...;)))
Mina Krzyśka mówiła, że coś się szykuje.
Ci, którzy go znają mogli się domyślać, że ma w zanadrzu niespodziankę, słynne "skróty Montera" (z poprzednim przebojem można zapoznać się TUTAJ ;)))
Jeszcze przed Prenzlau zajechaliśmy do kolejnej miejscowości o nazwie Wollin. Nasza grupa była większą atrakcją dla mieszkańców Wollina, niż sam Wollin dla naszej grupy, ale chodziło o nazwę, a nie wartości krajoznawcze.
Wreszcie dojechaliśmy do Prenzlau. Zbliżała się powoli godzina 14:00, a okazało się, że niektórzy zabrali za mało napojów.
Niestety, poszukiwania sklepu okazały się daremnym trudem, bo w niedzielę Niemcy mają je zasadniczo pozamykane.
Poniżej fotki z okolicy komisariatu Polizei, gdzie uprzdnio nie zajeżdżałem. Niestety, budowa nieco psuje wrażenie.
Współpraca Polizei i Police (pewnie chodzi o Zakłady Chemiczne "Police"). ;)
Krzysiek chyba chciał zmienić radiowóz z pedałami na coś bardziej komfortowego;)))
Następnie pojechaliśmy nad jezioro, gdzie podjęta została decyzja, że jednak nie przedłużamy trasy o Boitzenburg. Była już godzina 14:00, my mieliśmy za sobą około 70 km, do pałacu w jedną stronę było 23 km, a do tego jeszcze ok. 60 km powrotu z Prenzlau do Szczecina.
Ładny dystans by wyszedł...a my pewnie wrócilibyśmy po godzinie 22:00.
Jak ktoś ma chęć, to trasę do Boitzenburga i pałac można obejrzeć TUTAJ
Nie udało się również kupić mojej ulubionej pizzy tureckiej z budki na deptaku, bo tym razem była zamknięta. Co za pech, wczoraj zniknęła budka w Hintersee, a dziś Turek nie przyszedł do pracy i Misiacz, Gryf i Bronik musieli zadowolić się produktem od innego Turka, z budki koło jeziora.
Smak poprawny, ale to nie to, czego oczekiwałem.
Jeśli dobrze pamiętam, to nad jeziorem relaksowaliśmy się bliko godzinę.
Zauważyliśmy na wodzie coś, co przypominało pływający bar z silnikiem. ;)
Odpoczynek był jak najbardziej wskazany, bowiem szykowała się wyjątkowo "urozmaicona" część trasy. ;)
Tym razem jechaliśmy przez Bruessow w kierunku Loecknitz. Zaraz za Preznlau droga jest zamknięta z powodu budowy, ale to nie jest jakiś problem dla rowerzystów, dało się spokojnie przejechać, a ruch dzięki temu znacznie mniejszy.
W Bruessow, 10 km od Loecknitz szef wyprawy postanowił powiedzieć "dość cywilizacji!" i ...skręciliśmy w stronę jakiejś tajemniczej śluzy.
Początkowo droga przebiegała brukiem, gdzie od telepania jednemu z kolegów urwał się zaczep od tylnego błotnika. Zatrzymaliśmy się, by naprawić szkodę, na szczęście miałem ze sobą opaski zaciskowe typu "zip".
Podczas gdy my naprawialiśmy awarię, grupa znikała w oddali, zgodnie z praktycznym hasłem Legii Cudzoziemskiej: "Kto nie maszeruje, ten ginie!". ;)
Udało nam się jednak dojść grupę, dzięki temu, że żołądek jednego z kolegów wspominał nadmiar zjedzonych śliwek.
Zgodnie z powyższym hasłem porzuciliśmy go w krzakach i odjechaliśmy. "Kto nie maszeruje, ten ginie!" ;)
Po jeździe przez jakiś czas dość dobrą leśną drogą legionistę Misiacza ruszyło sumienie i poczekał na rozstajach dróg, aktywując hasło z innej armii, że "Poległych się nie zostawia". ;)))
Żarty żartami, ale kolega mógł się faktycznie zgubić, a że czas oczekiwania był duży, grupa odjechała również ode mnie, więc zacząłem rysować strzałki na ziemi, żeby Marcin mógł znaleźć drogę, ja zaś chciałem dognać grupę przed ewentualnym kolejnym rozstajem dróg. Na szczęście Marcin wyłonił się z lasu i cisnąc 25-30 km/h po błotnistej drodze dotarliśmy na główną atrakcję programu!
Podmokłe łąki bez drogi i pełne komarów to jest to, o czym marzy każdy rowerzysta! ;)))
Krótka narada, która nie doprowadziła do rozstrzygnięcia, bo znalazły się elementy wywrotowe, w tym Misiacz, którym zachciało się wracać do cywilizacji, do Loecknitz.
Na szczęście wodza mieliśmy stanowczego, co to nie szczypie się z nędznymi szeregowcami i natarł na moczary.
Kto nie z wodzem, ten przeciw wodzowi, więc karnie ruszyliśmy za sierżantem Monterem.
Z takim wodzem nie zginiemy, przetrwaliśmy atak komarów i pokrzyw na śluzie, bez problemu zdobyliśmy zabudowania gospodarcze i obory, rozpędziliśmy wrogie bydło, które w popłochu umknęło do obór widząc dzielny oddział mknący środkiem gospodarstwa wroga. ;)))
Bitwa była skończona, pokonanych zostawiliśmy za sobą i wyjechaliśmy na asfaltową drogę do Ramin i Schwennenz.
W Ramin, oddział podzielił się na mniejsze grupy i aby nie dać się otoczyć potencjalnemu przeciwnikowi, każdy pojechał inną trasą, na szczęście wódz miał wszystko pod kontrolą i cały oddział spotkał się w Schwennenz.
Tam, po krótkim postoju i buszowaniu w kukurydzy przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do Polski.
Grupa powoli zaczęła się rozjeżdżać do domów, a ostatecznie pożegnaliśmy się na Rondzie Gierosa.
Dojeżdżając do domu, miałem jeszcze towarzystwo w postaci Piotrka "Bronika", który również mieszka na Pomorzanach.
:)
P.S. Pomysł na komiks zapożyczyłem, tudzież bezczelnie po chińsku skopiowałem od Shrinka (http://shrink.bikestats.pl). ;)
Udzielił mi tak naprawdę licencji. ;)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
123.00 km (35.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:20.05 km/h,
prędkość maks: 55.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2605 (kcal)
Gdzie jest "Bimbisik"(?) ...i nowy rekord Basi i mój!
Sobota, 20 sierpnia 2011 | dodano: 20.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kto by się spodziewał, że niepowodzenie wyjazdu na urlop rowerowy (8 dni z sakwami trasą Odra-Nysa) i brak rezerwacji pokoju na ten weekend zaowocuje tak wspaniałym wyjazdem?
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.
Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):
1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”
Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.
Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.
Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!
Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:
Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.
Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.
Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.
Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)
Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...
Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.
Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...
Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.
Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.
Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:
Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe!
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.
Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):
1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”
Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.
Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.
Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!
Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:
Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.
Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.
Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.
Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)
Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...
Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.
Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...
Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.
Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.
Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:
Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Nowy rekord Basi!© Misiacz
Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
113.58 km (14.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:18.52 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Altwarp. Dzień 2 (powrót).
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 | dodano: 15.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Drugi i siłą rzeczy „powrotny” dzień wspaniałej dwudniowej „wyprawki” z Basią do Altwarp, a relacja z ciekawszego dnia 1 znajduje się TUTAJ.
Wstaliśmy dość wcześnie rano, ale wiadomo jak to Misiacze, muszą się posnuć, pokręcić itp. Wyjechaliśmy jakoś około 9:20. ;) Trasa powrotna była taka sama jak i dojazdowa, a to dlatego, że bardzo nam się podoba, a poza tym mieliśmy chęć wypić kawkę w budce Imbiss, która stoi sobie w polu pod lasem przy drodze rowerowej koło Hintersee (swojej kawki nie zabraliśmy, bo wyjazd miał formę minimalistyczną i rano była lipa, a nałóg ssał;))).
W czasie jazdy też mieliśmy leniwe podejście do tempa, w przeciwieństwie do wczorajszego energicznego i pełnego wrażeń dnia.
W lesie za Warsin znów zachciało mi się sfotografować nową ścieżkę, super się po niej jedzie.
Za Rieth jechaliśmy oczywiście przez las trasą dawnej kolejki wąskotorowej, przejechaliśmy przez Ludwigshof i dojechaliśmy do upatrzonej wczoraj budki Imbiss („Bimbisik”…tak ją przezwaliśmy;)). Pani w budce sympatyczna, kawa pod lasem smakowała znakomicie, a jej koszt mnie zaskoczył: 50 centów za kubek.
Mogę tam zawsze popijać kawkę, a nawet zajechać na smażoną kiełbaskę za 1,50 EUR z dodatkami. Zawsze to jakiś cel wycieczki. ;)
Od Hintersee dojechaliśmy do granicy, jechało się lepiej, jako że kofeina już krążyła w żyłach. Stamtąd jechaliśmy przed Dobieszczyn, gdzie zatrzymaliśmy się przy strzelnicy poprzyglądać się na dwóch facetów strzelających do rzutków. Jeden był dobry, drugi kiepski. Koło nas zatrzymała się dwójka szosowców - kiedy zmieniłem koszulkę na czerwoną, zaczął mi się uważniej przyglądać – czyżby kolejny rowerzysta z Bikestas? Potem dotarliśmy do Tanowa, ruch po drodze nadal był duży i świąteczny. W Tanowie sklepik był otwarty, więc zalaliśmy do baków po jogurciku i ruszyliśmy już dalej ścieżką rowerową do Pilchowa.
Mógłbym przysiąc, że przed Pilchowem minął nas pędzący w przeciwną stronę Wober, ale on zawsze tak gna, że pewnie widzi tylko smugi zamiast krajobrazu.
Jeśli to był on, to dziś dodatkowo namiętnie wpatrywał się w przednią oponę.
Z kolei w Pilchowie minęła nas Rowerzystka, tu na szczęście zdążyliśmy się pozdrowić.
Na Głębokim spotkaliśmy tatę i Bożenkę, więc można powiedzieć, że dziś dzień dość obfity w spotkania.
Chwilę porozmawialiśmy, a potem przeciskając się wśród rzesz „niedzielnych” rowerzystów dotarliśmy do domu…
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1180 (kcal)
Wstaliśmy dość wcześnie rano, ale wiadomo jak to Misiacze, muszą się posnuć, pokręcić itp. Wyjechaliśmy jakoś około 9:20. ;) Trasa powrotna była taka sama jak i dojazdowa, a to dlatego, że bardzo nam się podoba, a poza tym mieliśmy chęć wypić kawkę w budce Imbiss, która stoi sobie w polu pod lasem przy drodze rowerowej koło Hintersee (swojej kawki nie zabraliśmy, bo wyjazd miał formę minimalistyczną i rano była lipa, a nałóg ssał;))).
W czasie jazdy też mieliśmy leniwe podejście do tempa, w przeciwieństwie do wczorajszego energicznego i pełnego wrażeń dnia.
W lesie za Warsin znów zachciało mi się sfotografować nową ścieżkę, super się po niej jedzie.
Za Rieth jechaliśmy oczywiście przez las trasą dawnej kolejki wąskotorowej, przejechaliśmy przez Ludwigshof i dojechaliśmy do upatrzonej wczoraj budki Imbiss („Bimbisik”…tak ją przezwaliśmy;)). Pani w budce sympatyczna, kawa pod lasem smakowała znakomicie, a jej koszt mnie zaskoczył: 50 centów za kubek.
Mogę tam zawsze popijać kawkę, a nawet zajechać na smażoną kiełbaskę za 1,50 EUR z dodatkami. Zawsze to jakiś cel wycieczki. ;)
Od Hintersee dojechaliśmy do granicy, jechało się lepiej, jako że kofeina już krążyła w żyłach. Stamtąd jechaliśmy przed Dobieszczyn, gdzie zatrzymaliśmy się przy strzelnicy poprzyglądać się na dwóch facetów strzelających do rzutków. Jeden był dobry, drugi kiepski. Koło nas zatrzymała się dwójka szosowców - kiedy zmieniłem koszulkę na czerwoną, zaczął mi się uważniej przyglądać – czyżby kolejny rowerzysta z Bikestas? Potem dotarliśmy do Tanowa, ruch po drodze nadal był duży i świąteczny. W Tanowie sklepik był otwarty, więc zalaliśmy do baków po jogurciku i ruszyliśmy już dalej ścieżką rowerową do Pilchowa.
Mógłbym przysiąc, że przed Pilchowem minął nas pędzący w przeciwną stronę Wober, ale on zawsze tak gna, że pewnie widzi tylko smugi zamiast krajobrazu.
Jeśli to był on, to dziś dodatkowo namiętnie wpatrywał się w przednią oponę.
Z kolei w Pilchowie minęła nas Rowerzystka, tu na szczęście zdążyliśmy się pozdrowić.
Na Głębokim spotkaliśmy tatę i Bożenkę, więc można powiedzieć, że dziś dzień dość obfity w spotkania.
Chwilę porozmawialiśmy, a potem przeciskając się wśród rzesz „niedzielnych” rowerzystów dotarliśmy do domu…
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
63.65 km (16.00 km teren), czas: 03:45 h, avg:16.97 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1180 (kcal)
Altwarp. Dzień 1 (w tym rekord Basi:))
Niedziela, 14 sierpnia 2011 | dodano: 15.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kolejny długi weekend sprawił, że tuż przed nim znów zaczęliśmy myśleć o trzydniowej „wyprawce” rowerowej. Opady deszczu w sobotę rano sprawiły, że myśleć o niej przestaliśmy i choć przed południem się wypogodziło, to na wypad do Altwarp i poszukiwanie tamże noclegu było już za późno. Zamiast tego, w sobotę odbyliśmy z rodzinką zwiad samochodowy po Brandenburgii (relacja w skrócie TUTAJ. Już wiem, jakie rejony będę penetrował.
No dobra, ja tu o sobocie, a okazało się, że w niedzielę ma się wypogodzić, więc podjęliśmy szybką decyzję, że jednak ruszamy, ale na zasadzie „jak się znajdzie nocleg, to zostajemy, a jak nie to wracamy”. Trzeba było wyruszyć wcześnie, bo Basia szybko nie jeździ, a do Altwarp jest jakieś 65 km i gdyby w przypadku braku noclegu przyszło wracać, to musieliśmy mieć na to czas (tym bardziej, że dotychczasowy rekord dystansu Basi to jakieś 77 km, a tu mogło wyjść 130!).
Nie obeszło się jeszcze bez porannych zakupów i to sporych, bo w niedzielę u Niemców sklepy zasadniczo pozamykane, a u nas z kolei pozamykane w świąteczny poniedziałek.
Na trasie zaliczyliśmy Tesco i Lidla.
Sakwy wiozłem tylko ja, ze względu na duży jak na Basię planowany dystans, no i w związku z tym byłem ciężki jak tankowiec, bo i napojów trzeba było nakupować na 2 dni, że nie wspomnę o jedzeniu, choć generalnie spakowaliśmy się minimalistycznie. ;)
Dojechaliśmy na Głębokie, a stamtąd przez Pilchowo i Tanowo dojechaliśmy do szosy biegnącej do Dobieszczyna. Zwykle niezbyt ruchliwa droga tym razem była pełna samochodów tych, którzy chcieli świątecznie wybrać się do lasu oraz grzybiarzy-śmieciarzy (nie wszyscy oczywiście śmiecą, nie wszyscy). Okazało się, że najlepszym sposobem na samochody, aby nie wyprzedały nas „na żyletkę” i na trzeciego jest jechać obok siebie, choć przyznam, że czułem się nieswojo przy tak dużym ruchu.
Wreszcie jednak wjechaliśmy do Niemiec, droga zrobiła się równa, a w Hintersee można już było wjechać na drogę dla rowerów biegnącą przez puszczę do Rieth.
Za Rieth zrobiliśmy krótki postój i fotkę (za dużo jakoś ich nie narobiłem na tym wyjeździe).
Nad Neuwarper See (przynajmniej od tej strony się to tak chyba nazywa;)).
Po jakimś czasie wjechaliśmy w las, gdzie zbudowana jest świetna asfaltowa droga dla rowerów i dotarliśmy do Warsin. Jechało nam się świetnie, były wczesne godziny popołudniowe, a do Altwarp tylko 6 km doskonałą asfaltową ścieżką.
Po dojechaniu do Altwarp zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ale adresy znalezione w Internecie „były obłożone”, więc stwierdziłem, że najlepiej zasięgnąć języka u tubylców, a najlepiej u obsługi portowego baru. Pomysł był dobry, bo pani skierowała nas do kolejnej pani, zajmującej się informacją turystyczną. Kiedy zapytałem o wolne pokoje, pani uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Teraz? Wolne pokoje? Hihi…No to ładnie, pomyślałem sobie. Nie wiedziałem, że z Altwarp zrobiło się takie popularne miejsce wypoczynku. Okazuje się, że tak. To doskonałe miejsce dla tych, którzy pragną ciszy i spokoju i okropne dla tych, którzy lubią ruch, głośną muzykę, smażenie się na plaży i podpite tłumy. No i dobrze. Niech nigdy tam nie przyjeżdżają, bo to klimatyczna wioseczka.
Na odchodnym pani rzuciła, żebym zajrzał do restauracji rybnej i pensjonatu rodziny Rohde – „Haff Stuebchen”. Zajrzeliśmy.
No ładnie, ładnie!
Okazało się, że jest jeden wolny pokój z tym, że były to raczej pokoje typu komfort, a nie turystyczne, więc z obawą zapytałem o cenę. Cena: 37 EUR za dobę za 2 osoby! My założyliśmy maksymalny pułap 30 EUR i ani centa więcej, choć i to sporo (może dla niektórych to tanio, nie wiem).
O naszych założeniach powiedziałem szefowi, który okazał się elastyczny i przystał na łączną cenę 30 EUR.
Można było się rozpakowywać!
Już wiem, czemu to nie są pokoje klasy turystycznej! ;)
Z tych urządzeń i tak nie zamierzaliśmy korzystać.
Z tych…i owszem, zamierzaliśmy.
Do dyspozycji mieliśmy w pełni wyposażoną kuchnię.
Do tego sterylnie czysta łazienka i toaleta!
Czysto było do tego stopnia, że mimo chodzenia po podłodze w białych kolarskich skarpetkach były one cały czas białe.
Jakoś nie miałem sumienia łazić po takim pokoju w butach z zatrzaskami SPD.
Jak wspomniałem, wioseczka jest kojąca i spokojna, ale była dopiero godzina 14:30 i na spokój czasu mieliśmy aż nadto, więc postanowiliśmy wyskoczyć do oddalonego o 16 km Ueckermunde, zrobić sobie wycieczkę, kupić piwko na wieczór (liczyłem, że mimo niedzieli coś otwartego będzie, bo w Altwarp jest jeden sklepik, ale był zamknięty), zakupić kebab u Turka w „Uecker66”, posnuć się po miasteczku i wrócić do Altwarp.
Port w Ueckermunde.
Uliczka…
Rzeźba w porcie.
Po zwiedzeniu miasta, z zakupami w sakwach, raźnie ruszyliśmy do Altwarp.
Basia miała mnóstwo sił i nie mogła wyjść w związku z tym z podziwu nad swoją własną formą, a jeszcze bardziej, kiedy na liczniku pod pensjonatem w Altwarp zobaczyła u siebie taki wynik:
Tym samym pobiła swój życiowy rekord dystansu (niewtajemniczonym wyjaśnię, że jeździ od marca tego roku, kiedy to po już 7 km zsuwała się zmachana z roweru;))))). Gratulacje ode mnie!
Podjechaliśmy jeszcze do portu i na plażę, żeby było nieco więcej niż 100 km i się udało, ale zgodnie z prognozami ICM i YR.NO w tym momencie zaczął lać deszcz, więc ile sił wróciliśmy na werandę, by zająć się mniej męczącymi rzeczami. ;)
Trasa:
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1963 (kcal)
No dobra, ja tu o sobocie, a okazało się, że w niedzielę ma się wypogodzić, więc podjęliśmy szybką decyzję, że jednak ruszamy, ale na zasadzie „jak się znajdzie nocleg, to zostajemy, a jak nie to wracamy”. Trzeba było wyruszyć wcześnie, bo Basia szybko nie jeździ, a do Altwarp jest jakieś 65 km i gdyby w przypadku braku noclegu przyszło wracać, to musieliśmy mieć na to czas (tym bardziej, że dotychczasowy rekord dystansu Basi to jakieś 77 km, a tu mogło wyjść 130!).
Nie obeszło się jeszcze bez porannych zakupów i to sporych, bo w niedzielę u Niemców sklepy zasadniczo pozamykane, a u nas z kolei pozamykane w świąteczny poniedziałek.
Na trasie zaliczyliśmy Tesco i Lidla.
Sakwy wiozłem tylko ja, ze względu na duży jak na Basię planowany dystans, no i w związku z tym byłem ciężki jak tankowiec, bo i napojów trzeba było nakupować na 2 dni, że nie wspomnę o jedzeniu, choć generalnie spakowaliśmy się minimalistycznie. ;)
Dojechaliśmy na Głębokie, a stamtąd przez Pilchowo i Tanowo dojechaliśmy do szosy biegnącej do Dobieszczyna. Zwykle niezbyt ruchliwa droga tym razem była pełna samochodów tych, którzy chcieli świątecznie wybrać się do lasu oraz grzybiarzy-śmieciarzy (nie wszyscy oczywiście śmiecą, nie wszyscy). Okazało się, że najlepszym sposobem na samochody, aby nie wyprzedały nas „na żyletkę” i na trzeciego jest jechać obok siebie, choć przyznam, że czułem się nieswojo przy tak dużym ruchu.
Wreszcie jednak wjechaliśmy do Niemiec, droga zrobiła się równa, a w Hintersee można już było wjechać na drogę dla rowerów biegnącą przez puszczę do Rieth.
Za Rieth zrobiliśmy krótki postój i fotkę (za dużo jakoś ich nie narobiłem na tym wyjeździe).
Nad Neuwarper See (przynajmniej od tej strony się to tak chyba nazywa;)).
Po jakimś czasie wjechaliśmy w las, gdzie zbudowana jest świetna asfaltowa droga dla rowerów i dotarliśmy do Warsin. Jechało nam się świetnie, były wczesne godziny popołudniowe, a do Altwarp tylko 6 km doskonałą asfaltową ścieżką.
Po dojechaniu do Altwarp zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ale adresy znalezione w Internecie „były obłożone”, więc stwierdziłem, że najlepiej zasięgnąć języka u tubylców, a najlepiej u obsługi portowego baru. Pomysł był dobry, bo pani skierowała nas do kolejnej pani, zajmującej się informacją turystyczną. Kiedy zapytałem o wolne pokoje, pani uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Teraz? Wolne pokoje? Hihi…No to ładnie, pomyślałem sobie. Nie wiedziałem, że z Altwarp zrobiło się takie popularne miejsce wypoczynku. Okazuje się, że tak. To doskonałe miejsce dla tych, którzy pragną ciszy i spokoju i okropne dla tych, którzy lubią ruch, głośną muzykę, smażenie się na plaży i podpite tłumy. No i dobrze. Niech nigdy tam nie przyjeżdżają, bo to klimatyczna wioseczka.
Na odchodnym pani rzuciła, żebym zajrzał do restauracji rybnej i pensjonatu rodziny Rohde – „Haff Stuebchen”. Zajrzeliśmy.
No ładnie, ładnie!
Okazało się, że jest jeden wolny pokój z tym, że były to raczej pokoje typu komfort, a nie turystyczne, więc z obawą zapytałem o cenę. Cena: 37 EUR za dobę za 2 osoby! My założyliśmy maksymalny pułap 30 EUR i ani centa więcej, choć i to sporo (może dla niektórych to tanio, nie wiem).
O naszych założeniach powiedziałem szefowi, który okazał się elastyczny i przystał na łączną cenę 30 EUR.
Można było się rozpakowywać!
Już wiem, czemu to nie są pokoje klasy turystycznej! ;)
Z tych urządzeń i tak nie zamierzaliśmy korzystać.
Z tych…i owszem, zamierzaliśmy.
Do dyspozycji mieliśmy w pełni wyposażoną kuchnię.
Do tego sterylnie czysta łazienka i toaleta!
Czysto było do tego stopnia, że mimo chodzenia po podłodze w białych kolarskich skarpetkach były one cały czas białe.
Jakoś nie miałem sumienia łazić po takim pokoju w butach z zatrzaskami SPD.
Jak wspomniałem, wioseczka jest kojąca i spokojna, ale była dopiero godzina 14:30 i na spokój czasu mieliśmy aż nadto, więc postanowiliśmy wyskoczyć do oddalonego o 16 km Ueckermunde, zrobić sobie wycieczkę, kupić piwko na wieczór (liczyłem, że mimo niedzieli coś otwartego będzie, bo w Altwarp jest jeden sklepik, ale był zamknięty), zakupić kebab u Turka w „Uecker66”, posnuć się po miasteczku i wrócić do Altwarp.
Port w Ueckermunde.
Przed kościołem w Ueckermunde. Niemcy.© Misiacz
Uliczka…
Rzeźba w porcie.
Po zwiedzeniu miasta, z zakupami w sakwach, raźnie ruszyliśmy do Altwarp.
Basia miała mnóstwo sił i nie mogła wyjść w związku z tym z podziwu nad swoją własną formą, a jeszcze bardziej, kiedy na liczniku pod pensjonatem w Altwarp zobaczyła u siebie taki wynik:
Tym samym pobiła swój życiowy rekord dystansu (niewtajemniczonym wyjaśnię, że jeździ od marca tego roku, kiedy to po już 7 km zsuwała się zmachana z roweru;))))). Gratulacje ode mnie!
Podjechaliśmy jeszcze do portu i na plażę, żeby było nieco więcej niż 100 km i się udało, ale zgodnie z prognozami ICM i YR.NO w tym momencie zaczął lać deszcz, więc ile sił wróciliśmy na werandę, by zająć się mniej męczącymi rzeczami. ;)
Trasa:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
102.25 km (16.00 km teren), czas: 05:39 h, avg:18.10 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1963 (kcal)
Biosphärenreservat Schorfheide-Chorin.
Sobota, 13 sierpnia 2011 | dodano: 13.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Niestety, na razie wyłącznie wywiadowczo. Pojechałem z rodzinką samochodem do klasztoru Chorin i na podnośnię statków w Niederfinow (relacja TUTAJ), do pałacu w Boitzenburgu i na najlepszy przy granicy kebab w Prenzlau (relacja TUTAJ).
W Chorin, przy zabytkowej stacji kolejowej zauważyłem "Bar-rower" ...a może barower? Na tym rowerze można legalnie wtłoczyć w siebie dowolną ilość piwa i pedałować po drogach publicznych, bowiem kierowcą jest barman, najpewniej jedyna niepodchmielona osoba na tym wehikule;))) Reszta pedałuje pedałami umieszczonymi pod...siodełkami barowymi, skąd napęd przekazywany jest na wał i dalej na koła.
Widziałem to w ruchu - funkcjonuje! ;)))
Można go sobie wynająć, jak ktoś chce - więcej TUTAJ.
Jadąc przez rezerwat biosfery, widziałem tyle wspaniałych tras, że na pewno wrócę tam na rowerze - moreny, jeziora, lasy, parki krajobrazowe i parki narodowe. Coś pięknego!
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
W Chorin, przy zabytkowej stacji kolejowej zauważyłem "Bar-rower" ...a może barower? Na tym rowerze można legalnie wtłoczyć w siebie dowolną ilość piwa i pedałować po drogach publicznych, bowiem kierowcą jest barman, najpewniej jedyna niepodchmielona osoba na tym wehikule;))) Reszta pedałuje pedałami umieszczonymi pod...siodełkami barowymi, skąd napęd przekazywany jest na wał i dalej na koła.
Widziałem to w ruchu - funkcjonuje! ;)))
Można go sobie wynająć, jak ktoś chce - więcej TUTAJ.
Barrower. Legalne piwo i pedałowanie. Chorin. Niemcy© Misiacz
Przy barrowerze. Chorin, Niemcy.© Misiacz
Jadąc przez rezerwat biosfery, widziałem tyle wspaniałych tras, że na pewno wrócę tam na rowerze - moreny, jeziora, lasy, parki krajobrazowe i parki narodowe. Coś pięknego!
Rower:
Dane wycieczki:
0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Z balastem szybko do Schwedt...
Niedziela, 7 sierpnia 2011 | dodano: 07.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Wczoraj było międzynarodowo i turystycznie z Basią, a dziś było międzynarodowo i sportowo samotnie.
Zazwyczaj jeżdżę turystycznie, ale dzisiaj mnie coś naszło...
Krótko mówiąc, miałem chęć dać sobie w kość, bez taryfy ulgowej, za to z niezłym balastem.
Zaplanowałem sobie, że pojadę nie po swojemu, zupełnie nieturystycznie, po prostu zmęczyć się i potrenować.
Mój trekkingowy jednak rower i to, co na niego zabieram idealnie nadaje się do katorżniczych treningów. ;)))
Pora podliczyć masę tego zestawu typu "TIR";)
1) Rower: 17,5 kg
2) Napoje: 1 + 0,7 + 0,7 + 0,5 + 0,5 + 0,5 kg
3) Narzędzia i klamoty, które zawsze taszczę, potrzebnie lub niepotrzebnie: 1,5 kg
4) Prowaiant: 0,5 kg
5) Misiacz: chyba jakieś 80? ;)
__________________________________
Razem: 23,4 (rower z wyposażeniem) + 80 (Misiacz) =
103,4 kg
Zestaw ten należało następnie jak najszybciej przemieścić do Schwedt i z powrotem.
Wyjechałem z garażu o godzinie 12:02, po drodze dopompowałem koła i przez Mescherin dotarłem do Gartz. Tam złapał mnie deszcz, w którym jechałem przez 7 km do Friedrichsthal. Mimo wiatru w twarz, starałem się nie schodzić poniżej 27-28 km/h i jakoś się udawało, choć wymagało sporo siły.
We Freidrichsthal zatrzymałem się na odpoczynek i dobrze, bo w tym czasie ustał deszcz.
Przed Schwedt chciałem sfotografować owcę z czarnym pyskiem, ale pojawił się jakiś ryży szef stada i beczał na mnie zaczepnie.
Widać, że gotów był do obrony swego haremu.
Też na niego pobeczałem. ;)
Jakieś 3 km przed Schwedt dostałem piekielnie silny wiatr w twarz i jak nigdy - cieszyłem się z tego jak małe dziecko, bo wiedziałem, że za te 3 km zawrócę i wiaterek będzie w zad. ;)
Choć średnia mnie już nie interesuje jako taka, to w tym przypadku byłem zainteresowany, był to jakiś tam trening. Na odcinku 55 km pod wiatr wyszło 24,0 km/h.
To nie jest tak, że dotknąłem tablicy z napisem Schwedt i zawróciłem - pojechałem jeszcze na nabrzeże, zjadłem kanapkę, czekoladę, zadzwoniłem do Basi i dopiero pojechałem.
Mimo wiatru w plecy, czułem już w nogach ten odcinek pod wiatr i choć można było jechać szybciej, to u mnie prędkości oscylowały w granicach 28-30 km/h...a na dokładkę wiatr, który miałem mieć w plecy zmienił się na boczny, z zachodu...psia jego mać! :)
W po przerwie we Friedrichsthal dotarłem do Gartz, gdzie w barze na nabrzeżu zamówiłem sobie kawę (tylko 1 EUR).
Czułem, że sił ubywa, więc bardzo się przydała.
Do Mescherin ciągnąłem w miarę dobrze, ale już górka do Staffelde (2 km podjazdu) nie stanowiła powodu do dumy (podjazd w tempie 17 km/h).
Na szczęście nadrobiłem to wszystko po podjechaniu pod górę za Kołbaskowem i zjeżdżając z niej w stronę Przecławia trzymałem tempo ok. 40 km/h.
W domu byłem o godzinie 17:13, czyli cały przejazd na dystansie ok. 105 km zajął mi z postojami, zdjęciami i kawkami 5 godzin i 11 minut.
Czas samej tylko jazdy to 4:10 godz.
Średnia z całej trasy 25,1 km/h.
Wiem, że przy dokonaniach innych to może śmieszne osiągi, ale uważam, że jak na mnie, jazdę przez pół trasy pod wiatr i przy napędzaniu mojego ociężałego "TIR'a" to całkiem przyzwoity wynik.
Ciekaw jestem, jaki by wyszedł na jakiejś profesjonalnej szosówce i bez balastu?
Szukam sponsora na szosówkę, może być jakiś Canondale. :P
Żarty żartami, ale po tym wybryku (chyba nie pierwszym i nie jedynym;))) wracam do spokojnej turystyki.
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2438 (kcal)
Zazwyczaj jeżdżę turystycznie, ale dzisiaj mnie coś naszło...
Krótko mówiąc, miałem chęć dać sobie w kość, bez taryfy ulgowej, za to z niezłym balastem.
Zaplanowałem sobie, że pojadę nie po swojemu, zupełnie nieturystycznie, po prostu zmęczyć się i potrenować.
Mój trekkingowy jednak rower i to, co na niego zabieram idealnie nadaje się do katorżniczych treningów. ;)))
Pora podliczyć masę tego zestawu typu "TIR";)
1) Rower: 17,5 kg
2) Napoje: 1 + 0,7 + 0,7 + 0,5 + 0,5 + 0,5 kg
3) Narzędzia i klamoty, które zawsze taszczę, potrzebnie lub niepotrzebnie: 1,5 kg
4) Prowaiant: 0,5 kg
5) Misiacz: chyba jakieś 80? ;)
__________________________________
Razem: 23,4 (rower z wyposażeniem) + 80 (Misiacz) =
103,4 kg
Zestaw ten należało następnie jak najszybciej przemieścić do Schwedt i z powrotem.
Wyjechałem z garażu o godzinie 12:02, po drodze dopompowałem koła i przez Mescherin dotarłem do Gartz. Tam złapał mnie deszcz, w którym jechałem przez 7 km do Friedrichsthal. Mimo wiatru w twarz, starałem się nie schodzić poniżej 27-28 km/h i jakoś się udawało, choć wymagało sporo siły.
We Freidrichsthal zatrzymałem się na odpoczynek i dobrze, bo w tym czasie ustał deszcz.
Przed Schwedt chciałem sfotografować owcę z czarnym pyskiem, ale pojawił się jakiś ryży szef stada i beczał na mnie zaczepnie.
Widać, że gotów był do obrony swego haremu.
Też na niego pobeczałem. ;)
No i co się Misiacz gapisz? Die Deutsche "baranen" ;)))© Misiacz
Jakieś 3 km przed Schwedt dostałem piekielnie silny wiatr w twarz i jak nigdy - cieszyłem się z tego jak małe dziecko, bo wiedziałem, że za te 3 km zawrócę i wiaterek będzie w zad. ;)
Choć średnia mnie już nie interesuje jako taka, to w tym przypadku byłem zainteresowany, był to jakiś tam trening. Na odcinku 55 km pod wiatr wyszło 24,0 km/h.
To nie jest tak, że dotknąłem tablicy z napisem Schwedt i zawróciłem - pojechałem jeszcze na nabrzeże, zjadłem kanapkę, czekoladę, zadzwoniłem do Basi i dopiero pojechałem.
Mimo wiatru w plecy, czułem już w nogach ten odcinek pod wiatr i choć można było jechać szybciej, to u mnie prędkości oscylowały w granicach 28-30 km/h...a na dokładkę wiatr, który miałem mieć w plecy zmienił się na boczny, z zachodu...psia jego mać! :)
W po przerwie we Friedrichsthal dotarłem do Gartz, gdzie w barze na nabrzeżu zamówiłem sobie kawę (tylko 1 EUR).
Czułem, że sił ubywa, więc bardzo się przydała.
Do Mescherin ciągnąłem w miarę dobrze, ale już górka do Staffelde (2 km podjazdu) nie stanowiła powodu do dumy (podjazd w tempie 17 km/h).
Na szczęście nadrobiłem to wszystko po podjechaniu pod górę za Kołbaskowem i zjeżdżając z niej w stronę Przecławia trzymałem tempo ok. 40 km/h.
W domu byłem o godzinie 17:13, czyli cały przejazd na dystansie ok. 105 km zajął mi z postojami, zdjęciami i kawkami 5 godzin i 11 minut.
Czas samej tylko jazdy to 4:10 godz.
Średnia z całej trasy 25,1 km/h.
Wiem, że przy dokonaniach innych to może śmieszne osiągi, ale uważam, że jak na mnie, jazdę przez pół trasy pod wiatr i przy napędzaniu mojego ociężałego "TIR'a" to całkiem przyzwoity wynik.
Ciekaw jestem, jaki by wyszedł na jakiejś profesjonalnej szosówce i bez balastu?
Szukam sponsora na szosówkę, może być jakiś Canondale. :P
Żarty żartami, ale po tym wybryku (chyba nie pierwszym i nie jedynym;))) wracam do spokojnej turystyki.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
104.59 km (1.00 km teren), czas: 04:10 h, avg:25.10 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2438 (kcal)
Pszczoła miała rację (Schloss Boitzenburg)...
Sobota, 6 sierpnia 2011 | dodano: 06.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
...bo pszczół należy słuchać, a Misiacz nie posłuchał.
Następnym razem będę zwracał baczną uwagę na pszczele komunikaty.
A zaczęło się od tego, że na tę sobotę zaplanowaliśmy z Basią większe zakupy w Loecknitz (30 km od Szczecina). Aby nie jeździć samochodem po próżnicy, postanowiliśmy załadować od razu rowery na dach i po zakupach pojechać do Prenzlau oddalonego o jakieś 40 km od Loecknitz. Po co tam? Ano po to, ponieważ dowiedzieliśmy się, że w okolicy znajduje się niesamowity pałac Boitzenburg (ok. 20 km od Prenzlau), który został niedawno pieczołowicie odrestaurowany. Najśmieszniejsze, że informację tę znalazłem w Kurierze Szczecińskim, natomiast sami Niemcy prawie nigdzie się nim specjalnie nie chwalą, nawet miejscowość Boitzenburg nie jest zaznaczona jako ciekawa turystycznie (a takowa jest).
No dobra. Aby zdążyć zrealizować te plany należało w miarę wcześnie wstać, ponieważ po południu szykowało nam się jeszcze spotkanie-grillowanie (a że nie doszło do skutku to i nawet dobrze się składa). Budzik nastawiliśmy na 7:00, bo Misiacze to lubią się grzebać przy wybieraniu się...;)
O godzinie 6:00 usłyszałem donośne bzzzzyyyczenie za firanką, które wybiło mnie ze snu. Okazało się, że przez okno do domu wleciała pszczoła i zaplątała się w żaluzjach. Jako, że pszczoły to stworzenia dla Misiacza bardzo pożyteczne, więc wstałem i uwolniłem producenta miodu. ;) Byłem rześki, rozbudzony...ale nie, jak 7:00, to 7:00, więc walnąłem się z powrotem do łóżka i wierciłem się do tej 7:00. W sumie przysnąłem i z 7:00 zrobiła się 7:30. I po co? Mogłem wstać zrobić napoje, a tak po dzwonku budzika snułem się półprzytomny.
Pszczoła chciała mi coś powiedzieć, budząc mnie godzinę wcześniej...tak czułem, ale zignorowałem wiadomość i szybko się przekonałem, że owad miał sporo racji. ;)
Rowery ładowałem długo, zakupy w Loecknitz ciągnęły się nam ślamazarnie, było parno i gorąco i ruszaliśmy się powoli. No nic, ale wreszcie ruszyliśmy z tego Loecknitz do Prenzlau przez Bruessow. Przed nami rzekomo 40 km. No dobra. Jakieś 6 km przed Prenzlau na drodze w poprzek barierka, zakaz ruchu, objazd autostradą.
Cóż...niech będzie.
Do zjazdu na Prenzlau zostało 2 km i co? KOOOORRREEEKKKK na autostradzie. Utknęliśmy. Wreszcie ruszył. Zbliżamy się do zjazdu na Prenzlau. I co?
ZJAZD ZAMKNIĘTY !!! @#$%%^^##$#^ !!!!!!!!!!!!!
Już nadrobiliśmy 11 km, że o czasie nie wspomnę, więc ruszyliśmy do kolejnego zjazdu (co okazało się zjazdem z autostrady i jazdą z powrotem). No dobra, więc dojeżdżam do tego rzekomo właściwego zjazdu na Prenzlau-Sud, a tam znak, że Prenzlau-Sud zamknięte, zjeżdżać zjazdem na Prenzlau-Ost za 400 metrów. OK. To jadę. Zjazdu ni ch..a, a po 7 km...wróciliśmy do tej samej barierki, od której wszystko się zaczęło. Pół godziny w plecy, jakieś dodatkowe 35 km nadłożone, a korek po drugiej stronie jak stał tak stał. Myślałem, że szału dostanę, Basia musiała mi mocno gładzić futro, żebym się uspokoił. Ustawiłem nawigację na najkrótszą trasę z pominięciem autostrady. Szkoda gadać...
Gdybym posłuchał pszczoły, już dawno byłbym w Prenzlau (np. 1,5 godziny wcześniej rano korka na pewno nie było). To nie koniec - znaleziony objazd TEŻ BYŁ ZAMKNIĘTY.
Ludzie, normalnie Prenzlau jest odcięte od świata!!!
Wjechałem w inną drogę. Jaką drogę? Jedyną drogą była DROGA POLNA Z DZIURAMI I WYBOJAMI, a my tym samochodem w kurzu, z rowerami trzęsącymi się na dachu!!! Opcje były trzy: wracać w korek, ciągnąć po polach lub rzucić to wszystko w cholerę i wracać do domu. Przeszła opcja druga...no i okazało się, że do Prenzlau DA SIĘ dojechać! ;)))
Zdjęliśmy rowery, włączyłem nawigację i pojechaliśmy najkrótszą trasą na Boitzenburg.
Początkowo jechaliśmy dość ruchliwą szosą, ale wkrótce skręciliśmy w Guestow w boczną drogę na Gollmitz.
Upał był koszmarny, a to dlatego, że było strasznie parno.
Woda szła jak woda.
Po wyjechaniu z miejscowości wjechaliśmy w zacienioną drogę. Na szczęście tu się drzew nie wycina. W międzyczsie w pędzie minął nas "na odległość gazety" samochód, ale kiedy zobaczyłem rejestrację ZCH (zachodniopomorskie, Choszczno, Polska), nie zdziwiło mnie to, a nawet przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
Tacy to już nasi kierowcy. Chamstwo i tępotę mają darmo w pakiecie.
Jadąc morenowymi górkami, hopkami i dolinkami doturlaliśmy się wreszcie do Boitzenburga.
Bardzo urocza miejscowość, podobnie jak wcześniejsza Berkholz...
Nawet w Boitzenburgu, gdy szukaliśmy pałacu, jechaliśmy góra-dół-góra-dół. Pałac się wreszcie znalazł i powiem, że jego wspaniałość i wielkość robią ogromne wrażenie!
Obecnie mieści się tam hotel, a pokoje są o dziwo, w dość przystępnych cenach jak na tej klasy obiekt.
Położony jest on nad jeziorem Kuechenteich.
Jak pięść do nosa pasuje stojący na terenie pałacowym budynek. To pozostałości DDR-owskiej siermiężnej, kołchozowej i komunistycznej twórczości architektonicznej.
Zapewne był tu kiedyś jakiś kołchoz, ale dziwne, że to szkaradztwo jeszcze stoi, a nie zostało wysadzone w powietrze (stoi dokładnie naprzeciw wejścia do pałacu, jakieś 200-300 m).
Obok przepływa rzeczka.
Przy rzeczce urządzono małe zoo i miejsce zabaw dla dzieci gości hotelowych.
Rzut oka na uliczkę w Boitzenburgu.
W dawnych stajniach obecnie znajduje się elegancka restauracja i kawiarnia.
Chyba nie bardzo pasowałem tam w stroju kolarskim, bo obsługa szybko zapytała mnie, w czym może mi pomóc.
Mogłem odpowiedzieć, że w przesmarowaniu łańcucha i dopompowaniu koła;)))
Wracając z Boitzenburga, wybraliśmy nieco inny wariant powrotu, bowiem w Gollmitz pojechaliśmy znacznie lepszej jakości drogą nr L15.
Jest tam jeden ciężki podjazd, ale dało się go pokonać, wystarczyło odpowiednio zmotywować Basię:)))
Pod koniec, przez chwilę jechaliśmy drogą nr 109, łączącą Prenzlau z Berlinem, ale na szczęście było z górki i szybko dotarliśmy do miasta.
Po raz kolejny uwieczniłem sposób, w jaki można przekształcić zwykły bury transformator w interesujący obiekt.
Przed blokiem w mieście zauważyłem wiatę-garaż na rowery dla mieszkańców - te szyby z plexi są podnoszone jak drzwiczki w chlebaku i są zamykane na zamek, a kto chce, w środku jeszcze zapina swoje rowery. Ciekawy patent.
W Prenzlau odbiliśmy jeszcze koło kościoła na promenadę nad jeziorem Unteruckersee.
Bardzo przyjemne miejsce, aż dziw, że w trakcie uprzedniej wizyty w tym mieście tego "nie zauważyłem";)))
Mimo zniszczeń wojennych, trochę zabytków się tam ostało.
Po wycieczce poczuliśmy wilczy...znaczy niedźwiedzi apetyt, więc postanowiliśmy przetestować kebab z budki na deptaku.
Zamówiliśmy jedną porcję na pół (wielka), ale był tak niesamowicie dobry, że zamówiliśmy jeszcze jedną na wynos, do zabrania do Szczecina.
W trakcie różnych wyjazdów z ekipą BS testowaliśmy różne kebaby w różnych miejscowościach Niemiec, ale uważam, że ten nie ma sobie równych, nawet ten z Ueckermunde z knajpy Uecker66 mu nie dorównuje. Bezwględnie pierwsze miejsce.
Muszę pokazać to miejsce innym miłośnikom kebabu. :)
W ogóle, nie tylko kebab chcę pokazać, ale głównie Boitzenburg, dlatego już myślę o zebraniu grupy z BS i RS i wspólnej wycieczce do tego wspaniałego miejsca.
Już myślę nad terminem.
***
P.S.
Podsumowanie: Pszczół muszą słuchać zwłaszcza Misiacze, w końcu od wieków żyjemy z nimi w symbiozie...
Jednak mimo chwilowego zaniku niedźwiedziego instynktu i tak uważam wyjazd za bardzo, bardzo udany!
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 964 (kcal)
Następnym razem będę zwracał baczną uwagę na pszczele komunikaty.
A zaczęło się od tego, że na tę sobotę zaplanowaliśmy z Basią większe zakupy w Loecknitz (30 km od Szczecina). Aby nie jeździć samochodem po próżnicy, postanowiliśmy załadować od razu rowery na dach i po zakupach pojechać do Prenzlau oddalonego o jakieś 40 km od Loecknitz. Po co tam? Ano po to, ponieważ dowiedzieliśmy się, że w okolicy znajduje się niesamowity pałac Boitzenburg (ok. 20 km od Prenzlau), który został niedawno pieczołowicie odrestaurowany. Najśmieszniejsze, że informację tę znalazłem w Kurierze Szczecińskim, natomiast sami Niemcy prawie nigdzie się nim specjalnie nie chwalą, nawet miejscowość Boitzenburg nie jest zaznaczona jako ciekawa turystycznie (a takowa jest).
No dobra. Aby zdążyć zrealizować te plany należało w miarę wcześnie wstać, ponieważ po południu szykowało nam się jeszcze spotkanie-grillowanie (a że nie doszło do skutku to i nawet dobrze się składa). Budzik nastawiliśmy na 7:00, bo Misiacze to lubią się grzebać przy wybieraniu się...;)
O godzinie 6:00 usłyszałem donośne bzzzzyyyczenie za firanką, które wybiło mnie ze snu. Okazało się, że przez okno do domu wleciała pszczoła i zaplątała się w żaluzjach. Jako, że pszczoły to stworzenia dla Misiacza bardzo pożyteczne, więc wstałem i uwolniłem producenta miodu. ;) Byłem rześki, rozbudzony...ale nie, jak 7:00, to 7:00, więc walnąłem się z powrotem do łóżka i wierciłem się do tej 7:00. W sumie przysnąłem i z 7:00 zrobiła się 7:30. I po co? Mogłem wstać zrobić napoje, a tak po dzwonku budzika snułem się półprzytomny.
Pszczoła chciała mi coś powiedzieć, budząc mnie godzinę wcześniej...tak czułem, ale zignorowałem wiadomość i szybko się przekonałem, że owad miał sporo racji. ;)
Rowery ładowałem długo, zakupy w Loecknitz ciągnęły się nam ślamazarnie, było parno i gorąco i ruszaliśmy się powoli. No nic, ale wreszcie ruszyliśmy z tego Loecknitz do Prenzlau przez Bruessow. Przed nami rzekomo 40 km. No dobra. Jakieś 6 km przed Prenzlau na drodze w poprzek barierka, zakaz ruchu, objazd autostradą.
Cóż...niech będzie.
Do zjazdu na Prenzlau zostało 2 km i co? KOOOORRREEEKKKK na autostradzie. Utknęliśmy. Wreszcie ruszył. Zbliżamy się do zjazdu na Prenzlau. I co?
ZJAZD ZAMKNIĘTY !!! @#$%%^^##$#^ !!!!!!!!!!!!!
Już nadrobiliśmy 11 km, że o czasie nie wspomnę, więc ruszyliśmy do kolejnego zjazdu (co okazało się zjazdem z autostrady i jazdą z powrotem). No dobra, więc dojeżdżam do tego rzekomo właściwego zjazdu na Prenzlau-Sud, a tam znak, że Prenzlau-Sud zamknięte, zjeżdżać zjazdem na Prenzlau-Ost za 400 metrów. OK. To jadę. Zjazdu ni ch..a, a po 7 km...wróciliśmy do tej samej barierki, od której wszystko się zaczęło. Pół godziny w plecy, jakieś dodatkowe 35 km nadłożone, a korek po drugiej stronie jak stał tak stał. Myślałem, że szału dostanę, Basia musiała mi mocno gładzić futro, żebym się uspokoił. Ustawiłem nawigację na najkrótszą trasę z pominięciem autostrady. Szkoda gadać...
Gdybym posłuchał pszczoły, już dawno byłbym w Prenzlau (np. 1,5 godziny wcześniej rano korka na pewno nie było). To nie koniec - znaleziony objazd TEŻ BYŁ ZAMKNIĘTY.
Ludzie, normalnie Prenzlau jest odcięte od świata!!!
Wjechałem w inną drogę. Jaką drogę? Jedyną drogą była DROGA POLNA Z DZIURAMI I WYBOJAMI, a my tym samochodem w kurzu, z rowerami trzęsącymi się na dachu!!! Opcje były trzy: wracać w korek, ciągnąć po polach lub rzucić to wszystko w cholerę i wracać do domu. Przeszła opcja druga...no i okazało się, że do Prenzlau DA SIĘ dojechać! ;)))
Zdjęliśmy rowery, włączyłem nawigację i pojechaliśmy najkrótszą trasą na Boitzenburg.
Początkowo jechaliśmy dość ruchliwą szosą, ale wkrótce skręciliśmy w Guestow w boczną drogę na Gollmitz.
Upał był koszmarny, a to dlatego, że było strasznie parno.
Woda szła jak woda.
Po wyjechaniu z miejscowości wjechaliśmy w zacienioną drogę. Na szczęście tu się drzew nie wycina. W międzyczsie w pędzie minął nas "na odległość gazety" samochód, ale kiedy zobaczyłem rejestrację ZCH (zachodniopomorskie, Choszczno, Polska), nie zdziwiło mnie to, a nawet przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
Tacy to już nasi kierowcy. Chamstwo i tępotę mają darmo w pakiecie.
Jadąc morenowymi górkami, hopkami i dolinkami doturlaliśmy się wreszcie do Boitzenburga.
Bardzo urocza miejscowość, podobnie jak wcześniejsza Berkholz...
Nawet w Boitzenburgu, gdy szukaliśmy pałacu, jechaliśmy góra-dół-góra-dół. Pałac się wreszcie znalazł i powiem, że jego wspaniałość i wielkość robią ogromne wrażenie!
Obecnie mieści się tam hotel, a pokoje są o dziwo, w dość przystępnych cenach jak na tej klasy obiekt.
Położony jest on nad jeziorem Kuechenteich.
Jak pięść do nosa pasuje stojący na terenie pałacowym budynek. To pozostałości DDR-owskiej siermiężnej, kołchozowej i komunistycznej twórczości architektonicznej.
Zapewne był tu kiedyś jakiś kołchoz, ale dziwne, że to szkaradztwo jeszcze stoi, a nie zostało wysadzone w powietrze (stoi dokładnie naprzeciw wejścia do pałacu, jakieś 200-300 m).
Schloss Boitzenburg. Niemcy© Misiacz
Obok przepływa rzeczka.
Przy rzeczce urządzono małe zoo i miejsce zabaw dla dzieci gości hotelowych.
Rzut oka na uliczkę w Boitzenburgu.
W dawnych stajniach obecnie znajduje się elegancka restauracja i kawiarnia.
Chyba nie bardzo pasowałem tam w stroju kolarskim, bo obsługa szybko zapytała mnie, w czym może mi pomóc.
Mogłem odpowiedzieć, że w przesmarowaniu łańcucha i dopompowaniu koła;)))
Wracając z Boitzenburga, wybraliśmy nieco inny wariant powrotu, bowiem w Gollmitz pojechaliśmy znacznie lepszej jakości drogą nr L15.
Jest tam jeden ciężki podjazd, ale dało się go pokonać, wystarczyło odpowiednio zmotywować Basię:)))
Pod koniec, przez chwilę jechaliśmy drogą nr 109, łączącą Prenzlau z Berlinem, ale na szczęście było z górki i szybko dotarliśmy do miasta.
Po raz kolejny uwieczniłem sposób, w jaki można przekształcić zwykły bury transformator w interesujący obiekt.
Przed blokiem w mieście zauważyłem wiatę-garaż na rowery dla mieszkańców - te szyby z plexi są podnoszone jak drzwiczki w chlebaku i są zamykane na zamek, a kto chce, w środku jeszcze zapina swoje rowery. Ciekawy patent.
W Prenzlau odbiliśmy jeszcze koło kościoła na promenadę nad jeziorem Unteruckersee.
Bardzo przyjemne miejsce, aż dziw, że w trakcie uprzedniej wizyty w tym mieście tego "nie zauważyłem";)))
Mimo zniszczeń wojennych, trochę zabytków się tam ostało.
Po wycieczce poczuliśmy wilczy...znaczy niedźwiedzi apetyt, więc postanowiliśmy przetestować kebab z budki na deptaku.
Zamówiliśmy jedną porcję na pół (wielka), ale był tak niesamowicie dobry, że zamówiliśmy jeszcze jedną na wynos, do zabrania do Szczecina.
W trakcie różnych wyjazdów z ekipą BS testowaliśmy różne kebaby w różnych miejscowościach Niemiec, ale uważam, że ten nie ma sobie równych, nawet ten z Ueckermunde z knajpy Uecker66 mu nie dorównuje. Bezwględnie pierwsze miejsce.
Muszę pokazać to miejsce innym miłośnikom kebabu. :)
W ogóle, nie tylko kebab chcę pokazać, ale głównie Boitzenburg, dlatego już myślę o zebraniu grupy z BS i RS i wspólnej wycieczce do tego wspaniałego miejsca.
Już myślę nad terminem.
***
P.S.
Podsumowanie: Pszczół muszą słuchać zwłaszcza Misiacze, w końcu od wieków żyjemy z nimi w symbiozie...
Jednak mimo chwilowego zaniku niedźwiedziego instynktu i tak uważam wyjazd za bardzo, bardzo udany!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
46.27 km (3.00 km teren), czas: 02:39 h, avg:17.46 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 964 (kcal)
Misiacz - inspektor budowlany ;)
Czwartek, 4 sierpnia 2011 | dodano: 04.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Od wczoraj - jakoś tak przypadkiem - insp. Misiacz stał się mimowolnym inspektorem budowlanym. Zaczęło się od tego, że wczoraj pojechał zerknąć, jak mają się prace na budowie "Kaskady". Na bieżąco można je obserwować pod TYM LINKIEM (KLIK), który udostępnił Monter61.
Dziś, ponieważ wiedział, że po słonecznym tygodniu weekend w Szczecinie tradycyjnie będzie deszczowy - @#$%&*@#!!!! - inspektor ruszył na przejażdżkę przez Smolęcin w okolice Warnika, "na kontrolę" budowy drogi do Niemiec. Tym razem TO MY byliśmy szybsi, przynajmniej jeśli chodzi o machanie pędzlem - Niemcy jeszcze pasów nie mają, choć drogę wybudowali znacznie szybciej. ;)
Po wjechaniu do Niemiec inspektor szybko minął czający się w krzakach radiowóz Polizei...w zasadzie to czaił się chyba tylko radiowóz, bo policjanci spali. ;)
W Ladenthin, w związku ze zbliżającymi się wyborami w Niemczech wiszą prowokacyjne plakaty partii nazistowskiej z napisem "Kriminelle Auslaender Raus!!!" [obcokrajowcy-kryminaliści precz]. Na pewno nie chodziło o nas, a o jakichś innych obcokrajowców...;)))
Następnie inspektor Misiacz udał się na kontrolę budowy drogi na odcinku Ladenthin - Schwennenz i stwierdził, że prace się ślimaczą. Na razie sam szuter, gdzieniegdzie hardcorowy miałki piach, ale inspektor dał radę. Wpis do dziennika budowy poszedł negatywny.
Starać się bardziej Niemiaszki, bo mamy już dość jeżdżenia po budowie. ;)))
W związku z zapyleniem drogi, inspektor Misiacz w Schwennenz udał się do jedynego w okolicy sklepiku, by zakupić coś na popłukanie zębów i gardła z kurzu, zapakował to w sakwy i przez polne przejście dojechał do Polski. Jadąc od Stobna, postanowił skontrolować jakość nawierzchni na remontowanej drodze do Rajkowa. Mimo przeszkadzających kierowców, których nie powinno tam być w trakcie inspekcji, Misiacz z zadowoleniem i dużym zaskoczeniem stwierdził, że jakość nawierzchni jest na poziomie europejskim, równa i gładka, bez tzw. "krajowych uskoków mieszczących się w normie". Wpis do dziennika budowy poszedł pozytywny.
Po zakończeniu inspekcji trzech dróg insp. Misiacz udał się do własnej siedziby, by zająć się oczyszczaniem z kurzu. ;)))
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 799 (kcal)
Dziś, ponieważ wiedział, że po słonecznym tygodniu weekend w Szczecinie tradycyjnie będzie deszczowy - @#$%&*@#!!!! - inspektor ruszył na przejażdżkę przez Smolęcin w okolice Warnika, "na kontrolę" budowy drogi do Niemiec. Tym razem TO MY byliśmy szybsi, przynajmniej jeśli chodzi o machanie pędzlem - Niemcy jeszcze pasów nie mają, choć drogę wybudowali znacznie szybciej. ;)
Droga Warnik (PL) - Ladenthin (D).© Misiacz
Po wjechaniu do Niemiec inspektor szybko minął czający się w krzakach radiowóz Polizei...w zasadzie to czaił się chyba tylko radiowóz, bo policjanci spali. ;)
W Ladenthin, w związku ze zbliżającymi się wyborami w Niemczech wiszą prowokacyjne plakaty partii nazistowskiej z napisem "Kriminelle Auslaender Raus!!!" [obcokrajowcy-kryminaliści precz]. Na pewno nie chodziło o nas, a o jakichś innych obcokrajowców...;)))
Następnie inspektor Misiacz udał się na kontrolę budowy drogi na odcinku Ladenthin - Schwennenz i stwierdził, że prace się ślimaczą. Na razie sam szuter, gdzieniegdzie hardcorowy miałki piach, ale inspektor dał radę. Wpis do dziennika budowy poszedł negatywny.
Starać się bardziej Niemiaszki, bo mamy już dość jeżdżenia po budowie. ;)))
Droga Ladenthin - Schwennenz (D).© Misiacz
W związku z zapyleniem drogi, inspektor Misiacz w Schwennenz udał się do jedynego w okolicy sklepiku, by zakupić coś na popłukanie zębów i gardła z kurzu, zapakował to w sakwy i przez polne przejście dojechał do Polski. Jadąc od Stobna, postanowił skontrolować jakość nawierzchni na remontowanej drodze do Rajkowa. Mimo przeszkadzających kierowców, których nie powinno tam być w trakcie inspekcji, Misiacz z zadowoleniem i dużym zaskoczeniem stwierdził, że jakość nawierzchni jest na poziomie europejskim, równa i gładka, bez tzw. "krajowych uskoków mieszczących się w normie". Wpis do dziennika budowy poszedł pozytywny.
Droga do Rajkowa.© Misiacz
Po zakończeniu inspekcji trzech dróg insp. Misiacz udał się do własnej siedziby, by zająć się oczyszczaniem z kurzu. ;)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
36.52 km (12.00 km teren), czas: 01:39 h, avg:22.13 km/h,
prędkość maks: 55.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 799 (kcal)
Na spotkanie deszczowej wyprawy "Oder-Neisse".
Niedziela, 31 lipca 2011 | dodano: 01.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Mimo, że nie udało mi się pojechać z „Drużyną Gadzika” na 3-dniową trasę Odra-Nysa z początkiem w Czechach, to jednak w jakimś sensie w niej uczestniczyłem. Najpierw pojechałem spotkać się z chłopakami na dworcu. Przez kolejne dni starałem się zapewnić tzw. wsparcie internetowe, przesyłając co rusz prognozy pogody i słowa wsparcia (to drugie było bardziej przydatne, bo pogoda i tak była do dupy i na chłopaków dzień w dzień lały się kaskady deszczu).
Udało mi się też wytropić dla nich adres noclegu w Słubicach, gdzie mogli wreszcie nieco podeschnąć (ci, co chcieli się suszyć;))).
Ponieważ w ostatni dzień wyprawy ekipa jechała ze Słubic do Szczecina, wykombinowałem sobie, że ruszę o 2:00 w nocy i uda mi się wykręcić jakieś 200 km (a chciało mi się po raz kolejny i 300 km) i przy okazji przejechać drogę powrotną z tą zacną grupą. Okazało się, że na pomysł „wyjechania naprzeciw” wpadł też Krzysiek „Monter61” i Basia „Rudzielec102”, a mój pomysł wyjazdu o 2:00 w nocy na dłuższy dystans uznali…eee…hmmm…no…za „rozsądny inaczej”. ;)))
W związku z tym, kierując się mądrością innych skorzystałem z propozycji trasy zaczynającej się o normalniejszej godzinie i o normalniejszym dystansie. Spotkaliśmy się, tzn. ja, Krzysiek „Monter61” i Basia „Rudzielec102” o godzinie 9:00 i ruszyliśmy na przejście graniczne w Rosówku. Kondycja tego dnia była jakaś wyjątkowa, jechaliśmy wyjątkowo żwawo (inna sprawa, że równie żwawo zatrzymywaliśmy się na postoje, choć nie wynikało to ze zmęczenia). Przekroczyliśmy granicę i przez Staffelde i Mescherin dotarliśmy do rowerowej ścieżki do Gartz.
Basia i Krzysiek za przejściem granicznym.
W Gartz spotkaliśmy Tunisławę i Rowerzystkę, które początkowo miały jechać z nami, jednak ze względu na ilość „Cyborgów” w ekipie, nieprzewidywalne tempo i spory dystans zdecydowały się na normalniejszą wycieczkę. ;)
Tunisława, po cyknięciu powyższego zdjęcia uparła się, że koniecznie uwieczni pojawiające się u mnie siwe kudły.
Z diabłem i z kobietą trudno wygrać i zrobiła, co zapowiedziała! ;)))
Pożegnaliśmy się, panie pojechały na Hochenreinkendorf, a my pognaliśmy w stronę Schwedt.
Jechało się chyba za szybko i za przyjemnie i zakładam, że w głowie Krzyśka zaczęła się jednak pojawiać pewna monotonia, bo wykombinował dla nas niesamowite atrakcje. Już wyjaśniam o co chodzi! ;)
Do Schwedt wjechaliśmy nieco inaczej, bo od strony Vierraden, przejechaliśmy tam przez most i ścieżką po wale przeciwpowodziowym wzdłuż rzeki ruszyliśmy na południe. Ponieważ Niemcy wyjątkowo guzdrzą się z naprawą odcinka wału, po którym biegnie ścieżka, jest ona zamknięta, a trasa rowerowa biegnie objazdem przez Criewen, dość wredne górki i wiedzie po telepiących betonowych płytach. Krzysiek jednak gdzieś usłyszał, że przez budowę DA SIĘ przejechać, wystarczy jedynie przez jakieś 150 metrów przepchać rower po piasku i zrobimy sobie skrót. Faktycznie, po wjechaniu na budowę jechaliśmy jakiś czas po ubitym szutrze, ale potem zaczęły się wspomniane atrakcje i te rzekome 150 metrów. Może kiedyś i był to piasek. Obecnie, po wielodniowych ulewach była to grząska breja, więc zaproponowałem jednak zawrócić. Pomysł nie przeszedł. ;)
Już po kilku metrach, kiedy błocko wlewało nam się prawie do butów, a pchanie rowerów stawało się prawie niemożliwe ze względu na to, że koła tonęły w błocie (u mnie do wysokości przerzutki), Baśka zaczęła rzucać Krzyśkowi pogróżki, że za ten pomysł zostanie poddany „wielokrotnej kastracji” (swoją drogą zastanawiałem się, jak ona chce to zrobić, Krzysiek musiałby być „wielojajeczny”;)).
Mój repertuar słów był raczej ograniczony do dwóch zwrotów „K…mać!!!” naprzemiennie z „Ja pierd…ę” ;)))
A poniżej spojrzenie Shrinka na sytuację (pozwoliłem sobie skorzystać z jego komiksowej "licencji" na fotce powyżej):
"FOTKA 'SKOMIKSOWANA' OSOBIŚCIE PRZEZ SHRINK'A: WIĘCEJ TUTAJ (KLIKNIJ)"
Kiedy przebrnęliśmy przez ten koszmar, okazało się, ze dalsza jazda jest niemożliwa.
Koła były sklejone błotem z błotnikami, było go pełno w łańcuchu, przerzutce i na trybach.
Hamowanie przy takich obręczach groziło ich szybkim zdarciem, nie wspominając o klockach.
Cóż…
Pozostało nam sprowadzić jakoś rowery po zboczu wału, gdzie na podmokłym terenie zebrało się nieco wody i zabrać się za długotrwałe mycie rowerów.
Oczywiście buciki szybko napełniły nam się wodą i oprócz błota mieliśmy gratis wilgoć w środku! ;)
Na szczęście miałem pustą butelkę z dzióbkiem po „Powerade”, więc służyła jako dysza wodna do zmywania błota z kasety, łańcucha i hamulców. Koło tylne umyłem dość sprawnie, po prostu zanurzyłem je w wodzie, uniosłem rower i zakręciłem ostro pedałami. Dobrze, że z tyłu nikt nie stał, taka szła fontanna! ;)
Po względnym odczyszczeniu sprzętu wjechaliśmy na wał, gdzie droga była już ubita…do następnej błotnej breji. Przytaczanie cytatów jest tu wysoce niewskazane. Naszym szczęściem było to, że przed kolejnym bagnem był mostek przez kanał, którym to…dojechaliśmy do objazdu w Criewen, który tak próbowaliśmy ominąć „jadąc” przez budowę. Na szczęście znam jeszcze inny objazd z Criewen, który nie wiedzie po płytach, trzeba tylko 2 km przejechać drogą główną Schwedt-Angermuende i w następnej wiosce (Flemsdorf) zjechać na Alt-Galow.
Po dojechaniu do Stuetzkow zatrzymaliśmy się na postój w wiacie nad kanałem
Tam dowiedzieliśmy się, że chłopaki są już za Hochensaaten i najlepiej będzie, jeśli na nich poczekamy i troszkę się pobyczymy. Kiedy zaczęło lekko mżyć wiedzieliśmy, że to mokra ekipa deszczowych bikerów ciągnie za sobą od Czech swoją ulubioną chmurę.
Na szczęście nasza moc była większa i po kilkunastu minutach chmura zdechła i zrobiło się sucho.
Po powitaniu wzięliśmy się za robienie pamiątkowych fotek, to Jurek w akcji.
Gadzik, Bendżi, Gryf, Baśka, Misiacz i Monter61.
Po dość długiej przerwie, koniecznej do wysłuchania opowieści z wyprawy, ruszyliśmy tą samą trasą w stronę Szczecina (pominęliśmy oczywiście „błotne spa” i pojechaliśmy objazdem jak należy). Chłopaki ciągnęli ostro, jakby szybko chcieli dostać się w suche miejsce i otworzyć piwko. ;)
Kolejny postój mieliśmy dopiero za Schwedt, przy budce obserwacyjnej w rezerwacie ptactwa.
Dalszej trasy nie ma już co opisywać, bo jest taka sama jak dojazdowa.
Dotarliśmy do Szczecina, gdzie na Rondzie Hakena zrobiliśmy sobie wspólną fotografię i każdy udał się w swoim kierunku.
Ostatni z prawej stoi Paweł, który nie załapał się na fotkę w Stuetzkow.
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3387 (kcal)
Udało mi się też wytropić dla nich adres noclegu w Słubicach, gdzie mogli wreszcie nieco podeschnąć (ci, co chcieli się suszyć;))).
Ponieważ w ostatni dzień wyprawy ekipa jechała ze Słubic do Szczecina, wykombinowałem sobie, że ruszę o 2:00 w nocy i uda mi się wykręcić jakieś 200 km (a chciało mi się po raz kolejny i 300 km) i przy okazji przejechać drogę powrotną z tą zacną grupą. Okazało się, że na pomysł „wyjechania naprzeciw” wpadł też Krzysiek „Monter61” i Basia „Rudzielec102”, a mój pomysł wyjazdu o 2:00 w nocy na dłuższy dystans uznali…eee…hmmm…no…za „rozsądny inaczej”. ;)))
W związku z tym, kierując się mądrością innych skorzystałem z propozycji trasy zaczynającej się o normalniejszej godzinie i o normalniejszym dystansie. Spotkaliśmy się, tzn. ja, Krzysiek „Monter61” i Basia „Rudzielec102” o godzinie 9:00 i ruszyliśmy na przejście graniczne w Rosówku. Kondycja tego dnia była jakaś wyjątkowa, jechaliśmy wyjątkowo żwawo (inna sprawa, że równie żwawo zatrzymywaliśmy się na postoje, choć nie wynikało to ze zmęczenia). Przekroczyliśmy granicę i przez Staffelde i Mescherin dotarliśmy do rowerowej ścieżki do Gartz.
Basia i Krzysiek za przejściem granicznym.
W Gartz spotkaliśmy Tunisławę i Rowerzystkę, które początkowo miały jechać z nami, jednak ze względu na ilość „Cyborgów” w ekipie, nieprzewidywalne tempo i spory dystans zdecydowały się na normalniejszą wycieczkę. ;)
Grupa BS/RS w Gartz (foto: Tunisława)© Misiacz
Tunisława, po cyknięciu powyższego zdjęcia uparła się, że koniecznie uwieczni pojawiające się u mnie siwe kudły.
Z diabłem i z kobietą trudno wygrać i zrobiła, co zapowiedziała! ;)))
Siwiejący Misiacz (foto: Tunisława)© Misiacz
Pożegnaliśmy się, panie pojechały na Hochenreinkendorf, a my pognaliśmy w stronę Schwedt.
Jechało się chyba za szybko i za przyjemnie i zakładam, że w głowie Krzyśka zaczęła się jednak pojawiać pewna monotonia, bo wykombinował dla nas niesamowite atrakcje. Już wyjaśniam o co chodzi! ;)
Do Schwedt wjechaliśmy nieco inaczej, bo od strony Vierraden, przejechaliśmy tam przez most i ścieżką po wale przeciwpowodziowym wzdłuż rzeki ruszyliśmy na południe. Ponieważ Niemcy wyjątkowo guzdrzą się z naprawą odcinka wału, po którym biegnie ścieżka, jest ona zamknięta, a trasa rowerowa biegnie objazdem przez Criewen, dość wredne górki i wiedzie po telepiących betonowych płytach. Krzysiek jednak gdzieś usłyszał, że przez budowę DA SIĘ przejechać, wystarczy jedynie przez jakieś 150 metrów przepchać rower po piasku i zrobimy sobie skrót. Faktycznie, po wjechaniu na budowę jechaliśmy jakiś czas po ubitym szutrze, ale potem zaczęły się wspomniane atrakcje i te rzekome 150 metrów. Może kiedyś i był to piasek. Obecnie, po wielodniowych ulewach była to grząska breja, więc zaproponowałem jednak zawrócić. Pomysł nie przeszedł. ;)
Już po kilku metrach, kiedy błocko wlewało nam się prawie do butów, a pchanie rowerów stawało się prawie niemożliwe ze względu na to, że koła tonęły w błocie (u mnie do wysokości przerzutki), Baśka zaczęła rzucać Krzyśkowi pogróżki, że za ten pomysł zostanie poddany „wielokrotnej kastracji” (swoją drogą zastanawiałem się, jak ona chce to zrobić, Krzysiek musiałby być „wielojajeczny”;)).
Mój repertuar słów był raczej ograniczony do dwóch zwrotów „K…mać!!!” naprzemiennie z „Ja pierd…ę” ;)))
A poniżej spojrzenie Shrinka na sytuację (pozwoliłem sobie skorzystać z jego komiksowej "licencji" na fotce powyżej):
"FOTKA 'SKOMIKSOWANA' OSOBIŚCIE PRZEZ SHRINK'A: WIĘCEJ TUTAJ (KLIKNIJ)"
Kiedy przebrnęliśmy przez ten koszmar, okazało się, ze dalsza jazda jest niemożliwa.
Koła były sklejone błotem z błotnikami, było go pełno w łańcuchu, przerzutce i na trybach.
Hamowanie przy takich obręczach groziło ich szybkim zdarciem, nie wspominając o klockach.
Cóż…
Pozostało nam sprowadzić jakoś rowery po zboczu wału, gdzie na podmokłym terenie zebrało się nieco wody i zabrać się za długotrwałe mycie rowerów.
Oczywiście buciki szybko napełniły nam się wodą i oprócz błota mieliśmy gratis wilgoć w środku! ;)
Na szczęście miałem pustą butelkę z dzióbkiem po „Powerade”, więc służyła jako dysza wodna do zmywania błota z kasety, łańcucha i hamulców. Koło tylne umyłem dość sprawnie, po prostu zanurzyłem je w wodzie, uniosłem rower i zakręciłem ostro pedałami. Dobrze, że z tyłu nikt nie stał, taka szła fontanna! ;)
Po względnym odczyszczeniu sprzętu wjechaliśmy na wał, gdzie droga była już ubita…do następnej błotnej breji. Przytaczanie cytatów jest tu wysoce niewskazane. Naszym szczęściem było to, że przed kolejnym bagnem był mostek przez kanał, którym to…dojechaliśmy do objazdu w Criewen, który tak próbowaliśmy ominąć „jadąc” przez budowę. Na szczęście znam jeszcze inny objazd z Criewen, który nie wiedzie po płytach, trzeba tylko 2 km przejechać drogą główną Schwedt-Angermuende i w następnej wiosce (Flemsdorf) zjechać na Alt-Galow.
Po dojechaniu do Stuetzkow zatrzymaliśmy się na postój w wiacie nad kanałem
Tam dowiedzieliśmy się, że chłopaki są już za Hochensaaten i najlepiej będzie, jeśli na nich poczekamy i troszkę się pobyczymy. Kiedy zaczęło lekko mżyć wiedzieliśmy, że to mokra ekipa deszczowych bikerów ciągnie za sobą od Czech swoją ulubioną chmurę.
Na szczęście nasza moc była większa i po kilkunastu minutach chmura zdechła i zrobiło się sucho.
Po powitaniu wzięliśmy się za robienie pamiątkowych fotek, to Jurek w akcji.
Gadzik, Bendżi, Gryf, Baśka, Misiacz i Monter61.
Po dość długiej przerwie, koniecznej do wysłuchania opowieści z wyprawy, ruszyliśmy tą samą trasą w stronę Szczecina (pominęliśmy oczywiście „błotne spa” i pojechaliśmy objazdem jak należy). Chłopaki ciągnęli ostro, jakby szybko chcieli dostać się w suche miejsce i otworzyć piwko. ;)
Kolejny postój mieliśmy dopiero za Schwedt, przy budce obserwacyjnej w rezerwacie ptactwa.
Dalszej trasy nie ma już co opisywać, bo jest taka sama jak dojazdowa.
Dotarliśmy do Szczecina, gdzie na Rondzie Hakena zrobiliśmy sobie wspólną fotografię i każdy udał się w swoim kierunku.
Ostatni z prawej stoi Paweł, który nie załapał się na fotkę w Stuetzkow.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
151.24 km (4.50 km teren), czas: 06:49 h, avg:22.19 km/h,
prędkość maks: 56.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3387 (kcal)
Samotne 300 km. Rekord pobity!
Sobota, 16 lipca 2011 | dodano: 17.07.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
I do tego jeszcze 5000 km przekroczone w tym roku! To takie hurra-hasła na początek, a teraz należy się uspokoić i przejść do relacji. ;)
Od jakiegoś czasu miałem myśli, że nim skończę cztery dyszki ;(, chciałbym przejechać w jeden dzień dystans 300 km. Prawie, że ostatnia okazja. Istotne było też dla mnie, żeby zrobić to samotnie, to znaczy żeby mieć świadomość, że jestem to w stanie zrobić absolutnie sam, a nie w grupie, bez niczyjej pomocy typu zmiany prowadzącego, siedzenie komuś na kole…krótko mówiąc, mieć świadomość, że moje 300 to tylko moje 300. Wiem, że są na BS ludzie, którzy potrafią machnąć 300 km na śniadanie, ale dla mnie to życiowy rekord. Co do samotnej jazdy, czyli bez otwierania gęby do nikogo – jestem do tego przyzwyczajony i nie mam z tym problemów.
Ponadto, kiedy jadę sam, ustalam swoje własne tempo podróży, którego się trzymam, a które lubi mój organizm. W moim przypadku jest to 24 km/h. Owszem z górki nie hamuję, a pod wiatr nie staram się go utrzymać i wtedy jadę 20 km/h, co na takich trasach jest istotne, trzeba mieć podejście maratończyka, a nie narwanego sprintera, o czym niektórzy zapominają (raz jeden mi się to zdarzyło i nic dobrego z tego nie wyszło, oprócz ”termo porażki”).
Ruszyłem w sobotę punktualnie o godzinie 2:00 w nocy. Ulice były jeszcze mokre od wieczornego deszczu, ale na niebie świecił księżyc, chowając się co jakiś czas za chmurami. Co za klimaty!
Musiałem najpierw kawałek przejechać miejskimi drogami, żeby dostać się do Przecławia, a stamtąd już po ciemku zasuwać do Kołbaskowa.
Ku mojemu zaskoczeniu, ruch na szosie do Kołbaskowa jak na tę porę był całkiem duży. Na szczęście jest to trasa, która ma 1,5 pasa, a ja świeciłem niczym UFO (lampka z dynama, lampka bateryjna, do tego oślepiająca czerwona czołówka skierowana do tyłu). Lepiej być widocznym, dużo pijanych czubków wraca wtedy z imprez. Ruch ustał za Kołbaskowem, gdzie samochody zjeżdżały na autostradę (mamy tu taką wersję demo pod Szczecinem;))). Od Kołbaskowa do granicy w Rosówku są 4 km i od tej pory jechałem już absolutnie sam. Mógłbym nawet rzec, że było romantycznie, tylko pusta szosa, księżyc, chmurki i Misiacz ;)
Z przyczyn technicznych wziąłem jednak camcorder (lżejszy, mniejszy, szybszy), tak więc nocne ujęcia wymagają sporej wyobraźni u czytelnika.
To miało być piękne zdjęcie księżyca, a wyszła jakaś biała ciapa na ciemnym tle.
Cyknąłem jeszcze zdjęcie roweru „by night" i dojechałem do granicy.
W Niemczech zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo do rozświetlonego księżycem nocnego nieba dołączył jeszcze tunel drzew rosnących po obu stronach drogi, zupełnie pustej. Byłem zupełnie sam. Coś niesamowitego. Temperatura była dość „rześka”, bo 12,5 st.C.
Przejechałem przez Staffelde, zjechałem ostrym zjazdem w dolinę Odry do Mescherin, a tam wjechałem na leśną ścieżkę rowerową do Gartz. Tam było już absolutnie ciemno, więc obróciłem czołówkę na przód, przełączyłem na najmocniejsze światło, jako wspomaganie oświetlenia lampy z dynama.
Po krótkim postoju na batonika ruszyłem przez ciemny las. Wrażenia znów bezcenne.
Minąwszy Gartz, wjechałem na ścieżkę na wale przeciwpowodziowym prowadzącą do Freidrichsthal.
Niebo za moimi plecami robiło się coraz jaśniejsze, znaczy słońce szykowało się do pobudki.
Przed Schwedt na drewnianym mostku musiałem po raz kolejny zrobić zdjęcie tego krajobrazu.
W takiej poświacie jeszcze go nie mam w kolekcji.
Do samego Schwedt dotarłem około godziny 5:00 i zaczynało już świtać.
Za miastem, kiedy zatrzymałem się i odwróciłem, wschodziło już słońce.
Odcinek ścieżki do Stolpe nadal nie jest wyremontowany (a w zasadzie wał przeciwpowodziowy, po którym ona biegnie, Niemcy o dziwo paprzą się z tym od paru lat), więc musiałem jechać objazdem na Criewen. Pamiętając, że objazd wiedzie przez wredne górki po wrednych płytach do Stuetzkow, w Criewen zjechałem w prawo na drogę główną, by w następnej wiosce skierować się na Stolpe. Gdyby ktoś jechał, to polecam taką zmianę, odległość prawie taka sama, a oszczędzicie sobie wypadania plomb i niefajnych podjazdów. Owszem, jest tam jakieś 200 m takiej drogi, ale spokojnie można przejechać boczkiem po ubitym szutrze, reszta to asfalt (to czarne z prawej to kawałek mojej sakwy;)).
Po dojechaniu do Stolpe poczułem, że robi się cieplej, więc zdjąłem z siebie parę warstw i zacząłem się zastanawiać, czy nie pojechać z muzyką na uszach. Wielu moich znajomych tak robi, ale ja tego nie praktykowałem. Na ścieżce rowerowej jednak nie stanowi to zagrożenia (np. że czegoś nie usłyszę).
Pierwsze, co usłyszałem, to ten kawałek muzyki z nurtu „space synth” z lat 80-tych.
Kurczę! To naprawdę działa. Nawet nie zauważyłem, kiedy prędkość „sama” wzrosła z 24 do 28 km/h. Należało nad tym zapanować, bo przede mną było jeszcze grubo ponad 200 km, a chwilowa euforia mogła zniweczyć moje plany.
Dlatego dla uspokojenia wrzuciłem ten relaksujący kawałek (obiecuję, że więcej już nie będę dziś wklejał;))):
Kiedy wyrównałem poziom emocji, okazało się, że jazda ze słuchawkami to całkiem fajna rzecz i pozwala zapomnieć o zmęczeniu.
Kiedy dojechałem do Zollbruecke, zatrzymałem się na postój i na przetankowanie paliwa z butelek z sakw do bidonów.
Ci, którzy jeżdżą na długie trasy, znają paskudne uczucie bólu dłoni i nadgarstków po całym dniu jazdy, na co nie pomagają wymyślne kierownice, rękawiczki ani zmiana pozycji rąk. Aby temu zapobiec, kilka dni wcześniej wybrałem się do „Castoramy”, gdzie zainwestowałem całe 4,60 zł w 2 metry piankowej otuliny termoizolacyjnej do rur z wodą (krótszych nie mieli). Prawie nie różni się to od gąbek na kierownicę, no może kolorem, ale cena jest inna. Wyciąłem sobie takie oto dodatkowe podkładki i stwierdzam po całym dniu, że pomysł był idealny.
Są one przecięte wzdłuż, więc mogłem je dowolnie przesuwać.
Tuż przy wiacie stoi nieczynny, przecinający granicę od zakończenia wojny most kolejowy.
Władze niemieckie próbują się dogadać z naszymi, żeby go otworzyć i zrobić na nim ścieżkę rowerową, łączącą nasze oba kraje.
Jak na razie nic z tych rozmów nie wychodzi od lat, a na moście jest brama opleciona drutem kolczastym i zakaz wstępu.
Kolejnym miejscem postoju było Gross Neuendorf, znane jako lądowisko dla UFO ;).
Chciałem się przybyszom pochwalić moimi zamiarami, niestety, zielone ludziki nie zechciały tym razem wyjść ze swojego pojazdu. Utrzymywały, że jest za gorąco.
Niezrażony tak obcesowym potraktowaniem ruszyłem dalej. Wiatr od samego już Szczecina nie pomagał mi wcale, bo wiał w twarz i tego spodziewałem się przez pierwsze 150 km. Wiedziałem jednak z prognoz, że kiedy zawrócę, będę miał go w plecy (dzięki Sargath za zwrócenie uwagi na sobotnią prognozę wiatrową, inaczej katowałbym się na pętelce przez Wolgast, Uznam i wokół Zalewu Szczecińskiego, gdzie pierwotnie planowałem trasę, co skończyłoby się powrotem z wiatrem w twarz, a to nie jest za dobry pomysł pod koniec trasy, gdy człowiek nie jest już zbyt świeży).
Z wyjazdu cyborgowego robił się wyjazd prawie turystyczny, bo znów zatrzymałem się, by tym razem cyknąć zdjęcie polu słoneczników.
No jak tu się nie zatrzymać?
Potem, już bez „zbędnych” postojów, zwalniając czasem do 20 km/h ze względu na wiatr czołowy dotarłem wreszcie do "niemieckiego Kostrzyna".
Obok zauważyłem coś, co powinno zainteresować każdego Misiacza. ;)
Kiedy przejeżdżałem starym mostem, zatrzymałem się, by sfotografować mury twierdzy Kostrzyn.
Sam Kostrzyn wydał mi się jakiś odpychający, więc postanowiłem tylko zjeść coś ciepłego, kupić wodę i czym prędzej wracać na trasę rowerową Oder-Neisse.
Z ciekawostek, to Urząd Miejski w Kostrzyniu mieści się w … budynkach dawnego przejścia granicznego.
Wnioskując z pozostałej „architektury” miasta uważam to za całkiem niezły wybór.
Znalazłem bar, gdzie zamówiłem hot-doga, który był podany nietypowo, bo zamiast musztardy czy ketchupu było pełno sałatki i sosów, jak w kebabie.
Smakowało wybornie, nawet parówka jakiejś lepszej jakości była.
Jedząc sobie bułę, czułem się troszkę jak dziwoląg. Nie wiem, czy tam w Kostrzynie nie widzieli jeszcze rowerzysty jedzącego hot-doga, czy może nie widzieli człowieka w stroju kolarskim, w każdym razie obserwowany byłem jak jakiś okaz zoologiczny. ;)))
Potem jeszcze skoczyłem na targowisko po wodę, gdzie zagadnięty przez sprzedawcę opowiedziałem o mojej dzisiejszej trasie. O ile w głosie sprzedawcy czuło się coś w rodzaju podziwu, o tyle sprzedająca z nim kobieta zadała pytanie:
- Co? Ruszył Pan o 2:00 w nocy i dojechał tu dopiero na 10:30?!
Hehe…no cóż, pan „wyprostował” panią, mówiąc jej, że 150 km to i samochodem się jedzie u nas długo, a co dopiero rowerem. Powinna wybrać się choćby na jakieś 150 km rowerkiem na próbę. ;)))
Przetankowałem wodę do bidonów i zawróciłem do Niemiec…i wiecie co?
WIATR SIĘ ZMIENIŁ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Krótko mówiąc, znów wiał mi w twarz, a niech to! Wszystkie najlepsze strony z prognozami się pomyliły, a są one najbardziej sprawdzalne i wiarygodne:
http://new.meteo.pl
http://de.windfinder.com
http://www.yr.no
Cóż, pozostało przełknąć gorzką pigułę i kręcić dalej…znów pod wiatr.
W Gross Neuendorf (lądowisko UFO;))) zatrzymałem się na popas. Zauważyłem wtedy tablicę kierującą na odrestaurowany cmentarz żydowski. Specjalnie dla Dornfelda odbiłem nieco z trasy, bo wiem, że lubi je dokumentować na swoich fotografiach (choć jak znam Dornfelda, to pewnie to żadna niespodzianka i pewnie już tu był, ale chciałem dobrze;)))
Teraz coś o tych niemieckich ścieżkach.
Są one:
1) Gładkie
2) Szybkie
3) Bezpieczne
4) Rewelacyjne
5) …i często nudne!
Po „kilkuset” (hehe…) dziś przejechanych kilometrach asfaltową ścieżką, która prawie non-stop biegnie po wale przeciwpowodziowym, zacząłem już odczuwać nudę i znużenie tym widokiem.
Postanowiłem więc przeprawić się promem do Gozdowic. Prom jest ciekawy, bo to bocznokołowiec (koszt przeprawy 3 zł z rowerem).
Jak widać, nie było to tylko „cyborgowe bicie rekordu", było też zwiedzanie i pewne atrakcje turystyczne.
Herb na promie jest ze względu na widniejące na nim zwierzaki bliski memu sercu. ;)
Po zjechaniu z promu, po krótkim podjeździe ruszyłem na Siekierki i stwierdziłem, że była to znakomita decyzja (jak na razie).
Droga równa i mało uczęszczana.
W Siekierkach oczywiście obowiązkowa fotka z czołgiem. Przy czołgu widnieje tabliczka, żeby szanować pamiątki kultury narodowej, ale tatuś tej dziewczynki, która postanowiła poczuć coś długiego i twardego między nogami powiedział, żeby się nie przejmowała głupotami typu prośba o szacunek i właziła na czołg, w końcu jest pancerny. Sugerowałbym władzom muzeum w tym miejscu płot z drutem kolczastym i to pod napięciem.
Trasa dalej prezentowała się znakomicie i w ten sposób dotarłem do Osinowa Dolnego, gdzie podjąłem niezbyt trafną decyzję. Po obmyciu się na stacji (temperatura momentami sięgała 29 st. C, kolejna pomyłka meteorologów, miało być 20), zacząłem dumać, czy wracać już dalej przez Niemcy, czy też sobie dalej uatrakcyjnić trasę.
Uatrakcyjniłem!
Pojechałem najpierw na Cedynię, gdzie wreszcie dostałem wiatr w plecy (raptem przez 5 km), a potem … a potem to katowałem się chyba z 8 km podjazdami górek Cedyńskiego Parku Krajobrazowego…raz krótkie, raz długie podjazdy, strome i łagodne.
Przyszedł i czas na odpoczynek, bo przyznam, że mając w nogach blisko 230 km, ostatnie czego potrzebowałem, to górki.
Wreszcie dojechałem do miejscowości Piasek, gdzie ostatnio byliśmy na 2-dniowym wyjeździe z ekipą Bikestats (DZIEŃ 1, DZIEŃ 2).
Pozostało jeszcze katowanie się podjazdami do wsi Raduń, gdzie już miałem serdecznie dość górek. Na szczęście od tego miejsca aż do Krajnika Dolnego były już praktycznie same zjazdy, więc się zregenerowałem. W Krajniku dokupiłem kolejną butlę wody mineralnej (po podliczeniu wyszło, że w ciągu wyjazdu wypiłem ok. 8 litrów płynów).
Tam też przekroczyłem granicę i wjechałem do Schwedt. Miałem już tak dość słodyczy i bułek, że zachciało mi się jakiejś parówy czy pieczonej kiełbachy, ale nic tam już o tej porze nie znalazłem (było ok. godz. 18:00). No i tak ta parówka „jechała za mną” aż do Polski. W międzyczasie odbyłem kilka rozmów telefonicznych, więc czas szybko mi zleciał i dojechałem do Mescherin. Wiatr mi nie pomagał…ani nie przeszkadzał specjalnie, bo ucichł.
Stamtąd pod górkę do Staffelde i …ok. godziny 20:00 wjechałem w Rosówku do Polski.
Wiedziałem, że w Kołbaskowie czeka na mnie pit-stop w postaci kompotu u Tunisławy, która zwiedziawszy się wcześniej o moich planach i trasie zaprosiła mnie na ekspresowy poczęstunek. Nie dość, że zamiast kubeczka kompotu dostałem prawie WIADRO (nie dałem rady wypić), to jeszcze udało się wyłudzić 2 parówki! ;)))
Pożegnałem gościnne progi i po pokonaniu ostatniego podjazdu przed Przecławiem dojechałem do Szczecina. Dystans planowałem, używając map w necie, ale nie spodziewałem się takiej precyzji!
Pod moim domem na liczniku widniał taki dystans!
Udało się…i na takim dystansie chciałbym zakończyć swoje samotne bicie takich rekordów. Udowodniłem sobie to, co chciałem sobie udowodnić i wydaje mi się, że starczy…a czas pokaże, czy tak będzie. ;)))
PODZIĘKOWANIA:
1. Tunisława – za miłe przyjęcie, poczęstunek i dobre słowo.
2. Sargath – za wyprostowanie moich planów, a choć prognozy nie do końca się sprawdziły, to uważam, że trasa była optymalna i do domu wróciłem dość rześki.
3. Shrink – za pogawędkę przez telefon. Dzięki temu nie zauważyłem górki Mescherin-Staffelde. ;)
4. Jurektc – żeś wreszcie wrócił z poniewierki i za zaproszenie na niedzielną wycieczkę (ze względu na regenerację po 300 km muszę odmówić).
5. Wszystkim innym, którzy życzyli mi sukcesu.
TROCHĘ FAKTÓW:
1. Długość wyjazdu: 19 godzin.
2. Czas samej jazdy: 14:09 (co pokazuje, że blisko 5 godzin zeszło mi na turystykę, popasy,pogawędki itp., więc nie jestem „skończonym cyborgiem”, do których zapewne parę osób mnie zaliczy).
3. Spalone kalorie: 6478 (mój licznik wylicza takie dane na podstawie zadanych parametrów).
4. Spalony tłuszczyk: 780 gram (co oznacza ponad 3 kostki masła;)))
5. Ilość wypitych na trasie płynów: ok. 8 litrów (co daje "spalanie" ok. 2,7 l/100 km;))).
Poniżej jeszcze orientacyjna mapka, robiona ręcznie tak "na oko", bo niestety w necie nie widać, jak wije się ścieżka Oder-Neisse, więc prowadziłem trasę mniej więcej tak, jak pamiętałem:
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 6478 (kcal)
Od jakiegoś czasu miałem myśli, że nim skończę cztery dyszki ;(, chciałbym przejechać w jeden dzień dystans 300 km. Prawie, że ostatnia okazja. Istotne było też dla mnie, żeby zrobić to samotnie, to znaczy żeby mieć świadomość, że jestem to w stanie zrobić absolutnie sam, a nie w grupie, bez niczyjej pomocy typu zmiany prowadzącego, siedzenie komuś na kole…krótko mówiąc, mieć świadomość, że moje 300 to tylko moje 300. Wiem, że są na BS ludzie, którzy potrafią machnąć 300 km na śniadanie, ale dla mnie to życiowy rekord. Co do samotnej jazdy, czyli bez otwierania gęby do nikogo – jestem do tego przyzwyczajony i nie mam z tym problemów.
Ponadto, kiedy jadę sam, ustalam swoje własne tempo podróży, którego się trzymam, a które lubi mój organizm. W moim przypadku jest to 24 km/h. Owszem z górki nie hamuję, a pod wiatr nie staram się go utrzymać i wtedy jadę 20 km/h, co na takich trasach jest istotne, trzeba mieć podejście maratończyka, a nie narwanego sprintera, o czym niektórzy zapominają (raz jeden mi się to zdarzyło i nic dobrego z tego nie wyszło, oprócz ”termo porażki”).
Ruszyłem w sobotę punktualnie o godzinie 2:00 w nocy. Ulice były jeszcze mokre od wieczornego deszczu, ale na niebie świecił księżyc, chowając się co jakiś czas za chmurami. Co za klimaty!
Musiałem najpierw kawałek przejechać miejskimi drogami, żeby dostać się do Przecławia, a stamtąd już po ciemku zasuwać do Kołbaskowa.
Ku mojemu zaskoczeniu, ruch na szosie do Kołbaskowa jak na tę porę był całkiem duży. Na szczęście jest to trasa, która ma 1,5 pasa, a ja świeciłem niczym UFO (lampka z dynama, lampka bateryjna, do tego oślepiająca czerwona czołówka skierowana do tyłu). Lepiej być widocznym, dużo pijanych czubków wraca wtedy z imprez. Ruch ustał za Kołbaskowem, gdzie samochody zjeżdżały na autostradę (mamy tu taką wersję demo pod Szczecinem;))). Od Kołbaskowa do granicy w Rosówku są 4 km i od tej pory jechałem już absolutnie sam. Mógłbym nawet rzec, że było romantycznie, tylko pusta szosa, księżyc, chmurki i Misiacz ;)
Z przyczyn technicznych wziąłem jednak camcorder (lżejszy, mniejszy, szybszy), tak więc nocne ujęcia wymagają sporej wyobraźni u czytelnika.
To miało być piękne zdjęcie księżyca, a wyszła jakaś biała ciapa na ciemnym tle.
Cyknąłem jeszcze zdjęcie roweru „by night" i dojechałem do granicy.
W Niemczech zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo do rozświetlonego księżycem nocnego nieba dołączył jeszcze tunel drzew rosnących po obu stronach drogi, zupełnie pustej. Byłem zupełnie sam. Coś niesamowitego. Temperatura była dość „rześka”, bo 12,5 st.C.
Przejechałem przez Staffelde, zjechałem ostrym zjazdem w dolinę Odry do Mescherin, a tam wjechałem na leśną ścieżkę rowerową do Gartz. Tam było już absolutnie ciemno, więc obróciłem czołówkę na przód, przełączyłem na najmocniejsze światło, jako wspomaganie oświetlenia lampy z dynama.
Po krótkim postoju na batonika ruszyłem przez ciemny las. Wrażenia znów bezcenne.
Minąwszy Gartz, wjechałem na ścieżkę na wale przeciwpowodziowym prowadzącą do Freidrichsthal.
Niebo za moimi plecami robiło się coraz jaśniejsze, znaczy słońce szykowało się do pobudki.
Przed Schwedt na drewnianym mostku musiałem po raz kolejny zrobić zdjęcie tego krajobrazu.
W takiej poświacie jeszcze go nie mam w kolekcji.
Do samego Schwedt dotarłem około godziny 5:00 i zaczynało już świtać.
Za miastem, kiedy zatrzymałem się i odwróciłem, wschodziło już słońce.
Odcinek ścieżki do Stolpe nadal nie jest wyremontowany (a w zasadzie wał przeciwpowodziowy, po którym ona biegnie, Niemcy o dziwo paprzą się z tym od paru lat), więc musiałem jechać objazdem na Criewen. Pamiętając, że objazd wiedzie przez wredne górki po wrednych płytach do Stuetzkow, w Criewen zjechałem w prawo na drogę główną, by w następnej wiosce skierować się na Stolpe. Gdyby ktoś jechał, to polecam taką zmianę, odległość prawie taka sama, a oszczędzicie sobie wypadania plomb i niefajnych podjazdów. Owszem, jest tam jakieś 200 m takiej drogi, ale spokojnie można przejechać boczkiem po ubitym szutrze, reszta to asfalt (to czarne z prawej to kawałek mojej sakwy;)).
Po dojechaniu do Stolpe poczułem, że robi się cieplej, więc zdjąłem z siebie parę warstw i zacząłem się zastanawiać, czy nie pojechać z muzyką na uszach. Wielu moich znajomych tak robi, ale ja tego nie praktykowałem. Na ścieżce rowerowej jednak nie stanowi to zagrożenia (np. że czegoś nie usłyszę).
Pierwsze, co usłyszałem, to ten kawałek muzyki z nurtu „space synth” z lat 80-tych.
Kurczę! To naprawdę działa. Nawet nie zauważyłem, kiedy prędkość „sama” wzrosła z 24 do 28 km/h. Należało nad tym zapanować, bo przede mną było jeszcze grubo ponad 200 km, a chwilowa euforia mogła zniweczyć moje plany.
Dlatego dla uspokojenia wrzuciłem ten relaksujący kawałek (obiecuję, że więcej już nie będę dziś wklejał;))):
Kiedy wyrównałem poziom emocji, okazało się, że jazda ze słuchawkami to całkiem fajna rzecz i pozwala zapomnieć o zmęczeniu.
Kiedy dojechałem do Zollbruecke, zatrzymałem się na postój i na przetankowanie paliwa z butelek z sakw do bidonów.
Ci, którzy jeżdżą na długie trasy, znają paskudne uczucie bólu dłoni i nadgarstków po całym dniu jazdy, na co nie pomagają wymyślne kierownice, rękawiczki ani zmiana pozycji rąk. Aby temu zapobiec, kilka dni wcześniej wybrałem się do „Castoramy”, gdzie zainwestowałem całe 4,60 zł w 2 metry piankowej otuliny termoizolacyjnej do rur z wodą (krótszych nie mieli). Prawie nie różni się to od gąbek na kierownicę, no może kolorem, ale cena jest inna. Wyciąłem sobie takie oto dodatkowe podkładki i stwierdzam po całym dniu, że pomysł był idealny.
Są one przecięte wzdłuż, więc mogłem je dowolnie przesuwać.
Tuż przy wiacie stoi nieczynny, przecinający granicę od zakończenia wojny most kolejowy.
Władze niemieckie próbują się dogadać z naszymi, żeby go otworzyć i zrobić na nim ścieżkę rowerową, łączącą nasze oba kraje.
Jak na razie nic z tych rozmów nie wychodzi od lat, a na moście jest brama opleciona drutem kolczastym i zakaz wstępu.
Kolejnym miejscem postoju było Gross Neuendorf, znane jako lądowisko dla UFO ;).
Chciałem się przybyszom pochwalić moimi zamiarami, niestety, zielone ludziki nie zechciały tym razem wyjść ze swojego pojazdu. Utrzymywały, że jest za gorąco.
Niezrażony tak obcesowym potraktowaniem ruszyłem dalej. Wiatr od samego już Szczecina nie pomagał mi wcale, bo wiał w twarz i tego spodziewałem się przez pierwsze 150 km. Wiedziałem jednak z prognoz, że kiedy zawrócę, będę miał go w plecy (dzięki Sargath za zwrócenie uwagi na sobotnią prognozę wiatrową, inaczej katowałbym się na pętelce przez Wolgast, Uznam i wokół Zalewu Szczecińskiego, gdzie pierwotnie planowałem trasę, co skończyłoby się powrotem z wiatrem w twarz, a to nie jest za dobry pomysł pod koniec trasy, gdy człowiek nie jest już zbyt świeży).
Z wyjazdu cyborgowego robił się wyjazd prawie turystyczny, bo znów zatrzymałem się, by tym razem cyknąć zdjęcie polu słoneczników.
No jak tu się nie zatrzymać?
Potem, już bez „zbędnych” postojów, zwalniając czasem do 20 km/h ze względu na wiatr czołowy dotarłem wreszcie do "niemieckiego Kostrzyna".
Obok zauważyłem coś, co powinno zainteresować każdego Misiacza. ;)
Kiedy przejeżdżałem starym mostem, zatrzymałem się, by sfotografować mury twierdzy Kostrzyn.
Sam Kostrzyn wydał mi się jakiś odpychający, więc postanowiłem tylko zjeść coś ciepłego, kupić wodę i czym prędzej wracać na trasę rowerową Oder-Neisse.
Z ciekawostek, to Urząd Miejski w Kostrzyniu mieści się w … budynkach dawnego przejścia granicznego.
Wnioskując z pozostałej „architektury” miasta uważam to za całkiem niezły wybór.
Znalazłem bar, gdzie zamówiłem hot-doga, który był podany nietypowo, bo zamiast musztardy czy ketchupu było pełno sałatki i sosów, jak w kebabie.
Smakowało wybornie, nawet parówka jakiejś lepszej jakości była.
Jedząc sobie bułę, czułem się troszkę jak dziwoląg. Nie wiem, czy tam w Kostrzynie nie widzieli jeszcze rowerzysty jedzącego hot-doga, czy może nie widzieli człowieka w stroju kolarskim, w każdym razie obserwowany byłem jak jakiś okaz zoologiczny. ;)))
Potem jeszcze skoczyłem na targowisko po wodę, gdzie zagadnięty przez sprzedawcę opowiedziałem o mojej dzisiejszej trasie. O ile w głosie sprzedawcy czuło się coś w rodzaju podziwu, o tyle sprzedająca z nim kobieta zadała pytanie:
- Co? Ruszył Pan o 2:00 w nocy i dojechał tu dopiero na 10:30?!
Hehe…no cóż, pan „wyprostował” panią, mówiąc jej, że 150 km to i samochodem się jedzie u nas długo, a co dopiero rowerem. Powinna wybrać się choćby na jakieś 150 km rowerkiem na próbę. ;)))
Przetankowałem wodę do bidonów i zawróciłem do Niemiec…i wiecie co?
WIATR SIĘ ZMIENIŁ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Krótko mówiąc, znów wiał mi w twarz, a niech to! Wszystkie najlepsze strony z prognozami się pomyliły, a są one najbardziej sprawdzalne i wiarygodne:
http://new.meteo.pl
http://de.windfinder.com
http://www.yr.no
Cóż, pozostało przełknąć gorzką pigułę i kręcić dalej…znów pod wiatr.
W Gross Neuendorf (lądowisko UFO;))) zatrzymałem się na popas. Zauważyłem wtedy tablicę kierującą na odrestaurowany cmentarz żydowski. Specjalnie dla Dornfelda odbiłem nieco z trasy, bo wiem, że lubi je dokumentować na swoich fotografiach (choć jak znam Dornfelda, to pewnie to żadna niespodzianka i pewnie już tu był, ale chciałem dobrze;)))
Teraz coś o tych niemieckich ścieżkach.
Są one:
1) Gładkie
2) Szybkie
3) Bezpieczne
4) Rewelacyjne
5) …i często nudne!
Po „kilkuset” (hehe…) dziś przejechanych kilometrach asfaltową ścieżką, która prawie non-stop biegnie po wale przeciwpowodziowym, zacząłem już odczuwać nudę i znużenie tym widokiem.
Postanowiłem więc przeprawić się promem do Gozdowic. Prom jest ciekawy, bo to bocznokołowiec (koszt przeprawy 3 zł z rowerem).
Jak widać, nie było to tylko „cyborgowe bicie rekordu", było też zwiedzanie i pewne atrakcje turystyczne.
Herb na promie jest ze względu na widniejące na nim zwierzaki bliski memu sercu. ;)
Po zjechaniu z promu, po krótkim podjeździe ruszyłem na Siekierki i stwierdziłem, że była to znakomita decyzja (jak na razie).
Droga równa i mało uczęszczana.
W Siekierkach oczywiście obowiązkowa fotka z czołgiem. Przy czołgu widnieje tabliczka, żeby szanować pamiątki kultury narodowej, ale tatuś tej dziewczynki, która postanowiła poczuć coś długiego i twardego między nogami powiedział, żeby się nie przejmowała głupotami typu prośba o szacunek i właziła na czołg, w końcu jest pancerny. Sugerowałbym władzom muzeum w tym miejscu płot z drutem kolczastym i to pod napięciem.
Trasa dalej prezentowała się znakomicie i w ten sposób dotarłem do Osinowa Dolnego, gdzie podjąłem niezbyt trafną decyzję. Po obmyciu się na stacji (temperatura momentami sięgała 29 st. C, kolejna pomyłka meteorologów, miało być 20), zacząłem dumać, czy wracać już dalej przez Niemcy, czy też sobie dalej uatrakcyjnić trasę.
Uatrakcyjniłem!
Pojechałem najpierw na Cedynię, gdzie wreszcie dostałem wiatr w plecy (raptem przez 5 km), a potem … a potem to katowałem się chyba z 8 km podjazdami górek Cedyńskiego Parku Krajobrazowego…raz krótkie, raz długie podjazdy, strome i łagodne.
Przyszedł i czas na odpoczynek, bo przyznam, że mając w nogach blisko 230 km, ostatnie czego potrzebowałem, to górki.
Wreszcie dojechałem do miejscowości Piasek, gdzie ostatnio byliśmy na 2-dniowym wyjeździe z ekipą Bikestats (DZIEŃ 1, DZIEŃ 2).
Pozostało jeszcze katowanie się podjazdami do wsi Raduń, gdzie już miałem serdecznie dość górek. Na szczęście od tego miejsca aż do Krajnika Dolnego były już praktycznie same zjazdy, więc się zregenerowałem. W Krajniku dokupiłem kolejną butlę wody mineralnej (po podliczeniu wyszło, że w ciągu wyjazdu wypiłem ok. 8 litrów płynów).
Tam też przekroczyłem granicę i wjechałem do Schwedt. Miałem już tak dość słodyczy i bułek, że zachciało mi się jakiejś parówy czy pieczonej kiełbachy, ale nic tam już o tej porze nie znalazłem (było ok. godz. 18:00). No i tak ta parówka „jechała za mną” aż do Polski. W międzyczasie odbyłem kilka rozmów telefonicznych, więc czas szybko mi zleciał i dojechałem do Mescherin. Wiatr mi nie pomagał…ani nie przeszkadzał specjalnie, bo ucichł.
Stamtąd pod górkę do Staffelde i …ok. godziny 20:00 wjechałem w Rosówku do Polski.
Wiedziałem, że w Kołbaskowie czeka na mnie pit-stop w postaci kompotu u Tunisławy, która zwiedziawszy się wcześniej o moich planach i trasie zaprosiła mnie na ekspresowy poczęstunek. Nie dość, że zamiast kubeczka kompotu dostałem prawie WIADRO (nie dałem rady wypić), to jeszcze udało się wyłudzić 2 parówki! ;)))
Pożegnałem gościnne progi i po pokonaniu ostatniego podjazdu przed Przecławiem dojechałem do Szczecina. Dystans planowałem, używając map w necie, ale nie spodziewałem się takiej precyzji!
Pod moim domem na liczniku widniał taki dystans!
Rekord życiowy pobity. 300 km!© Misiacz
Udało się…i na takim dystansie chciałbym zakończyć swoje samotne bicie takich rekordów. Udowodniłem sobie to, co chciałem sobie udowodnić i wydaje mi się, że starczy…a czas pokaże, czy tak będzie. ;)))
PODZIĘKOWANIA:
1. Tunisława – za miłe przyjęcie, poczęstunek i dobre słowo.
2. Sargath – za wyprostowanie moich planów, a choć prognozy nie do końca się sprawdziły, to uważam, że trasa była optymalna i do domu wróciłem dość rześki.
3. Shrink – za pogawędkę przez telefon. Dzięki temu nie zauważyłem górki Mescherin-Staffelde. ;)
4. Jurektc – żeś wreszcie wrócił z poniewierki i za zaproszenie na niedzielną wycieczkę (ze względu na regenerację po 300 km muszę odmówić).
5. Wszystkim innym, którzy życzyli mi sukcesu.
TROCHĘ FAKTÓW:
1. Długość wyjazdu: 19 godzin.
2. Czas samej jazdy: 14:09 (co pokazuje, że blisko 5 godzin zeszło mi na turystykę, popasy,pogawędki itp., więc nie jestem „skończonym cyborgiem”, do których zapewne parę osób mnie zaliczy).
3. Spalone kalorie: 6478 (mój licznik wylicza takie dane na podstawie zadanych parametrów).
4. Spalony tłuszczyk: 780 gram (co oznacza ponad 3 kostki masła;)))
5. Ilość wypitych na trasie płynów: ok. 8 litrów (co daje "spalanie" ok. 2,7 l/100 km;))).
Poniżej jeszcze orientacyjna mapka, robiona ręcznie tak "na oko", bo niestety w necie nie widać, jak wije się ścieżka Oder-Neisse, więc prowadziłem trasę mniej więcej tak, jak pamiętałem:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
300.14 km (3.00 km teren), czas: 14:09 h, avg:21.21 km/h,
prędkość maks: 59.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 6478 (kcal)