- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Wypadziki do Niemiec
Dystans całkowity: | 23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%) |
Czas w ruchu: | 1225:30 |
Średnia prędkość: | 19.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma podjazdów: | 13 m |
Suma kalorii: | 480913 kcal |
Liczba aktywności: | 310 |
Średnio na aktywność: | 76.43 km i 4h 02m |
Więcej statystyk |
Misiowy Zinfandel aus Kalifornien ;)
Sobota, 15 października 2011 | dodano: 15.10.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Dziś pojechaliśmy do Loecknitz.
Niby na wycieczkę...
Niby na zakupy...
A tak po prawdzie, to połączyliśmy przyjemne z pożytecznym.
Najciekawszy jest przypadek Basi...ale po kolei.
Minęliśmy Będargowo i ruszyliśmy w stronę Warnika.
Ktoś tam próbował po drodze udowodnić swoją męskość i Basię ścigał. To nie ja. Ja robię zdjęcie...
Z Warnika dojechaliśmy do Bobolina, a stamtąd na granicę.
Pamiętacie (kto pamięta, ten pamięta), jak Basia mówiła, że NIGDY nie zrobi 100 km w 1 dzień? W tym roku zrobiła 138 km w 1 dzień i było jej mało.
Miała też nie nigdy jeździć z sakwami...z pominięciem oczywiście wyprawy do Brenia, hehehe...;)))
Teraz mówi, że nigdy, ale to nigdy nie będzie jeździła zimą. Dziś rano było koło 0 st.C.
Na tym zdjęciu - jak widać - Basia przygotowuje się intensywnie do NIE-JEŻDŻENIA w zimie! ;))))))))))))))))))
No faktycznie, strój letni ;)))!
Dodam, że w sakwie miała termos z gorącą herbatą i ochraniacze na buty kolarskie.
Pewnie po to, żeby mi udowodnić, że zimą nie wsiądzie na rower? :)))
Przed Schwennenz mały popas...
W Grambow wzrok przyciągały "rajskie jabłuszka"...
..oraz wyjątkowo ładne widoki Grambow w rześkim powietrzu.
W Loecknitz Basia poszła na zakupy w Netto "czarnym", a ja smarowałem łańcuch i uwieczniłem mój patent na ciepłe napoje w zimne dni.
Skarpetki do spania nieźle trzymają ciepło napoju.
W Netto "pomarańczowym" z kolei na zakupy poszedłem ja, a Basia dorwała się do aparatu...
Nic nie służy Misiaczom lepiej, jak wytrawne czerwone wino z Kaliforni z wizerunkiem niedźwiedzia ;)))
Oprócz wina z misiem dobrze też służy im pobyczenie się nad Loecknitzer See.
Nad jeziorem są wiaty...
W wiatach są Misiacze, a ten akurat udaje optymistę... ;)))
...bo choć kiełbaski pyszne, to piwo jednak bezalkoholowe (nigdy nie tłoczę w siebie alkoholu...na trasie;)))
Co dalej? Ano nic specjalnego...Ploewen, Bismark, Linken, Dołuje, Mierzyn, Szczecin, dom, obiad, łóżko i poobiednia drzemka...
Koniec opisu, może i lakoniczny, ale my mieliśmy niezłą frajdę z wyjazdu oraz 3,2 kg sera Gouda i Edamer, 4 kalifornijskie wina "z misiem" zakupione w Loecknitz...i coś tam jeszcze w sakwach....
Temperatura:12.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1255 (kcal)
Niby na wycieczkę...
Niby na zakupy...
A tak po prawdzie, to połączyliśmy przyjemne z pożytecznym.
Najciekawszy jest przypadek Basi...ale po kolei.
Minęliśmy Będargowo i ruszyliśmy w stronę Warnika.
Ktoś tam próbował po drodze udowodnić swoją męskość i Basię ścigał. To nie ja. Ja robię zdjęcie...
Z Warnika dojechaliśmy do Bobolina, a stamtąd na granicę.
Pamiętacie (kto pamięta, ten pamięta), jak Basia mówiła, że NIGDY nie zrobi 100 km w 1 dzień? W tym roku zrobiła 138 km w 1 dzień i było jej mało.
Miała też nie nigdy jeździć z sakwami...z pominięciem oczywiście wyprawy do Brenia, hehehe...;)))
Teraz mówi, że nigdy, ale to nigdy nie będzie jeździła zimą. Dziś rano było koło 0 st.C.
Na tym zdjęciu - jak widać - Basia przygotowuje się intensywnie do NIE-JEŻDŻENIA w zimie! ;))))))))))))))))))
No faktycznie, strój letni ;)))!
Basia w stroju niezbyt letnim.© Misiacz
Dodam, że w sakwie miała termos z gorącą herbatą i ochraniacze na buty kolarskie.
Pewnie po to, żeby mi udowodnić, że zimą nie wsiądzie na rower? :)))
Przed Schwennenz mały popas...
W Grambow wzrok przyciągały "rajskie jabłuszka"...
..oraz wyjątkowo ładne widoki Grambow w rześkim powietrzu.
W Loecknitz Basia poszła na zakupy w Netto "czarnym", a ja smarowałem łańcuch i uwieczniłem mój patent na ciepłe napoje w zimne dni.
Skarpetki do spania nieźle trzymają ciepło napoju.
W Netto "pomarańczowym" z kolei na zakupy poszedłem ja, a Basia dorwała się do aparatu...
Nic nie służy Misiaczom lepiej, jak wytrawne czerwone wino z Kaliforni z wizerunkiem niedźwiedzia ;)))
Oprócz wina z misiem dobrze też służy im pobyczenie się nad Loecknitzer See.
Nad jeziorem są wiaty...
W wiatach są Misiacze, a ten akurat udaje optymistę... ;)))
...bo choć kiełbaski pyszne, to piwo jednak bezalkoholowe (nigdy nie tłoczę w siebie alkoholu...na trasie;)))
Co dalej? Ano nic specjalnego...Ploewen, Bismark, Linken, Dołuje, Mierzyn, Szczecin, dom, obiad, łóżko i poobiednia drzemka...
Koniec opisu, może i lakoniczny, ale my mieliśmy niezłą frajdę z wyjazdu oraz 3,2 kg sera Gouda i Edamer, 4 kalifornijskie wina "z misiem" zakupione w Loecknitz...i coś tam jeszcze w sakwach....
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
63.34 km (2.00 km teren), czas: 03:41 h, avg:17.20 km/h,
prędkość maks: 50.00 km/hTemperatura:12.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1255 (kcal)
Misiacz - impresjonista
Czwartek, 6 października 2011 | dodano: 06.10.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Zainspirowany pięknym jesiennym zdjęciem Shrinka postanowiłem, że ja z kolei zabawię się w domorosłego impresjonistę i przerobię zdjęcie z ostatniej wycieczki do Bad Freienwalde w obraz impresjonistyczny.
Klik, klik...i mamy gotowy obraz impresjonistyczny. Niby fajne, ale i troszkę smutne, że niedługo we wszystkim będą nas mogły podrabiać komputery, aż w końcu zaczną nami rządzić...
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Park Zdrojowy w Bad Freienwalde. Obraz Claude'a Misiacza z 2011.© Misiacz
Jezioro w Bralitz. Obraz Claude'a Misiacza z 2011.© Misiacz
Klik, klik...i mamy gotowy obraz impresjonistyczny. Niby fajne, ale i troszkę smutne, że niedługo we wszystkim będą nas mogły podrabiać komputery, aż w końcu zaczną nami rządzić...
Rower:
Dane wycieczki:
0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Jesienne impresje...do Rieth i Altwarp
Niedziela, 2 października 2011 | dodano: 03.10.2011Kategoria Z Basią..., Wypadziki do Niemiec, Szczecin i okolice
"Rano mgła w pole szła
Wiatr ją rwał i ziębił
Opadały ciężkie grona
Kalin i jarzębin..." (Józef Czechowicz)
Ten wiersz przypomniał mi się rano, kiedy wyjrzałem za okno. Biało...
Prognozy jednak obiecywały pojawienie się słońca koło południa i tym razem mówiły prawdę.
Wczoraj, jadąc z Basią na wycieczkę rowerową do Bad Freienwalde rzuciłem nieostrożnie hasło, żeby może zerwać się w niedzielę z rana o 4:30, wrzucić rowery na samochód i podjechać na Rugię, by spenetrować jej południową część dokładniej. Nie spodziewałem się jednak, że cykloza Basi posunęła się już tak daleko, bo temat ochoczo podchwyciła. Po powrocie z wycieczki czułem się jednak na tyle znużony ładowaniem i rozładowywaniem rowerów, samą jazdą i powrotem w nocy przez Niemcy do Szczecina, że miałem ochotę się porządnie wyspać i zbiesiłem się. Nie chciało mi się zrywać za parę godzin ponownie. Basia była wyraźnie niepocieszona...
No to się wyspaliśmy, mgła się ulotniła i mieliśmy dwie opcje: piknik rowerowy (koc, kawa, jedzenie na kuchence turystycznej) lub wrzutka rowerów na dach samochodu i ... na serniczek do Rieth i kurs do Altwarp. Jako, że narozrabiałem z pomysłem wcześniejszym, wybór pozostawiłem Basi, a Basia jak to Basia, wybrała opcję nr 2 :))). Serniczek i bajkowa ścieżka w lesie przed Warsin! :)
Rozładunek na parkingu w Rieth.
Oczekujemy na ciacho w "Cafe de Kloenstuw". Serniczka, tego "naszego" znów nie było!
Nasz ulubieniec. "Misiek" najwyraźniej jest zblazowany...
Stoliki pod brzózkami.
To, że nie było "naszego" sernika nie znaczy, że nie było innych wspaniałych ciach. Tym razem wybraliśmy czekoladowe i porzeczkowe.
Jadąc w stronę Warsin co rusz musieliśmy strzepywać z siebie nitki babiego lata. Występuje w ogromnych ilościach, ciekawe co to znaczy?
Tu trawa pokryta babim latem i rosą...
Wieża widokowa na Neuwarper See skryta w cieniu drzew.
Nasza ulubiona ścieżka przez las...
"Szumiał las, śpiewał las,
gubił złote liście,
świeciło się jasne słonko
chłodno a złociście..."(Józef Czechowicz)
Kiedy tak sobie jechałem przez las, od czasu do czasu zerkałem w górę. Rozświetlony słońcem błękit nieba prześwitujący przez igły sosen przypomniał mi wakacje spędzane pod namiotem w Prowansji, gdzie bycząc się na leżaczku sączyłem białe "Villageoise" i beztrosko gapiłem się w niebo...
Przy ścieżce za Warsin w stronę Altwarp zachciało mi się sfotografować kroplę rosy. W domu zauważyłem, że oprócz liścia załapała się na nie jeszcze gąsienica. Jesień trwa, a gąsienice w najlepsze śmigają po źdźbłach...
Widok na Zalew Szczeciński ze ścieżki do Altwarp.
Samotna żaglówka na Zalewie...inne już stoją powyciągane na brzeg.
W Altwarp. Popas nad Zalewem.
Lubię fotografować łodzie i statki w porcie...
Zbliżenie na kuter. Sympatyczną ma mordkę. :)
Powrót do Rieth przez puszczę i jesienne impresje na temat łąki pod lasem...
Przed samym Rieth zatrzymaliśmy się na kawę w "B-IMBISS-iku" bis, jak go nazwaliśmy. Pomogła ta kawka.
Wpadłem na kolejny pomysł (jako, że Basia czuła eee....hmmm...pewien niedosyt jazdy!!!).
Otóż wymyśliłem w związku z Basi niedosytem, że w czasie, kiedy ja będę dojeżdżał na parking w Rieth i potem miotał się z załadowaniem roweru na dach, a potem jeszcze będę musiał dojechać samochodem do Hintersee, ona w tym czasie może sobie spokojnie popedałować ścieżką rowerową przez las do Hintersee, oddalonego od Rieth o 8 km.
Potem jednak głośno zacząłem dumać, czy aby to dobry pomysł, bo słońce już nisko, las itp...
Spojrzenie Basi a la "Terminator" skutecznie wyleczyło mnie z dalszych rozważań ;)))!
Nie wiedziałem, że cykloza może aż tak gwałtownie się rozwijać ;) !!!
Wróciłem na parking, kończąc wycieczkę na 32 km, a Basia w tym czasie pomykała do Hintersee.
Po załadowaniu roweru na dach, niespiesznie ruszyłem do miejsca spotkania, bo nie chciało mi się zbyt długo czekać na Basię.
Basia jadąc do celu sfotografowała nasz ulubiony "Bimbisik" przed Hintersee. Był otwarty mimo późnej pory!
Kiedy dojechałem samochodem do ustalonego miejsca spotkania w Hintersee...Basia już tam była!!!
Mruczała coś, że już 6 minut na mnie czeka i się nudzi ;)))!
Coś czuję, że Sargath i Shrink mieli rację mówiąc, że z bicia kolejnego rekordu wrócę przed czasem, bo nie wyrobię tempa Basi ;)))!
Dziś wycieczkę miała dłuższą o 8 km niż ja...Co będzie za rok?
Jeszcze pożegnalny rzut oka na jesienną ścieżkę i trzeba było wrzucić rower Basi na dach i wracać do Szczecina...
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 620 (kcal)
Wiatr ją rwał i ziębił
Opadały ciężkie grona
Kalin i jarzębin..." (Józef Czechowicz)
Ten wiersz przypomniał mi się rano, kiedy wyjrzałem za okno. Biało...
Prognozy jednak obiecywały pojawienie się słońca koło południa i tym razem mówiły prawdę.
Wczoraj, jadąc z Basią na wycieczkę rowerową do Bad Freienwalde rzuciłem nieostrożnie hasło, żeby może zerwać się w niedzielę z rana o 4:30, wrzucić rowery na samochód i podjechać na Rugię, by spenetrować jej południową część dokładniej. Nie spodziewałem się jednak, że cykloza Basi posunęła się już tak daleko, bo temat ochoczo podchwyciła. Po powrocie z wycieczki czułem się jednak na tyle znużony ładowaniem i rozładowywaniem rowerów, samą jazdą i powrotem w nocy przez Niemcy do Szczecina, że miałem ochotę się porządnie wyspać i zbiesiłem się. Nie chciało mi się zrywać za parę godzin ponownie. Basia była wyraźnie niepocieszona...
No to się wyspaliśmy, mgła się ulotniła i mieliśmy dwie opcje: piknik rowerowy (koc, kawa, jedzenie na kuchence turystycznej) lub wrzutka rowerów na dach samochodu i ... na serniczek do Rieth i kurs do Altwarp. Jako, że narozrabiałem z pomysłem wcześniejszym, wybór pozostawiłem Basi, a Basia jak to Basia, wybrała opcję nr 2 :))). Serniczek i bajkowa ścieżka w lesie przed Warsin! :)
Rozładunek na parkingu w Rieth.
Oczekujemy na ciacho w "Cafe de Kloenstuw". Serniczka, tego "naszego" znów nie było!
Nasz ulubieniec. "Misiek" najwyraźniej jest zblazowany...
Stoliki pod brzózkami.
To, że nie było "naszego" sernika nie znaczy, że nie było innych wspaniałych ciach. Tym razem wybraliśmy czekoladowe i porzeczkowe.
Jadąc w stronę Warsin co rusz musieliśmy strzepywać z siebie nitki babiego lata. Występuje w ogromnych ilościach, ciekawe co to znaczy?
Tu trawa pokryta babim latem i rosą...
Babie lato nad Neuwarper See...© Misiacz
Wieża widokowa na Neuwarper See skryta w cieniu drzew.
Nasza ulubiona ścieżka przez las...
"Szumiał las, śpiewał las,
gubił złote liście,
świeciło się jasne słonko
chłodno a złociście..."(Józef Czechowicz)
Kiedy tak sobie jechałem przez las, od czasu do czasu zerkałem w górę. Rozświetlony słońcem błękit nieba prześwitujący przez igły sosen przypomniał mi wakacje spędzane pod namiotem w Prowansji, gdzie bycząc się na leżaczku sączyłem białe "Villageoise" i beztrosko gapiłem się w niebo...
Przy ścieżce za Warsin w stronę Altwarp zachciało mi się sfotografować kroplę rosy. W domu zauważyłem, że oprócz liścia załapała się na nie jeszcze gąsienica. Jesień trwa, a gąsienice w najlepsze śmigają po źdźbłach...
Widok na Zalew Szczeciński ze ścieżki do Altwarp.
Samotna żaglówka na Zalewie...inne już stoją powyciągane na brzeg.
W Altwarp. Popas nad Zalewem.
Lubię fotografować łodzie i statki w porcie...
Zbliżenie na kuter. Sympatyczną ma mordkę. :)
Powrót do Rieth przez puszczę i jesienne impresje na temat łąki pod lasem...
Przed samym Rieth zatrzymaliśmy się na kawę w "B-IMBISS-iku" bis, jak go nazwaliśmy. Pomogła ta kawka.
Wpadłem na kolejny pomysł (jako, że Basia czuła eee....hmmm...pewien niedosyt jazdy!!!).
Otóż wymyśliłem w związku z Basi niedosytem, że w czasie, kiedy ja będę dojeżdżał na parking w Rieth i potem miotał się z załadowaniem roweru na dach, a potem jeszcze będę musiał dojechać samochodem do Hintersee, ona w tym czasie może sobie spokojnie popedałować ścieżką rowerową przez las do Hintersee, oddalonego od Rieth o 8 km.
Potem jednak głośno zacząłem dumać, czy aby to dobry pomysł, bo słońce już nisko, las itp...
Spojrzenie Basi a la "Terminator" skutecznie wyleczyło mnie z dalszych rozważań ;)))!
Nie wiedziałem, że cykloza może aż tak gwałtownie się rozwijać ;) !!!
Wróciłem na parking, kończąc wycieczkę na 32 km, a Basia w tym czasie pomykała do Hintersee.
Po załadowaniu roweru na dach, niespiesznie ruszyłem do miejsca spotkania, bo nie chciało mi się zbyt długo czekać na Basię.
Basia jadąc do celu sfotografowała nasz ulubiony "Bimbisik" przed Hintersee. Był otwarty mimo późnej pory!
Kiedy dojechałem samochodem do ustalonego miejsca spotkania w Hintersee...Basia już tam była!!!
Mruczała coś, że już 6 minut na mnie czeka i się nudzi ;)))!
Coś czuję, że Sargath i Shrink mieli rację mówiąc, że z bicia kolejnego rekordu wrócę przed czasem, bo nie wyrobię tempa Basi ;)))!
Dziś wycieczkę miała dłuższą o 8 km niż ja...Co będzie za rok?
Jeszcze pożegnalny rzut oka na jesienną ścieżkę i trzeba było wrzucić rower Basi na dach i wracać do Szczecina...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.56 km (5.00 km teren), czas: 01:51 h, avg:17.60 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 620 (kcal)
Do uzdrowiska Bad Freienwalde.
Sobota, 1 października 2011 | dodano: 02.10.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nadeszła jesień i w końcu mamy lato :))) !
Tym razem w planach pojawiło się Bad Freienwalde opisane przez Pawła "Sargatha" w niedawnej jego relacji jako bardzo piękne i zabytkowe miasto uzdrowiskowe (pol. hist. Tarnowica, Tarnowsko, Leśnowola). Postanowiliśmy się tam i nie tylko tam wybrać z Basią na spokojny rekonesans :).
Bad Freienwalde jest położone jakieś 80 km na od Szczecina, więc na miejsce rozpoczęcia naszej wycieczki w Oderbergu dostaliśmy się samochodem.
Na szczęście już na samym wjeździe od strony Schwedt znaleźliśmy duży i darmowy parking.
Samo miasteczko Oderberg sprawia wrażenie, jakby było położone gdzieś w górach i taki klimat w nim czuliśmy. Podobało nam się bardzo.
Ruszyliśmy o godzinie 12:12.
Może klimat ten wynika z faktu, że otoczone jest ono dość pokaźnymi wzniesieniami morenowymi.
Fakt położenia miasteczka nad rzeką dodaje mu jeszcze większego uroku.
Pogoda była znakomita, temperatura w ciągu dnia sięgała 26,5 st.C, wszędzie snuło się babie lato, które zbieraliśmy na siebie i na rowery w czasie jazdy, a światło dawało wręcz impresjonistyczne wrażenia.
Jadąc do nieodległego Bad Freienwalde odbiliśmy z drogi głównej na Bralitz, co pozwoliło cieszyć się jazdą wśród lasów i przy symbolicznej ilości samochodów.
Tuż za Schiffmuehle dojechaliśmy do drogi głównej, przy której na szczęście biegnie świetna ścieżka rowerowa.
W międzyczasie rzut oka na nowy nabytek do roweru Basi - sakwa Kellys z dużymi bocznymi kieszeniami, które można rozwinąć w naprawdę pokaźne torby :).
Kiedy wjechaliśmy do Bad Freienwalde, stanęliśmy oczarowani (patrz Basia na zdjęciu;)).
Pierwsze wrażenie i do tego przy takim świetle jest niesamowite.
W pierwszej kolejności wybraliśmy się na zwiedzenie kościoła p.w. św. Mikołaja.
Duże wrażenie robią sklepienia i organy...i w ogóle cały kościół.
Po zwiedzeniu kościoła wstąpiłem na moment do biura informacji turystycznej w poszukiwaniu laminowanej mapy szlaku Odra-Nysa, ale niestety nie było jej w sprzedaży. Zjechaliśmy jeszcze na moment w jedną z uliczek, by po chwili skierować się do centrum.
Jako, że Basia to miłośniczka wszelkiego rodzaju fontann, więc i tym razem nie obyło się bez pamiątkowej fotki.
Fontanna posiada dość specyficzne detale...
Próbowałem jakoś uchwycić budynek Hali Koncertowej św. Jerzego, ale słońce świeciło mi w obiektyw prawie z każdego ujęcia i wyszło to jak widać...
Wśród zabytkowej zabudowy natknęliśmy się na całkiem nowoczesną fontannę.
Kolejny pretekst do cyknięcia fotki.
Skręciliśmy w prawo, ostro pod górkę, ponieważ drogowskaz informował o znajdującym się tam domu zdrojowym.
Dom zdrojowy otoczony jest parkiem.
Spod domu zdrojowego pojechaliśmy dalej, kierując się strzałkami na Schloss (zamek). O ile to jest ten właśnie "Schloss", to nie mogłem mu za diabła zrobić zdjęcia, bo słońce wisiało dosłownie nad nim, więc przyszło mi wykonać ujęcie z cienia spod drzewa.
Wjeżdżając do Bad Freienewalde zauważyłem, że mignął mi gdzieś drogowskaz rowerowy na Wriezen, które było następnym etapem naszej wycieczki. Choć nawigacja w telefonie mówiła nam dokąd jechać, my udaliśmy się w przeciwnym kierunku na poszukiwania, jadąc oczywiście przez najpiękniejszą uliczkę w mieście.
Kiedy odnaleźliśmy drogowskaz przy wjeździe do miasta okazało się, że podaje on dokładnie ten sam kierunek, co nawigacja...i przyszło raz jeszcze obejrzeć piękne centrum :).
Jadąc do centrum odbiliśmy na chwilę w lewo, gdzie znajduje się zabytkowy dworzec, tak więc "jazda na darmo" nie okazała się jazdą na darmo :).
Do Wriezen początkowo jechaliśmy szosą, jednak po jakimś czasie zaczęły się pojawiać znaczki roweru umieszczone na słupkach przy drogach rowerowych. Sęk w tym, że były to TYLKO SYMBOLE roweru, natomiast kierunku i miejscowości nie podawały. Większość tego typu dróżek pokonywaliśmy raczej "na misi nos", ale chyba ten "misi nos" to niezły GPS, bo dojechaliśmy do Altwriezen jak planowaliśmy. Po przerwie na kanapki i kawę z termosu w przepięknej alei topolowej, drogą rowerową biegnącą po wale dotarliśmy do Kerstenbruch.
Tam zastanawialiśmy się, czy skrócić trasę i jechać już bezpośrednio na północny-wschód na Zollbruecke nad Odrą (odległy o 6 km), czy też zgodnie z założeniami jechać do Guestebieser Loose i tam przeprawić się promem do Gozdowic, by polską stroną dojechać do Osinowa i tamże wjechać do Hochenwutzen. Wyszło, że spróbujemy z promem, jednak po minięciu Neulewin wyliczyliśmy, że przy takich kombinacjach do Oderbergu dotrzemy już po ciemku i postanowiliśmy dojechać do Hochenwutzen odcinkiem trasy rowerowej "Oder-Neisse Radweg".
Jeśli zaś chodzi o prom...cóż, podjechaliśmy tylko po to, by zrobić mu zdjęcie :).
Widok na Odrę pod Gozdowicami...
Wróciliśmy na szlak i dość żwawo pedałując ruszyliśmy do celu.
Trasa wiedzie koroną wału przeciwpowodziowego.
Dotarliśmy też i do wspomnianego wyżej mostu Zollbruecke. W wyniku zmiany decyzji nadłożyliśmy z 10 km, ale co tam.
Most nadal niszczeje, choć listy intencyjene o jego otwarciu dla ruchu rowerowego wiszą na drutach kolczastych na nim od lat.
Też niszczeją.
W Hochenwutzen coś zakombinowałem z drogą. Nie chciałem jechać do Oderbergu krótszym (9 km), ale mocno wertepiastym odcinkiem zaczynającym się przed Hochensaaten.
Tak pokombinowałem, że wyszło nie 9 km, ale z 15 km :). Trasa powiodła...a raczej Misiacz powiódł...przez Alglietzen. Nie żałowaliśmy, bowiem trasa pięknie wiła się u podnóża morenowych wzniesień. Słońce zniżało się ku horyzontowi i odczuliśmy spadek temperatury.
Tak to sobie jadąc dotarliśmy do Schiffmuehle, gdzie byliśmy już dziś na początku wycieczki. Tą samą piękną trasą wśród lasów dojechaliśmy do Bralitz, gdzie wręcz obowiązkowo musiałem sfotografować gładką niczym lustro taflę jeziora.
Jeszcze tylko 4 km i byliśmy u celu w Oderbergu. Na parkingu przy samochodzie stawiliśmy się około godziny 18:20 i dobrze, bo zapadał zmierzch i ładowanie rowerów na dach po ciemku to żadna atrakcja. Czekała nas jeszcze dobra godzina jazdy do Szczecina. Po drodze nie omieszkaliśmy zatrzymać się w Netto w Oderbergu na drobne zakupy.
Kiedy dotatrliśmy do Szczecina, było już ciemno - na szczęście przed garażem mamy lampę i rozładunek odbył się dość sprawnie.
Wspaniała wycieczka, wspaniałe krajobrazy i piękna słoneczna wczesno-jesienna pogoda!
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1629 (kcal)
Tym razem w planach pojawiło się Bad Freienwalde opisane przez Pawła "Sargatha" w niedawnej jego relacji jako bardzo piękne i zabytkowe miasto uzdrowiskowe (pol. hist. Tarnowica, Tarnowsko, Leśnowola). Postanowiliśmy się tam i nie tylko tam wybrać z Basią na spokojny rekonesans :).
Bad Freienwalde jest położone jakieś 80 km na od Szczecina, więc na miejsce rozpoczęcia naszej wycieczki w Oderbergu dostaliśmy się samochodem.
Na szczęście już na samym wjeździe od strony Schwedt znaleźliśmy duży i darmowy parking.
Samo miasteczko Oderberg sprawia wrażenie, jakby było położone gdzieś w górach i taki klimat w nim czuliśmy. Podobało nam się bardzo.
Ruszyliśmy o godzinie 12:12.
Może klimat ten wynika z faktu, że otoczone jest ono dość pokaźnymi wzniesieniami morenowymi.
Fakt położenia miasteczka nad rzeką dodaje mu jeszcze większego uroku.
Pogoda była znakomita, temperatura w ciągu dnia sięgała 26,5 st.C, wszędzie snuło się babie lato, które zbieraliśmy na siebie i na rowery w czasie jazdy, a światło dawało wręcz impresjonistyczne wrażenia.
Jadąc do nieodległego Bad Freienwalde odbiliśmy z drogi głównej na Bralitz, co pozwoliło cieszyć się jazdą wśród lasów i przy symbolicznej ilości samochodów.
Tuż za Schiffmuehle dojechaliśmy do drogi głównej, przy której na szczęście biegnie świetna ścieżka rowerowa.
W międzyczasie rzut oka na nowy nabytek do roweru Basi - sakwa Kellys z dużymi bocznymi kieszeniami, które można rozwinąć w naprawdę pokaźne torby :).
Kiedy wjechaliśmy do Bad Freienwalde, stanęliśmy oczarowani (patrz Basia na zdjęciu;)).
Pierwsze wrażenie i do tego przy takim świetle jest niesamowite.
W pierwszej kolejności wybraliśmy się na zwiedzenie kościoła p.w. św. Mikołaja.
Duże wrażenie robią sklepienia i organy...i w ogóle cały kościół.
Po zwiedzeniu kościoła wstąpiłem na moment do biura informacji turystycznej w poszukiwaniu laminowanej mapy szlaku Odra-Nysa, ale niestety nie było jej w sprzedaży. Zjechaliśmy jeszcze na moment w jedną z uliczek, by po chwili skierować się do centrum.
Jako, że Basia to miłośniczka wszelkiego rodzaju fontann, więc i tym razem nie obyło się bez pamiątkowej fotki.
Fontanna posiada dość specyficzne detale...
Fontanna w Bad Freienwalde.© Misiacz
Próbowałem jakoś uchwycić budynek Hali Koncertowej św. Jerzego, ale słońce świeciło mi w obiektyw prawie z każdego ujęcia i wyszło to jak widać...
Wśród zabytkowej zabudowy natknęliśmy się na całkiem nowoczesną fontannę.
Kolejny pretekst do cyknięcia fotki.
Skręciliśmy w prawo, ostro pod górkę, ponieważ drogowskaz informował o znajdującym się tam domu zdrojowym.
Dom zdrojowy otoczony jest parkiem.
Spod domu zdrojowego pojechaliśmy dalej, kierując się strzałkami na Schloss (zamek). O ile to jest ten właśnie "Schloss", to nie mogłem mu za diabła zrobić zdjęcia, bo słońce wisiało dosłownie nad nim, więc przyszło mi wykonać ujęcie z cienia spod drzewa.
Wjeżdżając do Bad Freienewalde zauważyłem, że mignął mi gdzieś drogowskaz rowerowy na Wriezen, które było następnym etapem naszej wycieczki. Choć nawigacja w telefonie mówiła nam dokąd jechać, my udaliśmy się w przeciwnym kierunku na poszukiwania, jadąc oczywiście przez najpiękniejszą uliczkę w mieście.
Kiedy odnaleźliśmy drogowskaz przy wjeździe do miasta okazało się, że podaje on dokładnie ten sam kierunek, co nawigacja...i przyszło raz jeszcze obejrzeć piękne centrum :).
Jadąc do centrum odbiliśmy na chwilę w lewo, gdzie znajduje się zabytkowy dworzec, tak więc "jazda na darmo" nie okazała się jazdą na darmo :).
Do Wriezen początkowo jechaliśmy szosą, jednak po jakimś czasie zaczęły się pojawiać znaczki roweru umieszczone na słupkach przy drogach rowerowych. Sęk w tym, że były to TYLKO SYMBOLE roweru, natomiast kierunku i miejscowości nie podawały. Większość tego typu dróżek pokonywaliśmy raczej "na misi nos", ale chyba ten "misi nos" to niezły GPS, bo dojechaliśmy do Altwriezen jak planowaliśmy. Po przerwie na kanapki i kawę z termosu w przepięknej alei topolowej, drogą rowerową biegnącą po wale dotarliśmy do Kerstenbruch.
Tam zastanawialiśmy się, czy skrócić trasę i jechać już bezpośrednio na północny-wschód na Zollbruecke nad Odrą (odległy o 6 km), czy też zgodnie z założeniami jechać do Guestebieser Loose i tam przeprawić się promem do Gozdowic, by polską stroną dojechać do Osinowa i tamże wjechać do Hochenwutzen. Wyszło, że spróbujemy z promem, jednak po minięciu Neulewin wyliczyliśmy, że przy takich kombinacjach do Oderbergu dotrzemy już po ciemku i postanowiliśmy dojechać do Hochenwutzen odcinkiem trasy rowerowej "Oder-Neisse Radweg".
Jeśli zaś chodzi o prom...cóż, podjechaliśmy tylko po to, by zrobić mu zdjęcie :).
Widok na Odrę pod Gozdowicami...
Wróciliśmy na szlak i dość żwawo pedałując ruszyliśmy do celu.
Trasa wiedzie koroną wału przeciwpowodziowego.
Dotarliśmy też i do wspomnianego wyżej mostu Zollbruecke. W wyniku zmiany decyzji nadłożyliśmy z 10 km, ale co tam.
Most nadal niszczeje, choć listy intencyjene o jego otwarciu dla ruchu rowerowego wiszą na drutach kolczastych na nim od lat.
Też niszczeją.
W Hochenwutzen coś zakombinowałem z drogą. Nie chciałem jechać do Oderbergu krótszym (9 km), ale mocno wertepiastym odcinkiem zaczynającym się przed Hochensaaten.
Tak pokombinowałem, że wyszło nie 9 km, ale z 15 km :). Trasa powiodła...a raczej Misiacz powiódł...przez Alglietzen. Nie żałowaliśmy, bowiem trasa pięknie wiła się u podnóża morenowych wzniesień. Słońce zniżało się ku horyzontowi i odczuliśmy spadek temperatury.
Tak to sobie jadąc dotarliśmy do Schiffmuehle, gdzie byliśmy już dziś na początku wycieczki. Tą samą piękną trasą wśród lasów dojechaliśmy do Bralitz, gdzie wręcz obowiązkowo musiałem sfotografować gładką niczym lustro taflę jeziora.
Jeszcze tylko 4 km i byliśmy u celu w Oderbergu. Na parkingu przy samochodzie stawiliśmy się około godziny 18:20 i dobrze, bo zapadał zmierzch i ładowanie rowerów na dach po ciemku to żadna atrakcja. Czekała nas jeszcze dobra godzina jazdy do Szczecina. Po drodze nie omieszkaliśmy zatrzymać się w Netto w Oderbergu na drobne zakupy.
Kiedy dotatrliśmy do Szczecina, było już ciemno - na szczęście przed garażem mamy lampę i rozładunek odbył się dość sprawnie.
Wspaniała wycieczka, wspaniałe krajobrazy i piękna słoneczna wczesno-jesienna pogoda!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
81.62 km (2.00 km teren), czas: 04:32 h, avg:18.00 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1629 (kcal)
Do Loecknitz z Basią i Bronikiem.
Sobota, 24 września 2011 | dodano: 25.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Tym razem był to zaplanowany wyjazd rowerowy na zakupy do Loecknitz, choć wyszedł w sumie bardzo turystyczny.
Mieliśmy jechać sami z Basią, ale pomyśleliśmy, że jednak fajniej będzie jechać z kimś. Baśka "Rudzielec" pojechała jednak dziś jakąś swoją trasą, "Gadzik" nie wyrobił się i nie mógł z nami jechać, na szczęście dla Piotrka "Bronika" zaplanowane sprzątanie mieszkania okazało się mieć mniejszy priorytet niż rower i słusznie, tak więc około godziny 9:30 ruszyliśmy we trójkę spod Lidla na ul. Mieszka I.
Przejechaliśmy przez Warzymice i Będargowo, gdzie z rowerem Basi zaczęło się dziać coś dziwnego. Łańcuch (a może coś innego?) w czasie pedałowania chrobocze, jakby nagle przestał pasować do zębatek. Przerzutki wyregulowane jednak są prawidłowo, więc nie mam pojęcia co to. Czas chyba na serwis, bowiem sama Basia już przejechała na tym rowerze 2316 km w tym roku (!), a nie wiadomo ile rowerek miał przejechane wcześniej.
Po przekorczeniu granicy koło Schwennenz Basia rzuciła się na przydrożne gruszki, na szczęście udało się ją odciągnąć od drzewa bez użycia siły. ;)
Przejechaliśmy przez Grambow i po dojechaniu do Ramin zrobiliśmy sobie krótki postój na małe co nieco.
Pogoda w ten weekend jak widać była wymarzona!
Do samego Loecknitz jechaliśmy dalej przez Schmagerow i Ploewen. W ramach zakupów na pierwszy ogień poszło "czarne" NETTO, gdzie ogołociłem nieco półki z żółtego sera (8 opakowań, łącznie 3,2 kg). Kupuję zawsze tyle, bo smakuje tak jak ser smakował za dawnych czasów, a kosztuje o połowę tego co u nas.
Żeby nie było za lekko, dorzuciłem 1 kg cukru ;).
Jadąc ku kolejnemu sklepowi, dosiadłem wierzchem lokalnego kocura ;).
Następnym punktem było "pomarańczowe" Netto, gdzie zakupiłem 2 butelki czerwonego kalifornijskiego "Zinfandela" (nalepka z niedźwiedziem ;))) i 2 butelki różowego prowansalskiego "Cotes de Provence". W Rewe dokupiliśmy jeszcze kolejne dwie butelki francuskiego różowego wina "Grand Verdier", a Piotrek zaopatrzył się tam w piwko "Radeberger". Po podsumowaniu, same tylko zakupy w moich sakwach ważyły około 10 kg :), ale na jakiś czas starczy.
Po zakupach podjechaliśmy nad jezioro Loecknitzer See na popas w wiacie turystycznej.
Słońce przygrzewało mocno, jakby wreszcie pojawiło się lato...szkoda, że jesienią, ale dobrze, że w ogóle się pojawiło.
Pogoda przecudna była i musiałem się przebrać w lżejsze ciuchy.
Loecknitzer See.
Po popasie wracaliśmy ponownie przez Ploewen, ale dalsza trasa była inna, bowiem wracaliśmy koło jeziora Kutzower See.
Jak zwykle zachciało nam się jechać naszą ulubioną drogą wśród brzózek pomiędzy Tangerem a Bismark.
Jest tam tak fantastyczny klimat, że chyba nigdy nam się ta trasa nie znudzi.
W Bismark wjechaliśmy na ścieżkę rowerową, która doprowadziła nas do granicy, skąd przez Dołuje i Mierzyn dojechaliśmy do domu...
Wspaniała przejażdżka!
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1292 (kcal)
Mieliśmy jechać sami z Basią, ale pomyśleliśmy, że jednak fajniej będzie jechać z kimś. Baśka "Rudzielec" pojechała jednak dziś jakąś swoją trasą, "Gadzik" nie wyrobił się i nie mógł z nami jechać, na szczęście dla Piotrka "Bronika" zaplanowane sprzątanie mieszkania okazało się mieć mniejszy priorytet niż rower i słusznie, tak więc około godziny 9:30 ruszyliśmy we trójkę spod Lidla na ul. Mieszka I.
Przejechaliśmy przez Warzymice i Będargowo, gdzie z rowerem Basi zaczęło się dziać coś dziwnego. Łańcuch (a może coś innego?) w czasie pedałowania chrobocze, jakby nagle przestał pasować do zębatek. Przerzutki wyregulowane jednak są prawidłowo, więc nie mam pojęcia co to. Czas chyba na serwis, bowiem sama Basia już przejechała na tym rowerze 2316 km w tym roku (!), a nie wiadomo ile rowerek miał przejechane wcześniej.
Po przekorczeniu granicy koło Schwennenz Basia rzuciła się na przydrożne gruszki, na szczęście udało się ją odciągnąć od drzewa bez użycia siły. ;)
Przejechaliśmy przez Grambow i po dojechaniu do Ramin zrobiliśmy sobie krótki postój na małe co nieco.
Pogoda w ten weekend jak widać była wymarzona!
Do samego Loecknitz jechaliśmy dalej przez Schmagerow i Ploewen. W ramach zakupów na pierwszy ogień poszło "czarne" NETTO, gdzie ogołociłem nieco półki z żółtego sera (8 opakowań, łącznie 3,2 kg). Kupuję zawsze tyle, bo smakuje tak jak ser smakował za dawnych czasów, a kosztuje o połowę tego co u nas.
Żeby nie było za lekko, dorzuciłem 1 kg cukru ;).
Jadąc ku kolejnemu sklepowi, dosiadłem wierzchem lokalnego kocura ;).
Misiacz wierzchem jedzjjee. Nie może być!? Na kocjjje? ;)))© Misiacz
Następnym punktem było "pomarańczowe" Netto, gdzie zakupiłem 2 butelki czerwonego kalifornijskiego "Zinfandela" (nalepka z niedźwiedziem ;))) i 2 butelki różowego prowansalskiego "Cotes de Provence". W Rewe dokupiliśmy jeszcze kolejne dwie butelki francuskiego różowego wina "Grand Verdier", a Piotrek zaopatrzył się tam w piwko "Radeberger". Po podsumowaniu, same tylko zakupy w moich sakwach ważyły około 10 kg :), ale na jakiś czas starczy.
Po zakupach podjechaliśmy nad jezioro Loecknitzer See na popas w wiacie turystycznej.
Słońce przygrzewało mocno, jakby wreszcie pojawiło się lato...szkoda, że jesienią, ale dobrze, że w ogóle się pojawiło.
Pogoda przecudna była i musiałem się przebrać w lżejsze ciuchy.
Loecknitzer See.
Po popasie wracaliśmy ponownie przez Ploewen, ale dalsza trasa była inna, bowiem wracaliśmy koło jeziora Kutzower See.
Jak zwykle zachciało nam się jechać naszą ulubioną drogą wśród brzózek pomiędzy Tangerem a Bismark.
Jest tam tak fantastyczny klimat, że chyba nigdy nam się ta trasa nie znudzi.
W Bismark wjechaliśmy na ścieżkę rowerową, która doprowadziła nas do granicy, skąd przez Dołuje i Mierzyn dojechaliśmy do domu...
Wspaniała przejażdżka!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
64.85 km (2.00 km teren), czas: 03:44 h, avg:17.37 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1292 (kcal)
Serwis i popołudniowy Deutschland...
Piątek, 23 września 2011 | dodano: 23.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Dziś z rana pojechałem do serwisu Cool Bike z kółkiem do poprawki, po zaplataniu szprych i centrowaniu troszeczkę się "układało" i trzeba było to i owo dociągnąć.
Na szczęście w serwisie zrobiono mi to szybko na poczekaniu, a jak dalej będzie koło się sprawować, to się zobaczy. Pewnie się jeszcze troszkę poukłada...
Tymczasem Szczecin nam pięknieje coraz bardziej, inwestycje trwają w wielu miejscach. Kiedy już będę starym, zramolałym i wyliniałym Misiaczem, to dopiero będzie ładnie. Pewnie będzie kupa ścieżek rowerowych. ;)
Za parę dni otwiera się kolejna galeria handlowa, tym razem "Kaskada". Chyba niedługo cały Szczecin będzie jedną wielką galerią handlową, zresztą dzięki UE i nieudolnym i skorumpowanym rządom wszelkich opcji politycznych, niewiele zakładów się już u nas ostało i mamy same galerie już chyba. Niedługo wszyscy będą pracować w galeriach...
Za to architektura jakoś bardziej estetyczna się w tym miejscu dzięki temu zrobiła.
Są jakieś plusy.
U Basi cykloza coraz poważniejsza i dostałem zadanie zakupu sakwy na bagażnik z rozwijanymi bokami, takiej na jednodniowe wypady.
W Cool Bike nie mieli, więc zrobiłem kurs do Cetusa.
W Cetusie nie wiedzieli, co to za typ sakwy, dobre, dobre...;) Pokazałem więc panu taką na swoim bagażniku (u nich kupiona), ale chyba nadal nie było wiadomo, o co chodzi, bo pan wyjął mi sakwy wyprawowe. ;)
Ech...
Pojechałem do Mad Bike na 26 kwietnia. Sakwy Kellys'a będą na mnie czekać we wtorek.
Pogawędziłem chwilę z Piotrkiem i pojechałem do domu.
Wracałem przez Cmentarz Centralny. To nie tylko trzeci co do wielkości cmentarz w Europie, to także ogród dendrologiczny i miejsce, gdzie dzięki działaniom pani kierownik..... (zapomniałem nazwiska) uratowano wiele historycznych pomników nagrobnych z czasów niemieckich. Z uratowanych, często wykopanych spod ziemi pomników utworzono Trakt Historyczny.
To pomnik rodziny Kissling.
Pomnik rodziny Meister.
Wróciłem do domu i sądziłem, że mój wyjazd na rower skończy się na skromnych 13 km, jednak wkróce skontaktował się ze mną Jarek "Gadbagienny" i ... znów powędrowałem na rower ;).
Na ulicy Taczaka dogoniliśmy Pawła "Sargatha" wracającego z pracy (nie było to łatwe, bo ta cholera szybka jest;))). Dobrze nam się gadało, chyba za dobrze, bo gadaliśmy i gadaliśmy, a czas szybko leciał i trzeba było się zbierać, żeby zdążyć przed zmrokiem.
Do Głębokiego wymyśliłem dojazd po terenach dawnego poligonu...i po co? Teren owszem, ładny...ale troszkę się zakopywałem w piachu i błotku.
Za Wołczkowem "nowa piasta dobrze sama ciągnęła" 30-35 km/h, faktyczne fajnie się toczy.
Tuż za granicą zatrzymaliśmy się w wiacie pod Blankensee. Chyba zima nadciąga, bo już nie mam oporów do używania kasku, a i gorąca kawa w termosie znalazła miejsce w mojej sakwie. Musiałem naciągnąć poza tym na siebie coś cieplejszego, bo temperatura spadła do 15 stopni i wiał wiatr.
Gawędząc, dojechaliśmy do Bismark. Obawy, że po wejsciu do Unii Niemcy nas skolonizują okazały się nie na miejscu. Jadąc przez Gellin dwójka małych chłopców powiedziała do nas na ulicy "cześć". Wszędzie przed domkami pełno polskich samochodów. Kto tu kogo skolonizował?
Za Gellin jechaliśmy gładziutką betonówką, a niebo wręcz prosiło się o zrobienie mu zdjęcia.
Gadzik się nie prosił, ale też mu zrobiłem fotkę ;).
Za Grenzdorf wjechaliśmy na nową ścieżkę do Grambow, skąd już szosą dotarliśmy do Schwennenz. Tam nadal wszystko rozkopane, paprają się dość długo z drogą do Ladenthin. Chciałem sprawdzić, jak postępują prace, ale skończyło się to na zakopywaniu się w podbudowie drogi i chwilowym prowadzeniu roweru.
Na razie nie polecam tam jeździć bez grubych opon.
Asfalt przed samym Ladenthin już jest wylany, na szosie po stronie niemieckiej do Warnika, nie wiem dlaczego nadal oficjalnie zamkniętej, wymalowano w końcu pasy.
...a potem jeszcze Warnik, Przecław i byłem w domu :).
Temperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1611 (kcal)
Na szczęście w serwisie zrobiono mi to szybko na poczekaniu, a jak dalej będzie koło się sprawować, to się zobaczy. Pewnie się jeszcze troszkę poukłada...
Tymczasem Szczecin nam pięknieje coraz bardziej, inwestycje trwają w wielu miejscach. Kiedy już będę starym, zramolałym i wyliniałym Misiaczem, to dopiero będzie ładnie. Pewnie będzie kupa ścieżek rowerowych. ;)
Za parę dni otwiera się kolejna galeria handlowa, tym razem "Kaskada". Chyba niedługo cały Szczecin będzie jedną wielką galerią handlową, zresztą dzięki UE i nieudolnym i skorumpowanym rządom wszelkich opcji politycznych, niewiele zakładów się już u nas ostało i mamy same galerie już chyba. Niedługo wszyscy będą pracować w galeriach...
Za to architektura jakoś bardziej estetyczna się w tym miejscu dzięki temu zrobiła.
Są jakieś plusy.
U Basi cykloza coraz poważniejsza i dostałem zadanie zakupu sakwy na bagażnik z rozwijanymi bokami, takiej na jednodniowe wypady.
W Cool Bike nie mieli, więc zrobiłem kurs do Cetusa.
W Cetusie nie wiedzieli, co to za typ sakwy, dobre, dobre...;) Pokazałem więc panu taką na swoim bagażniku (u nich kupiona), ale chyba nadal nie było wiadomo, o co chodzi, bo pan wyjął mi sakwy wyprawowe. ;)
Ech...
Pojechałem do Mad Bike na 26 kwietnia. Sakwy Kellys'a będą na mnie czekać we wtorek.
Pogawędziłem chwilę z Piotrkiem i pojechałem do domu.
Wracałem przez Cmentarz Centralny. To nie tylko trzeci co do wielkości cmentarz w Europie, to także ogród dendrologiczny i miejsce, gdzie dzięki działaniom pani kierownik..... (zapomniałem nazwiska) uratowano wiele historycznych pomników nagrobnych z czasów niemieckich. Z uratowanych, często wykopanych spod ziemi pomników utworzono Trakt Historyczny.
To pomnik rodziny Kissling.
Pomnik rodziny Meister.
Pomnik rodziny Meister.© Misiacz
Wróciłem do domu i sądziłem, że mój wyjazd na rower skończy się na skromnych 13 km, jednak wkróce skontaktował się ze mną Jarek "Gadbagienny" i ... znów powędrowałem na rower ;).
Na ulicy Taczaka dogoniliśmy Pawła "Sargatha" wracającego z pracy (nie było to łatwe, bo ta cholera szybka jest;))). Dobrze nam się gadało, chyba za dobrze, bo gadaliśmy i gadaliśmy, a czas szybko leciał i trzeba było się zbierać, żeby zdążyć przed zmrokiem.
Do Głębokiego wymyśliłem dojazd po terenach dawnego poligonu...i po co? Teren owszem, ładny...ale troszkę się zakopywałem w piachu i błotku.
Za Wołczkowem "nowa piasta dobrze sama ciągnęła" 30-35 km/h, faktyczne fajnie się toczy.
Tuż za granicą zatrzymaliśmy się w wiacie pod Blankensee. Chyba zima nadciąga, bo już nie mam oporów do używania kasku, a i gorąca kawa w termosie znalazła miejsce w mojej sakwie. Musiałem naciągnąć poza tym na siebie coś cieplejszego, bo temperatura spadła do 15 stopni i wiał wiatr.
Gawędząc, dojechaliśmy do Bismark. Obawy, że po wejsciu do Unii Niemcy nas skolonizują okazały się nie na miejscu. Jadąc przez Gellin dwójka małych chłopców powiedziała do nas na ulicy "cześć". Wszędzie przed domkami pełno polskich samochodów. Kto tu kogo skolonizował?
Za Gellin jechaliśmy gładziutką betonówką, a niebo wręcz prosiło się o zrobienie mu zdjęcia.
Gadzik się nie prosił, ale też mu zrobiłem fotkę ;).
Za Grenzdorf wjechaliśmy na nową ścieżkę do Grambow, skąd już szosą dotarliśmy do Schwennenz. Tam nadal wszystko rozkopane, paprają się dość długo z drogą do Ladenthin. Chciałem sprawdzić, jak postępują prace, ale skończyło się to na zakopywaniu się w podbudowie drogi i chwilowym prowadzeniu roweru.
Na razie nie polecam tam jeździć bez grubych opon.
Asfalt przed samym Ladenthin już jest wylany, na szosie po stronie niemieckiej do Warnika, nie wiem dlaczego nadal oficjalnie zamkniętej, wymalowano w końcu pasy.
...a potem jeszcze Warnik, Przecław i byłem w domu :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
73.57 km (11.00 km teren), czas: 03:36 h, avg:20.44 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1611 (kcal)
Do wioski Wkrzan z Basią. Torgelow, Niemcy.
Sobota, 17 września 2011 | dodano: 18.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Ten wyjazd od jakiegoś czasu uniemożliwiała nam kapryśna pogoda. Basia chciała w tym roku pojechać do wioski Wkrzan w Torgelow w Niemczech. Tak prawdę mówiąc, to Basi nie chodziło tylko o wycieczkę (choć to był cel główny), ale przy okazji przekroczenie kolejnego dystansu dziennego ;))). No i udało się, wyszło ponad 138 km!
Przy okazji ja przekroczyłem swój rekord roczny i mam w 2011 za sobą ponad 7.000 km.
Naiwnie wierząc w przepowiednie sprawdzalnych dotąd serwisów pogodowych ICM i YR.NO o godzinie 7:10 ruszyliśmy na trasę. Ciepło nie było, bo około 9 st.C, ale zapowiadano słoneczko wyglądające zza chmurek…Taaa, zapowiadano. Kiedy dojechaliśmy do Lubieszyna, na nasze nosy spadło kilka kropel deszczu, których nie miało być. Zimno było przenikliwe i mimo, że wciągnąłem na siebie krótkie i długie spodnie, zbyt komfortowo się nie czułem, brakowało też mi dodatkowej bluzy. Nie powiem, że byłem przygotowany idealnie, czego nie lubię. Dobrze, że wziąłem czapeczkę, bo inaczej byłoby niewesoło…
Przekroczyliśmy granicę w Linken i ścieżką rowerową dojechaliśmy do skrętu na Tanger, żeby przejechać nasz ulubiony odcinek drogi wśród brzózek.
Słoneczka jak widać...nie widać.
Po niebie snuły się wredne chmurki, które tylko czekały, by spuścić zimny prysznic na Misiaczów. Prawie im się udało przed Blankensee, ale udało nam się schronić pod drzewem. Zrobiło się jeszcze zimniej i zaczęliśmy wątpić w powodzenie wyprawy. Cykloza jednak okazała się silniejsza i wkrótce jechaliśmy dróżką wśród lasów na Mewegen. Tam zauważyliśmy kolejne chmurzysko, więc korzystając z okazji zjedliśmy w wiacie małe co nieco. Chmura okazała się jednak cierpliwa i poczekała na nas z prysznicem do momentu, gdy wyjechaliśmy z wiaty ;). Znów ją jednak przechytrzyliśmy i udało nam się schronić w lesie. Opad trwał jakieś 5 minut i można było ruszać dalej. Znów się ochłodziło. Dobrze, że choć Basia miała na sobie kurtkę z softshella, ja niestety swoją zostawiłem w garażu („po co brać, ma być słońce i ciepełko”). Dobrze, że powoli rosła temperatura, a reszta opadów nas omijała, nie ma to jak umieć zaklinać deszcz. Zachciało się nam gorącej kawy, więc postanowiliśmy zajechać do folwarku w Rothenklempenow. Niestety, w jednej z sal przygotowywano uroczystości weselne, zaś restauracja w podziemiach dopiero się otwierała, więc po cyknięciu fotki ruszyliśmy w stronę Koblentz.
Zabudowania Schloss Rothenklempenow.
Jak zwykle droga wiodąca przez Dorotheenwalde była oficjalnie zamknięta, przypuszczałem, że tradycyjnie odcinek za mostkiem na rzeczce przed Breitenstein był podtopiony i miałem rację. Pojechaliśmy jednak dalej, bo ta sytuacja powtarza się tam tak często, że nawet „lokalsi” przestali się przejmować znakami ;).
"U-Basia" wynurza się z głębin ;))).
Dalej jechaliśmy przez Breitenstein, Koblentz, Krugsdorf, skąd oznakowanym szlakiem rowerowym koło ogródków działkowych i dalej przez Rothenburg i Friedberg dotarliśmy do przedmieść Pasewalku. Tam mieliśmy krótki postój na słodkie bułki, po czym od razu skierowaliśmy się ścieżką rowerową przez Viereck do Torgelow. W czasie postoju rozglądaliśmy się za grzybkami, czy aby nie rosną sobie tuż przy ścieżce, ale jako że był to skraj poligonu, prędzej byśmy znaleźli niewypał, o czym groźnym tonem informowała nas informacja Der Kommandanta umieszczona na tablicy.
Temperatura powoli rosła i zaczynało naprawdę wyglądać słońce. Wkrótce dojechaliśmy do Torgelow, gdzie na moment zajrzeliśmy do Castrum Turglowe, „wersji demo” zrekonstruowanej wioski Wkrzan, żywego skansenu znajdującego się kilka kilometrów dalej nad rzeką Wkrą (Ucker / Uecker, podobno są dwie opcje nazywania tej rzeki w Niemczech).
Rzeczka i słowiańskie łodzie przy nabrzeżu.
Zanim tam jednak pojechaliśmy, przyszedł czas na dokonanie testów kolejnego kebabu (w zasadzie to zawsze zamawiamy tzw. pizzę turecką podobną do rollo, ale nie należy tego mylić, bowiem ciasto jest zupełnie innego rodzaju) w kolejnym barze tureckim w tych rejonach. Bar taki znajduje się na rynku niedaleko rzeki, po prawej stronie za tym mostkiem.
Widok na „kebabownię”, do której zmierza Basia.
Posiłek okazał się znakomity w smaku, przydzieliliśmy mu drugą lokatę po kebabie serwowanym w budce na deptaku w Prenzlau (kebab znad jeziora w Prezlau nie kwalifikuje się do konkursu;)), którą zajmuje teraz ex equo z kebabem z Ueckermunde. Trzecie miejsce zajmuje w tej chwili kebab z Pasewalku. Przy kwalifikowaniu do konkursu bierzemy również pod uwagę, czy nie zalega on potem godzinami w żołądku, których to kwalifikacji nie przeszedł kebab z Prenzlau znad jeziora. Co do kawy, to tej nie polecam w tym miejscu, lurowata…najlepsza wg nas jest w „Bimbisiku” koło Hintersee (stosunek jakość do ceny). Fajnie się siedziało, ale czas było się zbierać.
Widok na rozleniwioną miłośniczkę Tuerkische Pizza ;).
Droga do skansenu wiedzie za kościołem w prawo, trzeba jechać cały czas ścieżką wzdłuż rzeki.
Jazda okazała się daremna, bowiem z powodu wysokiego stanu wody w rzece skansen był „geschlossen” (zamknięty). Nie bardzo wiem, co ma jedno do drugiego, ale niech będzie. Czasu do zmierzchu było coraz mniej, a dystans spory. Relacja z wyjazdu, kiedy skansen był otwarty znajduje się TUTAJ.
Jedyne zdjęcia stamtąd teraz zrobiłem przez płotek, więc widać niewiele.
Wjechaliśmy na mostek koło skansenu, bowiem rzeka prezentowała się bardzo malowniczo.
Skansen po prawej…nie wygląda to na zagrożenie powodziowe.
Droga dla rowerów wiedzie wzdłuż rzeki Wkry, widoczna tu jest po lewej stronie (no, powiedzmy, że trochę ją widać).
Dojeżdżając do Eggesin, zatrzymaliśmy się w lesie na przerwę, w czasie której Basia natknęła się momentalnie na trzy podgrzybki, co mogło wróżyć, że jest ich tam więcej. Nie było więcej. Ja natknąłem się na stado komarów, które nie omieszkały mnie skosztować. Myślałem, że te cholery już wyzdychały w czasie zimnych nocy, ale jak widać dieta oparta na krwi dobrze służy ich zdrowiu.
Po dojechaniu do Eggesin, gdzie Basia dość długo odkrztuszała połkniętą muchę plan mieliśmy sprecyzowany (wiem, wiem…jesteśmy monotematyczni). Plan był więc taki, aby po dojechaniu do Ahlbeck, zamiast jechać prosto do Hintersee, odbić w lewo na Rieth. Wiadomo po co. Na przepyszny sernik w miejscowej „Cafe de Kloenstuw”, który zamierzaliśmy „upolować” za trzecim podejściem (za pierwszym razem był, za drugim się nie udało). Wiemy, że jest mnóstwo ciekawych miejsc, a my ciągle się tam pchamy, ale atmosfera tego miejsca jest tak kojąca, że moglibyśmy tam bywać co tydzień. Mieliśmy szczęście, że było otwarte, choć nieco krócej niż zwykle, bo od 14:00 do 16:00, nam się jednak udało tam być o 14:30. Stróż przybytku miał dziś lenia ;).
Dziś niestety znów polowanie na sernik się nie udało, więc po raz kolejny spróbowaliśmy innych wyrobów pani Katji Gaugel (cóż za germańskie imię;))), tym razem padło na ciasto czekoladowe i ciasto ze śliwkami, oba dobre, ale czekoladowe zdecydowanie lepsze.
Stolików pod brzozami tym razem nie było, pewnie ze względu na skrócone godziny otwarcia.
Jak już się powiedziało A, to trzeba powiedzieć i B. Oznaczało to, że w drogę powrotną ruszyliśmy szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej w stronę Hintersee, gdzie mieliśmy dokonać kolejnego polowania – na otwarty „Bimbisik” (dla niewtajemniczonych: przydrożną budkę Imbiss z kawą i jedzonkiem). Najwyraźniej „Bimbisik” jest otwarty (lub w ogóle jest na miejscu) tylko wtedy, kiedy jadę tam sam z Basią, bowiem w czasie dwóch innych podejść z ekipą BS / RS raz go nie było na miejscu, a innym razem był zamknięty. Tym razem czekał na nas otwarty :)!
Kawa tam serwowana bardzo nam smakuje, oczywiście biorąc pod uwagę, że nie jest to specjalistyczna kawiarnia, a zwykła budka. Co ciekawe, kosztuje 0,50 EUR i jest mocna i aromatyczna, podczas gdy za lurę u Turka zapłaciliśmy 1,75 EUR. Tu moglibyśmy mieć za to trzy kubeczki smaczniejszego napoju.
Ja z kolei zamówiłem dla siebie ciekawostkę – gotowane kabanosy, do tego chleb i musztarda.
Smakuje wybornie, a koszt zachęcający do kolejnych odwiedzin: 1,50 EUR za porcję (tylko nie sugerować się moją miną, naprawdę mi smakowało;))).
Znowu nie chciało nam się ruszać, ale dochodziła godzina 16:00, a do domu mieliśmy około 40 km, więc czas było się zbierać. Dobrze znaną trasą przez Dobieszczyn dotarliśmy do Tanowa, a ruch o dziwo nie był tym razem duży. Może grzyby już „pochowały” się przed zimnem ;)?
Od Tanowa dojechaliśmy ścieżką na Głębokie, skąd przez Taczaka i Centralny dotarliśmy na Pomorzany. Basia jakieś 3 km przed celem deklarowała, że ma zasoby sił na 160 km, jednak te deklaracje zmieniły się, kiedy byliśmy już prawie pod domem, wydaje mi się, że gdy czuje się metę pod nosem, motywacja spada ;).
Co by jednak nie mówić, kolejny rekordzik ma i Basia (> 138 km w jeden dzień i potencjał stale rośnie) i ja (> 7.000 km w tym roku), zaś trasa obfitowała we wspaniałe widoki i atrakcje kulinarne, a pogoda mimo początkowych zaczepek zdecydowała się jednak z nami współpracować ;).
Temperatura:9.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2667 (kcal)
Przy okazji ja przekroczyłem swój rekord roczny i mam w 2011 za sobą ponad 7.000 km.
Naiwnie wierząc w przepowiednie sprawdzalnych dotąd serwisów pogodowych ICM i YR.NO o godzinie 7:10 ruszyliśmy na trasę. Ciepło nie było, bo około 9 st.C, ale zapowiadano słoneczko wyglądające zza chmurek…Taaa, zapowiadano. Kiedy dojechaliśmy do Lubieszyna, na nasze nosy spadło kilka kropel deszczu, których nie miało być. Zimno było przenikliwe i mimo, że wciągnąłem na siebie krótkie i długie spodnie, zbyt komfortowo się nie czułem, brakowało też mi dodatkowej bluzy. Nie powiem, że byłem przygotowany idealnie, czego nie lubię. Dobrze, że wziąłem czapeczkę, bo inaczej byłoby niewesoło…
Przekroczyliśmy granicę w Linken i ścieżką rowerową dojechaliśmy do skrętu na Tanger, żeby przejechać nasz ulubiony odcinek drogi wśród brzózek.
Słoneczka jak widać...nie widać.
Po niebie snuły się wredne chmurki, które tylko czekały, by spuścić zimny prysznic na Misiaczów. Prawie im się udało przed Blankensee, ale udało nam się schronić pod drzewem. Zrobiło się jeszcze zimniej i zaczęliśmy wątpić w powodzenie wyprawy. Cykloza jednak okazała się silniejsza i wkrótce jechaliśmy dróżką wśród lasów na Mewegen. Tam zauważyliśmy kolejne chmurzysko, więc korzystając z okazji zjedliśmy w wiacie małe co nieco. Chmura okazała się jednak cierpliwa i poczekała na nas z prysznicem do momentu, gdy wyjechaliśmy z wiaty ;). Znów ją jednak przechytrzyliśmy i udało nam się schronić w lesie. Opad trwał jakieś 5 minut i można było ruszać dalej. Znów się ochłodziło. Dobrze, że choć Basia miała na sobie kurtkę z softshella, ja niestety swoją zostawiłem w garażu („po co brać, ma być słońce i ciepełko”). Dobrze, że powoli rosła temperatura, a reszta opadów nas omijała, nie ma to jak umieć zaklinać deszcz. Zachciało się nam gorącej kawy, więc postanowiliśmy zajechać do folwarku w Rothenklempenow. Niestety, w jednej z sal przygotowywano uroczystości weselne, zaś restauracja w podziemiach dopiero się otwierała, więc po cyknięciu fotki ruszyliśmy w stronę Koblentz.
Zabudowania Schloss Rothenklempenow.
Jak zwykle droga wiodąca przez Dorotheenwalde była oficjalnie zamknięta, przypuszczałem, że tradycyjnie odcinek za mostkiem na rzeczce przed Breitenstein był podtopiony i miałem rację. Pojechaliśmy jednak dalej, bo ta sytuacja powtarza się tam tak często, że nawet „lokalsi” przestali się przejmować znakami ;).
"U-Basia" wynurza się z głębin ;))).
Dalej jechaliśmy przez Breitenstein, Koblentz, Krugsdorf, skąd oznakowanym szlakiem rowerowym koło ogródków działkowych i dalej przez Rothenburg i Friedberg dotarliśmy do przedmieść Pasewalku. Tam mieliśmy krótki postój na słodkie bułki, po czym od razu skierowaliśmy się ścieżką rowerową przez Viereck do Torgelow. W czasie postoju rozglądaliśmy się za grzybkami, czy aby nie rosną sobie tuż przy ścieżce, ale jako że był to skraj poligonu, prędzej byśmy znaleźli niewypał, o czym groźnym tonem informowała nas informacja Der Kommandanta umieszczona na tablicy.
Temperatura powoli rosła i zaczynało naprawdę wyglądać słońce. Wkrótce dojechaliśmy do Torgelow, gdzie na moment zajrzeliśmy do Castrum Turglowe, „wersji demo” zrekonstruowanej wioski Wkrzan, żywego skansenu znajdującego się kilka kilometrów dalej nad rzeką Wkrą (Ucker / Uecker, podobno są dwie opcje nazywania tej rzeki w Niemczech).
Rzeczka i słowiańskie łodzie przy nabrzeżu.
Zanim tam jednak pojechaliśmy, przyszedł czas na dokonanie testów kolejnego kebabu (w zasadzie to zawsze zamawiamy tzw. pizzę turecką podobną do rollo, ale nie należy tego mylić, bowiem ciasto jest zupełnie innego rodzaju) w kolejnym barze tureckim w tych rejonach. Bar taki znajduje się na rynku niedaleko rzeki, po prawej stronie za tym mostkiem.
Widok na „kebabownię”, do której zmierza Basia.
Posiłek okazał się znakomity w smaku, przydzieliliśmy mu drugą lokatę po kebabie serwowanym w budce na deptaku w Prenzlau (kebab znad jeziora w Prezlau nie kwalifikuje się do konkursu;)), którą zajmuje teraz ex equo z kebabem z Ueckermunde. Trzecie miejsce zajmuje w tej chwili kebab z Pasewalku. Przy kwalifikowaniu do konkursu bierzemy również pod uwagę, czy nie zalega on potem godzinami w żołądku, których to kwalifikacji nie przeszedł kebab z Prenzlau znad jeziora. Co do kawy, to tej nie polecam w tym miejscu, lurowata…najlepsza wg nas jest w „Bimbisiku” koło Hintersee (stosunek jakość do ceny). Fajnie się siedziało, ale czas było się zbierać.
Widok na rozleniwioną miłośniczkę Tuerkische Pizza ;).
Droga do skansenu wiedzie za kościołem w prawo, trzeba jechać cały czas ścieżką wzdłuż rzeki.
Jazda okazała się daremna, bowiem z powodu wysokiego stanu wody w rzece skansen był „geschlossen” (zamknięty). Nie bardzo wiem, co ma jedno do drugiego, ale niech będzie. Czasu do zmierzchu było coraz mniej, a dystans spory. Relacja z wyjazdu, kiedy skansen był otwarty znajduje się TUTAJ.
Jedyne zdjęcia stamtąd teraz zrobiłem przez płotek, więc widać niewiele.
Wjechaliśmy na mostek koło skansenu, bowiem rzeka prezentowała się bardzo malowniczo.
Skansen po prawej…nie wygląda to na zagrożenie powodziowe.
Droga dla rowerów wiedzie wzdłuż rzeki Wkry, widoczna tu jest po lewej stronie (no, powiedzmy, że trochę ją widać).
Rzeka Uecker (Wkra) w okolicach Torgelow.© Misiacz
Dojeżdżając do Eggesin, zatrzymaliśmy się w lesie na przerwę, w czasie której Basia natknęła się momentalnie na trzy podgrzybki, co mogło wróżyć, że jest ich tam więcej. Nie było więcej. Ja natknąłem się na stado komarów, które nie omieszkały mnie skosztować. Myślałem, że te cholery już wyzdychały w czasie zimnych nocy, ale jak widać dieta oparta na krwi dobrze służy ich zdrowiu.
Po dojechaniu do Eggesin, gdzie Basia dość długo odkrztuszała połkniętą muchę plan mieliśmy sprecyzowany (wiem, wiem…jesteśmy monotematyczni). Plan był więc taki, aby po dojechaniu do Ahlbeck, zamiast jechać prosto do Hintersee, odbić w lewo na Rieth. Wiadomo po co. Na przepyszny sernik w miejscowej „Cafe de Kloenstuw”, który zamierzaliśmy „upolować” za trzecim podejściem (za pierwszym razem był, za drugim się nie udało). Wiemy, że jest mnóstwo ciekawych miejsc, a my ciągle się tam pchamy, ale atmosfera tego miejsca jest tak kojąca, że moglibyśmy tam bywać co tydzień. Mieliśmy szczęście, że było otwarte, choć nieco krócej niż zwykle, bo od 14:00 do 16:00, nam się jednak udało tam być o 14:30. Stróż przybytku miał dziś lenia ;).
Dziś niestety znów polowanie na sernik się nie udało, więc po raz kolejny spróbowaliśmy innych wyrobów pani Katji Gaugel (cóż za germańskie imię;))), tym razem padło na ciasto czekoladowe i ciasto ze śliwkami, oba dobre, ale czekoladowe zdecydowanie lepsze.
Stolików pod brzozami tym razem nie było, pewnie ze względu na skrócone godziny otwarcia.
Jak już się powiedziało A, to trzeba powiedzieć i B. Oznaczało to, że w drogę powrotną ruszyliśmy szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej w stronę Hintersee, gdzie mieliśmy dokonać kolejnego polowania – na otwarty „Bimbisik” (dla niewtajemniczonych: przydrożną budkę Imbiss z kawą i jedzonkiem). Najwyraźniej „Bimbisik” jest otwarty (lub w ogóle jest na miejscu) tylko wtedy, kiedy jadę tam sam z Basią, bowiem w czasie dwóch innych podejść z ekipą BS / RS raz go nie było na miejscu, a innym razem był zamknięty. Tym razem czekał na nas otwarty :)!
Kawa tam serwowana bardzo nam smakuje, oczywiście biorąc pod uwagę, że nie jest to specjalistyczna kawiarnia, a zwykła budka. Co ciekawe, kosztuje 0,50 EUR i jest mocna i aromatyczna, podczas gdy za lurę u Turka zapłaciliśmy 1,75 EUR. Tu moglibyśmy mieć za to trzy kubeczki smaczniejszego napoju.
Ja z kolei zamówiłem dla siebie ciekawostkę – gotowane kabanosy, do tego chleb i musztarda.
Smakuje wybornie, a koszt zachęcający do kolejnych odwiedzin: 1,50 EUR za porcję (tylko nie sugerować się moją miną, naprawdę mi smakowało;))).
Znowu nie chciało nam się ruszać, ale dochodziła godzina 16:00, a do domu mieliśmy około 40 km, więc czas było się zbierać. Dobrze znaną trasą przez Dobieszczyn dotarliśmy do Tanowa, a ruch o dziwo nie był tym razem duży. Może grzyby już „pochowały” się przed zimnem ;)?
Od Tanowa dojechaliśmy ścieżką na Głębokie, skąd przez Taczaka i Centralny dotarliśmy na Pomorzany. Basia jakieś 3 km przed celem deklarowała, że ma zasoby sił na 160 km, jednak te deklaracje zmieniły się, kiedy byliśmy już prawie pod domem, wydaje mi się, że gdy czuje się metę pod nosem, motywacja spada ;).
Co by jednak nie mówić, kolejny rekordzik ma i Basia (> 138 km w jeden dzień i potencjał stale rośnie) i ja (> 7.000 km w tym roku), zaś trasa obfitowała we wspaniałe widoki i atrakcje kulinarne, a pogoda mimo początkowych zaczepek zdecydowała się jednak z nami współpracować ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
138.30 km (15.00 km teren), czas: 07:40 h, avg:18.04 km/h,
prędkość maks: 52.00 km/hTemperatura:9.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2667 (kcal)
Z małym Krysiorkiem do Altwarp...
Poniedziałek, 12 września 2011 | dodano: 12.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wiem, że się powtarzam, ale wyjazdy w okolice Rieth i Altwarp mają dla mnie taki klimat, że ile razy bym tam nie jechał - zawsze mi się podoba.
Na dodatek mam chęć podzielić się tymi wrażeniami z innymi.
Tym razem wyjazd odbył się w gronie rodzinnym, oprócz mnie była jeszcze moja Basia "Misiaczowa", brat Krzysiek, bratowa Kasia i największy kox ze wszystkich koxów, czyli moja 3-letnia bratanica Krysia vel "Krysiorek" z BS (jej wpis z dzisiejszego wyjazdu znajduje się TUTAJ (KLIK)).
Jako, że nie wszyscy mają taką formę jak Krysia, więc do Rieth rowery zawieźliśmy samochodami.
Na miejscu Krysia jak zwykle dokonała technicznych oględzin sprzętu taty.
Przegląd wypadł średnio, hamulec nie za dobrze wyregulowany i czujne oko Krysi szybko wyłapało defekt.
Chwila motywacyjnej pogawędki z wujkiem Misiaczem i czas ruszać w drogę.
Trzeba tylko sprawdzić, czy cały ekwpiunek spakowany. ;)))
A ja Wam mówię - Krysiorek jeszcze nam wszystkim pokaże, na co ją stać! ;)
Udało się wreszcie ruszyć.
Przejechaliśmy przez "centrum" Rieth i tradycyjnie skierowaliśmy się na ścieżkę do Warsin.
Przy wieży widokowej nad Neuwarper See tradycyjnie zatrzymaliśmy się na postój, tym razem również po to, aby podkarmić i "odcedzić" Krysię.
Mała oczywiście na wieżę chciała włazić sama, podobnie było ze złażeniem.
Dalej trasa wiodła przez las nową asfaltową ścieżką, która następnie przechodzi w szutrową, by przed samym Warsin znów przybrać postać asfaltową. Tam skręciliśmy na wschód w kierunku Altwarp. Ścieżka jak zawsze znakomita, choć długi prosty odcinek nieco przynudza, zwłaszcza najmłodszą rowerzystkę, która dla odmiany zarządziła marsz. ;)))
Swojego tatusia, zbyt gorliwie dyskutującego na temat braku logiki tego pomysłu szybko sprowadziła na ziemię kilkoma szybkimi ciosami karate. ;)))
Sprawę trzeba było załatwić z użyciem dyplomacji, a nie ma lepszej metody niż powiedzieć, że musimy zdążyć na pyszną bułę.
Słowa typu buła, kanapka, obiadek, jedzonko zawsze działają cuda w przypadku małej karateczki i po chwili siedziała w foteliku i jechaliśmy w stronę Altwarp.
W zasadzie zdążyliśmy w ostatniej chwili, bo była godzina 14:30, a lokal w porcie był zamykany o godzinie 15:00. Wszyscy dostaliśmy swoje buły, my z Basią wzięliśmy Fischbroetchen ze śledziem Bismark, a reszta rodzinki z Buttermakrele (rybka maślana).
Po spałaszowaniu pyszności, wybrałem się z Krysią na krótki spacer po porcie. Krajobraz portowy zmienił się od ostatniej wizyty, bowiem zniknął z niego duży, rdzewiejący prom, który swego czasu kursował między Altwarp a Nowym Warpnem w "alkoholowych" rejsach w strefie wolnocłowej.
Kasia i Krzyś w tym czasie sączyli przepyszne piwko bezalkoholowe "Lubzer", które w przeciwieństwie do innych produktów tej firmy nadal warzone jest zgodnie z prawem o czystości piwa z roku 1516. Napój jest oczywiście "isotonisch" jak głosi napis na naklejce. ;)
Po najedzeniu się jak zwykle nikomu nie chciało się ruszyć tym bardziej, że w miejscowości tej panuje wyjątkowo błogi nastrój.
Trzeba było jednak w końcu się podnieść i ruszyć w drogę powrotną. Przejeżdżając przez Altwarp pokazałem rodzince miejsce, w którym ostatnio nocowaliśmy z Basią w czasie naszego dwudniowego wyjazdu rowerowego z sakwami.
Dojechaliśmy do Warsin i znów toczyliśmy się malowniczą szutrówką przez lasy...
Motywacja była spora, bowiem następnym celem była klimatyczna kawiarnia "Cafe de Kloenstuw" w Rieth, gdzie gospodyni serwuje przepyszne ciasta własnego wyrobu, my napaleni byliśmy na niesamowity sernik, który jedliśmy tam w czasie ostatniej wizyty z ekipą BS i RS. Jak zwykle przywitał nas przesympatyczny futrzak. ;)
Jak podejrzewałem tak było. Po prostu sernik ten jest tak znakomity, że znika z menu w zastraszającym tempie. Już nie było. Szkoda...Nie pozostało nic innego, jak skosztować innych wyrobów - tym razem padło na ciasto serowe z malinami i ciasto z jagodami, a do tego aromatyczna kawka.
W takiej scenerii wszystko smakowało znakomicie.
Jakość i smak ciasta zostały potwierdzone próbami dokonanymi przez niezależnego eksperta. ;)
Jako, że ciasto szybciutko się skończyło, nasz "ekspert" zabrał mnie na spacer po przyległościach kawiarni.
Zabytkowy rower służący jako kwietnik.
Zabytkowa pralka.
Zabytkowy Misiacz.
Gdyby ktoś miał chęć zajrzeć na stronkę tej kawiarni, to tu jest adres:
Nie powiem, że serdecznie polecam to miejsce, bo jeżeli je polecę, to sernika już nigdy tam nie uświadczę. ;)))
Jak zwykle, pobyt w fajnym miejscu wywołuje błogość, która sprawia, że nie chce się stamtąd wychodzić.
Nadszedł jednak czas powrotu, trzeba było pojmać brykającą Krysię i jechać na parking, by załadować rowery na samochody.
Ruszyliśmy w drogę powrotną...
P.S.
Wracało się nawet też błogo, dopóki przed Gegensee nie pojawił się jakiś tuman w wypasionej bordowej mazdzie na szczecińskich numerach rejestracyjnych. Przestrzeganie przepisów to przecież nie dla niego i musiał się wykazać swoim ego wyprzedzając w idiotycznych miejscach z niedozwoloną prędkością. Do szału doprowadzał go zwłaszcza jadący przed nim ford na niemieckich numerach, który ściśle stosował się do przepisów. Szczeciński kretyn w pewnym momencie wymyślił sobie, że znakomitym pomysłem będzie wyprzedzenie tego forda w momencie, gdy z przeciwka nadjeżdżała grupka rowerzystów - na czołówkę. Pewnie zaraz pewni moi ZNAJOMI BIKERZY (zainteresowani wiedzą, którzy) zarzucą mi brak patriotyzmu i będą nazywali mnie Herr Misiatsch, ale przy tym co zrobił nasz kierowca i w tym samym momencie niemiecki kierowca, aby ratować rowerzystów bardzo mi się spodobało. Kiedy zobaczył mazdę idącą na niechybną czołówkę z rowerzystami, kierowca forda wyjechał celowo na sam środek drogi, uniemożliwiając wyprzedzanie. Myślę, że uratował tym rowerzystów przed nieszczęściem, a nawet przed śmiercią. Naszego zaś "bohatera" ta zniewaga tak ubodła, że w wiosce Hintersee wyprzedził Niemca z pedałem gazu w podłodze, gnając jak oszalały po wąskich i krętych dróżkach we wsi, na pewno nie mniej niż 100 km/h.
Teraz możecie już moi ZNAJOMI BIKERZY powiesić na mnie wszystkie psy, tudzież "hundy" jaki to Misiacz niedobry jest i nazywać mnie Herr Misiatsch, no bo pewnie znów napisałem coś niepatriotycznego? ;)))
Ale to tak na marginesie...dla odprężenia polecam jeszcze wpis Krysiorka. ;)))
P.S. nr 2: Okazało się jednak, że budynek kawiarni w Rieth to nie dawna stacja kolejki wąskotorowej, a dawna mleczarnia. Więcej TUTAJ.
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 627 (kcal)
Na dodatek mam chęć podzielić się tymi wrażeniami z innymi.
Tym razem wyjazd odbył się w gronie rodzinnym, oprócz mnie była jeszcze moja Basia "Misiaczowa", brat Krzysiek, bratowa Kasia i największy kox ze wszystkich koxów, czyli moja 3-letnia bratanica Krysia vel "Krysiorek" z BS (jej wpis z dzisiejszego wyjazdu znajduje się TUTAJ (KLIK)).
Jako, że nie wszyscy mają taką formę jak Krysia, więc do Rieth rowery zawieźliśmy samochodami.
Na miejscu Krysia jak zwykle dokonała technicznych oględzin sprzętu taty.
Przegląd wypadł średnio, hamulec nie za dobrze wyregulowany i czujne oko Krysi szybko wyłapało defekt.
Chwila motywacyjnej pogawędki z wujkiem Misiaczem i czas ruszać w drogę.
Trzeba tylko sprawdzić, czy cały ekwpiunek spakowany. ;)))
A ja Wam mówię - Krysiorek jeszcze nam wszystkim pokaże, na co ją stać! ;)
Udało się wreszcie ruszyć.
Przejechaliśmy przez "centrum" Rieth i tradycyjnie skierowaliśmy się na ścieżkę do Warsin.
Przy wieży widokowej nad Neuwarper See tradycyjnie zatrzymaliśmy się na postój, tym razem również po to, aby podkarmić i "odcedzić" Krysię.
Mała oczywiście na wieżę chciała włazić sama, podobnie było ze złażeniem.
Dalej trasa wiodła przez las nową asfaltową ścieżką, która następnie przechodzi w szutrową, by przed samym Warsin znów przybrać postać asfaltową. Tam skręciliśmy na wschód w kierunku Altwarp. Ścieżka jak zawsze znakomita, choć długi prosty odcinek nieco przynudza, zwłaszcza najmłodszą rowerzystkę, która dla odmiany zarządziła marsz. ;)))
Swojego tatusia, zbyt gorliwie dyskutującego na temat braku logiki tego pomysłu szybko sprowadziła na ziemię kilkoma szybkimi ciosami karate. ;)))
Sprawę trzeba było załatwić z użyciem dyplomacji, a nie ma lepszej metody niż powiedzieć, że musimy zdążyć na pyszną bułę.
Słowa typu buła, kanapka, obiadek, jedzonko zawsze działają cuda w przypadku małej karateczki i po chwili siedziała w foteliku i jechaliśmy w stronę Altwarp.
W zasadzie zdążyliśmy w ostatniej chwili, bo była godzina 14:30, a lokal w porcie był zamykany o godzinie 15:00. Wszyscy dostaliśmy swoje buły, my z Basią wzięliśmy Fischbroetchen ze śledziem Bismark, a reszta rodzinki z Buttermakrele (rybka maślana).
Po spałaszowaniu pyszności, wybrałem się z Krysią na krótki spacer po porcie. Krajobraz portowy zmienił się od ostatniej wizyty, bowiem zniknął z niego duży, rdzewiejący prom, który swego czasu kursował między Altwarp a Nowym Warpnem w "alkoholowych" rejsach w strefie wolnocłowej.
Port i niebo w Altwarp.© Misiacz
Kasia i Krzyś w tym czasie sączyli przepyszne piwko bezalkoholowe "Lubzer", które w przeciwieństwie do innych produktów tej firmy nadal warzone jest zgodnie z prawem o czystości piwa z roku 1516. Napój jest oczywiście "isotonisch" jak głosi napis na naklejce. ;)
Po najedzeniu się jak zwykle nikomu nie chciało się ruszyć tym bardziej, że w miejscowości tej panuje wyjątkowo błogi nastrój.
Trzeba było jednak w końcu się podnieść i ruszyć w drogę powrotną. Przejeżdżając przez Altwarp pokazałem rodzince miejsce, w którym ostatnio nocowaliśmy z Basią w czasie naszego dwudniowego wyjazdu rowerowego z sakwami.
Dojechaliśmy do Warsin i znów toczyliśmy się malowniczą szutrówką przez lasy...
Motywacja była spora, bowiem następnym celem była klimatyczna kawiarnia "Cafe de Kloenstuw" w Rieth, gdzie gospodyni serwuje przepyszne ciasta własnego wyrobu, my napaleni byliśmy na niesamowity sernik, który jedliśmy tam w czasie ostatniej wizyty z ekipą BS i RS. Jak zwykle przywitał nas przesympatyczny futrzak. ;)
Jak podejrzewałem tak było. Po prostu sernik ten jest tak znakomity, że znika z menu w zastraszającym tempie. Już nie było. Szkoda...Nie pozostało nic innego, jak skosztować innych wyrobów - tym razem padło na ciasto serowe z malinami i ciasto z jagodami, a do tego aromatyczna kawka.
W takiej scenerii wszystko smakowało znakomicie.
Jakość i smak ciasta zostały potwierdzone próbami dokonanymi przez niezależnego eksperta. ;)
Jako, że ciasto szybciutko się skończyło, nasz "ekspert" zabrał mnie na spacer po przyległościach kawiarni.
Zabytkowy rower służący jako kwietnik.
Zabytkowa pralka.
Zabytkowy Misiacz.
Gdyby ktoś miał chęć zajrzeć na stronkę tej kawiarni, to tu jest adres:
Nie powiem, że serdecznie polecam to miejsce, bo jeżeli je polecę, to sernika już nigdy tam nie uświadczę. ;)))
Jak zwykle, pobyt w fajnym miejscu wywołuje błogość, która sprawia, że nie chce się stamtąd wychodzić.
Nadszedł jednak czas powrotu, trzeba było pojmać brykającą Krysię i jechać na parking, by załadować rowery na samochody.
Ruszyliśmy w drogę powrotną...
P.S.
Wracało się nawet też błogo, dopóki przed Gegensee nie pojawił się jakiś tuman w wypasionej bordowej mazdzie na szczecińskich numerach rejestracyjnych. Przestrzeganie przepisów to przecież nie dla niego i musiał się wykazać swoim ego wyprzedzając w idiotycznych miejscach z niedozwoloną prędkością. Do szału doprowadzał go zwłaszcza jadący przed nim ford na niemieckich numerach, który ściśle stosował się do przepisów. Szczeciński kretyn w pewnym momencie wymyślił sobie, że znakomitym pomysłem będzie wyprzedzenie tego forda w momencie, gdy z przeciwka nadjeżdżała grupka rowerzystów - na czołówkę. Pewnie zaraz pewni moi ZNAJOMI BIKERZY (zainteresowani wiedzą, którzy) zarzucą mi brak patriotyzmu i będą nazywali mnie Herr Misiatsch, ale przy tym co zrobił nasz kierowca i w tym samym momencie niemiecki kierowca, aby ratować rowerzystów bardzo mi się spodobało. Kiedy zobaczył mazdę idącą na niechybną czołówkę z rowerzystami, kierowca forda wyjechał celowo na sam środek drogi, uniemożliwiając wyprzedzanie. Myślę, że uratował tym rowerzystów przed nieszczęściem, a nawet przed śmiercią. Naszego zaś "bohatera" ta zniewaga tak ubodła, że w wiosce Hintersee wyprzedził Niemca z pedałem gazu w podłodze, gnając jak oszalały po wąskich i krętych dróżkach we wsi, na pewno nie mniej niż 100 km/h.
Teraz możecie już moi ZNAJOMI BIKERZY powiesić na mnie wszystkie psy, tudzież "hundy" jaki to Misiacz niedobry jest i nazywać mnie Herr Misiatsch, no bo pewnie znów napisałem coś niepatriotycznego? ;)))
Ale to tak na marginesie...dla odprężenia polecam jeszcze wpis Krysiorka. ;)))
P.S. nr 2: Okazało się jednak, że budynek kawiarni w Rieth to nie dawna stacja kolejki wąskotorowej, a dawna mleczarnia. Więcej TUTAJ.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.05 km (6.00 km teren), czas: 01:48 h, avg:17.81 km/h,
prędkość maks: 56.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 627 (kcal)
„Uciekający Bimbisik II”. Już w kinach! ;)
Niedziela, 4 września 2011 | dodano: 04.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Część 2 serialu z cyklu nieudanych polowań na otwarty „Bimbisik” w Hintersee (pieszczotliwe zdrobnienie od niemieckiego słowa Imbiss, oznaczającego budkę lub bar z przekąskami). Streszczenie poprzedniego odcinka znajduje się TUTAJ.
Reżyseria:
Paweł „Misiacz” & Basia „Misiaczowa”
Obsada (starring):
1. Basia „Misiaczowa”
2. Paweł „Misiacz”
3. Adrian „Gryf”
4. Piotrek „Bronik”
Kiedy ostatnio próbowaliśmy z dużą ekipą zawitać w „Bimbisiku” w Hintersee na kawę i kiełbachę (wurst), okazało się, że go …tam nie ma. Budka gdzieś odjechała.
Dziś podjęliśmy kolejną próbę „schwytania” w nieco mniejszym składzie.
Ruszyliśmy po 9:00 w kierunku nowego przejścia do Niemiec w Warniku. Najpierw jednak czekał nas solidny podjazd!
Liczyłem, że od ostatniej wizyty na remontowanej drodze z Ladenthin do Schwennenz (20 sierpnia) zaszły zmiany, które umożliwią bezproblemowy przejazd do Ladenthin. Bezproblemowy to on jest tylko połowicznie, potem jest sypki piach, ale jakoś daliśmy radę.
Przejechaliśmy przez Schwennenz, Grambow i zatrzymaliśmy się na popas w budce. Tam doszło do testowania przez Bronika rowerów trekkingowych: mojego i Adriana. Piotrek dojrzał w końcu do tego, żeby kupić normalny rower i przestać jeździć na wyprawy turystyczne na wynalazku typu „góral”. W międzyczasie na moment podłączył się do nas rowerzysta, który szukał drogi do Bismark, więc w ten sposób trafił do celu.
Dalej pojechaliśmy do Blankensee, gdzie pokazałem ekipie drewniane grzybki. Tam Adrian postanowił chwilę pomedytować w pozycji lotosu. ;)))
Wiatr nam dziś sprzyjał. Przez Pampow i Glasshuette dojechaliśmy wreszcie do Hintersee. Po drodze spotkaliśmy bikera Srk23 z Polic. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej.
Jedziemy, jedziemy i JEST „BIMBISIK”!!! Wreszcie!
Dojeżdżamy, a tam okazuje się, że akurat dziś budka zamknięta (geschlossen)!!! Jassnnny gwint! Dziś wybory w Niemczech i pewnie pani Petra siedziała w komisji. ;)
No trudno. Zjedliśmy, co w sakwach mieliśmy i ruszyliśmy na przepyszny sernik domowy do knajpki w Rieth.
Po drodze minęliśmy rzeźby w Ludwigshof.
W Rieth zajechaliśmy zajrzeć do mini-muzeum dziedzictwa kulturowego wsi pomorskiej.
Przyszedł wreszcie czas na pyszny sernik i kawę.
Co mówi powyższa wiadomość? Ano mówi, że kawiarnia jest nieczynna z powodu urlopu od 2 do 5 września. No tego to już za wiele!!!
Nie będzie kawy, nie będzie sernika...:(((
Na szczęście w „centrum” Rieth dojrzałem drogowskaz do innego „Bimbisiku”, oddalonego o 1 km. Niby blisko, ale w tym momencie okazało się, że Bronik złapał kapcia w przednim kole. Dopompował i jakoś się dotoczyliśmy. Ten „Bimbisik” był otwarty!!! ;)))
My zamawialiśmy domowe ciasto z wiśniami, bezami i agrestem, Adrian kiełbaskę i piwko (w Niemczech można mieć na rowerze 1,6 promila;)))…a Piotrek w tym czasie łatał dętkę.
Nasza kawka, ciastko i wiecznie głodny Adrian pałaszujący kiełbaskę. ;)
Po pysznym deserze pojechaliśmy jeszcze na moment na wieżę widokową nad Neuwarper See.
Widok z wieży na ekipę.
Z Rieth wróciliśmy trasą, którą przyjechaliśmy. Ja zostałem nieco z tyłu (potrzeba). Tuż przed granicą przy drodze stał radiowóz Polizei. Widząc nas, policjant wyszedł na drogę i zamachał lizakiem ekipie. Po chwili, gdy dogoniłem grupę, przystojniak (ja się nie znam, Basia oceniła) wyszczerzył zęby w uśmiechu i kazał jechać dalej. Dzięki za zastopowanie grupki, nie musiałem ich gonić! ;)))
Znaną już trasą dojechaliśmy przez Głębokie, Taczaka na Pomorzany, gdzie pożegnaliśmy Adriana.
Dobrze, że dzisiejsza wycieczka była taka spokojna, bo po wczorajszym szaleństwie z koxami do Strasburga byłem nieco znużony…
P.S. Basia dziś przekroczyła dystans 2.000 km w roku 2011. Nie wiem, co powiedzieć...
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2283 (kcal)
Reżyseria:
Paweł „Misiacz” & Basia „Misiaczowa”
Obsada (starring):
1. Basia „Misiaczowa”
2. Paweł „Misiacz”
3. Adrian „Gryf”
4. Piotrek „Bronik”
Kiedy ostatnio próbowaliśmy z dużą ekipą zawitać w „Bimbisiku” w Hintersee na kawę i kiełbachę (wurst), okazało się, że go …tam nie ma. Budka gdzieś odjechała.
Dziś podjęliśmy kolejną próbę „schwytania” w nieco mniejszym składzie.
Ruszyliśmy po 9:00 w kierunku nowego przejścia do Niemiec w Warniku. Najpierw jednak czekał nas solidny podjazd!
Liczyłem, że od ostatniej wizyty na remontowanej drodze z Ladenthin do Schwennenz (20 sierpnia) zaszły zmiany, które umożliwią bezproblemowy przejazd do Ladenthin. Bezproblemowy to on jest tylko połowicznie, potem jest sypki piach, ale jakoś daliśmy radę.
Przejechaliśmy przez Schwennenz, Grambow i zatrzymaliśmy się na popas w budce. Tam doszło do testowania przez Bronika rowerów trekkingowych: mojego i Adriana. Piotrek dojrzał w końcu do tego, żeby kupić normalny rower i przestać jeździć na wyprawy turystyczne na wynalazku typu „góral”. W międzyczasie na moment podłączył się do nas rowerzysta, który szukał drogi do Bismark, więc w ten sposób trafił do celu.
Dalej pojechaliśmy do Blankensee, gdzie pokazałem ekipie drewniane grzybki. Tam Adrian postanowił chwilę pomedytować w pozycji lotosu. ;)))
Wiatr nam dziś sprzyjał. Przez Pampow i Glasshuette dojechaliśmy wreszcie do Hintersee. Po drodze spotkaliśmy bikera Srk23 z Polic. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej.
Jedziemy, jedziemy i JEST „BIMBISIK”!!! Wreszcie!
Dojeżdżamy, a tam okazuje się, że akurat dziś budka zamknięta (geschlossen)!!! Jassnnny gwint! Dziś wybory w Niemczech i pewnie pani Petra siedziała w komisji. ;)
No trudno. Zjedliśmy, co w sakwach mieliśmy i ruszyliśmy na przepyszny sernik domowy do knajpki w Rieth.
Po drodze minęliśmy rzeźby w Ludwigshof.
Rzeźba w Ludwigshof.© Misiacz
W Rieth zajechaliśmy zajrzeć do mini-muzeum dziedzictwa kulturowego wsi pomorskiej.
Przyszedł wreszcie czas na pyszny sernik i kawę.
Co mówi powyższa wiadomość? Ano mówi, że kawiarnia jest nieczynna z powodu urlopu od 2 do 5 września. No tego to już za wiele!!!
Nie będzie kawy, nie będzie sernika...:(((
Na szczęście w „centrum” Rieth dojrzałem drogowskaz do innego „Bimbisiku”, oddalonego o 1 km. Niby blisko, ale w tym momencie okazało się, że Bronik złapał kapcia w przednim kole. Dopompował i jakoś się dotoczyliśmy. Ten „Bimbisik” był otwarty!!! ;)))
My zamawialiśmy domowe ciasto z wiśniami, bezami i agrestem, Adrian kiełbaskę i piwko (w Niemczech można mieć na rowerze 1,6 promila;)))…a Piotrek w tym czasie łatał dętkę.
Nasza kawka, ciastko i wiecznie głodny Adrian pałaszujący kiełbaskę. ;)
Po pysznym deserze pojechaliśmy jeszcze na moment na wieżę widokową nad Neuwarper See.
Widok z wieży na ekipę.
Z Rieth wróciliśmy trasą, którą przyjechaliśmy. Ja zostałem nieco z tyłu (potrzeba). Tuż przed granicą przy drodze stał radiowóz Polizei. Widząc nas, policjant wyszedł na drogę i zamachał lizakiem ekipie. Po chwili, gdy dogoniłem grupę, przystojniak (ja się nie znam, Basia oceniła) wyszczerzył zęby w uśmiechu i kazał jechać dalej. Dzięki za zastopowanie grupki, nie musiałem ich gonić! ;)))
Znaną już trasą dojechaliśmy przez Głębokie, Taczaka na Pomorzany, gdzie pożegnaliśmy Adriana.
Dobrze, że dzisiejsza wycieczka była taka spokojna, bo po wczorajszym szaleństwie z koxami do Strasburga byłem nieco znużony…
P.S. Basia dziś przekroczyła dystans 2.000 km w roku 2011. Nie wiem, co powiedzieć...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
113.42 km (15.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:18.49 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2283 (kcal)
Szczecin - Strasburg - Szczecin !
Sobota, 3 września 2011 | dodano: 03.09.2011Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice
Na wycieczkę do Strasburga, zorganizowaną przez Krzyśka „Montera61” wybrałem się, mając absolutną pewność, że tempo nie będzie wycieczkowe. Liczyłem się z tym. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć na skład ekipy:
1. Sargath (the Kox)
2. Gryf (the Kox)
3. Grzesiek (the Kox)
4. Monter61 (the Kox)
5. Romal (the Kox)
6. Saint (the Kox)
7. Misiacz (jak zawsze niewinny;))
Na miejsce zbiórki o godzinie 9:00 do parku przy ul. Pułaskiego dojechał pomachać nam na pożegnanie Jarek „Gadbagienny” (the Kox), który niestety z nami nie mógł jechać.
Nowo zakupiona, lekka karbonowa szosówka Sargatha nie wróżyła tempa spacerowego, co napawało mnie pewnymi obawami, ponieważ mój trekking ma masę TIR-a.
Miałem rację. Od samego początku koxy narzuciły tempo ok. 30-33 km/h i przyszło mi go dotrzymywać. Miałem nosa, że w Dołujach dokupiłem sobie picie, bo w takim tempie organizm szybko tracił płyny (w ciągu całej trasy wypiłem 4,5 litra cieczy wszelakich). Przemknęliśmy przez Lubieszyn, Ploewen i zjechaliśmy na drogę wiodącą do Boock.
Jechał z nami robot, pierwszy od lewej.
W zasadzie nie ma co tu wiele opisywać, wyjazd na razie skupiony był na tempie. Przemknęliśmy przez Dorotheenwalde i po dystansie jakichś 50 km nasza średnia oscylowała w granicach 26-27 km/h. Wiedziałem, że prędzej czy później spadnie, ileż można tak cisnąć?
W Krugsdorf zatrzymaliśmy się na fotkę z dożynkową, cycatą babą. ;)
Było za co załapać!
Potem mknęliśmy do Pasewalku, gdzie również była chwila przerwy, w sumie wymuszona przeze mnie, bo się zbiesiłem i stwierdziłem, że muszę w końcu cokolwiek zjeść.
Kula w Pasewalku zbudowana z ruin wojennych miasta, pewnie symbol pod hasłem „Nigdy więcej” (nie wiem, co mieli Niemcy na myśli: nigdy więcej wojny czy nigdy więcej przegranej?).
Stamtąd dalej gnaliśmy przez wioski i wioseczki, Grzesiek z Pawłem wydarli gumy jeszcze bardziej i tyle ich widzieliśmy.
Kox Gryf został z nami, mimo że jego szosówka rwała się do przodu. Dzięki temu załapał się na fotkę z tablicą Strasburga.
Jeżeli ktoś sądzi, że ten niemiecki Strasburg jest choć w małym stopniu tak piękny, jak Strassburg we Francji, to się grubo myli. Tak zapyziałego, brudnego i zapijaczonego miasteczka w ogóle nie spodziewałem się w Niemczech ujrzeć. Miałem wrażenie, że nie jestem w Niemczech! Pierwszy raz na coś takiego się natknąłem. Obrzydliwy rynek, obskurna budka na nim, w budce i obok potłuczone butelki, kapsle, pety, ślady po rzygowinach, a ławeczki obok obsadzone przez podchmieloną młodzież i starszych.
Starałem się w tej brzydocie znaleźć jakieś ładniejsze elementy, ale za wiele ich nie było.
Dość dużo czasu tam spędziliśmy mimo wszystko, a to dlatego, że obok był sklep i budka z kebabem (tym razem nie testowałem, a Romal i Saint...nie wiem, czy to nie było za ciężkie żarcie po takim tempie), więc zajęliśmy się jedzeniem i piciem.
W sklepie nawet udało mi się kupić pyszną kawę z ekspresu ciśnieniowego, jak znalazł do jazdy z takimi typami! ;)))
A, właśnie, co do koxów. Największe z nich, tj.:
1. Sargath (the Kox)
2. Gryf (the Kox)
3. Grzesiek (the Kox)
zdecydowały się popędzić jeszcze do oddalonego o 38 km Neubrandenburga, co oznaczało dwie rzeczy: oni zrobią ponad 200 km, zaś my dojedziemy do domu żywi! ;)))
Ze Strasburga jechaliśmy już znacznie spokojniej przez Trebenow, Nieden i Zuesedom. Niestety, tam zaczęły się 3 km tak koszmarnego bruku, że aż miałem początkowo ochotę na wykonanie kolejnego komiksu o trasach Montera, ale musiałem jednak przyznać, że chłop tym razem jest niewinny jak niemowlę i komiksu nie będzie.
Po prostu trafił nam się taki odcinek i już.
Moje napompowane na kamień, wąskie trekkingowe opony tak mną telepały, że zostałem w tyle. Po dojechaniu do Fahrenwalde, gdzie bruk wreszcie się skończył okazało się, że na skrzyżowaniu czeka na mnie tylko Monter, zaś Romal i Saint pojechali do Loecknitz przez Bruessow. My z Monterem wybraliśmy trasę szutrową przez puszczę, gdzie zatrzymaliśmy się, by cyknąć fotkę młyna, w którym mieści się knajpka.
Szutrówka przez puszczę jest dobrej jakości i niezwykle malownicza.
Wiedzie do Caselow.
Z Caselow dojechaliśmy polnymi drogami do Loecknitz, a w chwilę potem wjechali tam Romal i Saint. Po zakupach w REWE najprostszą drogą ruszyliśmy do Szczecina, a we mnie jak zwykle pod koniec trasy wstąpiły jakieś nowe siły i darłem gumy „ile fabryka dała Misiaczowi”.
Przez Dołuje i Mierzyn dojechaliśmy do ronda na Gumieńcach, gdzie każdy rozjechał się w swoją stronę.
Kiedy spojrzałem na siebie w domu w lustro, z odbicia patrzyła na mnie jedna wielka bryłka soli w kształcie Misiacza. Wypociłem chyba z siebie wszelkie zapasy, bo miałem ją skrystalizowaną dosłownie wszędzie (brwi, włosy, koszulka, ręce…). Troszkę dziś zaszalałem…
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3133 (kcal)
1. Sargath (the Kox)
2. Gryf (the Kox)
3. Grzesiek (the Kox)
4. Monter61 (the Kox)
5. Romal (the Kox)
6. Saint (the Kox)
7. Misiacz (jak zawsze niewinny;))
Na miejsce zbiórki o godzinie 9:00 do parku przy ul. Pułaskiego dojechał pomachać nam na pożegnanie Jarek „Gadbagienny” (the Kox), który niestety z nami nie mógł jechać.
Nowo zakupiona, lekka karbonowa szosówka Sargatha nie wróżyła tempa spacerowego, co napawało mnie pewnymi obawami, ponieważ mój trekking ma masę TIR-a.
Miałem rację. Od samego początku koxy narzuciły tempo ok. 30-33 km/h i przyszło mi go dotrzymywać. Miałem nosa, że w Dołujach dokupiłem sobie picie, bo w takim tempie organizm szybko tracił płyny (w ciągu całej trasy wypiłem 4,5 litra cieczy wszelakich). Przemknęliśmy przez Lubieszyn, Ploewen i zjechaliśmy na drogę wiodącą do Boock.
Jechał z nami robot, pierwszy od lewej.
W zasadzie nie ma co tu wiele opisywać, wyjazd na razie skupiony był na tempie. Przemknęliśmy przez Dorotheenwalde i po dystansie jakichś 50 km nasza średnia oscylowała w granicach 26-27 km/h. Wiedziałem, że prędzej czy później spadnie, ileż można tak cisnąć?
W Krugsdorf zatrzymaliśmy się na fotkę z dożynkową, cycatą babą. ;)
Było za co załapać!
Potem mknęliśmy do Pasewalku, gdzie również była chwila przerwy, w sumie wymuszona przeze mnie, bo się zbiesiłem i stwierdziłem, że muszę w końcu cokolwiek zjeść.
Kula w Pasewalku zbudowana z ruin wojennych miasta, pewnie symbol pod hasłem „Nigdy więcej” (nie wiem, co mieli Niemcy na myśli: nigdy więcej wojny czy nigdy więcej przegranej?).
Stamtąd dalej gnaliśmy przez wioski i wioseczki, Grzesiek z Pawłem wydarli gumy jeszcze bardziej i tyle ich widzieliśmy.
Kox Gryf został z nami, mimo że jego szosówka rwała się do przodu. Dzięki temu załapał się na fotkę z tablicą Strasburga.
Ze Szczecina do Strasburga mamy rzut beretem ;)© Misiacz
Jeżeli ktoś sądzi, że ten niemiecki Strasburg jest choć w małym stopniu tak piękny, jak Strassburg we Francji, to się grubo myli. Tak zapyziałego, brudnego i zapijaczonego miasteczka w ogóle nie spodziewałem się w Niemczech ujrzeć. Miałem wrażenie, że nie jestem w Niemczech! Pierwszy raz na coś takiego się natknąłem. Obrzydliwy rynek, obskurna budka na nim, w budce i obok potłuczone butelki, kapsle, pety, ślady po rzygowinach, a ławeczki obok obsadzone przez podchmieloną młodzież i starszych.
Starałem się w tej brzydocie znaleźć jakieś ładniejsze elementy, ale za wiele ich nie było.
Dość dużo czasu tam spędziliśmy mimo wszystko, a to dlatego, że obok był sklep i budka z kebabem (tym razem nie testowałem, a Romal i Saint...nie wiem, czy to nie było za ciężkie żarcie po takim tempie), więc zajęliśmy się jedzeniem i piciem.
W sklepie nawet udało mi się kupić pyszną kawę z ekspresu ciśnieniowego, jak znalazł do jazdy z takimi typami! ;)))
A, właśnie, co do koxów. Największe z nich, tj.:
1. Sargath (the Kox)
2. Gryf (the Kox)
3. Grzesiek (the Kox)
zdecydowały się popędzić jeszcze do oddalonego o 38 km Neubrandenburga, co oznaczało dwie rzeczy: oni zrobią ponad 200 km, zaś my dojedziemy do domu żywi! ;)))
Ze Strasburga jechaliśmy już znacznie spokojniej przez Trebenow, Nieden i Zuesedom. Niestety, tam zaczęły się 3 km tak koszmarnego bruku, że aż miałem początkowo ochotę na wykonanie kolejnego komiksu o trasach Montera, ale musiałem jednak przyznać, że chłop tym razem jest niewinny jak niemowlę i komiksu nie będzie.
Po prostu trafił nam się taki odcinek i już.
Moje napompowane na kamień, wąskie trekkingowe opony tak mną telepały, że zostałem w tyle. Po dojechaniu do Fahrenwalde, gdzie bruk wreszcie się skończył okazało się, że na skrzyżowaniu czeka na mnie tylko Monter, zaś Romal i Saint pojechali do Loecknitz przez Bruessow. My z Monterem wybraliśmy trasę szutrową przez puszczę, gdzie zatrzymaliśmy się, by cyknąć fotkę młyna, w którym mieści się knajpka.
Szutrówka przez puszczę jest dobrej jakości i niezwykle malownicza.
Wiedzie do Caselow.
Z Caselow dojechaliśmy polnymi drogami do Loecknitz, a w chwilę potem wjechali tam Romal i Saint. Po zakupach w REWE najprostszą drogą ruszyliśmy do Szczecina, a we mnie jak zwykle pod koniec trasy wstąpiły jakieś nowe siły i darłem gumy „ile fabryka dała Misiaczowi”.
Przez Dołuje i Mierzyn dojechaliśmy do ronda na Gumieńcach, gdzie każdy rozjechał się w swoją stronę.
Kiedy spojrzałem na siebie w domu w lustro, z odbicia patrzyła na mnie jedna wielka bryłka soli w kształcie Misiacza. Wypociłem chyba z siebie wszelkie zapasy, bo miałem ją skrystalizowaną dosłownie wszędzie (brwi, włosy, koszulka, ręce…). Troszkę dziś zaszalałem…
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
143.42 km (20.00 km teren), czas: 06:01 h, avg:23.84 km/h,
prędkość maks: 52.00 km/hTemperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3133 (kcal)