- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Wypadziki do Niemiec
Dystans całkowity: | 23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%) |
Czas w ruchu: | 1225:30 |
Średnia prędkość: | 19.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma podjazdów: | 13 m |
Suma kalorii: | 480913 kcal |
Liczba aktywności: | 310 |
Średnio na aktywność: | 76.43 km i 4h 02m |
Więcej statystyk |
103 km na lunch (szybko pod Schwedt)
Czwartek, 18 lipca 2013 | dodano: 18.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Krótko mówiąc, dziś po południu, tuż przed 14:00 postanowiłem ponownie dosiąść starego, wiernego "Rosynanta" i "przewietrzyć krew" i skatować się ma maksa po ostrej tyrce w firmie.
Nie ma nic lepszego na zmęczenie psychiczne jak dać sobie ostro po pedałach.
Dzisiaj najgorszy do przewidzenia był wiatr, niby wiał z zachodu, ale gdy jechałem na ten południe, to zaczynał mi wiać w twarz i nie mogłem się zdecydować, dokąd jechać.
Dotarłem do Kołbaskowa, a stamtąd do Rosówka i wjechałem do Niemiec, gdzie teoretycznie powinienem jechać dalej na Schwedt, ale...ale ten wiatr dziczał i wcale nie był słaby, a nie chciałem wracać pod wiatr.
Skręciłem więc na zachód i dojechałem do Rosow, by potem w miarę z wiatrem w plecy wracać do Szczecina.
Kiedy jednak tam dotarłem, zobaczyłem, że "w międzyczasie" Niemcy zbudowali drogę rowerową do Neurosow i dalej do polskiej granicy!
Musiałem koniecznie zbadać temat, więc wskoczyłem na tę drogę i pomknąłem do Neurosow.
Jak do tej pory starałem się trzymać na liczniku ok. 30 km/h i więcej i na razie szło świetnie.
Przejechałem przez senne Neurosow i dotarłem do miejsca, gdzie droga kończy się na rowie granicznym, od którego to miejsca drogę powinni już pociągnąć Polacy.
Kończy się przy terenie motocrossowym przy Kołbaskowie, a na wyciągnięcie ręki widać stację LOTOS.
Fajnie byłoby tędy wjeżdżać do Niemiec, ale nie wiadomo, kiedy nasi wezmą się za budowę.
Tymczasem jest to temat do zbadania przez Krzyśka "Montera", dokąd prowadzi od tego miejsca wydeptana w krzakach ścieżka po stronie polskiej...choć być może już zbadał on tenże "skrót" ;))).
Zawróciłem i stwierdziłem, że wiatr jakoś nie przeszkadza, dotarłem do Rosow, skierowałem się na Tantow, skąd dojechałem do Neurochlitz.
Zdecydowałem się jednak ciągnąć pod Schwedt.
W Mescherin zadzwoniłem do Adriana "Gryfa" z Gryifina, czy nie chce dołączyć, ale dziś siedział gdzieś w pracy na placówce.
Otrzymałem od niego niepokojące wieści..."JurekTC" zakupił "szosówkę" :(((.
Nooo, to wszyscy już mamy pozamiatane :))).
Nie dość, że mało kto mógł mu dorównać, gdy szalał na "góralu", to teraz nie wyobrażam sobie, żeby ktoś miał z nim szanse (pomijam niezniszczalnego "Gadzika") :))).
"Gryf" życzył mi na powrocie wiatru w plecy, ale niestety, życzenie to się nie spełniło.
Utrzymując prędkość pow. 30 km/h dotarłem do Gartz, za którym wjechałem na mój "nieulubiony" wał do Freidrichsthal, gdzie jakby się nie jechało, to wiatr targa rowerzystą.
Tymczasem było całkiem, całkiem, co oznaczało problemy w drodze powrotnej, bo skoro w tę stronę prędkość mi oscylowała wokół 35 km/h, to znaczyło, że z powrotem nie będzie łatwo.
Wiatr znów się kręcił :(.
W wiacie we Friedrichsthal zrobiłem sobie krótki popas i pokręciłem dalej, bo w planie miałem dziś szybką stówkę.
Ostatni przystanek miałem 10 km przed Schwedt, gdzie nieroztropnie zjadłem bułkę, co potem okazało się fatalnym pomysłem.
Jak przewidywałem, wiatr dostałem teraz w twarz, czyli zmienił się na północny :(.
Na wale musiałem z nim walczyć i niespecjalnie udawało się utrzymać więcej niż 27 km/h, dopiero las za Gartz co nieco pomógł, ale czułem się stargany, a zjedzona bułka od wysiłku cofała się "do wyjścia" :).
Pod górkę do Staffelde miałem lekkie odcięcię zasilania już, zresztą czułem, że dowaliłem sobie dość ostro.
Za Staffelde skręciłem na Pargowo i zatrzymałem się na chwilę w Moczyłach.
Uchwyciłem (choć na szybko, pod słońce) jakiś zabytkowy samochód oraz nową konstrukcję-ozdobę, która zastąpiła skradzioną kompozycję ze starych rowerów.
Ciekawe, kiedy i to zostanie skradzione (bo że u nas ktoś to buchnie, to jak w banku)?
Przez Kamieniec dotarłem do Kołbaskowa, gdzie niestety, przyszło mi zmierzyć się z tym cholernym podjazdem w stronę Szczecina.
O dziwo, wiatr na chwilę dał na luz i dało się normalnie podjechać, a z górki do Przecławia całkiem ostro się "pocinało".
Czułem jednak, że mam dość i jedyne o czym marzę, to prysznic i chmielowy izotonik :).
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2050 (kcal)
Nie ma nic lepszego na zmęczenie psychiczne jak dać sobie ostro po pedałach.
Dzisiaj najgorszy do przewidzenia był wiatr, niby wiał z zachodu, ale gdy jechałem na ten południe, to zaczynał mi wiać w twarz i nie mogłem się zdecydować, dokąd jechać.
Dotarłem do Kołbaskowa, a stamtąd do Rosówka i wjechałem do Niemiec, gdzie teoretycznie powinienem jechać dalej na Schwedt, ale...ale ten wiatr dziczał i wcale nie był słaby, a nie chciałem wracać pod wiatr.
Skręciłem więc na zachód i dojechałem do Rosow, by potem w miarę z wiatrem w plecy wracać do Szczecina.
Kiedy jednak tam dotarłem, zobaczyłem, że "w międzyczasie" Niemcy zbudowali drogę rowerową do Neurosow i dalej do polskiej granicy!
Musiałem koniecznie zbadać temat, więc wskoczyłem na tę drogę i pomknąłem do Neurosow.
Jak do tej pory starałem się trzymać na liczniku ok. 30 km/h i więcej i na razie szło świetnie.
Przejechałem przez senne Neurosow i dotarłem do miejsca, gdzie droga kończy się na rowie granicznym, od którego to miejsca drogę powinni już pociągnąć Polacy.
Kończy się przy terenie motocrossowym przy Kołbaskowie, a na wyciągnięcie ręki widać stację LOTOS.
Fajnie byłoby tędy wjeżdżać do Niemiec, ale nie wiadomo, kiedy nasi wezmą się za budowę.
Tymczasem jest to temat do zbadania przez Krzyśka "Montera", dokąd prowadzi od tego miejsca wydeptana w krzakach ścieżka po stronie polskiej...choć być może już zbadał on tenże "skrót" ;))).
Zawróciłem i stwierdziłem, że wiatr jakoś nie przeszkadza, dotarłem do Rosow, skierowałem się na Tantow, skąd dojechałem do Neurochlitz.
Zdecydowałem się jednak ciągnąć pod Schwedt.
W Mescherin zadzwoniłem do Adriana "Gryfa" z Gryifina, czy nie chce dołączyć, ale dziś siedział gdzieś w pracy na placówce.
Otrzymałem od niego niepokojące wieści..."JurekTC" zakupił "szosówkę" :(((.
Nooo, to wszyscy już mamy pozamiatane :))).
Nie dość, że mało kto mógł mu dorównać, gdy szalał na "góralu", to teraz nie wyobrażam sobie, żeby ktoś miał z nim szanse (pomijam niezniszczalnego "Gadzika") :))).
"Gryf" życzył mi na powrocie wiatru w plecy, ale niestety, życzenie to się nie spełniło.
Utrzymując prędkość pow. 30 km/h dotarłem do Gartz, za którym wjechałem na mój "nieulubiony" wał do Freidrichsthal, gdzie jakby się nie jechało, to wiatr targa rowerzystą.
Tymczasem było całkiem, całkiem, co oznaczało problemy w drodze powrotnej, bo skoro w tę stronę prędkość mi oscylowała wokół 35 km/h, to znaczyło, że z powrotem nie będzie łatwo.
Wiatr znów się kręcił :(.
W wiacie we Friedrichsthal zrobiłem sobie krótki popas i pokręciłem dalej, bo w planie miałem dziś szybką stówkę.
Ostatni przystanek miałem 10 km przed Schwedt, gdzie nieroztropnie zjadłem bułkę, co potem okazało się fatalnym pomysłem.
Jak przewidywałem, wiatr dostałem teraz w twarz, czyli zmienił się na północny :(.
Na wale musiałem z nim walczyć i niespecjalnie udawało się utrzymać więcej niż 27 km/h, dopiero las za Gartz co nieco pomógł, ale czułem się stargany, a zjedzona bułka od wysiłku cofała się "do wyjścia" :).
Pod górkę do Staffelde miałem lekkie odcięcię zasilania już, zresztą czułem, że dowaliłem sobie dość ostro.
Za Staffelde skręciłem na Pargowo i zatrzymałem się na chwilę w Moczyłach.
Uchwyciłem (choć na szybko, pod słońce) jakiś zabytkowy samochód oraz nową konstrukcję-ozdobę, która zastąpiła skradzioną kompozycję ze starych rowerów.
Ciekawe, kiedy i to zostanie skradzione (bo że u nas ktoś to buchnie, to jak w banku)?
Przez Kamieniec dotarłem do Kołbaskowa, gdzie niestety, przyszło mi zmierzyć się z tym cholernym podjazdem w stronę Szczecina.
O dziwo, wiatr na chwilę dał na luz i dało się normalnie podjechać, a z górki do Przecławia całkiem ostro się "pocinało".
Czułem jednak, że mam dość i jedyne o czym marzę, to prysznic i chmielowy izotonik :).
Rower:
Dane wycieczki:
103.30 km (0.00 km teren), czas: 03:48 h, avg:27.18 km/h,
prędkość maks: 57.00 km/hTemperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2050 (kcal)
Lenistwo w Loecknitz
Niedziela, 14 lipca 2013 | dodano: 14.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Po wczorajszej imprezie u Tuni trudno mi było sobie wyobrazić, że uda nam się zebrać nad jeziorkiem przy Derdowskiego, żeby gdziekolwiek się potoczyć.
Część z uczestników zabawy nadal parowała, część była ospała ;).
Koniec końców, zgadaliśmy się z "Jaszkami" na spotkanie o 11:00 przy jeziorku, skąd ruszyliśmy do Schwennenz, gdzie oczekiwała na nas "Rowerzystka" i "Ivoncja".
Jako, że kondycja po imprezie była taka sobie, to jak na złość silny wiatr wiał nam w pysk ile wlezie.
O słońcu dziś raczej nie było mowy, a i przez kilkanaście dosłownie sekund zrosiła nas jakaś śmieszna mżawka.
Przez Ramin, mimo wiatru, w miarę sprawnie dotarliśmy do Loecknitz, gdzie od razu skierowaliśmy się do NETTO po napój bazujący na wyciągu z roślin pnących się po tyczkach.
Po zakupach udaliśmy się nad Loecknitzer See, gdzie oddawaliśmy się lenistwu przez ponad godzinę (Niemca już tam prawie nie uświadczysz, zewsząd dobiega mowa polskich kolonizatorów ;) :/).
Buteleczka w ręku Ivoncji to oczywiście bezalkoholowy wywar Luebzera ;).
Basia "Misiaczowa" w zadumie wpatruje się w toń wody...
"Misiacz" uskutecznia jogę na kocu piknikowym zabranym przez przezorną "Misiaczową", a "Ivoncja" w p y c h a się (ona wie, o co chodzi ;)))) w kadr po paróweczki ;).
Przezorna "Misiaczowa" przyprawia "Misiaczowi" rogi.
Eeee...nie.
Sama "Misiaczowa" twierdzi, że pokazuje, jaki to ze mnie diablik ;))).
Leniuchowało się wspaniale, ale trzeba było pomyśleć o tym, jak w miarę sprawnie po tym lenistwie powrócić do domów w czasach, gdy teleportacja jest jeszcze kategorią science-fiction.
Zrobiłem na "odjezdnym" zdjęcie tysiącletniemu dębowi, który był tysiącletnim już parę lat temu, więc pora by zmienić tabliczkę, że ma np. 1004 lata ;).
Oj Niemiaszki, Niemiaszki, gdzie wasz "ordnung" ? ;).
Co do powrotu, to był w miarę sprawny, bo wicherek mieliśmy w plecy.
Przed Ladenthin piękniejsza część naszej szarańczy rzuciła się na żer na drzewa czereśniowe ;).
Już w Polsce, ja i "Jaszek" darliśmy gumy jak wariaci pod górkę Ladenthin-Warnik dochodząc do prędkości 44 km/h - był to mój Vmax tego wyjazdu.
Najśmieszniejsze, że nie z górki, a POD górkę ;))).
Przed Warnikiem Małgosia i Iwona skręciły na Kołbaskowo, żeby odebrać manele od "Tuni", my zaś przez Będargowo wróciliśmy do Szczecina (przed MAKRO Basia zerwała łańcuch, na szczęście okazało się, że to tylko spinka i po szybkiej interwencji Misiacza można było jechać dalej ;).
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1255 (kcal)
Część z uczestników zabawy nadal parowała, część była ospała ;).
Koniec końców, zgadaliśmy się z "Jaszkami" na spotkanie o 11:00 przy jeziorku, skąd ruszyliśmy do Schwennenz, gdzie oczekiwała na nas "Rowerzystka" i "Ivoncja".
Jako, że kondycja po imprezie była taka sobie, to jak na złość silny wiatr wiał nam w pysk ile wlezie.
O słońcu dziś raczej nie było mowy, a i przez kilkanaście dosłownie sekund zrosiła nas jakaś śmieszna mżawka.
Przez Ramin, mimo wiatru, w miarę sprawnie dotarliśmy do Loecknitz, gdzie od razu skierowaliśmy się do NETTO po napój bazujący na wyciągu z roślin pnących się po tyczkach.
Po zakupach udaliśmy się nad Loecknitzer See, gdzie oddawaliśmy się lenistwu przez ponad godzinę (Niemca już tam prawie nie uświadczysz, zewsząd dobiega mowa polskich kolonizatorów ;) :/).
Buteleczka w ręku Ivoncji to oczywiście bezalkoholowy wywar Luebzera ;).
Basia "Misiaczowa" w zadumie wpatruje się w toń wody...
"Misiacz" uskutecznia jogę na kocu piknikowym zabranym przez przezorną "Misiaczową", a "Ivoncja" w p y c h a się (ona wie, o co chodzi ;)))) w kadr po paróweczki ;).
Przezorna "Misiaczowa" przyprawia "Misiaczowi" rogi.
Eeee...nie.
Sama "Misiaczowa" twierdzi, że pokazuje, jaki to ze mnie diablik ;))).
Leniuchowało się wspaniale, ale trzeba było pomyśleć o tym, jak w miarę sprawnie po tym lenistwie powrócić do domów w czasach, gdy teleportacja jest jeszcze kategorią science-fiction.
Zrobiłem na "odjezdnym" zdjęcie tysiącletniemu dębowi, który był tysiącletnim już parę lat temu, więc pora by zmienić tabliczkę, że ma np. 1004 lata ;).
Oj Niemiaszki, Niemiaszki, gdzie wasz "ordnung" ? ;).
Co do powrotu, to był w miarę sprawny, bo wicherek mieliśmy w plecy.
Przed Ladenthin piękniejsza część naszej szarańczy rzuciła się na żer na drzewa czereśniowe ;).
Już w Polsce, ja i "Jaszek" darliśmy gumy jak wariaci pod górkę Ladenthin-Warnik dochodząc do prędkości 44 km/h - był to mój Vmax tego wyjazdu.
Najśmieszniejsze, że nie z górki, a POD górkę ;))).
Przed Warnikiem Małgosia i Iwona skręciły na Kołbaskowo, żeby odebrać manele od "Tuni", my zaś przez Będargowo wróciliśmy do Szczecina (przed MAKRO Basia zerwała łańcuch, na szczęście okazało się, że to tylko spinka i po szybkiej interwencji Misiacza można było jechać dalej ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
60.53 km (2.00 km teren), czas: 03:21 h, avg:18.07 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1255 (kcal)
203 km na śniadanie przez Niemcy.
Piątek, 12 lipca 2013 | dodano: 12.07.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Miałem dziś w planach stawić się o 6:00 rano na Moście Długim, by pod wodzą Jarka "Gadzika" zmierzyć się z dystansem ponad 200 km do Międzywodzia i z powrotem.
Potem jednak doszedłem do wniosku, że to nie moja liga i jak to określił kiedyś mój jeden "KLEGA", byłbym tylko spowalniaczem i zbijał koksom AVG ;))).
Poza tym i pora jak dla mnie za wczesna była, więc postanowiłem spokojnie wstać i spokojnie zrobić dziś po śniadaniu swoje 200, ale w moim rytmie.
Dosiadłem starego "Rosynanta" i o 8:50 wyruszyłem w kierunku granicy za Dobieszczynem.
Zgodnie z prognozą, wiatr wiał z północy, czyli w twarz, więc nie przekraczałem 26-27 km/h, żeby się na samym początku nie skatować.
Przed Dobieszczynem zrobiłem sobie w wiacie mały popasik.
Kiedy kończyłem, zobaczyłem, że obok przemknęło dwóch starszych panów na szosówkach, tak coś pod 70 lat, full professional, byłem pod wrażeniem.
Trzymając założone tempo, doszedłem panów tuż za granicą, pozdrowiłem ich i miałem jechać dalej.
Jadę i słyszę rozmowę:
- Ten rower to chyba ma silnik?
- Eee, młody to kręci...
...i po chwili wsiedli mi na koło :))).
Warunki były lepsze i ciągnąłem 29-30 km/h, ale w pewnym momencie jeden ze starszych panów mnie wyprzedził i mówi:
- Siadaj na koło!
Czemu nie, świetna okazja, bo wiatr za chwilę ostro dmchał w pysk.
Za Hintersee prowadzący poprosił o zmianę, a że jego kolega się nie kwapił, więc zmianę dałem ja.
Ciągnęliśmy pod wiatr 32-36 km/h i w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy to dobry pomysł, skoro do przejechania mam jeszcze ok. 160 km.
Z drugiej strony, gdybym jechał sam, zmęczyłbym się tak samo i ciągnął się jakieś 26 km/h, czyli przy mojej "snujowatości" miałbym problem z wypełnieniem świetnego "Gadzikowego" założenia, że "w ciągu godziny robimy 20 km, a co zyskamy to nasze" :).
Ja jakoś nie zyskiwałem do tego momentu.
Zapytałem, dokąd jadą, powiedzieli, że do Eggesin i zawracają, czyli kupa trasy do przejechania pod wiatr na zmianach.
Przed samym Eggesin przycisnął mnie pęcherz, a i trzeba też było wykazać się rozsądkiem, więc powiedziałem:
- Panowie, fajnie się z Wami podkręca średnią, ale ja mam do przejechania dziś 200 km i muszę zbastować...
- ILEEEE ? :o
- Noo, 200. Dobra, życzę szczęśliwej drogi, ja muszę się zatrzymać na małe "conieco".
Z oddali dobiegł mnie głos:
- JA PIERDOLĘ, SŁYSZAŁEŚ TO ?!
:)))
Wróciłem do swojego tempa i dotarłem do Eggesin, z którego już powracało dwóch starszych "koksów" :).
Walcząc z wiatrem, dotarłem do Ueckermunde, gdzie poczułem "zew czarnej kawy", więc udałem się do Turka do znanej mi kebabowni "Uecker 66".
Pan mnie już zna, więc już od progu usłyszałem "dzień dobry" :).
Wypiłem kawkę, obmyłem się, nabrałem wody i idę zapłacić, a Turek kręci głową, że nie, kładzie rękę na sercu, sygnalizując, że to poczęstunek, a nie sprzedaż.
Miło, naprawdę miło...
Ruszyłem dalej na zachód, by dotrzeć do mariny w Moenkebude, gdzie planowałem popas.
Teraz miałem wiatr w bok, więc było łatwiej.
Marina w Moenkebude to bardzo klimatyczne miejsce, więc zrobiłem tam sobie popas, przy okazji uchwyciłem (specjalnie dla "Iskierki") zabytkową łodź żaglową typu "zeesboot".
Obok mariny jest plaża.
Posilony, ruszyłem dalej, by zobaczyć 100 km na liczniku i zawrócić, tymczasem dotarłem prawie do drogi głównej nr 109 w Ducherow, a stówki nie było widać, więc skręciłem na południe i zacząłem krążyć po wioseczkach, by dotrzeć do drogi na Torgelow.
Robiło się upalnie, a ja choć jechałem już na południe, niespecjalnie czułem pomoc wiatru, "koksowanie" z dziadkami nie było pewnie najlepszym pomysłem.
Po dotarciu do Torgelow zatrzymałem się przy Imbissie na kawę i kanapkę (w tle skansen - wioska Wkrzan).
Kawa nieco mnie wzmocniła i jadąc teraz w kierunku Pasewalku czułem pomoc wiatru, a z licznika nie schodziło 30, bo przez moje popasy miałem "w plecy" założenie "20 km w ciągu godziny".
Założenie udało się utrzymać do 140 kilometra, a potem różnie to bywało.
Skręciłem na Krugsdorf, gdzie wiatr znów przeszkadzał aż do Rothenklempenow, gdzie pojechałem na Loecknitz.
Miałem po dziurki w nosie i po wyrzyganie jedzenia słodyczy i picia izotoników, więc w Loecknitz w REWE zakupiłem bezalkoholowego HOLSTENA.
Od razu lepiej!
Krążąc tu i tam dotarłem do Ramin, skąd przez Grambow (też krążąc, bo brakowałoby co nieco do 200 na mecie) dotarłem do Ladenthin, a stamtąd do domu.
Wynik "śniadaniowego wypadziku" całkiem mnie satysfakcjonuje, nawet średnia wyszła całkiem, całkiem.
Zwykle się nie przejmuję AVG, ale jest to istotne, jeśli się myśli o większym dystansie.
Planowo miałem być o 18:50, byłem o 19:20, co przy moich przydługich popasach, hehe, daje całkiem niezły wynik ;).
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3811 (kcal)
Potem jednak doszedłem do wniosku, że to nie moja liga i jak to określił kiedyś mój jeden "KLEGA", byłbym tylko spowalniaczem i zbijał koksom AVG ;))).
Poza tym i pora jak dla mnie za wczesna była, więc postanowiłem spokojnie wstać i spokojnie zrobić dziś po śniadaniu swoje 200, ale w moim rytmie.
Dosiadłem starego "Rosynanta" i o 8:50 wyruszyłem w kierunku granicy za Dobieszczynem.
Zgodnie z prognozą, wiatr wiał z północy, czyli w twarz, więc nie przekraczałem 26-27 km/h, żeby się na samym początku nie skatować.
Przed Dobieszczynem zrobiłem sobie w wiacie mały popasik.
Kiedy kończyłem, zobaczyłem, że obok przemknęło dwóch starszych panów na szosówkach, tak coś pod 70 lat, full professional, byłem pod wrażeniem.
Trzymając założone tempo, doszedłem panów tuż za granicą, pozdrowiłem ich i miałem jechać dalej.
Jadę i słyszę rozmowę:
- Ten rower to chyba ma silnik?
- Eee, młody to kręci...
...i po chwili wsiedli mi na koło :))).
Warunki były lepsze i ciągnąłem 29-30 km/h, ale w pewnym momencie jeden ze starszych panów mnie wyprzedził i mówi:
- Siadaj na koło!
Czemu nie, świetna okazja, bo wiatr za chwilę ostro dmchał w pysk.
Za Hintersee prowadzący poprosił o zmianę, a że jego kolega się nie kwapił, więc zmianę dałem ja.
Ciągnęliśmy pod wiatr 32-36 km/h i w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy to dobry pomysł, skoro do przejechania mam jeszcze ok. 160 km.
Z drugiej strony, gdybym jechał sam, zmęczyłbym się tak samo i ciągnął się jakieś 26 km/h, czyli przy mojej "snujowatości" miałbym problem z wypełnieniem świetnego "Gadzikowego" założenia, że "w ciągu godziny robimy 20 km, a co zyskamy to nasze" :).
Ja jakoś nie zyskiwałem do tego momentu.
Zapytałem, dokąd jadą, powiedzieli, że do Eggesin i zawracają, czyli kupa trasy do przejechania pod wiatr na zmianach.
Przed samym Eggesin przycisnął mnie pęcherz, a i trzeba też było wykazać się rozsądkiem, więc powiedziałem:
- Panowie, fajnie się z Wami podkręca średnią, ale ja mam do przejechania dziś 200 km i muszę zbastować...
- ILEEEE ? :o
- Noo, 200. Dobra, życzę szczęśliwej drogi, ja muszę się zatrzymać na małe "conieco".
Z oddali dobiegł mnie głos:
- JA PIERDOLĘ, SŁYSZAŁEŚ TO ?!
:)))
Wróciłem do swojego tempa i dotarłem do Eggesin, z którego już powracało dwóch starszych "koksów" :).
Walcząc z wiatrem, dotarłem do Ueckermunde, gdzie poczułem "zew czarnej kawy", więc udałem się do Turka do znanej mi kebabowni "Uecker 66".
Pan mnie już zna, więc już od progu usłyszałem "dzień dobry" :).
Wypiłem kawkę, obmyłem się, nabrałem wody i idę zapłacić, a Turek kręci głową, że nie, kładzie rękę na sercu, sygnalizując, że to poczęstunek, a nie sprzedaż.
Miło, naprawdę miło...
Ruszyłem dalej na zachód, by dotrzeć do mariny w Moenkebude, gdzie planowałem popas.
Teraz miałem wiatr w bok, więc było łatwiej.
Marina w Moenkebude to bardzo klimatyczne miejsce, więc zrobiłem tam sobie popas, przy okazji uchwyciłem (specjalnie dla "Iskierki") zabytkową łodź żaglową typu "zeesboot".
Obok mariny jest plaża.
Posilony, ruszyłem dalej, by zobaczyć 100 km na liczniku i zawrócić, tymczasem dotarłem prawie do drogi głównej nr 109 w Ducherow, a stówki nie było widać, więc skręciłem na południe i zacząłem krążyć po wioseczkach, by dotrzeć do drogi na Torgelow.
Robiło się upalnie, a ja choć jechałem już na południe, niespecjalnie czułem pomoc wiatru, "koksowanie" z dziadkami nie było pewnie najlepszym pomysłem.
Po dotarciu do Torgelow zatrzymałem się przy Imbissie na kawę i kanapkę (w tle skansen - wioska Wkrzan).
Kawa nieco mnie wzmocniła i jadąc teraz w kierunku Pasewalku czułem pomoc wiatru, a z licznika nie schodziło 30, bo przez moje popasy miałem "w plecy" założenie "20 km w ciągu godziny".
Założenie udało się utrzymać do 140 kilometra, a potem różnie to bywało.
Skręciłem na Krugsdorf, gdzie wiatr znów przeszkadzał aż do Rothenklempenow, gdzie pojechałem na Loecknitz.
Miałem po dziurki w nosie i po wyrzyganie jedzenia słodyczy i picia izotoników, więc w Loecknitz w REWE zakupiłem bezalkoholowego HOLSTENA.
Od razu lepiej!
Krążąc tu i tam dotarłem do Ramin, skąd przez Grambow (też krążąc, bo brakowałoby co nieco do 200 na mecie) dotarłem do Ladenthin, a stamtąd do domu.
Wynik "śniadaniowego wypadziku" całkiem mnie satysfakcjonuje, nawet średnia wyszła całkiem, całkiem.
Zwykle się nie przejmuję AVG, ale jest to istotne, jeśli się myśli o większym dystansie.
Planowo miałem być o 18:50, byłem o 19:20, co przy moich przydługich popasach, hehe, daje całkiem niezły wynik ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
203.10 km (2.00 km teren), czas: 07:47 h, avg:26.09 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3811 (kcal)
Kościół w Luckow na trasie Ueckermunde-Hintersee
Niedziela, 7 lipca 2013 | dodano: 08.07.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Przed weekendem dostaliśmy z Basią od "Jaszków" propozycję wspólnej jazdy do Ueckermunde na rowerkach.
Jednakże ani moja kondycja po sobotnim spotkaniu na to nie pozwalała, ani Basia nie czuła się na siłach na 130 km.
Poza tym (w związku z tym sobotnim spotkaniem) wstaliśmy późno, więc "Jaszek" zmodyfikował ofertę i zaproponował, że rowery wrzucamy na jego samochód i robimy start w Hintersee.
Wyjechaliśmy ok. 12:30, a z Hintersee ruszyliśmy ok. 13:45, więc było już dość późno, a była opcja, żeby wyskoczyć dalej niż do Ueckermunde, na marinę w Moenkebude.
Nim Jacek okiełznał Endomondo w swoim nowym telefonie, ja zdążyłem zrobić zdjęcie roweru z koszem bocznym.
Gdy już się wygrzebaliśmy, ruszyliśmy zjeżdżoną wielokrotnie trasą do Rieth.
W Bellin Jacek pokazał nam mini-zoo i plażę za hotelem.
Jako, że doskwierał nam głód, postanowiliśmy w Ueckermunde udać się do wielokrotnie odwiedzanej kebabowni "Uecker 66", gdzie podawano pyszny lahmacun, tzw. pizzę turecką.
I tu nieciekawe spostrzeżenie - podawano pyszny lahmacun.
Nie wiem co się stało, czy Turek zaczął zaopatrywać się w kebab w naszym MAKRO, czy co?
Smak zrobił się zupełnie jałowy, a potem jeszcze długo wszystko leży na żołądku i przeraźliwie chce się pić.
Krótko mówiąc, cofam Misiaczową rekomendację na ten lokal, teraz przetestuję kebaba naprzeciwko kościoła...a na razie polecam lahmacun u "nowego Turka" na ul. Dunikowskiego, na razie nr 1 jak dla mnie, oby nie zaczął kombinować.
Po napchaniu się stwierdziliśmy, że jest już za późno na jazdę do Moenkebude, więc pokręciliśmy się troszkę po miasteczku...
...i po porcie.
W drodze na plażę przywitałem się z drewnianym Misiaczem :).
Obok przycupnęła rodzinka łabędzi z młodymi...
A przy plaży - szok!
Przeogromna ilość zaparkowanych rowerów, obiektyw nie ogarnął całości!
Nasze panie przy plaży.
Do Hintersee wracaliśmy inną trasą, przez Luckow, gdzie zauważyłem otwarty "Tuniowy" kościół ("Tunia" miała tam swoje wernisaże malarskie, jeśli dobrze pamiętam).
Ponieważ kościół rzadko jest otwarty, zaproponowałem jego zwiedzenie - naprawdę warto!
Kiedy Jacek chciał wykorzystać mój rower jako statyw pod aparat do grupowego zdjęcia, aż jęknął, gdy próbował go podnieść.
Stwierdził, że ma masę czołgu, a mnie nazwał zboczeńcem, że na czymś takim zdecydowałem się bić rekord dystansu :))).
Po chwili nastąpiła ciekawa zbieżność - jadąc w kierunku Ahlbeck natknęliśmy się na taki oto znak, idealnie oddający masę mojego KTM-a :).
Obok jest poligon i stoi ostrzeżenie przed czołgami :).
Z Ahlbeck dotarliśmy szosą do Hintersee, gdzie załadowaliśmy się na samochód, a w Szczecinie byliśmy o 19:45.
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1131 (kcal)
Jednakże ani moja kondycja po sobotnim spotkaniu na to nie pozwalała, ani Basia nie czuła się na siłach na 130 km.
Poza tym (w związku z tym sobotnim spotkaniem) wstaliśmy późno, więc "Jaszek" zmodyfikował ofertę i zaproponował, że rowery wrzucamy na jego samochód i robimy start w Hintersee.
Wyjechaliśmy ok. 12:30, a z Hintersee ruszyliśmy ok. 13:45, więc było już dość późno, a była opcja, żeby wyskoczyć dalej niż do Ueckermunde, na marinę w Moenkebude.
Nim Jacek okiełznał Endomondo w swoim nowym telefonie, ja zdążyłem zrobić zdjęcie roweru z koszem bocznym.
Gdy już się wygrzebaliśmy, ruszyliśmy zjeżdżoną wielokrotnie trasą do Rieth.
W Bellin Jacek pokazał nam mini-zoo i plażę za hotelem.
Jako, że doskwierał nam głód, postanowiliśmy w Ueckermunde udać się do wielokrotnie odwiedzanej kebabowni "Uecker 66", gdzie podawano pyszny lahmacun, tzw. pizzę turecką.
I tu nieciekawe spostrzeżenie - podawano pyszny lahmacun.
Nie wiem co się stało, czy Turek zaczął zaopatrywać się w kebab w naszym MAKRO, czy co?
Smak zrobił się zupełnie jałowy, a potem jeszcze długo wszystko leży na żołądku i przeraźliwie chce się pić.
Krótko mówiąc, cofam Misiaczową rekomendację na ten lokal, teraz przetestuję kebaba naprzeciwko kościoła...a na razie polecam lahmacun u "nowego Turka" na ul. Dunikowskiego, na razie nr 1 jak dla mnie, oby nie zaczął kombinować.
Po napchaniu się stwierdziliśmy, że jest już za późno na jazdę do Moenkebude, więc pokręciliśmy się troszkę po miasteczku...
...i po porcie.
W drodze na plażę przywitałem się z drewnianym Misiaczem :).
Obok przycupnęła rodzinka łabędzi z młodymi...
A przy plaży - szok!
Przeogromna ilość zaparkowanych rowerów, obiektyw nie ogarnął całości!
Nasze panie przy plaży.
Do Hintersee wracaliśmy inną trasą, przez Luckow, gdzie zauważyłem otwarty "Tuniowy" kościół ("Tunia" miała tam swoje wernisaże malarskie, jeśli dobrze pamiętam).
Ponieważ kościół rzadko jest otwarty, zaproponowałem jego zwiedzenie - naprawdę warto!
Kiedy Jacek chciał wykorzystać mój rower jako statyw pod aparat do grupowego zdjęcia, aż jęknął, gdy próbował go podnieść.
Stwierdził, że ma masę czołgu, a mnie nazwał zboczeńcem, że na czymś takim zdecydowałem się bić rekord dystansu :))).
Po chwili nastąpiła ciekawa zbieżność - jadąc w kierunku Ahlbeck natknęliśmy się na taki oto znak, idealnie oddający masę mojego KTM-a :).
Obok jest poligon i stoi ostrzeżenie przed czołgami :).
Z Ahlbeck dotarliśmy szosą do Hintersee, gdzie załadowaliśmy się na samochód, a w Szczecinie byliśmy o 19:45.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
55.65 km (12.00 km teren), czas: 02:59 h, avg:18.65 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1131 (kcal)
Pędzikiem z rana do Loecniktz na zakupy.
Sobota, 6 lipca 2013 | dodano: 06.07.2013Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecin i okolice
Miałem do Loecknitz pojechać z "Monterem" i "Bronikiem" o 10:00 spod Lidla na Mieszka, ale ponieważ do 17:00 musiałem zdążyć przygotować imprezę, wystartowałem o 9:08 spod garażu, dosiadając tym razem starego, szosowego "Rosynanta"
Zjazd za Ladenthin.
Chciałem się też troszkę przegonić, więc cisnąłem troszkę bardziej niż turystycznie, ale bez zbytniego spinania się.
Zwykle, jadąc w grupie do Loecknitz docieramy w ok. 3 godziny z postojami, mi się dziś udało w 1 godzinę i 20 minut, też z postojami, światłami w Szczecinie, fotkami, poprawianiem sakw i nakładaniem łańcucha, który mi spadł na zjeździe.
W miarę szybko zrobiłem zakupy i w zasadzie tą samą trasą wracałem do domu.
Tego się spodziewałem - po drodze spotkałem dwóch osobników wymienionych na początku relacji i troszkę nam zeszło na pogaduchach :).
Stwierdzili, że się snuję :).
W sumie cały wyjazd zajął mi 4 godziny 30 minut, a sama czysta jazda 2 godziny i 23 minuty...i tak się zastanawiam, co ja porabiałem prócz jazdy przez te pozostałe ok. 2 godziny ? :))).
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1152 (kcal)
Zjazd za Ladenthin.
Chciałem się też troszkę przegonić, więc cisnąłem troszkę bardziej niż turystycznie, ale bez zbytniego spinania się.
Zwykle, jadąc w grupie do Loecknitz docieramy w ok. 3 godziny z postojami, mi się dziś udało w 1 godzinę i 20 minut, też z postojami, światłami w Szczecinie, fotkami, poprawianiem sakw i nakładaniem łańcucha, który mi spadł na zjeździe.
W miarę szybko zrobiłem zakupy i w zasadzie tą samą trasą wracałem do domu.
Tego się spodziewałem - po drodze spotkałem dwóch osobników wymienionych na początku relacji i troszkę nam zeszło na pogaduchach :).
Stwierdzili, że się snuję :).
W sumie cały wyjazd zajął mi 4 godziny 30 minut, a sama czysta jazda 2 godziny i 23 minuty...i tak się zastanawiam, co ja porabiałem prócz jazdy przez te pozostałe ok. 2 godziny ? :))).
Rower:Rosynant
Dane wycieczki:
62.80 km (0.00 km teren), czas: 02:23 h, avg:26.35 km/h,
prędkość maks: 52.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1152 (kcal)
Bicie rekordu 400 km jednorazowo.
Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano: 07.06.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Dziś o godzinie 15:30 (ja o 15:00) ruszamy z ekipą ze Szczecina na bicie rekordu 400 km jazdy rowerem non-stop.
Czy się uda i czy poprawię swój rekord 300 km z roku 2011 (oj, jak to dawno było) ???
Zobaczymy...
Czyli do tego muszę dołożyć jeszcze stówkę!
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Czy się uda i czy poprawię swój rekord 300 km z roku 2011 (oj, jak to dawno było) ???
Zobaczymy...
Czyli do tego muszę dołożyć jeszcze stówkę!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Nowy rekord ponad 360 km pobity!
Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano: 08.06.2013Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Początkowo wahałem się, czy w ogóle rzucać się na bicie kolejnego rekordu, bo zadawałem sobie pytanie "po co?".
Kiedy samotnie biłem w 2011 rekord samotnego przejazdu na trasie 300 km, wiedziałem po co i chciałem to zrobić, chciałem sobie coś tam udowodnić przed 40-stką (że mogę mieć trójkę z przodu w rekordzie, póki mam trójkę z przodu w wieku) ;))).
Tym razem inicjatywa nie wyszła ode mnie, dałem się namówić na zbiorowe bicie rekordu 400 km zorganizowane przez Jarka "Gadzika" na trasie Szczecin - Bad Muskau - Zielona Góra.
Ja od początku zapowiadałem, że jadę tylko po stronie niemieckiej aż wybije 200 km i zawracam pokonując kolejne 200 km, bo nie lubię jeździć po polskich drogach i nie znoszę PKP i 6 godzin telepania się pociągiem z Zielonej Góry do Szczecina (a to tylko 220 km). Wolalem te 6 godzin przeznaczyć na wracanie rowerem do domu.
Ostateczny skład grupy:
1) Paweł "Misiacz" (czyli ja)
2) Jarek "Gadzik"
3) Jurek "Jurektc"
4) Adrian "Gryf"
5) Grzesiek "Hruby"
6) Piotrek "Rammzes"
7) Patryk "Zawiessza"
Start odbywał się w piątek o 15:30 z Głębokiego, ja natomiast postanowiłem nie forsować się jazdą po mieście i górkach na dojeździe do Mescherin przez Dobrą i Lubieszyn i pojechałem od razu do Mescherin, spotykając po drodze Adriana, z którym powoli pedałowaliśmy do celu.
Grupa miała nas wchłonąć jadąc równym, spokojnym tempem 24-25 km/h (równe ustalone tempo to ważny element przy biciu rekordów).
Misiacz i jego ciężki TIR w Mescherin (niestety, nie potrafię "na lekko", nie dość, że mój rower bez niczego waży 17,5 kg, to z piciem i innymi pierdołami ważył ok. 25 kg, czyli tyle, co ponad 3 współczesne rowery szosowe ;))).
Tak się akurat złożyło, że TIR-a miałem tylko ja, reszta to rowery szosowe bądź zapakowane rozsądnie.
Czekało mnie ciężkie zadanie!
Kiedy zatrzymaliśmy się z Adrianem na popas w wiacie przed Schwedt, okazało się, że ... grupa już się do nas zbliża!
Zastanawialiśmy się, z jaką prędkością pędzą, bo na pewno nie z zakładaną!
Kiedy dojechaliśmy za Schwedt, grupa była już tylko 300 m za nami, ale zatrzymali się na popas.
Ja nie zamierzałem do tych oszołomów dołączać wcześniej niż to konieczne, bo w ich tempie swoim czołgiem to ja bym nie dojechał nawet na wysokość Osinowa Dolnego :))).
Nie minęło wiele czasu, gdy na zakręcie dostrzegliśmy pędzący (naprawdę pędzący) peleton!
Wpadli spoceni jak szczury, pot lał się z każdego, bo...zasuwali 30 km/h...nie ma co, idealne tempo na przejechanie 400 km!
Z tego, co usłyszałem, niektórzy mieli już dość...
Dobrze, że nie stawiłem się na Głębokim.
Podobno sprawcy są na pierwszym planie i "suszą zęby", ale są to oczywiście niesprawdzone pogłoski ;))).
Oczywiście przy takim obrocie sprawy nie należało oczekiwać, że będziemy jechać zakładanym tempem, bo wyszło, że jedziemy ok. 28 km/h, a przy parnej i gorącej pogodzie nie za dobrze do wróżyło.
Po dojechaniu do Hohenwutzen powiedziałem, że ja dalej jadę sam, bo to nie jest prędkość na bicie rekordu, którą bym wytrzymał przez kilkaset km, podobnie zresztą powiedział Grzesiek i sytuacja troszkę się uspokoiła, ale co się naszarpaliśmy, tego mięśnie już nie zapomną.
Na wysokości Gozdowic trafiliśmy na otwarty jeszcze "Imbiss" i niektórzy z koksów zakupili sobie po izotoniku ;).
Po przejechaniu ponad 140 km Jarek bardzo mądrze zarządził, że robimy sobie godzinny odpoczynek w McDonaldzie w Kostrzynie, aby uzupełnić kalorie, wpompować kofeinę i opłukać twarze z soli i muszek, których było zatrzęsienie i właziły wszędzie, nawet pod okulary!
Ja i moje mięśnie są "Gadzikowi" wdzięczne za to, inni pewnie też mają podobne zdanie.
Zdjęcie marnie wyszło, ale zamieszczam dla celów dokumentacji.
O dziwo, dalsza jazda ciemną nocą na lampach na trasie "Oder-Neisse" to była czysta przyjemność.
Temperatura świetna, tempo jak należy...no i ten klimat, kiedy oświetlona grupa przemieszcza się w ciemności.
Trzeba było tylko uważać na jeże, które właziły na drogę.
Jeden pewnie podrzucił igłę i mieliśmy łatanie dętki Patryka.
Po dojechaniu do Fraknfurtu podtrzymałem swoją decyzję i ruszyłem w powrotną drogę, a choć lekko pod wiatr, to już tempem zbliżonym do tego, które lubi mój organizm i mój TIR ;).
Okazało się, że do mnie chciał się jeszcze dołączyć Grzesiek i Patryk, co mnie bardzo ucieszyło.
Pożegnaliśmy się i koksy ruszyły na południe, a grupa umiarkowanych na północ, w kierunku na Lebus i dalej ;).
W Kostrzynie Patryk uznał, że pokonanie ponad 200 km to i tak jego rekord życiowy i mu starczy i rozsądnie stwierdził, że udaje się na stację kolejową.
My z Grześkiem ruszyliśmy dalej.
Zaczęło świtać...
Zrobiło się zimno, więc włożyliśmy na siebie, co tylko się dało (zdjęcie demo robione już w domu, ale tak jechałem jakiś czas) ;).
Gdy dochodziła godzina 4:00, zaczął nas morzyć sen, nieważne, że zimno i że pedałowaliśmy.
To było nie do opanowania i postanowiliśmy zdrzemnąć się w wiacie, co okazało się niemożliwe :(.
Tegoroczna edycja komarów jest aktywna rano, wieczór i w południe, w cieniu i w słońcu i pogryzieni musieliśmy szybko uciekać, przysypiając na kierownicach.
W tym momencie padł mi smartfon z Endomondo, a tym samym i aparat.
Miałem rezerwową starą Nokię i od tego momentu marne zdjęcia pochodzą z niej.
Przed Gross Neuendorf miałem nieciekawy epizod.
Nie spałem ponad dobę i cały czas na kręceniu.
W pewnym momencie doświadczyłem dziury w czasoprzestrzeni, w jednym momencie jechałem po ścieżce, a nie wiadomo kiedy teleportowałem się na krawędź skarpy, po której biegła ścieżka - miałem tzw. mikrosen.
To był sygnał, żeby znaleźć dobrą miejscówkę i trafiła się idealna - lądowisko dla UFO w Gross Neuendorf i dwie ławeczki.
Jak zalegliśmy o 5:00, padliśmy jak kamienie, ja obudziłem się o 6:15, Grzesiek przed 7:00.
To była dobra decyzja.
W znacznie lepszym stanie ruszyliśmy dalej wzdłuż "Oder-Neisse Radweg".
Oczywiście most kolejowy, gdzie miała być ścieżka nadal zamknięty z powodu "czegoś".
Po dojechaniu do Hohenwutzen wjechaliśmy na targowisko po polskiej stronie, gdzie w kawiarence wciągnęliśmy na śniadanie z Grześkiem po kawie, drożdżówce i pączku i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Choć jestem zadowolony ze swojego skórzanego siodełka, to po 220 km zacząłem czuć, że je mam, ale cieszę się, że nie czułem go tak jak inni już od początku ;).
Przy trasie pasie się mnóstwo owiec, są wśród nich jagniątka jak maskotki (zobaczcie, znalazłem jakoś czas na rekord i zrobienie zdjęcia owieczkom) :).
W wiacie przed Gartz odebraliśmy informację od koksów, że za 6 km strzeli im 400 i zbliżają się do Zielonej Góry, tymczasem ja miałem na liczniku "skromne" 301.
Jak ja się cieszę, że nie pojechałem dalej, tylko zawróciłem, bo zapewne bym zmarł.
Tu ciekawostka:
W 2011 roku samotnie biłem rekord 300 km, co zajęło mi ok. 14 godzin i do domu wróciłem prawie bez zmęczenia (jechałem w tempie 20-24 km/h bez szarpaniny, fotki, zwiedzanie), teraz jechaliśmy rwanym i niestabilnym tempem dochodzącym do 28 km/h, czasem nawet 30 kmh/h, a czas po 300 km miałem dziś...tylko o 20 minut krótszy niż w czasie mojego samotnego bicia rekordu.
Moja "samotna średnia": 21.21 km/h, moja "grupowa średnia szarpana": 22.05 km/h, różnica prawie żadna. Gdzie sens?
Wnioski?
Chłopaki, ja Was bardzo lubię, ale na bicie rekordów się więcej z Wami nie wybieram, co najwyżej na jakiś trening ;))).
Dalej niestety już była tylko walka z upałem, wiatrem i bólem zadu.
Myślałem, że po powrocie do Szczecina dokręcę jeszcze z Basią brakujące 40 km, ale tylko po nią pojechałem odebrać ją z pracy (była na rowerze), zakupiliśmy izotoniki w sklepie "1001 Piw", zjedliśmy pizzę i wróciliśmy do domu.
Nie miałem już ani sił ani chęci spędzić kolejnych 2 godzin na siodełku w imę "czwórki z przodu rekordu", a oczy zamykały mi się na stojąco.
Oprócz powyższego do znużenia bardzo dołożył się upał, a ja upałów serdecznie nie znoszę.
Czy zamierzam jeszcze pokonać jakiś duży dystans ?
Na razie o tym nie myślę, ale ... wiecie, różnie bywa ;).
A to ślad trasy, ale część, bo niestety, Endomondo zdechło na 222 km, ale trasa była i tak generalnie "w te i we w te" ;)
Po co to robimy?
Może dlatego?
:)
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 7900 (kcal)
Kiedy samotnie biłem w 2011 rekord samotnego przejazdu na trasie 300 km, wiedziałem po co i chciałem to zrobić, chciałem sobie coś tam udowodnić przed 40-stką (że mogę mieć trójkę z przodu w rekordzie, póki mam trójkę z przodu w wieku) ;))).
Tym razem inicjatywa nie wyszła ode mnie, dałem się namówić na zbiorowe bicie rekordu 400 km zorganizowane przez Jarka "Gadzika" na trasie Szczecin - Bad Muskau - Zielona Góra.
Ja od początku zapowiadałem, że jadę tylko po stronie niemieckiej aż wybije 200 km i zawracam pokonując kolejne 200 km, bo nie lubię jeździć po polskich drogach i nie znoszę PKP i 6 godzin telepania się pociągiem z Zielonej Góry do Szczecina (a to tylko 220 km). Wolalem te 6 godzin przeznaczyć na wracanie rowerem do domu.
Ostateczny skład grupy:
1) Paweł "Misiacz" (czyli ja)
2) Jarek "Gadzik"
3) Jurek "Jurektc"
4) Adrian "Gryf"
5) Grzesiek "Hruby"
6) Piotrek "Rammzes"
7) Patryk "Zawiessza"
Start odbywał się w piątek o 15:30 z Głębokiego, ja natomiast postanowiłem nie forsować się jazdą po mieście i górkach na dojeździe do Mescherin przez Dobrą i Lubieszyn i pojechałem od razu do Mescherin, spotykając po drodze Adriana, z którym powoli pedałowaliśmy do celu.
Grupa miała nas wchłonąć jadąc równym, spokojnym tempem 24-25 km/h (równe ustalone tempo to ważny element przy biciu rekordów).
Misiacz i jego ciężki TIR w Mescherin (niestety, nie potrafię "na lekko", nie dość, że mój rower bez niczego waży 17,5 kg, to z piciem i innymi pierdołami ważył ok. 25 kg, czyli tyle, co ponad 3 współczesne rowery szosowe ;))).
Tak się akurat złożyło, że TIR-a miałem tylko ja, reszta to rowery szosowe bądź zapakowane rozsądnie.
Czekało mnie ciężkie zadanie!
Kiedy zatrzymaliśmy się z Adrianem na popas w wiacie przed Schwedt, okazało się, że ... grupa już się do nas zbliża!
Zastanawialiśmy się, z jaką prędkością pędzą, bo na pewno nie z zakładaną!
Kiedy dojechaliśmy za Schwedt, grupa była już tylko 300 m za nami, ale zatrzymali się na popas.
Ja nie zamierzałem do tych oszołomów dołączać wcześniej niż to konieczne, bo w ich tempie swoim czołgiem to ja bym nie dojechał nawet na wysokość Osinowa Dolnego :))).
Nie minęło wiele czasu, gdy na zakręcie dostrzegliśmy pędzący (naprawdę pędzący) peleton!
Wpadli spoceni jak szczury, pot lał się z każdego, bo...zasuwali 30 km/h...nie ma co, idealne tempo na przejechanie 400 km!
Z tego, co usłyszałem, niektórzy mieli już dość...
Dobrze, że nie stawiłem się na Głębokim.
Podobno sprawcy są na pierwszym planie i "suszą zęby", ale są to oczywiście niesprawdzone pogłoski ;))).
Oczywiście przy takim obrocie sprawy nie należało oczekiwać, że będziemy jechać zakładanym tempem, bo wyszło, że jedziemy ok. 28 km/h, a przy parnej i gorącej pogodzie nie za dobrze do wróżyło.
Po dojechaniu do Hohenwutzen powiedziałem, że ja dalej jadę sam, bo to nie jest prędkość na bicie rekordu, którą bym wytrzymał przez kilkaset km, podobnie zresztą powiedział Grzesiek i sytuacja troszkę się uspokoiła, ale co się naszarpaliśmy, tego mięśnie już nie zapomną.
Na wysokości Gozdowic trafiliśmy na otwarty jeszcze "Imbiss" i niektórzy z koksów zakupili sobie po izotoniku ;).
Po przejechaniu ponad 140 km Jarek bardzo mądrze zarządził, że robimy sobie godzinny odpoczynek w McDonaldzie w Kostrzynie, aby uzupełnić kalorie, wpompować kofeinę i opłukać twarze z soli i muszek, których było zatrzęsienie i właziły wszędzie, nawet pod okulary!
Ja i moje mięśnie są "Gadzikowi" wdzięczne za to, inni pewnie też mają podobne zdanie.
Zdjęcie marnie wyszło, ale zamieszczam dla celów dokumentacji.
O dziwo, dalsza jazda ciemną nocą na lampach na trasie "Oder-Neisse" to była czysta przyjemność.
Temperatura świetna, tempo jak należy...no i ten klimat, kiedy oświetlona grupa przemieszcza się w ciemności.
Trzeba było tylko uważać na jeże, które właziły na drogę.
Jeden pewnie podrzucił igłę i mieliśmy łatanie dętki Patryka.
Po dojechaniu do Fraknfurtu podtrzymałem swoją decyzję i ruszyłem w powrotną drogę, a choć lekko pod wiatr, to już tempem zbliżonym do tego, które lubi mój organizm i mój TIR ;).
Okazało się, że do mnie chciał się jeszcze dołączyć Grzesiek i Patryk, co mnie bardzo ucieszyło.
Pożegnaliśmy się i koksy ruszyły na południe, a grupa umiarkowanych na północ, w kierunku na Lebus i dalej ;).
W Kostrzynie Patryk uznał, że pokonanie ponad 200 km to i tak jego rekord życiowy i mu starczy i rozsądnie stwierdził, że udaje się na stację kolejową.
My z Grześkiem ruszyliśmy dalej.
Zaczęło świtać...
Zrobiło się zimno, więc włożyliśmy na siebie, co tylko się dało (zdjęcie demo robione już w domu, ale tak jechałem jakiś czas) ;).
Gdy dochodziła godzina 4:00, zaczął nas morzyć sen, nieważne, że zimno i że pedałowaliśmy.
To było nie do opanowania i postanowiliśmy zdrzemnąć się w wiacie, co okazało się niemożliwe :(.
Tegoroczna edycja komarów jest aktywna rano, wieczór i w południe, w cieniu i w słońcu i pogryzieni musieliśmy szybko uciekać, przysypiając na kierownicach.
W tym momencie padł mi smartfon z Endomondo, a tym samym i aparat.
Miałem rezerwową starą Nokię i od tego momentu marne zdjęcia pochodzą z niej.
Przed Gross Neuendorf miałem nieciekawy epizod.
Nie spałem ponad dobę i cały czas na kręceniu.
W pewnym momencie doświadczyłem dziury w czasoprzestrzeni, w jednym momencie jechałem po ścieżce, a nie wiadomo kiedy teleportowałem się na krawędź skarpy, po której biegła ścieżka - miałem tzw. mikrosen.
To był sygnał, żeby znaleźć dobrą miejscówkę i trafiła się idealna - lądowisko dla UFO w Gross Neuendorf i dwie ławeczki.
Jak zalegliśmy o 5:00, padliśmy jak kamienie, ja obudziłem się o 6:15, Grzesiek przed 7:00.
To była dobra decyzja.
W znacznie lepszym stanie ruszyliśmy dalej wzdłuż "Oder-Neisse Radweg".
Oczywiście most kolejowy, gdzie miała być ścieżka nadal zamknięty z powodu "czegoś".
Po dojechaniu do Hohenwutzen wjechaliśmy na targowisko po polskiej stronie, gdzie w kawiarence wciągnęliśmy na śniadanie z Grześkiem po kawie, drożdżówce i pączku i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Choć jestem zadowolony ze swojego skórzanego siodełka, to po 220 km zacząłem czuć, że je mam, ale cieszę się, że nie czułem go tak jak inni już od początku ;).
Przy trasie pasie się mnóstwo owiec, są wśród nich jagniątka jak maskotki (zobaczcie, znalazłem jakoś czas na rekord i zrobienie zdjęcia owieczkom) :).
W wiacie przed Gartz odebraliśmy informację od koksów, że za 6 km strzeli im 400 i zbliżają się do Zielonej Góry, tymczasem ja miałem na liczniku "skromne" 301.
Jak ja się cieszę, że nie pojechałem dalej, tylko zawróciłem, bo zapewne bym zmarł.
Tu ciekawostka:
W 2011 roku samotnie biłem rekord 300 km, co zajęło mi ok. 14 godzin i do domu wróciłem prawie bez zmęczenia (jechałem w tempie 20-24 km/h bez szarpaniny, fotki, zwiedzanie), teraz jechaliśmy rwanym i niestabilnym tempem dochodzącym do 28 km/h, czasem nawet 30 kmh/h, a czas po 300 km miałem dziś...tylko o 20 minut krótszy niż w czasie mojego samotnego bicia rekordu.
Moja "samotna średnia": 21.21 km/h, moja "grupowa średnia szarpana": 22.05 km/h, różnica prawie żadna. Gdzie sens?
Wnioski?
Chłopaki, ja Was bardzo lubię, ale na bicie rekordów się więcej z Wami nie wybieram, co najwyżej na jakiś trening ;))).
Dalej niestety już była tylko walka z upałem, wiatrem i bólem zadu.
Myślałem, że po powrocie do Szczecina dokręcę jeszcze z Basią brakujące 40 km, ale tylko po nią pojechałem odebrać ją z pracy (była na rowerze), zakupiliśmy izotoniki w sklepie "1001 Piw", zjedliśmy pizzę i wróciliśmy do domu.
Nie miałem już ani sił ani chęci spędzić kolejnych 2 godzin na siodełku w imę "czwórki z przodu rekordu", a oczy zamykały mi się na stojąco.
Oprócz powyższego do znużenia bardzo dołożył się upał, a ja upałów serdecznie nie znoszę.
Czy zamierzam jeszcze pokonać jakiś duży dystans ?
Na razie o tym nie myślę, ale ... wiecie, różnie bywa ;).
A to ślad trasy, ale część, bo niestety, Endomondo zdechło na 222 km, ale trasa była i tak generalnie "w te i we w te" ;)
Po co to robimy?
Może dlatego?
:)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
360.46 km (2.00 km teren), czas: 16:21 h, avg:22.05 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 7900 (kcal)
Rugia. Dzień 3. Ralswiek.
Sobota, 1 czerwca 2013 | dodano: 05.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nadszedł trzeci dzień wyprawy i w zasadzie ostatni, bo jutro (niedziela) wracamy niestety do Szczecina.
Pogoda nadal jest bardzo dobra, choć nie można powiedzieć, że jest gorąco.
Tradycyjnie już, po wspólnej kawie i śniadaniu ruszamy na trasę około godziny 11:00, zahaczając po drodze o Netto w Altenkirchen.
W tej samej miejscowości zwiedzamy też zabytkowy, gotycki kościół.
Przy kościele znajduje się również stary cmentarz.
Po zwiedzeniu ruszamy bocznymi drogami i trasą rowerową do Wiek, w którym tym razem nie zatrzymujemy się na pyszną "Fiszbułę", za to natykamy się na graffiti na stacji transformatorowej, które naprawdę robi wrażenie - jak coś takiego można namalować sprayem?! :o
Dalej jedziemy ścieżką rowerową (z "polbruku") wzdłuż wybrzeża.
Pogoda nadal wyśmienita i "Klątwa Jaszka" nadal nie daje rady Tańcowi Słońca ;))).
Ścieżka to biegnie nad Bałtykiem to zagłębia się w las, a ja nie chcąc zatrzymywać grupy ani jej potem gonić, robię zdjęcia w czasie jazdy, co daje dość ciekawy, impresjonistyczo-ekspresjonistyczny efekt (Tunia, wybacz to pomieszanie stylów malarskich ;))).
Mamy też typowe obrazki typu "landszafcik" ;).
Docieramy wreszcie do przeprawy promowej Wittower Fahre, dzięki której szybko dostaniemy się na przeciwległą część wyspy.
Zasadniczo bilet "rowerzysta+rower" kosztuje 1,20 EUR (gdy każdy kupuje go sam) chyba, że stosuje się zbiorowy system rozliczeń kołchozowych tak jak my to zrobiliśmy i kupuje bilety w systemie zrzutkowym, co prowadzi do omyłek, w efekcie czego każdy z nas płaci po 1,90 EUR za pakiet, no ale przecież...
KTO BOGATEMU ZABRONI ?! :)))
Prom bardzo szybko pokonuje przesmyk, na tyle szybko, że nie ma czasu zjeść kanapki, więc wysiadamy i ruszamy asfaltową ścieżką w kierunku pierwszej wioski o nazwie Vaschvitz, a po krótkim popasie jedziemy dość ruchliwą drogą wiodącą do Samtens.
Na szczęście w miarę szybko z niej zjeżdżamy w Kluis i już bocznymi, gruntowymi i asfaltowymi trasami jedziemy przez Gagern i Veikvitz i docieramy do Woorke.
Tam trasa wiedzie przy grobowych pradawnych kurhanach, tzw. "huegelgraben", które od razu nazywamy "Grobami Hunów" ;).
W języku niemieckim można o nich poczytać tutaj: KLIK.
W języku polskim kopce te nazywane są tumulusami.
Podobnego typu tumulus znajduje się całkiem blisko Szczecina, w Staffelde.
Te porośnięte są drzewami, jest ich sporo na tym terenie.
Popas w "Barze u Huna" ;).
Ruszamy dalej, niebo zaciąga się chmurami, ale nic z nich nie pada.
Przez Patzig i Gnies docieramy do dawnej siedziby pirata Stoertebekera w Ralswiek i kierujemy się do portu.
Następnie ostrym podjazdem udajemy się na zwiedzanie miejscowego pałacu.
Cacuszko!
Takim zabytkowym Bentleyem to aż miło się przejechać, tylko akurat trzeba brać ślub ;).
Pałac od drugiej strony.
W oddali miejsce imitujące siedzibę Stoertebekera, gdzie obecnie odbywają się przedstawienia dotyczące jego "działalności".
Nasze gwiazdy po raz kolejny...
...i kilku gwiazdorów ;).
"LOŻA SZYDERCÓW" ;)))
W Ralswiek zabawiliśmy dość długo, więc wyruszamy w dalszą trasę i wspinamy się ostrym podjazdem za miejscowością, gdzie nachylenie sięgało do 13%.
Kiedy docieramy do Lietzow, spostrzegam przycumowaną na wodzie..."Fiszbudę"!
Takiej okazji nie marnujemy i zamawiamy lokalne specjały.
Widok z "Fiszbudy" na Grosser Jasmunder Bodden.
Za Lietzow dojeżdżamy przez Vorwerk do Polchow, gdzie wjeżdżamy na znany nam już teren przyrody chronionej w okolicach Spycker i Glowe.
Przejeżdżamy przez Glowe i w wyjątkowo szybkim tempie docieramy do naszego obozowiska...na kolejną ucztę ;).
Po uczcie kładziemy się spać, by rano jak najszybciej zwinąć namioty i jeśli czas i pogoda pozwoli, zajechać po drodze na wyspę Ummanz sąsiadującą z Rugią.
Rano w niedzielę obozowisko jest już zwinięte, samochody zapakowane i żal stąd odjeżdżać.
Energia Tańca Słońca wyczerpała się kilka kilometrów za Drewoldke, kiedy samochodami zmierzaliśmy już w kierunku Szczecina, więc nic nie wyszło ze zwiedzania wyspy Ummanz (naprawdę warto tam zajechać, relacja z mojej i Basi wyprawy tamże znajduje się tutaj: KLIK).
Po dojechaniu do Szczecina byliśmy nawet zadowoleni z takiego obrotu sprawy, bo dzięki temu zdążyliśmy się ogarnąć przed poniedziałkiem, a przyjechaliśmy dość późno.
To był wspaniały i niezapomniany wyjazd, pełen wrażeń i śmiechu (czasem aż bolały nas brzuchy, a to głównie dzięki humorowi Basi "Rudzielca", Jacka "Jaszka" i Piotrka "Bronika") oraz smaków dzięki działalności "Foxika" i jego kuchcików ;).
Dziękujemy wszystkim za spędzony czas i liczymy, że to jeszcze powtórzymy...
Tymczasem zapraszam na film z ostatniego dnia:&feature=youtu.be
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
76.68 km (15.00 km teren), czas: 04:28 h, avg:17.17 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1558 (kcal)
Rugia. Dzień 2. Park Narodowy Jasmund.
Piątek, 31 maja 2013 | dodano: 04.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kolejny ranek na Rugii znów wita nas dobrą pogodą i po raz kolejny zaczynamy niespieszenie przygotowywać się do wyjazdu ku kolejnemu celowi. Tym razem ma być to Park Narodowy Jasmund i jego słynne białe klify Koenigsstuhl. Jedną z ciekawostek tego dnia jest przejazd dość trudnym odcinkiem do Promoisel, gdzie według mapy znajdują się budowle megalityczne. Jednak aby dojechać do Promoisel, część trasy trzeba pokonać ostrym podjazdem po wyjątkowo wrednie wybrukowanej starej drodze, rzekłbym "skrót" godny Krzyśka "Montera", o czym towarzystwo zostało uprzedzone ;).
Poprzednim razem, gdy byłem na Rugii tylko z Basią, budowli tych nie udało się nam odszukać, więc może teraz?
Ruszamy z Drewoldke i jedziemy wąską niczym Hel mierzeją Schaabe, łączącą Juliusruh z miejscowością Glowe.
Biegnie po niej wśród sosen malownicza asfaltowa droga dla rowerów.
Dojeżdżamy do Glowe i jedną z odnóg trasy jedziemy wzdłuż morskiego brzegu.
Z Glowe odbijamy na południe i wjeżdżamy w obszar przyrody chronionej, po raz kolejny przemierzając wąski przesmyk, tym razem oddzielający dwa jeziora: Mittel See oraz Spyckerscher See. Biegnie nad nim mały mostek, z którego siedząc wygodnie na ławeczkach można obserwować przyrodę.
Robimy kilka fotek i ruszamy dalej.
Nie ujeżdżamy za daleko, bowiem już za chwilę jeden z Foxikowych rowerów łapie gumę i zatrzymujemy się na naprawę.
Guma zmieniona, pogoda dopisuje, ale za ciepło nie jest, bo raptem 13 stopni, a do tego wieje piekielnie silny wiar ze wschodu, w którym to kierunku właśnie się udajemy.
Skręcamy na wschód i walcząc z wiatrem docieramy do zamku Spycker, w którym obecnie mieści się hotel.
Przed hotelem zaś natykamy się na stadko zamyślonych kobietek ;).
Wyjeżdżamy ze Spycker i przez chwilę jedziemy ścieżką wzdłuż głównej drogi, by za Bobbin odbić na Neddesitz.
Tam wiatr daje nam ostro do wiwatu, do tego stopnia, że trudno zjeżdżać z górki bez pedałowania, a o podjeżdżaniu pod górki szkoda gadać :).
W Neddesitz kierujemy się na południe na Sagard, ale tam nie dojeżdżamy i wcześniej skręcamy na wschód na Promoisel, gdzie doświadczymy zapowiedzianych przeze mnie atrakcji :).
Po minach widzę, że nie towarzystwo nie spodziewało się AŻ takiej telepawki i aż takiego nachylenia podjazdu ;) !
Niektórzy trzęsąc się jadą, niektórzy postawili na podprowadzanie rowerów, ale nikt specjalnie nie narzeka, w końcu nie samym asfaltem człowiek żyje (i kto to mówi ;))).
Wreszcie docieramy na skraj Promoisel i jesteśmy prawie przekonani, że teraz odnaleźliśmy budowlę megalityczną, więc zostawiamy rowery u podnóża górki i idziemy zobaczyć kamienną strukturę...
...która zapewne nie jest niczym innym, jak zwałem głazów wydobytych w czasie eksploatacji leżącej tuż poniżej kopalni odkrywkowej :))).
Po raz kolejny megality nie zostały odnalezione, bo nie sądzę, by zabytkowa budowla mogła stać na skraju skarpy kopalnianej.
Ruszamy dalej brukowaną drogą i docieramy do granic Parku Narodowego Jasmund, w którego leśną gęstwinę się zagłębiamy.
Na szczęście nie musimy już jechać brukiem, bo na jego krawędziach znajdują się ubite paski drogi gruntowej.
Po naprawdę długiej jeździe przez park wyjeżdżamy na asfalt w pobliżu Hagen i kierujemy się na Stubbenkamer i Koenigsstuhl, słynne białe klify Rugii.
Droga dojazdowa jest zamknięta dla samochodów, mogą się tam poruszać jedynie uprawnione autobusy i pojazdy oraz rowery.
Dojeżdżamy do celu i pozostawiamy rowery pod opieką Basi "Misiaczowej", która zgłosiła się na ochotnika (klify te już widziała nie raz), a ja prowadzę na pieszo ekipę na punkt widokowy Victoria Sicht (nie wolno tam nawet wprowadzić rowerów).
Wstęp na ten punkt ten jest bezpłatny i widać z niego świetnie Koenigsstuhl.
Jeżeli ktoś ma chęć rozstać się z kwotą 6 EUR na osobę, może wejść na sam klif Koenigsstuhl przez kasę i bramkę, co raz nieopatrznie z Basią uczyniliśmy.
Sęk w tym, ze stojąc na klifie...nie widać właśnie tegoż słynnego klifu, więc było to bezsensownie wydane 12 EUR
Naprawdę polecam udać się w prawo od szosy, kierując się na Victoria Sicht.
Widok w dół na ludziki spacerujące u podnóża klifu ;).
Tam w głębi na klifie stoi za barierką tłumek ludzi i zastanawia się, gdzie jest ten klif.
Pod nimi ;))).
Wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy Basię z rowerami, która korzystając z okazji zaopatrzyła się w "Fiszbułę" w "Fiszbudzie", w której zaczęła się cała nasza przygoda z tym lokalnym przysmakiem (przyznam, że kiedy po raz pierwszy kupiłem tu Fischbroetchen parę lat temu, Basia spoglądała na mnie ze zdziwieniem, na bułę z obrzydzeniem, po czym po jej spróbowaniu...zjadła mi połowę przydziału ;))).
My również zaopatrujemy się w ten specjał i po jego zjedzeniu udajemy się przez Hagen w drogę powrotną, tym razem pełni euforii, bo wicher mamy teraz w plecy, a od Nardevitz aż do Ruschvitz praktycznie cały prawie czas dodatkowo pędzimy z górki!
Ja osiągnąłem tam prędkość 57 km/h, ale przyznam, że specjalnie się nie przykładałem i do mojego rekordu 70 km/h było dość daleko.
Docieramy do Glowe, skąd znaną nam już trasą przez mierzeję Schaabe docieramy do Drewoldke, gdzie czeka nas kolejna uczta.
Niestety, ze względów służbowych Państwo "Jaszkowie" muszą nas opuścić już dziś wieczorem i jutro będzie nas w grupie mniej o dwie osoby...
Jacek przed odjazdem zapowiada nam na jutro imprezkę pod tropikami namiotów, próbując na nas zesłać deszcz mocą "Klątwy Jaszka", ale to się nie uda, bo Taniec Słońca okaże się silniejszy ;))).
A to nasza dzisiejsza trasa:
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1282 (kcal)
Poprzednim razem, gdy byłem na Rugii tylko z Basią, budowli tych nie udało się nam odszukać, więc może teraz?
Ruszamy z Drewoldke i jedziemy wąską niczym Hel mierzeją Schaabe, łączącą Juliusruh z miejscowością Glowe.
Biegnie po niej wśród sosen malownicza asfaltowa droga dla rowerów.
Dojeżdżamy do Glowe i jedną z odnóg trasy jedziemy wzdłuż morskiego brzegu.
Z Glowe odbijamy na południe i wjeżdżamy w obszar przyrody chronionej, po raz kolejny przemierzając wąski przesmyk, tym razem oddzielający dwa jeziora: Mittel See oraz Spyckerscher See. Biegnie nad nim mały mostek, z którego siedząc wygodnie na ławeczkach można obserwować przyrodę.
Robimy kilka fotek i ruszamy dalej.
Nie ujeżdżamy za daleko, bowiem już za chwilę jeden z Foxikowych rowerów łapie gumę i zatrzymujemy się na naprawę.
Guma zmieniona, pogoda dopisuje, ale za ciepło nie jest, bo raptem 13 stopni, a do tego wieje piekielnie silny wiar ze wschodu, w którym to kierunku właśnie się udajemy.
Skręcamy na wschód i walcząc z wiatrem docieramy do zamku Spycker, w którym obecnie mieści się hotel.
Przed hotelem zaś natykamy się na stadko zamyślonych kobietek ;).
Wyjeżdżamy ze Spycker i przez chwilę jedziemy ścieżką wzdłuż głównej drogi, by za Bobbin odbić na Neddesitz.
Tam wiatr daje nam ostro do wiwatu, do tego stopnia, że trudno zjeżdżać z górki bez pedałowania, a o podjeżdżaniu pod górki szkoda gadać :).
W Neddesitz kierujemy się na południe na Sagard, ale tam nie dojeżdżamy i wcześniej skręcamy na wschód na Promoisel, gdzie doświadczymy zapowiedzianych przeze mnie atrakcji :).
Po minach widzę, że nie towarzystwo nie spodziewało się AŻ takiej telepawki i aż takiego nachylenia podjazdu ;) !
Niektórzy trzęsąc się jadą, niektórzy postawili na podprowadzanie rowerów, ale nikt specjalnie nie narzeka, w końcu nie samym asfaltem człowiek żyje (i kto to mówi ;))).
Wreszcie docieramy na skraj Promoisel i jesteśmy prawie przekonani, że teraz odnaleźliśmy budowlę megalityczną, więc zostawiamy rowery u podnóża górki i idziemy zobaczyć kamienną strukturę...
...która zapewne nie jest niczym innym, jak zwałem głazów wydobytych w czasie eksploatacji leżącej tuż poniżej kopalni odkrywkowej :))).
Po raz kolejny megality nie zostały odnalezione, bo nie sądzę, by zabytkowa budowla mogła stać na skraju skarpy kopalnianej.
Ruszamy dalej brukowaną drogą i docieramy do granic Parku Narodowego Jasmund, w którego leśną gęstwinę się zagłębiamy.
Na szczęście nie musimy już jechać brukiem, bo na jego krawędziach znajdują się ubite paski drogi gruntowej.
Po naprawdę długiej jeździe przez park wyjeżdżamy na asfalt w pobliżu Hagen i kierujemy się na Stubbenkamer i Koenigsstuhl, słynne białe klify Rugii.
Droga dojazdowa jest zamknięta dla samochodów, mogą się tam poruszać jedynie uprawnione autobusy i pojazdy oraz rowery.
Dojeżdżamy do celu i pozostawiamy rowery pod opieką Basi "Misiaczowej", która zgłosiła się na ochotnika (klify te już widziała nie raz), a ja prowadzę na pieszo ekipę na punkt widokowy Victoria Sicht (nie wolno tam nawet wprowadzić rowerów).
Wstęp na ten punkt ten jest bezpłatny i widać z niego świetnie Koenigsstuhl.
Jeżeli ktoś ma chęć rozstać się z kwotą 6 EUR na osobę, może wejść na sam klif Koenigsstuhl przez kasę i bramkę, co raz nieopatrznie z Basią uczyniliśmy.
Sęk w tym, ze stojąc na klifie...nie widać właśnie tegoż słynnego klifu, więc było to bezsensownie wydane 12 EUR
Naprawdę polecam udać się w prawo od szosy, kierując się na Victoria Sicht.
Widok w dół na ludziki spacerujące u podnóża klifu ;).
Tam w głębi na klifie stoi za barierką tłumek ludzi i zastanawia się, gdzie jest ten klif.
Pod nimi ;))).
Wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy Basię z rowerami, która korzystając z okazji zaopatrzyła się w "Fiszbułę" w "Fiszbudzie", w której zaczęła się cała nasza przygoda z tym lokalnym przysmakiem (przyznam, że kiedy po raz pierwszy kupiłem tu Fischbroetchen parę lat temu, Basia spoglądała na mnie ze zdziwieniem, na bułę z obrzydzeniem, po czym po jej spróbowaniu...zjadła mi połowę przydziału ;))).
My również zaopatrujemy się w ten specjał i po jego zjedzeniu udajemy się przez Hagen w drogę powrotną, tym razem pełni euforii, bo wicher mamy teraz w plecy, a od Nardevitz aż do Ruschvitz praktycznie cały prawie czas dodatkowo pędzimy z górki!
Ja osiągnąłem tam prędkość 57 km/h, ale przyznam, że specjalnie się nie przykładałem i do mojego rekordu 70 km/h było dość daleko.
Docieramy do Glowe, skąd znaną nam już trasą przez mierzeję Schaabe docieramy do Drewoldke, gdzie czeka nas kolejna uczta.
Niestety, ze względów służbowych Państwo "Jaszkowie" muszą nas opuścić już dziś wieczorem i jutro będzie nas w grupie mniej o dwie osoby...
Jacek przed odjazdem zapowiada nam na jutro imprezkę pod tropikami namiotów, próbując na nas zesłać deszcz mocą "Klątwy Jaszka", ale to się nie uda, bo Taniec Słońca okaże się silniejszy ;))).
A to nasza dzisiejsza trasa:
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
61.48 km (15.00 km teren), czas: 03:48 h, avg:16.18 km/h,
prędkość maks: 57.00 km/hTemperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1282 (kcal)
Rugia. Dzień (0) 1. Kap Arkona.
Czwartek, 30 maja 2013 | dodano: 03.06.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
W wyspie Rugii i jej naprawdę magicznym klimacie jesteśmy zakochani z Basią od dawna, kto czytał o naszych starszych wyprawach tamże, wie o tym doskonale, a kto nie czytał i ma chęć, to znajdzie je opisane tutaj: KLIK.
Z Rugią jest jednak pewien problem, otóż lubią tam często padać deszcze, więc wzorem ubiegłych lat ja i moja Basia "Misiaczowa" odtańczyliśmy zawczasu nasz Taniec Słońca. Jako, że jego skuteczność wynosi ok. 90-95%, więc i tym razem liczyliśmy, że czeka nas słoneczna, bezdeszczowa pogoda i w zasadzie tak było, w przeciwieństwie do Szczecina i okolic.
Zwykle na urlopy i wyprawy pod namiot jeździmy z Basią bez towarzystwa, a to dlatego, że mamy swój powolny, od lat sprawdzony styl wypoczywania i mamy świadomość, że nasze metody podróżowania też nie każdemu mogą odpowiadać, o czym raz (na szczęście tylko raz) się przekonaliśmy i nie chcieliśmy więcej tracić znajomych.
Tym razem zaryzykowaliśmy ponownie i wraz z nami pojechali Basia "Rudzielec", Piotrek "Bronik", Marzena i Robert "Foxiki" oraz Beata i Jacek "Jaszki", czyli razem już było nas aż 8 osób.
Od razu mówię, że było rewelacyjnie !!!
Start wyznaczyliśmy w środę po pracy, na godzinę 16:00 w Kołbaskowie w dniu 29 maja 2013 (dzień przed kościelnym świętem Bożego Ciała), aby wieczorem zameldować się już na campingu Drewoldke, a rano być gotowym do pierwszej wycieczki.
Na nocleg wybraliśmy z Basią jak zwykle camping, a nie pensjonat czy spanie w krzakach, bo taki styl najbardziej nam pasuje od lat, tym bardziej, że mieliśmy do przetestowania nasz nowy, kolejny już namiot (Boston 400).
Start z Kołbaskowa.
Po zameldowaniu się na campingu nie obyło się bez wspólnej kolacji z grillem i piwkiem :).
Rano wita nas piękna, słoneczna, choć dość rześka pogoda.
Niespiesznie się zbierając jemy wspólne śniadanko i przygotowujemy się do trasy.
Nowy namiot, w którym wreszcie mogę stanąć, a nie poruszać się na czworaka :).
Przed samym startem opróżniamy nasze zbiorniki balastowe ;).
Dziś głównym celem wyprawy jest magiczny Przylądek Arkona (Kap Arkona), prastare miejsce słowiańskiej, pogańskiej świątyni Ranów i miejsce mocy, zniszczone potem w wyniku chrześcijańskiego najazdu Duńczyków (pewnie w imię miłości bliźniego, bo wyrżnięto sporo luda).
Ranów już nie ma, ale moc pozostała.
Pozostały też nieliczne, wskrzeszone lub odtworzone przez pasjonatów urywki w ich języku, który można dość łatwo zrozumieć:
Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ.
Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ.
Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau.
Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.
Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów.
Morze jest zimne i słone.
Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy.
Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.
Nasza dzisiejsza trasa prezentuje się tak:
Ruszamy z campingu.
Znów mnie naszła chęć, aby połazić w zbożu jak Russel Crowe w "Gladiatorze" ;).
Starosłowiańskie miejsce pochówku, budowla megalityczna.
Nasze gwiazdy ;).
O tej porze roku Rugia tonie w rzepaku, robi to czasem wrażenie, jakby jechało się w morzu kwiatów.
Dojeżdżamy do zabytkowej, rybackiej wioseczki Vitt w sąsiedztwie Kap Arkona, z której nikt z nas absolutnie nie miał ochoty wyjechać.
Jest piękna, wciąż zamieszkana i niesamowita...po prostu magia!
W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, bowiem Bałtyk nie jest tu zanieczyszczony, a woda ma turkusowy kolor!
Jest też wyjątkowo przejrzysta!
Basia i Piotrek.
Basia i Basia ;))).
Z dużą niechęcią opuszczamy to urocze miejsce i ostrym, szutrowym podjazdem wspinamy się do wznoszącej się na wzgórzu kaplicy.
Zwiedzamy kaplicę i jadąc dalej szutrową dróżką wzdłuż klifu docieramy do...
...magicznego ptaka...oraz...
...kobiety z ptakiem ;).
W oddali czeka na nas Kap Arkona...
Po krótkiej jeździe docieramy w miejsce prastarej świątyni Światowida vel Świętowita tudzież Sventevita, jak kto woli.
Pogańskie bóstwo w całej okazałości.
Miejsce mocy i kolejne już ładowanie akumulatorków ;).
Ruszamy dalej, mijamy dwie stojące obok siebie latarnie morskie (stara i nowa) oraz pozostałości z konkursu rzeźby z piachu i wjeżdżamy na gruntową ścieżkę, oznaczoną jako droga dla pieszych i rowerów, która biegnie nad klifem.
Jedziemy, ale po chwili w poprzek drogi staje starszy Niemiec z dużą lornetką na szyi, rozpościera szeroko ręce i nie daje nam dalej jechać.
Dostajemy od pana burę, że jedziemy po drodze, gdzie chodzą ludzie, matki z dziećmi i starsze osoby, choć jest to odcinek dla pieszych i rowerów...z jednym małym szczegółem tekstowym, który nam jakoś umknął:
Na tym odcinku należy zejść z roweru i go prowadzić...tylko więc po co jest on oznaczony również jako droga rowerowa?
W sumie facet ma rację, Ordnung muss sein (porządek musi być) i choć troszkę nasze polskie dusze buntują się na takie wydawanie nam poleceń, to jednak przyznaję, że gdyby u nas każdy wykazywał się taką obywatelską postawą, żyłoby się dużo łatwiej, więc dalej rowerki prowadzimy i docieramy do kolejnego ptaszyska (albo bożka).
Od tego momentu jedziemy przez wiele kilometrów gruntową ścieżką, mając po lewej morze rzepaku, a po prawej Morze Bałtyckie, na które spoglądamy z wysokiego klifu.
Wreszcie zjeżdżamy z trasy gruntowej na asfalt i zagłębiamy się w żółtym dywanie.
Dostajemy taki wiatr w plecy, że ja i Beata rwiemy jak dzicy do przodu, za nami Basia "Rudzielec" a potem długo czekamy na resztę na skraju wioski Gramtitz.
Oczekiwanie niepokojąco się przedłuża i zastanawiamy się, czy wszystko jest w porządku.
Po wielu minutach na horyzoncie pojawia się "Jaszek" i zziajany krzyczy do nas:
- Czy ktoś ma apteczkę, czy ktoś ma apteczkę ???!!!
Żołądek z nerwów podchodzi mi i reszcie oczekujących do gardła i pytam:
- Co się stało?!
- A, paznokieć mi z palca schodzi - rzecze spokojnie "Jaszek".
To miał być żart ;).
Hm...
W przeciwieństwie do tego, reszta żartów "Jaszka" jest tak znakomita, że czasem można boki zrywać ;))).
Okazało się, że to Robertowi schodzi, ale nie paznokieć, a opona z roweru i zatrzymali się na naprawę.
Po chwili dojeżdża do nas reszta grupy i już uspokojeni ruszamy do Dranske i na półwysep Bug, którego końcowa część, będąca rezerwatem jest zasadniczo niedostępna.
Zatrzymujemy się więc na plaży, gdzie korzystając z okazji przygarniam dwie babeczki i bułeczkę :))).
W oddali widoczna wyspa Hiddensee, podobno nawet ciekawa, ale koszt przeprawy na nią jest zbyt wysoki w stosunku do ilości tamtejszych atrakcji.
Zawracamy i w Dranske zatrzymujemy się przy pomoście, by podziwiać szaleństwa kitesurferów.
Rugia to raj dla miłośników tego sportu.
Rewelacyjne warunki zapewniają tu tzw. Bodden, czyli wielkie, ale płytkie zatoki morskie, wrzynające się daleko w głąb wyspy.
Opuszczamy Dranske i znakomitą asfaltową trasą zmierzamy do Wiek, na najlepsze moim i Basi zdaniem "Fiszbuły" na Rugii ze śledziem Bismarck, a przy okazji też najtańsze.
Docieramy i zamawiamy miejscowy specjał!
Fischbroetchen.
Wiek. Dawna rampa załadunkowa na statki...i pomyśleć, że kiedyś pomyślałem, że może to pozostałości wyrzutni latających bomb V-1 z okresu II wojny światowej ;))).
Port i marina w Wiek.
Dzwonnica przy kościele w Wiek i sam kościół.
Wyjeżdżamy z Wiek i tocząc się przez pola rzepaku docieramy do malowniczego portu w Breege.
Nie mogłem sobie odmówić kolejnego zdjęcia z łodziami ;).
Z tego miejsca jest już blisko do miejsca naszego biwakowania, więc powoli kierujemy się do Drewoldke, gdzie zasiadamy do kolejnej już wieczornej biesiady, raczeni przez mistrza kuchni "Foxika" różnymi specjałami, w tym jego rewelacyjną polędwicą z grilla, której smaku dodaje sączone do niej piwo "Stralsunder" i Stoertebeker" (imię lokalnego pirata, więcej tutaj: KLIK) z pobliskiego browaru w Stralsundzie.
Przed nami kolejny dzień i Park Narodowy Jasmund z jego słynnymi, pięknymi klifami Koenigsstuhl...
Po kolacji jeszcze spacer na plażę, nad którą leży camping.
Zdjęcie wykonane z mojej komórki, ale ręką "Foxika".
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 994 (kcal)
Z Rugią jest jednak pewien problem, otóż lubią tam często padać deszcze, więc wzorem ubiegłych lat ja i moja Basia "Misiaczowa" odtańczyliśmy zawczasu nasz Taniec Słońca. Jako, że jego skuteczność wynosi ok. 90-95%, więc i tym razem liczyliśmy, że czeka nas słoneczna, bezdeszczowa pogoda i w zasadzie tak było, w przeciwieństwie do Szczecina i okolic.
Zwykle na urlopy i wyprawy pod namiot jeździmy z Basią bez towarzystwa, a to dlatego, że mamy swój powolny, od lat sprawdzony styl wypoczywania i mamy świadomość, że nasze metody podróżowania też nie każdemu mogą odpowiadać, o czym raz (na szczęście tylko raz) się przekonaliśmy i nie chcieliśmy więcej tracić znajomych.
Tym razem zaryzykowaliśmy ponownie i wraz z nami pojechali Basia "Rudzielec", Piotrek "Bronik", Marzena i Robert "Foxiki" oraz Beata i Jacek "Jaszki", czyli razem już było nas aż 8 osób.
Od razu mówię, że było rewelacyjnie !!!
Start wyznaczyliśmy w środę po pracy, na godzinę 16:00 w Kołbaskowie w dniu 29 maja 2013 (dzień przed kościelnym świętem Bożego Ciała), aby wieczorem zameldować się już na campingu Drewoldke, a rano być gotowym do pierwszej wycieczki.
Na nocleg wybraliśmy z Basią jak zwykle camping, a nie pensjonat czy spanie w krzakach, bo taki styl najbardziej nam pasuje od lat, tym bardziej, że mieliśmy do przetestowania nasz nowy, kolejny już namiot (Boston 400).
Start z Kołbaskowa.
Po zameldowaniu się na campingu nie obyło się bez wspólnej kolacji z grillem i piwkiem :).
Rano wita nas piękna, słoneczna, choć dość rześka pogoda.
Niespiesznie się zbierając jemy wspólne śniadanko i przygotowujemy się do trasy.
Nowy namiot, w którym wreszcie mogę stanąć, a nie poruszać się na czworaka :).
Przed samym startem opróżniamy nasze zbiorniki balastowe ;).
Dziś głównym celem wyprawy jest magiczny Przylądek Arkona (Kap Arkona), prastare miejsce słowiańskiej, pogańskiej świątyni Ranów i miejsce mocy, zniszczone potem w wyniku chrześcijańskiego najazdu Duńczyków (pewnie w imię miłości bliźniego, bo wyrżnięto sporo luda).
Ranów już nie ma, ale moc pozostała.
Pozostały też nieliczne, wskrzeszone lub odtworzone przez pasjonatów urywki w ich języku, który można dość łatwo zrozumieć:
Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ.
Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ.
Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau.
Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.
Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów.
Morze jest zimne i słone.
Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy.
Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.
Nasza dzisiejsza trasa prezentuje się tak:
Ruszamy z campingu.
Znów mnie naszła chęć, aby połazić w zbożu jak Russel Crowe w "Gladiatorze" ;).
Starosłowiańskie miejsce pochówku, budowla megalityczna.
Nasze gwiazdy ;).
O tej porze roku Rugia tonie w rzepaku, robi to czasem wrażenie, jakby jechało się w morzu kwiatów.
Dojeżdżamy do zabytkowej, rybackiej wioseczki Vitt w sąsiedztwie Kap Arkona, z której nikt z nas absolutnie nie miał ochoty wyjechać.
Jest piękna, wciąż zamieszkana i niesamowita...po prostu magia!
W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, bowiem Bałtyk nie jest tu zanieczyszczony, a woda ma turkusowy kolor!
Jest też wyjątkowo przejrzysta!
Basia i Piotrek.
Basia i Basia ;))).
Z dużą niechęcią opuszczamy to urocze miejsce i ostrym, szutrowym podjazdem wspinamy się do wznoszącej się na wzgórzu kaplicy.
Zwiedzamy kaplicę i jadąc dalej szutrową dróżką wzdłuż klifu docieramy do...
...magicznego ptaka...oraz...
...kobiety z ptakiem ;).
W oddali czeka na nas Kap Arkona...
Po krótkiej jeździe docieramy w miejsce prastarej świątyni Światowida vel Świętowita tudzież Sventevita, jak kto woli.
Pogańskie bóstwo w całej okazałości.
Miejsce mocy i kolejne już ładowanie akumulatorków ;).
Ruszamy dalej, mijamy dwie stojące obok siebie latarnie morskie (stara i nowa) oraz pozostałości z konkursu rzeźby z piachu i wjeżdżamy na gruntową ścieżkę, oznaczoną jako droga dla pieszych i rowerów, która biegnie nad klifem.
Jedziemy, ale po chwili w poprzek drogi staje starszy Niemiec z dużą lornetką na szyi, rozpościera szeroko ręce i nie daje nam dalej jechać.
Dostajemy od pana burę, że jedziemy po drodze, gdzie chodzą ludzie, matki z dziećmi i starsze osoby, choć jest to odcinek dla pieszych i rowerów...z jednym małym szczegółem tekstowym, który nam jakoś umknął:
Na tym odcinku należy zejść z roweru i go prowadzić...tylko więc po co jest on oznaczony również jako droga rowerowa?
W sumie facet ma rację, Ordnung muss sein (porządek musi być) i choć troszkę nasze polskie dusze buntują się na takie wydawanie nam poleceń, to jednak przyznaję, że gdyby u nas każdy wykazywał się taką obywatelską postawą, żyłoby się dużo łatwiej, więc dalej rowerki prowadzimy i docieramy do kolejnego ptaszyska (albo bożka).
Od tego momentu jedziemy przez wiele kilometrów gruntową ścieżką, mając po lewej morze rzepaku, a po prawej Morze Bałtyckie, na które spoglądamy z wysokiego klifu.
Wreszcie zjeżdżamy z trasy gruntowej na asfalt i zagłębiamy się w żółtym dywanie.
Dostajemy taki wiatr w plecy, że ja i Beata rwiemy jak dzicy do przodu, za nami Basia "Rudzielec" a potem długo czekamy na resztę na skraju wioski Gramtitz.
Oczekiwanie niepokojąco się przedłuża i zastanawiamy się, czy wszystko jest w porządku.
Po wielu minutach na horyzoncie pojawia się "Jaszek" i zziajany krzyczy do nas:
- Czy ktoś ma apteczkę, czy ktoś ma apteczkę ???!!!
Żołądek z nerwów podchodzi mi i reszcie oczekujących do gardła i pytam:
- Co się stało?!
- A, paznokieć mi z palca schodzi - rzecze spokojnie "Jaszek".
To miał być żart ;).
Hm...
W przeciwieństwie do tego, reszta żartów "Jaszka" jest tak znakomita, że czasem można boki zrywać ;))).
Okazało się, że to Robertowi schodzi, ale nie paznokieć, a opona z roweru i zatrzymali się na naprawę.
Po chwili dojeżdża do nas reszta grupy i już uspokojeni ruszamy do Dranske i na półwysep Bug, którego końcowa część, będąca rezerwatem jest zasadniczo niedostępna.
Zatrzymujemy się więc na plaży, gdzie korzystając z okazji przygarniam dwie babeczki i bułeczkę :))).
W oddali widoczna wyspa Hiddensee, podobno nawet ciekawa, ale koszt przeprawy na nią jest zbyt wysoki w stosunku do ilości tamtejszych atrakcji.
Zawracamy i w Dranske zatrzymujemy się przy pomoście, by podziwiać szaleństwa kitesurferów.
Rugia to raj dla miłośników tego sportu.
Rewelacyjne warunki zapewniają tu tzw. Bodden, czyli wielkie, ale płytkie zatoki morskie, wrzynające się daleko w głąb wyspy.
Opuszczamy Dranske i znakomitą asfaltową trasą zmierzamy do Wiek, na najlepsze moim i Basi zdaniem "Fiszbuły" na Rugii ze śledziem Bismarck, a przy okazji też najtańsze.
Docieramy i zamawiamy miejscowy specjał!
Fischbroetchen.
Wiek. Dawna rampa załadunkowa na statki...i pomyśleć, że kiedyś pomyślałem, że może to pozostałości wyrzutni latających bomb V-1 z okresu II wojny światowej ;))).
Port i marina w Wiek.
Dzwonnica przy kościele w Wiek i sam kościół.
Wyjeżdżamy z Wiek i tocząc się przez pola rzepaku docieramy do malowniczego portu w Breege.
Nie mogłem sobie odmówić kolejnego zdjęcia z łodziami ;).
Z tego miejsca jest już blisko do miejsca naszego biwakowania, więc powoli kierujemy się do Drewoldke, gdzie zasiadamy do kolejnej już wieczornej biesiady, raczeni przez mistrza kuchni "Foxika" różnymi specjałami, w tym jego rewelacyjną polędwicą z grilla, której smaku dodaje sączone do niej piwo "Stralsunder" i Stoertebeker" (imię lokalnego pirata, więcej tutaj: KLIK) z pobliskiego browaru w Stralsundzie.
Przed nami kolejny dzień i Park Narodowy Jasmund z jego słynnymi, pięknymi klifami Koenigsstuhl...
Po kolacji jeszcze spacer na plażę, nad którą leży camping.
Zdjęcie wykonane z mojej komórki, ale ręką "Foxika".
Szybki dostęp do każdego dnia:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
47.71 km (15.00 km teren), czas: 03:01 h, avg:15.82 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 994 (kcal)