- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Z Basią...
Dystans całkowity: | 10623.60 km (w terenie 1816.80 km; 17.10%) |
Czas w ruchu: | 603:40 |
Średnia prędkość: | 16.72 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma kalorii: | 209454 kcal |
Liczba aktywności: | 226 |
Średnio na aktywność: | 47.01 km i 3h 16m |
Więcej statystyk |
Rajd Doliną Dolnej Odry...
Sobota, 3 maja 2014 | dodano: 03.05.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Choć wyjazd był fantastyczny (a zakończył się dość gwałtownym zdarzeniem) to czuję, że mój dzisiejszy wpis może być w związku z wydarzeniem na koniec pozbawiony weny twórczej...ale co tam, napiszę jak mogę.
Organizatorem był Pan Kierownik "Jaszek", pod którego wodzą część ruszyła o 9:00 ze startu nr 1 ze Szczecina, a część bardziej leniwa (w tym ja z Basią) dojechała samochodami na start nr 2 do Mescherin na godzinę 11:00 (oczywiście z rowerami na tych samochodach).
Zebrały się chyba ze 32 osoby (nie wiem, czy "Krysiorek" jadący na foteliku był wliczany) !!!
Pogoda była fantastyczna również - słońce i "baranki" na niebie, choć temperatura nieco trąciła "rześkością".
Dla mnie oczywiście gwiazdą była moja bratanica "Krysiorek", która również udzielała się jako fotograf.
We Friedrichsthal na postoju poznała nowego kolegę - Michałka, który dzielnie pomykał na swoim małym rowerku - i tu nie przesadzam, naprawdę walnął ponad 60 km na swoim malutkim "bzyczku"!
Tymczasem...
...foczki opalały "lajkry" na słoneczku :))).
Kiedy wjechaliśmy na teren Parku Międzyodrza...poczułem jak ogarnia mnie relaks...wspaniałe uczucie.
Na jazie zrobiliśmy sobie dłuuugi popasik z grillem i bigosem...czy znowu mam pisać, że czułem się wspaniale ? :)
Ponieważ popasik był wyjątkowo długi, ruszyliśmy leniwie z częścią grupy w dalszą cześć trasy, tym razem w naprawdę fotograficznym tempie (takim, jak było zapowiadane).
Nie mogłem oprzeć się uwiecznianiu kolejnych wspaniałych widoków Międzyodrza...
Grupa i tak nas dogoniła w okolicach ornitologicznej budki obserwacyjnej.
A to nasz mały Batman we Friedrichsthal :).
Tu nasza grupa się rozdzieliła, część pojechała trasą "Tuni", a nasza mała grupka chciała wracać wcześniejszym śladem trasy, jako że do mety w Mescherin zostało ok. 12 km.
Tu niestety sielanka się skończyła. Hania "Peiowa" próbując wyminąć jedno z trójki dzieci zajeżdżających jej na rowerku drogę miała dość poważną kraksę, co skończyło się zranieniem ręki i podbródka...o wieśniackim i żenującym zachowaniu Niemca (ojca tych dzieci) nie chcę teraz pisać, by nie psuć sobie nastroju.
W każdym razie Hania była niezdolna do dalszej jazdy, więc ja i "Foxik" w tempie 27-30 km/h pognaliśmy po samochody do Mescherin, by nimi wrócić po grupkę, która została wraz z Hanią.
Mimo sporego nadmiaru sprzętu w stosunku do możliwości udało nam się upakować rowery na samochodach i w samochodach i tak wróciliśmy do Szczecina.
My odwieźliśmy do domu Ewę, a "Foxiki" odstawiły "Peiów".
Po ogarnięciu się w domu ja i Basia pojechaliśmy samochodem do "Peiów" do domu, gdzie Basia zrobiła Hani zastrzyki w ranną dłoń i opatrzyła ją na noc...bo wiadomo, aptekarz też lekarz (a z tego co widzę, to często nawet lepiej) :).
Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1299 (kcal)
Organizatorem był Pan Kierownik "Jaszek", pod którego wodzą część ruszyła o 9:00 ze startu nr 1 ze Szczecina, a część bardziej leniwa (w tym ja z Basią) dojechała samochodami na start nr 2 do Mescherin na godzinę 11:00 (oczywiście z rowerami na tych samochodach).
Zebrały się chyba ze 32 osoby (nie wiem, czy "Krysiorek" jadący na foteliku był wliczany) !!!
Pogoda była fantastyczna również - słońce i "baranki" na niebie, choć temperatura nieco trąciła "rześkością".
Dla mnie oczywiście gwiazdą była moja bratanica "Krysiorek", która również udzielała się jako fotograf.
We Friedrichsthal na postoju poznała nowego kolegę - Michałka, który dzielnie pomykał na swoim małym rowerku - i tu nie przesadzam, naprawdę walnął ponad 60 km na swoim malutkim "bzyczku"!
Tymczasem...
...foczki opalały "lajkry" na słoneczku :))).
Kiedy wjechaliśmy na teren Parku Międzyodrza...poczułem jak ogarnia mnie relaks...wspaniałe uczucie.
Na jazie zrobiliśmy sobie dłuuugi popasik z grillem i bigosem...czy znowu mam pisać, że czułem się wspaniale ? :)
Ponieważ popasik był wyjątkowo długi, ruszyliśmy leniwie z częścią grupy w dalszą cześć trasy, tym razem w naprawdę fotograficznym tempie (takim, jak było zapowiadane).
Nie mogłem oprzeć się uwiecznianiu kolejnych wspaniałych widoków Międzyodrza...
Grupa i tak nas dogoniła w okolicach ornitologicznej budki obserwacyjnej.
A to nasz mały Batman we Friedrichsthal :).
Tu nasza grupa się rozdzieliła, część pojechała trasą "Tuni", a nasza mała grupka chciała wracać wcześniejszym śladem trasy, jako że do mety w Mescherin zostało ok. 12 km.
Tu niestety sielanka się skończyła. Hania "Peiowa" próbując wyminąć jedno z trójki dzieci zajeżdżających jej na rowerku drogę miała dość poważną kraksę, co skończyło się zranieniem ręki i podbródka...o wieśniackim i żenującym zachowaniu Niemca (ojca tych dzieci) nie chcę teraz pisać, by nie psuć sobie nastroju.
W każdym razie Hania była niezdolna do dalszej jazdy, więc ja i "Foxik" w tempie 27-30 km/h pognaliśmy po samochody do Mescherin, by nimi wrócić po grupkę, która została wraz z Hanią.
Mimo sporego nadmiaru sprzętu w stosunku do możliwości udało nam się upakować rowery na samochodach i w samochodach i tak wróciliśmy do Szczecina.
My odwieźliśmy do domu Ewę, a "Foxiki" odstawiły "Peiów".
Po ogarnięciu się w domu ja i Basia pojechaliśmy samochodem do "Peiów" do domu, gdzie Basia zrobiła Hani zastrzyki w ranną dłoń i opatrzyła ją na noc...bo wiadomo, aptekarz też lekarz (a z tego co widzę, to często nawet lepiej) :).
Rower:
Dane wycieczki:
61.57 km (10.00 km teren), czas: 03:08 h, avg:19.65 km/h,
prędkość maks: 46.00 km/hTemperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1299 (kcal)
W dziesiątkę do Niemiec...
Niedziela, 9 marca 2014 | dodano: 09.03.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wczoraj pobalowaliśmy z rowerową ekipą na imieninach Beaty "Jaszkowej", a dziś w tym samym składzie (no prawie, zabrakło co niektórych) pojechaliśmy się wywietrzyć.
O godzinie 10:30 tradycyjnie spotkaliśmy się nad jeziorkiem przy Dredowskiego i w 10 rowerów ruszyliśmy do Niemiec.
Basia "Misiaczowa" po zepsuciu szóstego chyba w ciągu 2 lat siodełka również pojechała z nami - jeszcze przed wyjazdem w garażu zakładałem zamiennik, jej pierwsze skórzane siodełko, które po zepsuciu udało mi się zreanimować, a które czekało na swój czas. W razie czego na półce leży jeszcze jedno :))).
Pojechaliśmy przez Stobno i Warnik, w którym zrobiliśmy sobie popas.
Pogoda była dziś fantastycznie wiosenna, choć wiał dość silny wiatr.
Za Warnikiem wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech i tam z "Foxikami" musieliśmy się odłączyć od grupy, ponieważ musieliśmy być w domach na godzinę 14:00.
Reszta poturlała się do Damitzow (na wyspie był tam w dawnych czasach zamek), a my "płytówką" pojechaliśmy w kierunku Lebehn.
Od Lebehn dotarliśmy do Schwennenz, gdzie pożegnaliśmy "Foxików", a sami ponownie skierowaliśmy się do Ladenthin, tym razem asfaltówką.
Basia musi jeszcze nad formą zastałą troszkę popracować, bo nieco się zmęczyła podjazdem.
W Ladenthin zauważyłem takie oto pojazdy :).
Po wjechaniu do Polski szybko toczyliśmy się z wiatrem długim zjazdem do Będargowa.
Wycieczka cała fajna była, choć na koniec mały zgrzyt się trafił na Rondzie Hakena.
Gdy przejeżdżałem przejazdem rowerowym, prawie wjechała we mnie babka samochodem, na szczęście miałem wyczucie i wszystko było pod kontrolą. Najgorzej, że zaczęła coś do mnie kłapać jadaczką, więc zablokowałem jej przejazd i podszedłem kobitę "uświadomić". Ta dalej kłapała przez zamknięte drzwi, więc g... było słychać i musiałem wpuścić jej trochę powietrza do samochodu. Otworzyłem drzwi, a ta kretynka mnie pyta, czy zdaję sobie sprawę, że samochód ma wszędzie pierwszeństwo.
Ciekawe, gdzie i za ile kupiła prawko jazdy?
Odesłałem ją...nie, nie do diabła (choć powinienem), a do aktualnych przepisów, by zrobiła sobie małą aktualizację w tej pustej główce :).
O dziwo, nawet specjalnie nie wyprowadziła mnie z równowagi.
Tak czy siak, wyjazd uważam za udany.
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 854 (kcal)
O godzinie 10:30 tradycyjnie spotkaliśmy się nad jeziorkiem przy Dredowskiego i w 10 rowerów ruszyliśmy do Niemiec.
Basia "Misiaczowa" po zepsuciu szóstego chyba w ciągu 2 lat siodełka również pojechała z nami - jeszcze przed wyjazdem w garażu zakładałem zamiennik, jej pierwsze skórzane siodełko, które po zepsuciu udało mi się zreanimować, a które czekało na swój czas. W razie czego na półce leży jeszcze jedno :))).
Pojechaliśmy przez Stobno i Warnik, w którym zrobiliśmy sobie popas.
Pogoda była dziś fantastycznie wiosenna, choć wiał dość silny wiatr.
Za Warnikiem wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech i tam z "Foxikami" musieliśmy się odłączyć od grupy, ponieważ musieliśmy być w domach na godzinę 14:00.
Reszta poturlała się do Damitzow (na wyspie był tam w dawnych czasach zamek), a my "płytówką" pojechaliśmy w kierunku Lebehn.
Od Lebehn dotarliśmy do Schwennenz, gdzie pożegnaliśmy "Foxików", a sami ponownie skierowaliśmy się do Ladenthin, tym razem asfaltówką.
Basia musi jeszcze nad formą zastałą troszkę popracować, bo nieco się zmęczyła podjazdem.
W Ladenthin zauważyłem takie oto pojazdy :).
Po wjechaniu do Polski szybko toczyliśmy się z wiatrem długim zjazdem do Będargowa.
Wycieczka cała fajna była, choć na koniec mały zgrzyt się trafił na Rondzie Hakena.
Gdy przejeżdżałem przejazdem rowerowym, prawie wjechała we mnie babka samochodem, na szczęście miałem wyczucie i wszystko było pod kontrolą. Najgorzej, że zaczęła coś do mnie kłapać jadaczką, więc zablokowałem jej przejazd i podszedłem kobitę "uświadomić". Ta dalej kłapała przez zamknięte drzwi, więc g... było słychać i musiałem wpuścić jej trochę powietrza do samochodu. Otworzyłem drzwi, a ta kretynka mnie pyta, czy zdaję sobie sprawę, że samochód ma wszędzie pierwszeństwo.
Ciekawe, gdzie i za ile kupiła prawko jazdy?
Odesłałem ją...nie, nie do diabła (choć powinienem), a do aktualnych przepisów, by zrobiła sobie małą aktualizację w tej pustej główce :).
O dziwo, nawet specjalnie nie wyprowadziła mnie z równowagi.
Tak czy siak, wyjazd uważam za udany.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
42.20 km (0.00 km teren), czas: 02:34 h, avg:16.44 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 854 (kcal)
W daremnym poszukiwaniu otwartej "fiszbudy" :).
Niedziela, 2 marca 2014 | dodano: 03.03.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Mieliśmy początkowo plan pojechać z "WuZetką" do Penkun w Reszy, ale lenistwo po raz kolejny zweryfikowało nasze zamiary.
Lenistwo jest też źródłem dobrych pomysłów, a dobrym pomysłem jest pojechanie na przykład do Altwarp na pyszną "fiszbułę"...niekoniecznie aż spod samego domu tam na rowerze.
Szybka spontaniczna akcja spowodowała, że o 10:30 pod naszym domem pojawiła się Marzena "Foxy" w swoim "Foxymobilu", ma który załadowaliśmy z Basią "Misiaczową" nasze rowerki i pojechaliśmy po "Jaszka" i "Jaszkową"...tfu, znaczy po "Jaszka" i "Lamię-w-Pilotce" (której to nowej ksywki Beata dorobiła się dzięki gustownej czapeczce :))).
Oni również zapakowali rowery na samochód i potoczyliśmy się do Rieth, gdzie na uboczu zaparkowaliśmy nasze pojazdy (po drodze skontrolowała nas wesoła Polizei) :).
Na pierwszy cel obraliśmy Imbiss tuż na wylocie z Rieth, gdzie według "Jaszka" serwowana jest pyszna "fiszbuła z wymiocinami" :))).
Te wymiociny to jakaś specjalna mielona mieszanka ryby, sosów i przypraw, wygląda dramatycznie, ale smak ma podobno znakomity.
Okazało się jednak, że "fiszbuda" smacznie śpi sobie jeszcze zimowym snem, więc potoczyliśmy się dalej.
Ilekroć jedziemy z Basią tym lasem, odczuwamy niesamowitą błogość i przyjemność z jazdy, musi tam snuć się jakaś dobra energia.
Ten rejon mi się chyba nigdy nie znudzi.
Ścieżką rowerową dotarliśmy do Altwarp, gdzie okazało się, że wszystkie miejscowe "fiszbudy" nadal pogrążone są w śnie zimowym.
Zobaczyłem tam takie "fiszbudy", o których nie śniło się filozofom...czyli upraszczając, pomimo wielokrotnych wizyt w Altwarp nie miałem pojęcia, że aż tyle ich tam istnieje, a to wszystko dzięki "Jaszkowi".
Swoją drogą, typ ten (odmiana błotno-bagienna) chciał nas przeciągnąć w drodze powrotnej "skrótem" przez lasy, ale się nie daliśmy i wróciliśmy na asfaltową ścieżkę.
Jacek tymczasem zagłębił się w las...i w błoto :).
Spotkaliśmy się w Warsin, skąd skierowaliśmy nasze kucyki do Ueckermunde, już bez planu poszukiwania "fiszbudy", a z zamiarem pochłonięcia lahmacuna u Turka w "Uecker 66" (nadmienię przy okazji, że "fiszbuda" na kutrze również nie była otwarta).
"Turecka pizza" jak zwykle okazała się tu znakomita, a pomimo odgrażania się, że zjemy tylko po pół (ma ok. 30 cm długości), to była tak dobra, że zjedliśmy je w całości...i tu przypadkiem powstał nowy patent na paliwo znakomite dla rowerzystów.
Potrawa ta zjedzona w całości po pewnym czasie zamula i usypia, my jednak tym razem do niej zamówiliśmy sobie nie "izotonik", lecz kawę i okazało się to strzałem w dziesiątkę!
Kebabik nie uśpił nas, nie zalegał w brzuchu, a wręcz przeciwnie - dodał nam mnóstwo energii!
Zamierzamy to praktykować.
Po posileniu się udaliśmy się na słynną magiczną ławeczkę, która zmienia ludzi w krasnoludki :).
Magia tej ławeczki polega na tym, że znikają zahamowania i rozluźniają się obyczaje.
Krasnolud w "kakakasku" pewnie wydumał sobie, że zachowa rudą krasnoludzicę wyłącznie dla siebie, ale ...
...NIEDOCZEKANIE JEGO. !!! :)))
Krasnoludzica jest dobrem wspólnym!
Również ja poczułem magię ławki i wiosnę :).
Teraz pewnie będziemy musieli przemykać opłotkami przed polującym na nas Panem "Foxikiem"...albo posadzimy go kiedyś na tej ławeczce z jakąś krasnoludzicą i nas zrozumie! :)))
Wspomniana "fiszbuda" na kutrze zamknięta na głucho...
Tą samą przepiękną trasą wracaliśmy do Rieth, gdzie "Jaszek" wpadł na pomysł na wizytę w porcie, do którego już nie planowaliśmy jechać.
Pomysł jednak okazał się świetny, bo widoki i nastrój w porcie były magiczne...jak zresztą w całej tej okolicy...aż nie chciało się wracać, ale cóż poradzić.
Podsumowując: pobyt tam większości z nas niesamowicie poprawia nastrój i daje wspaniały psychiczny "reset"...
Do następnego razu!
Temperatura:7.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1046 (kcal)
Lenistwo jest też źródłem dobrych pomysłów, a dobrym pomysłem jest pojechanie na przykład do Altwarp na pyszną "fiszbułę"...niekoniecznie aż spod samego domu tam na rowerze.
Szybka spontaniczna akcja spowodowała, że o 10:30 pod naszym domem pojawiła się Marzena "Foxy" w swoim "Foxymobilu", ma który załadowaliśmy z Basią "Misiaczową" nasze rowerki i pojechaliśmy po "Jaszka" i "Jaszkową"...tfu, znaczy po "Jaszka" i "Lamię-w-Pilotce" (której to nowej ksywki Beata dorobiła się dzięki gustownej czapeczce :))).
Oni również zapakowali rowery na samochód i potoczyliśmy się do Rieth, gdzie na uboczu zaparkowaliśmy nasze pojazdy (po drodze skontrolowała nas wesoła Polizei) :).
Na pierwszy cel obraliśmy Imbiss tuż na wylocie z Rieth, gdzie według "Jaszka" serwowana jest pyszna "fiszbuła z wymiocinami" :))).
Te wymiociny to jakaś specjalna mielona mieszanka ryby, sosów i przypraw, wygląda dramatycznie, ale smak ma podobno znakomity.
Okazało się jednak, że "fiszbuda" smacznie śpi sobie jeszcze zimowym snem, więc potoczyliśmy się dalej.
Ilekroć jedziemy z Basią tym lasem, odczuwamy niesamowitą błogość i przyjemność z jazdy, musi tam snuć się jakaś dobra energia.
Ten rejon mi się chyba nigdy nie znudzi.
Ścieżką rowerową dotarliśmy do Altwarp, gdzie okazało się, że wszystkie miejscowe "fiszbudy" nadal pogrążone są w śnie zimowym.
Zobaczyłem tam takie "fiszbudy", o których nie śniło się filozofom...czyli upraszczając, pomimo wielokrotnych wizyt w Altwarp nie miałem pojęcia, że aż tyle ich tam istnieje, a to wszystko dzięki "Jaszkowi".
Swoją drogą, typ ten (odmiana błotno-bagienna) chciał nas przeciągnąć w drodze powrotnej "skrótem" przez lasy, ale się nie daliśmy i wróciliśmy na asfaltową ścieżkę.
Jacek tymczasem zagłębił się w las...i w błoto :).
Spotkaliśmy się w Warsin, skąd skierowaliśmy nasze kucyki do Ueckermunde, już bez planu poszukiwania "fiszbudy", a z zamiarem pochłonięcia lahmacuna u Turka w "Uecker 66" (nadmienię przy okazji, że "fiszbuda" na kutrze również nie była otwarta).
"Turecka pizza" jak zwykle okazała się tu znakomita, a pomimo odgrażania się, że zjemy tylko po pół (ma ok. 30 cm długości), to była tak dobra, że zjedliśmy je w całości...i tu przypadkiem powstał nowy patent na paliwo znakomite dla rowerzystów.
Potrawa ta zjedzona w całości po pewnym czasie zamula i usypia, my jednak tym razem do niej zamówiliśmy sobie nie "izotonik", lecz kawę i okazało się to strzałem w dziesiątkę!
Kebabik nie uśpił nas, nie zalegał w brzuchu, a wręcz przeciwnie - dodał nam mnóstwo energii!
Zamierzamy to praktykować.
Po posileniu się udaliśmy się na słynną magiczną ławeczkę, która zmienia ludzi w krasnoludki :).
Magia tej ławeczki polega na tym, że znikają zahamowania i rozluźniają się obyczaje.
Krasnolud w "kakakasku" pewnie wydumał sobie, że zachowa rudą krasnoludzicę wyłącznie dla siebie, ale ...
...NIEDOCZEKANIE JEGO. !!! :)))
Krasnoludzica jest dobrem wspólnym!
Również ja poczułem magię ławki i wiosnę :).
Teraz pewnie będziemy musieli przemykać opłotkami przed polującym na nas Panem "Foxikiem"...albo posadzimy go kiedyś na tej ławeczce z jakąś krasnoludzicą i nas zrozumie! :)))
Wspomniana "fiszbuda" na kutrze zamknięta na głucho...
Tą samą przepiękną trasą wracaliśmy do Rieth, gdzie "Jaszek" wpadł na pomysł na wizytę w porcie, do którego już nie planowaliśmy jechać.
Pomysł jednak okazał się świetny, bo widoki i nastrój w porcie były magiczne...jak zresztą w całej tej okolicy...aż nie chciało się wracać, ale cóż poradzić.
Podsumowując: pobyt tam większości z nas niesamowicie poprawia nastrój i daje wspaniały psychiczny "reset"...
Do następnego razu!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
53.65 km (10.00 km teren), czas: 03:01 h, avg:17.78 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:7.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1046 (kcal)
Na kebab do Prenzlau...
Sobota, 1 marca 2014 | dodano: 02.03.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wycieczka do Prenzlau była oczywiście fantastyczna, ale prowojenne działania pewnego ruskiego wypierdka o ksywce "Putin" jakoś mi zmechaciły humor dziś na tyle, by napisać jakąś fajną relację.
Cóż...będzie jaka będzie...
Na pewno kondycyjnie jechało się fantastycznie, widać rewelacyjnie skutki biegania.
Pierwszy postój mieliśmy w Schwennenz, gdzie wysiorbałem piwo bezalkoholowe ;).
"Skrót" również się trafił.
Rzuciłem w tej intencji serdecznego "fucka" (żartobliwego oczywiście) pod nosem i dojechałem wraz z resztą nad wiadukcik nad autostradą, gdzie wrąbałem bułkę z serem.
Tupolew.
Ktoś miał kaprys i sobie zorganizował ozdobę do ogródka - to nie nasz dyżurny czubek Macierewicz - przypominam, że jeździmy po Niemczech.
Kościół w Schmoelln.
Prenzlau.
Ciekawy mural na ścianie szczytowej bloku.
Jak dla mnie najlepszy kebab w moim rankingu kebabów pakowanych w ciasto do "Tuerkische pizza" (nazwa dla Europejczków, by pojęli intencję, a naprawdę inaczej nazywa się to Lahmacun).
Innego rodzaju laicy zwą to rollo kebabem, ale sporo się tu mylą.
Rollo kebab pakuje się w mdły placek, a to pakuje się w placek nasączony sosem i przyprawami.
Różnica kierunków...
Sir Misiacz na tronie.
Rzut obiektywu (o ile można tym nazwać szkiełko w moim telefonie) na Prenzlau.
Niby łabędź z blachy.
Gdybym coś wyjarał, to widziałbym może nawet i pióra białe...ale nie jaram i widzę blachę.
Rekonstrukcja wiaty z roku 1912.
Z Prenzlau do Bruessow kawał trasy można przejechać nową drogą dla rowerów (i rowerzystów).
Zakupy w Loecknitz były podsumowaniem pobytu w Rzeszy...a potem powoli potoczyliśmy się do Polandii, by płacić podatki długo i szczęśliwie.
Skład grupy był następujący:
1) Ja czyli "Misiacz"
2) "Ivoncja"
3) "Ania von Zan"
4) "Jaszek"
5) "Monter"
6) "Hopfen"
7) "Pandi"
Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2650 (kcal)
Cóż...będzie jaka będzie...
Na pewno kondycyjnie jechało się fantastycznie, widać rewelacyjnie skutki biegania.
Pierwszy postój mieliśmy w Schwennenz, gdzie wysiorbałem piwo bezalkoholowe ;).
"Skrót" również się trafił.
Rzuciłem w tej intencji serdecznego "fucka" (żartobliwego oczywiście) pod nosem i dojechałem wraz z resztą nad wiadukcik nad autostradą, gdzie wrąbałem bułkę z serem.
Tupolew.
Ktoś miał kaprys i sobie zorganizował ozdobę do ogródka - to nie nasz dyżurny czubek Macierewicz - przypominam, że jeździmy po Niemczech.
Kościół w Schmoelln.
Prenzlau.
Ciekawy mural na ścianie szczytowej bloku.
Jak dla mnie najlepszy kebab w moim rankingu kebabów pakowanych w ciasto do "Tuerkische pizza" (nazwa dla Europejczków, by pojęli intencję, a naprawdę inaczej nazywa się to Lahmacun).
Innego rodzaju laicy zwą to rollo kebabem, ale sporo się tu mylą.
Rollo kebab pakuje się w mdły placek, a to pakuje się w placek nasączony sosem i przyprawami.
Różnica kierunków...
Sir Misiacz na tronie.
Rzut obiektywu (o ile można tym nazwać szkiełko w moim telefonie) na Prenzlau.
Niby łabędź z blachy.
Gdybym coś wyjarał, to widziałbym może nawet i pióra białe...ale nie jaram i widzę blachę.
Rekonstrukcja wiaty z roku 1912.
Z Prenzlau do Bruessow kawał trasy można przejechać nową drogą dla rowerów (i rowerzystów).
Zakupy w Loecknitz były podsumowaniem pobytu w Rzeszy...a potem powoli potoczyliśmy się do Polandii, by płacić podatki długo i szczęśliwie.
Skład grupy był następujący:
1) Ja czyli "Misiacz"
2) "Ivoncja"
3) "Ania von Zan"
4) "Jaszek"
5) "Monter"
6) "Hopfen"
7) "Pandi"
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
124.71 km (5.00 km teren), czas: 06:19 h, avg:19.74 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2650 (kcal)
Przebudzenie Misicy. Na klif !
Niedziela, 23 lutego 2014 | dodano: 23.02.2014Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Po długiej przerwie w jeździe na rowerze spowodowanej sierpniową kraksą, a potem burym okresem zimowym Basia "Misiaczowa"...przeciągnęła się po zimie i wsiadła na rower :).
Ponieważ nie jest jeszcze rozruszana, więc nie było co przeginać z dystansem.
Chciałem pokazać Basi naszą wczorajszą trasę przez las, sam zresztą chciałem zobaczyć "słynny" klif pod Trzebieżą, którego jeszcze nigdy nie widziałem.
Ponieważ jest tam troszkę daleko, do roboty zaprzęgliśmy naszego "BOmBLA" czyli Toyotkę, do której dziś naprędce zakładałem bagażnik dachowy.
W drodze do celu (czyli na parking w Zalesiu) zahaczyliśmy o Jasne Błonia by sprawdzić, czy wyłażą może już krokusy.
Wyłażą, ale jeszcze niemrawo.
Tym niemniej oznacza to, że wiosna już prawie zawitała!
W Pilchowie zatrzymaliśmy się na moment na zakup sernika w sklepie i ok. 12:30 dotarliśmy na parking pod Transgranicznym Ośrodkeim Edukacji Ekologicznej w Zalesiu.
O ile wczoraj było zupełnie pusto, tak dziś nie było wolnego miejsca - przyjechało mnóstwo rodziców z dzieciakami do tegoż ośrodka, gdzie zapewne wspaniale spędzali czas.
Nam przyszło upchnąć się na poboczu.
Nim ruszyliśmy na serio, Basia zrobiła rundkę kontrolną...a nuż zapomniała, jak się używa roweru ? :)
Skierowaliśmy się leśną drogą nad jezioro Piaski.
Droga teoretycznie zamknięta dla samochodów, ale niedzielnych ćwoków olewających zakaz trochę było.
Powiem wręcz, że całkiem sporo, nawet po lesie muszą telepać się w swoich blaszankach :/.
Co ciekawe, nad samym jeziorem kilku samochodziarzy zaparkowało swoje puszki i zrobili sobie piknik z ogniskiem.
Gdzie jest Straż Leśna?
Towarzystwo takich łotrów nam nie odpowiadało, więc wyjechaliśmy na drogę łączącą Myślibórz Wielki z Trzebieżą...i tu zadanie dla "Montera" i "Jaszka".
Gdy jedzie się na Trzebież widać, że powstała nowa szutrówka po lewej stronie.
Wydaje się, jakby kierowała się w stronę drogi Trzebież - Nowe Warpno.
Panowie, czas to spenetrować :).
W końcu dotarliśmy do drogi głównej na Nowe Warpno, z której przy słupku 17/2 odbiliśmy leśną drogą na klif!
Troszkę błotka było, ale choć jestem asfaltofilem i błotofobem, to uczulenia jednak nie dostałem :D.
Bardzo ładne miejsce!
Z klifu wróciliśmy na drogę, skąd pokręciliśmy z Basią do Trzebieży, ponieważ chciałem jej pokazać promenadę...i znowu szok!
Tłum nieprzebrany kłębił się na trotuarze, trudno momentami było przejechać.
Fajne było to, że temperatura sięgała 12 st.C, a przecież to jeszcze luty.
Z Trzebieży dostaliśmy się na czarny szlak, a z niego na piękną drogę leśną nr 14, którą jechałem już wczoraj z grupą.
Basia próbowała jechać "w tlenie" na pulsometrze, ale tak to zamula prędkość, że szkoda to urządzenie zabierać na wycieczki, bo człowiek zamiast podziwiać krajobrazy cały czas gapi się w ekranik.
To dobre dla "Gadzika" :))).
Około godziny 16:00 załadowaliśmy się na "BOmBLA" i wróciliśmy do domku.
Temperatura:12.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 822 (kcal)
Ponieważ nie jest jeszcze rozruszana, więc nie było co przeginać z dystansem.
Chciałem pokazać Basi naszą wczorajszą trasę przez las, sam zresztą chciałem zobaczyć "słynny" klif pod Trzebieżą, którego jeszcze nigdy nie widziałem.
Ponieważ jest tam troszkę daleko, do roboty zaprzęgliśmy naszego "BOmBLA" czyli Toyotkę, do której dziś naprędce zakładałem bagażnik dachowy.
W drodze do celu (czyli na parking w Zalesiu) zahaczyliśmy o Jasne Błonia by sprawdzić, czy wyłażą może już krokusy.
Wyłażą, ale jeszcze niemrawo.
Tym niemniej oznacza to, że wiosna już prawie zawitała!
W Pilchowie zatrzymaliśmy się na moment na zakup sernika w sklepie i ok. 12:30 dotarliśmy na parking pod Transgranicznym Ośrodkeim Edukacji Ekologicznej w Zalesiu.
O ile wczoraj było zupełnie pusto, tak dziś nie było wolnego miejsca - przyjechało mnóstwo rodziców z dzieciakami do tegoż ośrodka, gdzie zapewne wspaniale spędzali czas.
Nam przyszło upchnąć się na poboczu.
Nim ruszyliśmy na serio, Basia zrobiła rundkę kontrolną...a nuż zapomniała, jak się używa roweru ? :)
Skierowaliśmy się leśną drogą nad jezioro Piaski.
Droga teoretycznie zamknięta dla samochodów, ale niedzielnych ćwoków olewających zakaz trochę było.
Powiem wręcz, że całkiem sporo, nawet po lesie muszą telepać się w swoich blaszankach :/.
Co ciekawe, nad samym jeziorem kilku samochodziarzy zaparkowało swoje puszki i zrobili sobie piknik z ogniskiem.
Gdzie jest Straż Leśna?
Towarzystwo takich łotrów nam nie odpowiadało, więc wyjechaliśmy na drogę łączącą Myślibórz Wielki z Trzebieżą...i tu zadanie dla "Montera" i "Jaszka".
Gdy jedzie się na Trzebież widać, że powstała nowa szutrówka po lewej stronie.
Wydaje się, jakby kierowała się w stronę drogi Trzebież - Nowe Warpno.
Panowie, czas to spenetrować :).
W końcu dotarliśmy do drogi głównej na Nowe Warpno, z której przy słupku 17/2 odbiliśmy leśną drogą na klif!
Troszkę błotka było, ale choć jestem asfaltofilem i błotofobem, to uczulenia jednak nie dostałem :D.
Bardzo ładne miejsce!
Z klifu wróciliśmy na drogę, skąd pokręciliśmy z Basią do Trzebieży, ponieważ chciałem jej pokazać promenadę...i znowu szok!
Tłum nieprzebrany kłębił się na trotuarze, trudno momentami było przejechać.
Fajne było to, że temperatura sięgała 12 st.C, a przecież to jeszcze luty.
Z Trzebieży dostaliśmy się na czarny szlak, a z niego na piękną drogę leśną nr 14, którą jechałem już wczoraj z grupą.
Basia próbowała jechać "w tlenie" na pulsometrze, ale tak to zamula prędkość, że szkoda to urządzenie zabierać na wycieczki, bo człowiek zamiast podziwiać krajobrazy cały czas gapi się w ekranik.
To dobre dla "Gadzika" :))).
Około godziny 16:00 załadowaliśmy się na "BOmBLA" i wróciliśmy do domku.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
43.00 km (5.00 km teren), czas: 02:41 h, avg:16.02 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:12.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 822 (kcal)
Z Basią...
Niedziela, 27 października 2013 | dodano: 27.10.2013Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Krótka rundka z Basią, podczas której po wywrotce roweru Basi (bez Basi na nim) ponownie pękło mocowanie przedniej lampy.
Nie wiem, czy dam radę ponownie naprawić.
Mam nadzieję, że ceny tych lamp już spadły, bo pierwotna powalała.
Pierwsze urwanie lampy miało miejsce w bardzo ciekawej okolicy i zostało opisane tu: KLIK.
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 275 (kcal)
Nie wiem, czy dam radę ponownie naprawić.
Mam nadzieję, że ceny tych lamp już spadły, bo pierwotna powalała.
Pierwsze urwanie lampy miało miejsce w bardzo ciekawej okolicy i zostało opisane tu: KLIK.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
14.28 km (0.00 km teren), czas: 00:50 h, avg:17.14 km/h,
prędkość maks: 27.00 km/hTemperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 275 (kcal)
Z Basią po łyk tlenu...
Niedziela, 13 października 2013 | dodano: 13.10.2013Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Leniwie i krótko po wczorajszej imprezie...
Temperatura:11.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 297 (kcal)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
9.08 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 26.00 km/hTemperatura:11.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 297 (kcal)
Leniwie i krótko z Basią z powodu kontuzji...
Niedziela, 29 września 2013 | dodano: 29.09.2013Kategoria Z Basią..., Szczecin i okolice
Wyjazd w podobnie leniwej konwencji jak ostatnio.
W sumie miało być leniwie, ale niekoniecznie krótko.
Niestety, po rowerowej kraksie Basi pod koniec sierpnia nadal boli ją ręka, więc zamiast snuć się po Niemczech już na wysokości Przecławia skręciliśmy na Rajkowo i przez ul. Okulickiego wjechaliśmy do Szczecina...a taka dziś piękna pogoda na rower!
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 319 (kcal)
W sumie miało być leniwie, ale niekoniecznie krótko.
Niestety, po rowerowej kraksie Basi pod koniec sierpnia nadal boli ją ręka, więc zamiast snuć się po Niemczech już na wysokości Przecławia skręciliśmy na Rajkowo i przez ul. Okulickiego wjechaliśmy do Szczecina...a taka dziś piękna pogoda na rower!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
16.38 km (1.00 km teren), czas: 01:02 h, avg:15.85 km/h,
prędkość maks: 32.00 km/hTemperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 319 (kcal)
Wywrotka w wirach Kanionu Ardeche (Francja).
Wtorek, 17 września 2013 | dodano: 17.09.2013Kategoria Francja, Z Basią...
Ponieważ admin BS oferuje obecnie możliwość zamieszczania wpisów z innych dyscyplin, to i ja pokusiłem się o zamieszczenie wpisu ze spływu kajakowego dość rwącą rzeką Ardeche (południowa część Francji), która kanionem przedziera się przez tutejsze góry. Oczywiście nie zamierzam tych 8 kilometrów dodawać do rowerowej statystyki (roweru znów nie miałem kiedy wypożyczyć, a było blisko!;))).
Basia od kilku lat namawiała mnie na coś takiego, ale ja się dzielnie opierałem, jakbym miał czuja w "misim nosie".
W tym roku trafił się niespodziewany wyjazd na camping koło miejscowości Ruoms i tym razem uległem, choć z trudem.
W ogóle nie pływamy teraz na kajakach, ja za małolata to i owszem, sporo, ale po spokojnych akwenach.
Spływ przełomem Ardeche jest jednak kuszący ze względu na to, jak malownicze jest to miejsce i zasadniczo wydaje się, że nie jest to specjalnie skomplikowane.
Wypożyczamy kajak w miejscu startu, wykupujemy opcję spływu 8 km, co zajmuje w teorii 1,5 godziny, ale to tylko teoria, dostajemy szczelne beczki na bagaże, kapoki i krótki instruktaż (np. bardzo ważne - żeby w razie wywrotki natychmiast obracać się nogami w kierunku spływu rzeki, co pozwoli ochronić głowę, okulary muszą być przywiązane sznurkiem do kapoka).
Już po kilkuset metrach czujemy, że nie jest to bujanie się po Międzyodrzu czy jakimś jeziorku.
Silny nurt usadza nas na skałach na środku rzeki, dookoła woda szumi i pieni się, a my tkwimy i nic.
Wiosłowanie nic nie daje, odpychanie się wiosłami również, próbujemy balansować naszą wagą, ale kajak ledwo się rusza.
Kilkanaście minut walki kończę w ten sposób, że wychodzę z kajaka i próbuję odepchnąć go od skał i udaje się.
Mnie udaje się też wskoczyć i nie zostać na środku.
Dobijamy do spokojnego miejsca na brzegu, by odsapnąć, ręce aż drżą mi z wysiłku.
Posilamy się i trzeba ruszać dalej, bo za 1,5 godziny w umówionym miejscu ma czekać na nas bus, który nas odwiezie do miejsca startu.
Dobrze, że umówiliśmy się 3 godziny od momentu startu, a nie za 1,5!
Początkowo wszystko idzie fajnie, udaje nam się przepływać przez niektóre "kipiele" całkiem sprawnie, ale kiedy widzę kolejną, mam duszę na ramieniu.
Mój brat przechodzi w miarę sprawnie, ale jest sam na pojedynczym, lekkim i zwrotnym kajaku, my mamy z Basią krypę w opcji 2-3 osoby.
Brat za skałami obraca się wokół własnej osi, ale pozostaje na powierzchni.
Walczymy z Basią wiosłami, ale czuję, że już "pozamiatane", silny nurt nic sobie nie robi z naszego machania i widzę, że płyniemy bokiem na skałę, gdzie spieniony nurt ostro zakręca w prawo i dość ostro opada o kilkanaście, a może kilkadziesiąt centymetrów niżej. Już wiem, że za chwilę się w nim znajdę.
Potem czuję tylko szarpnięcie, kiedy kajak jest wyrywany spod nas i ciszę, kiedy ląduję pod wodą.
Moja pierwsza myśl to ratowanie Basi, próbuję ustawić się zgodnie z zaleceniami nogami w dół rzeki, ale rady te okazują się dobre jedynie w teorii.
Woda rzuca mną jak chce.
Widzę Basię jak odpływa w kierunku skał i wiem, że jej nie sięgnę, zresztą sam walczę o to, by nie spłynąć dalej.
Nie wiem jakim cudem mam w rękach wiosła moje i Basi, które jej podaję i krzyczę, by się ich łapała i nie puszczała.
Udaje się i Basia trzymając wiosła opiera się wodzie na wystającej z niej skale.
Ogarnia mnie strach, kiedy widzę, że dolna połowa Basi twarzy zalana jest krwią.
Jednocześnie walczę więc o kajak, bo gdy go puszczę, zostaniemy na kamieniu w rwącej rzece, a nie mam pojęcia, co dzieje się z Basią.
Nie mam w ogóle pojęcia, jak mi się to udało, chyba jak Bóg Sziwa miałem wtedy 6 lub więcej rąk, ale ratuję Basię, wiosła i kajak, który klinuję między skałami, a my docieramy jakoś kamienistym dnem do brzegu, gdzie okazuje się, że na szczęście to "tylko" niegroźne krwawienie z nosa po uderzeniu pod wodą o kajak.
Ogarniamy się jakoś, obmywamy Basię z krwi i z trudem umieszczamy się w kajaku.
Przed nami jeszcze jedno ostre przejście ze spienioną wodą, więc zatrzymujemy się na przeciwnym brzegu, by mentalnie przygotować się do pokonania ostatniej przeszkody.
Ruszamy i bez specjalnego problemu pokonujemy to miejsce, chyba nasze Anioły Stróże też nielicho się przestraszyły i pomogły ;).
Dalej już widać tylko niesamowity widok skały Pont d'Arc w kształcie mostu.
Wysiadamy na piaszczysty brzeg, odkręcamy beczki i daję Basi moją suchą koszulkę.
Potem pozujemy do zdjęcia...i co to?! :o
Moja mina niewyraźna, a tu Basia "zaciesza banana" na te widoki, no tego się nie spodziewałem!!!
Mimo rozbitego nosa, poobijanych rąk i nóg, mojego stłuczonego mięśnia uda i straty wcale jej nietanich okularów (jedna szybka porysowana, druga wypadła i pochłonęła ją kipiel).
Normalnie radość nie z tej ziemi!
Dalszy odcinek to już czysty relaks w spokojnym nurcie, troszkę kręcimy się pod Pont d'Arc, a potem płyniemy jeszcze przez 15 minut i wyładowujemy się na lewym brzegu, gdzie o godzinie 15:00 odbiera nas busik. Na miejscu testuję jeszcze kajak brata, faktycznie, lekki, szybki i zwrotny!
Oj, długo będę pamiętał tę przygodę, była niesamowita, mimo że napędziła nam stracha (a może dlatego?) ;).
Gdzieś w okolicy można kupić fajne koszulki z ludzikami w podobnej pozie, które krzyczą "Przeżyłem spływ rzeką Ardeche" ;))).
/8213889
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Basia od kilku lat namawiała mnie na coś takiego, ale ja się dzielnie opierałem, jakbym miał czuja w "misim nosie".
W tym roku trafił się niespodziewany wyjazd na camping koło miejscowości Ruoms i tym razem uległem, choć z trudem.
W ogóle nie pływamy teraz na kajakach, ja za małolata to i owszem, sporo, ale po spokojnych akwenach.
Spływ przełomem Ardeche jest jednak kuszący ze względu na to, jak malownicze jest to miejsce i zasadniczo wydaje się, że nie jest to specjalnie skomplikowane.
Wypożyczamy kajak w miejscu startu, wykupujemy opcję spływu 8 km, co zajmuje w teorii 1,5 godziny, ale to tylko teoria, dostajemy szczelne beczki na bagaże, kapoki i krótki instruktaż (np. bardzo ważne - żeby w razie wywrotki natychmiast obracać się nogami w kierunku spływu rzeki, co pozwoli ochronić głowę, okulary muszą być przywiązane sznurkiem do kapoka).
Już po kilkuset metrach czujemy, że nie jest to bujanie się po Międzyodrzu czy jakimś jeziorku.
Silny nurt usadza nas na skałach na środku rzeki, dookoła woda szumi i pieni się, a my tkwimy i nic.
Wiosłowanie nic nie daje, odpychanie się wiosłami również, próbujemy balansować naszą wagą, ale kajak ledwo się rusza.
Kilkanaście minut walki kończę w ten sposób, że wychodzę z kajaka i próbuję odepchnąć go od skał i udaje się.
Mnie udaje się też wskoczyć i nie zostać na środku.
Dobijamy do spokojnego miejsca na brzegu, by odsapnąć, ręce aż drżą mi z wysiłku.
Posilamy się i trzeba ruszać dalej, bo za 1,5 godziny w umówionym miejscu ma czekać na nas bus, który nas odwiezie do miejsca startu.
Dobrze, że umówiliśmy się 3 godziny od momentu startu, a nie za 1,5!
Początkowo wszystko idzie fajnie, udaje nam się przepływać przez niektóre "kipiele" całkiem sprawnie, ale kiedy widzę kolejną, mam duszę na ramieniu.
Mój brat przechodzi w miarę sprawnie, ale jest sam na pojedynczym, lekkim i zwrotnym kajaku, my mamy z Basią krypę w opcji 2-3 osoby.
Brat za skałami obraca się wokół własnej osi, ale pozostaje na powierzchni.
Walczymy z Basią wiosłami, ale czuję, że już "pozamiatane", silny nurt nic sobie nie robi z naszego machania i widzę, że płyniemy bokiem na skałę, gdzie spieniony nurt ostro zakręca w prawo i dość ostro opada o kilkanaście, a może kilkadziesiąt centymetrów niżej. Już wiem, że za chwilę się w nim znajdę.
Potem czuję tylko szarpnięcie, kiedy kajak jest wyrywany spod nas i ciszę, kiedy ląduję pod wodą.
Moja pierwsza myśl to ratowanie Basi, próbuję ustawić się zgodnie z zaleceniami nogami w dół rzeki, ale rady te okazują się dobre jedynie w teorii.
Woda rzuca mną jak chce.
Widzę Basię jak odpływa w kierunku skał i wiem, że jej nie sięgnę, zresztą sam walczę o to, by nie spłynąć dalej.
Nie wiem jakim cudem mam w rękach wiosła moje i Basi, które jej podaję i krzyczę, by się ich łapała i nie puszczała.
Udaje się i Basia trzymając wiosła opiera się wodzie na wystającej z niej skale.
Ogarnia mnie strach, kiedy widzę, że dolna połowa Basi twarzy zalana jest krwią.
Jednocześnie walczę więc o kajak, bo gdy go puszczę, zostaniemy na kamieniu w rwącej rzece, a nie mam pojęcia, co dzieje się z Basią.
Nie mam w ogóle pojęcia, jak mi się to udało, chyba jak Bóg Sziwa miałem wtedy 6 lub więcej rąk, ale ratuję Basię, wiosła i kajak, który klinuję między skałami, a my docieramy jakoś kamienistym dnem do brzegu, gdzie okazuje się, że na szczęście to "tylko" niegroźne krwawienie z nosa po uderzeniu pod wodą o kajak.
Ogarniamy się jakoś, obmywamy Basię z krwi i z trudem umieszczamy się w kajaku.
Przed nami jeszcze jedno ostre przejście ze spienioną wodą, więc zatrzymujemy się na przeciwnym brzegu, by mentalnie przygotować się do pokonania ostatniej przeszkody.
Ruszamy i bez specjalnego problemu pokonujemy to miejsce, chyba nasze Anioły Stróże też nielicho się przestraszyły i pomogły ;).
Dalej już widać tylko niesamowity widok skały Pont d'Arc w kształcie mostu.
Wysiadamy na piaszczysty brzeg, odkręcamy beczki i daję Basi moją suchą koszulkę.
Potem pozujemy do zdjęcia...i co to?! :o
Moja mina niewyraźna, a tu Basia "zaciesza banana" na te widoki, no tego się nie spodziewałem!!!
Mimo rozbitego nosa, poobijanych rąk i nóg, mojego stłuczonego mięśnia uda i straty wcale jej nietanich okularów (jedna szybka porysowana, druga wypadła i pochłonęła ją kipiel).
Normalnie radość nie z tej ziemi!
Dalszy odcinek to już czysty relaks w spokojnym nurcie, troszkę kręcimy się pod Pont d'Arc, a potem płyniemy jeszcze przez 15 minut i wyładowujemy się na lewym brzegu, gdzie o godzinie 15:00 odbiera nas busik. Na miejscu testuję jeszcze kajak brata, faktycznie, lekki, szybki i zwrotny!
Oj, długo będę pamiętał tę przygodę, była niesamowita, mimo że napędziła nam stracha (a może dlatego?) ;).
Gdzieś w okolicy można kupić fajne koszulki z ludzikami w podobnej pozie, które krzyczą "Przeżyłem spływ rzeką Ardeche" ;))).
/8213889
Rower:
Dane wycieczki:
0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Kraksa Basi za Wriezen.
Niedziela, 25 sierpnia 2013 | dodano: 25.08.2013Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Jak życie potrafi być zmienne. Jeszcze wczoraj jechaliśmy sobie błogo do Altwarp na "fiszbułę", a dziś zupełnie odmienne klimaty.
Chcieliśmy spenetrować nowe tereny za Bad Freienwalde, 130 km na południe od Szczecina, więc wybraliśmy się tam samochodem, zabierając ze sobą "Bronika", który o dziwo (!) zmieścił się w wyznaczonym dla siebie limicie spóźnień :).
Po blisko 2 godzinach jazdy dotarliśmy do Wriezen, gdzie rozładowaliśmy rowery na parkingu przed, nomen omen, centrum fizjoterapii.
Troszkę się pobłąkaliśmy szukając szlaku nad jezioro Kietzer See, w międzyczasie zwiedzając centrum.
Niewiele w nim zostało po wojnie.
Troszkę zajęło mi czasu znalezienie wyjazdówki, bo oznaczenia są kiepskie, ale się udało i wkrótce byliśmy na właściwym szlaku.
Dotarliśmy do miejscowości o dziwnej jak na Niemcy, bo francusko brzmiącej nazwie Vevais.
Po chwili zagadka chyba się wyjaśniła.
Pierwszymi mieszkańcami tego miejsca byli osadnicy szwajcarscy, sądząc po nazwie to z kantonu francuskojęzycznego.
Zresztą, całkiem niedaleko jest też miejscowość Beauregard :).
Tu Basia pomaga pchać dobytek osadnikom.
Mieliśmy straszny wiatr ze wschodu, ale pocieszało nas, że od Gross Neuendorf powrót będziemy mieć jazdę z tymże wiatrem w plecy.
Niestety, nie dotarliśmy ani tam ani nawet nad jezioro Kietzer See.
Między Bliesdorf, a Herrnhof w asfalcie był duży wybój od korzenia pod nim rosnącego, Piotrka nieco podrzuciło, ja przejechałem normalnie, choć wyłonił mi się nagle zza koła roweru Piotrka i nie zdążyłem ostrzec Basi, co zawsze robię.
Po chwili zza pleców usłyszałem łoskot i łomot, a za chwilę przejmujący krzyk Basi :(((.
Kiedy odwróciłem się, leżała na poboczu (na szczęście nie było strasznie twarde, grunt, trawa i gałęzie), a rower na asfalcie.
Basia poobijana na twarzy, silnie stłuczona ręka, mocno stłuczone kolano...o dalszej jeździe nie było już mowy.
W rowerze urwany przedni błotnik, ale połataliśmy jakoś, dzwonek do wymiany, ale straty materialne niewielkie, zresztą to mniej istotne (choć Basia, jak na prawdziwa cyklotyczkę przystało, zapytała "a co z rowerem?" :))).
Sprawdziłem ponownie, czy wszystko z Basią w porządku, zdezynfekowałem Basiowe ranki, ułożyłem na kocu i pędęm ruszyłem po samochód do Wriezen, pozostawiając ją pod opieką Piotrka.
Niecałe 10 km km pokonałem w 17 minut, załadowałem swój rower na dach i wróciłem na miejsce kraksy.
Wrzuciliśmy pozostałe rowery na dach, Basię i siebie do samochodu i tak skończyła się nasza przykrótka wycieczka.
Basia zrobiła 9,6 km, a ja 20 km, a samochodem...w sumie 260 km.
P.S. Jak ktoś zobaczy Basię, to proszę nie pytać "czy zupa była za słona" :))).
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 404 (kcal)
Chcieliśmy spenetrować nowe tereny za Bad Freienwalde, 130 km na południe od Szczecina, więc wybraliśmy się tam samochodem, zabierając ze sobą "Bronika", który o dziwo (!) zmieścił się w wyznaczonym dla siebie limicie spóźnień :).
Po blisko 2 godzinach jazdy dotarliśmy do Wriezen, gdzie rozładowaliśmy rowery na parkingu przed, nomen omen, centrum fizjoterapii.
Troszkę się pobłąkaliśmy szukając szlaku nad jezioro Kietzer See, w międzyczasie zwiedzając centrum.
Niewiele w nim zostało po wojnie.
Troszkę zajęło mi czasu znalezienie wyjazdówki, bo oznaczenia są kiepskie, ale się udało i wkrótce byliśmy na właściwym szlaku.
Dotarliśmy do miejscowości o dziwnej jak na Niemcy, bo francusko brzmiącej nazwie Vevais.
Po chwili zagadka chyba się wyjaśniła.
Pierwszymi mieszkańcami tego miejsca byli osadnicy szwajcarscy, sądząc po nazwie to z kantonu francuskojęzycznego.
Zresztą, całkiem niedaleko jest też miejscowość Beauregard :).
Tu Basia pomaga pchać dobytek osadnikom.
Mieliśmy straszny wiatr ze wschodu, ale pocieszało nas, że od Gross Neuendorf powrót będziemy mieć jazdę z tymże wiatrem w plecy.
Niestety, nie dotarliśmy ani tam ani nawet nad jezioro Kietzer See.
Między Bliesdorf, a Herrnhof w asfalcie był duży wybój od korzenia pod nim rosnącego, Piotrka nieco podrzuciło, ja przejechałem normalnie, choć wyłonił mi się nagle zza koła roweru Piotrka i nie zdążyłem ostrzec Basi, co zawsze robię.
Po chwili zza pleców usłyszałem łoskot i łomot, a za chwilę przejmujący krzyk Basi :(((.
Kiedy odwróciłem się, leżała na poboczu (na szczęście nie było strasznie twarde, grunt, trawa i gałęzie), a rower na asfalcie.
Basia poobijana na twarzy, silnie stłuczona ręka, mocno stłuczone kolano...o dalszej jeździe nie było już mowy.
W rowerze urwany przedni błotnik, ale połataliśmy jakoś, dzwonek do wymiany, ale straty materialne niewielkie, zresztą to mniej istotne (choć Basia, jak na prawdziwa cyklotyczkę przystało, zapytała "a co z rowerem?" :))).
Sprawdziłem ponownie, czy wszystko z Basią w porządku, zdezynfekowałem Basiowe ranki, ułożyłem na kocu i pędęm ruszyłem po samochód do Wriezen, pozostawiając ją pod opieką Piotrka.
Niecałe 10 km km pokonałem w 17 minut, załadowałem swój rower na dach i wróciłem na miejsce kraksy.
Wrzuciliśmy pozostałe rowery na dach, Basię i siebie do samochodu i tak skończyła się nasza przykrótka wycieczka.
Basia zrobiła 9,6 km, a ja 20 km, a samochodem...w sumie 260 km.
P.S. Jak ktoś zobaczy Basię, to proszę nie pytać "czy zupa była za słona" :))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
18.96 km (0.00 km teren), czas: 00:56 h, avg:20.31 km/h,
prędkość maks: 34.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 404 (kcal)