MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Szczecińskie Rajdy BS i RS

Dystans całkowity:14134.97 km (w terenie 1800.85 km; 12.74%)
Czas w ruchu:693:50
Średnia prędkość:19.09 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma kalorii:278949 kcal
Liczba aktywności:206
Średnio na aktywność:68.62 km i 4h 03m
Więcej statystyk

Breń. Dzień 2.

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
Po wspaniałym dniu poprzednim, rewelacyjnym wieczorze i uczciwym śnie…zawsze nadchodzi ten smutny moment, kiedy trzeba wrócić do Szczecina.



Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.

Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.

Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.

Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.

Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.


Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.

„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.


Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.

Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:

"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)

Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.

Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.

W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)

Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.


Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.

Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)


P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.

RELACJA Z DNIA 1 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 121.09 km (4.50 km teren), czas: 06:30 h, avg:18.63 km/h, prędkość maks: 44.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Breń. Dzień 1 (… i kolejny rekord Basi!)

Sobota, 27 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
W tygodniu zapytałem Anetę „Athenę” i Marka „Odysseusa”, czy mają chęć na przekładany co jakiś czas dwudniowy wyjazd ze mną i z Basią do Hani do Brenia na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego. Chęci były, termin też pasował, więc postanowione!



Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.

Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).

Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.

Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.

Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.


Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)

Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.

Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.

W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)

Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.

Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.

Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.


Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.


Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!

Nasza sypialnia.

Nasze rumaki odpoczywały na dole.

Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.

Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.

Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.

Marek i Soja bardzo się polubili.

Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)

Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.

RELACJA Z DNIA 2 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 136.39 km (5.00 km teren), czas: 07:18 h, avg:18.68 km/h, prędkość maks: 43.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Do i z Prenzlau skrótami sierżanta Montera61 ;)))

Niedziela, 21 sierpnia 2011 | dodano: 22.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Wiedziałem, że po wczorajszym relaksującym wyjeździe do Rieth dziś mogę się spodziewać znacznie ostrzejszej jazdy. Krzysiek "Monter61" na Forum Rowerowego Szczecina ogłosił wyjazd do Preznlau w Niemczech. Jeśli dobrze policzyłem, to na starcie pojawiło się 12 osób, w tym paru bikerów z nadmiarem adrenaliny, co szybko dało się zauważyć po starcie. ;)))
Mapka wyjazdu sporządzona przez Krzyśka:


Wcześniej, gdy spotkałem się z Adrianem "Gryfem" na Rondzie Hakena byłem świadkem, jak o mało co nie został on rozjechany przez kretyna w samochodzie w momencie przejeżdżania ścieżką rowerową przez ulicę. Pisk hamulców i hamowanie na centymetry. Po dość ostrej wymianie zmian pomiędzy mną a tym ćwokiem, ponieważ nic do niego nie docierało, zakończyłem bezproduktywną pogawędkę z debilem pokazując mu właściwy palec. Odjechał nieusatysfakcjonowany. ;)

Co do naszych "koksów", to od razu wrzucili na koło 30 km/h i zaczęli znikać w oddali. ;)
Część próbowała ich gonić, część rozsądnie dała sobie spokój i tak to grupa podzieliła się już koło Rajkowa.
Dojechaliśmy do Warzymic, gdzie nowowybudowaną drogą wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech.
Tam też Monter spełnił swoje marzenie - ustawił grupę na belach siana, a ja cyknąłem tę oto fotkę.

Koleżanka, którą widać na dole po lewej stronie zrezygnowała z dalszej jazdy w takim szarpanym tempie, nawet nie wiem gdzie się odłączyła, bo grupa znów się rozerwała na sekcję "koksów", "umiarkowanych koksów", "turystów" i indywidualistów. ;)
W sumie miała rację, bo wg pogłosek wczoraj zrobiła 170 km, a tu wypoczynek się nie szykował. ;)

W Krackow grupa się połączyła "w kupę" ze względu na postój na parę fotek miejscowych drzew - rzeźb.

Następnie, zgodnie z planem Krzyśka dojechaliśmy do miejscowości Wollin, które na tej trasie trafiły nam się dwukrotnie, każda w innym rejonie.
Jeśli dobrze pamiętam, to w miejscowości Radewitz Monter pokazał nam miejsce, gdzie ktoś na działce postawił sobie dość specyficzną altankę. ;)

Adrian "Gryf" - niczym paparazzi - wykorzysta każde miejsce, aby cyknąć fotkę.

Na huśtwace uchwyciłem Basię "Rudzielca102", naszą maskotkę, na którą co niektórzy wołali "Helołłłł Kitty"...;)))

Mina Krzyśka mówiła, że coś się szykuje.

Ci, którzy go znają mogli się domyślać, że ma w zanadrzu niespodziankę, słynne "skróty Montera" (z poprzednim przebojem można zapoznać się TUTAJ ;)))
Jeszcze przed Prenzlau zajechaliśmy do kolejnej miejscowości o nazwie Wollin. Nasza grupa była większą atrakcją dla mieszkańców Wollina, niż sam Wollin dla naszej grupy, ale chodziło o nazwę, a nie wartości krajoznawcze.

Wreszcie dojechaliśmy do Prenzlau. Zbliżała się powoli godzina 14:00, a okazało się, że niektórzy zabrali za mało napojów.
Niestety, poszukiwania sklepu okazały się daremnym trudem, bo w niedzielę Niemcy mają je zasadniczo pozamykane.
Poniżej fotki z okolicy komisariatu Polizei, gdzie uprzdnio nie zajeżdżałem. Niestety, budowa nieco psuje wrażenie.


Współpraca Polizei i Police (pewnie chodzi o Zakłady Chemiczne "Police"). ;)
Krzysiek chyba chciał zmienić radiowóz z pedałami na coś bardziej komfortowego;)))

Następnie pojechaliśmy nad jezioro, gdzie podjęta została decyzja, że jednak nie przedłużamy trasy o Boitzenburg. Była już godzina 14:00, my mieliśmy za sobą około 70 km, do pałacu w jedną stronę było 23 km, a do tego jeszcze ok. 60 km powrotu z Prenzlau do Szczecina.
Ładny dystans by wyszedł...a my pewnie wrócilibyśmy po godzinie 22:00.
Jak ktoś ma chęć, to trasę do Boitzenburga i pałac można obejrzeć TUTAJ

Nie udało się również kupić mojej ulubionej pizzy tureckiej z budki na deptaku, bo tym razem była zamknięta. Co za pech, wczoraj zniknęła budka w Hintersee, a dziś Turek nie przyszedł do pracy i Misiacz, Gryf i Bronik musieli zadowolić się produktem od innego Turka, z budki koło jeziora.
Smak poprawny, ale to nie to, czego oczekiwałem.
Jeśli dobrze pamiętam, to nad jeziorem relaksowaliśmy się bliko godzinę.


Zauważyliśmy na wodzie coś, co przypominało pływający bar z silnikiem. ;)

Odpoczynek był jak najbardziej wskazany, bowiem szykowała się wyjątkowo "urozmaicona" część trasy. ;)
Tym razem jechaliśmy przez Bruessow w kierunku Loecknitz. Zaraz za Preznlau droga jest zamknięta z powodu budowy, ale to nie jest jakiś problem dla rowerzystów, dało się spokojnie przejechać, a ruch dzięki temu znacznie mniejszy.
W Bruessow, 10 km od Loecknitz szef wyprawy postanowił powiedzieć "dość cywilizacji!" i ...skręciliśmy w stronę jakiejś tajemniczej śluzy.
Początkowo droga przebiegała brukiem, gdzie od telepania jednemu z kolegów urwał się zaczep od tylnego błotnika. Zatrzymaliśmy się, by naprawić szkodę, na szczęście miałem ze sobą opaski zaciskowe typu "zip".
Podczas gdy my naprawialiśmy awarię, grupa znikała w oddali, zgodnie z praktycznym hasłem Legii Cudzoziemskiej: "Kto nie maszeruje, ten ginie!". ;)

Udało nam się jednak dojść grupę, dzięki temu, że żołądek jednego z kolegów wspominał nadmiar zjedzonych śliwek.
Zgodnie z powyższym hasłem porzuciliśmy go w krzakach i odjechaliśmy. "Kto nie maszeruje, ten ginie!" ;)
Po jeździe przez jakiś czas dość dobrą leśną drogą legionistę Misiacza ruszyło sumienie i poczekał na rozstajach dróg, aktywując hasło z innej armii, że "Poległych się nie zostawia". ;)))
Żarty żartami, ale kolega mógł się faktycznie zgubić, a że czas oczekiwania był duży, grupa odjechała również ode mnie, więc zacząłem rysować strzałki na ziemi, żeby Marcin mógł znaleźć drogę, ja zaś chciałem dognać grupę przed ewentualnym kolejnym rozstajem dróg. Na szczęście Marcin wyłonił się z lasu i cisnąc 25-30 km/h po błotnistej drodze dotarliśmy na główną atrakcję programu!
Podmokłe łąki bez drogi i pełne komarów to jest to, o czym marzy każdy rowerzysta! ;)))

Krótka narada, która nie doprowadziła do rozstrzygnięcia, bo znalazły się elementy wywrotowe, w tym Misiacz, którym zachciało się wracać do cywilizacji, do Loecknitz.
Na szczęście wodza mieliśmy stanowczego, co to nie szczypie się z nędznymi szeregowcami i natarł na moczary.
Kto nie z wodzem, ten przeciw wodzowi, więc karnie ruszyliśmy za sierżantem Monterem.


Z takim wodzem nie zginiemy, przetrwaliśmy atak komarów i pokrzyw na śluzie, bez problemu zdobyliśmy zabudowania gospodarcze i obory, rozpędziliśmy wrogie bydło, które w popłochu umknęło do obór widząc dzielny oddział mknący środkiem gospodarstwa wroga. ;)))
Bitwa była skończona, pokonanych zostawiliśmy za sobą i wyjechaliśmy na asfaltową drogę do Ramin i Schwennenz.
W Ramin, oddział podzielił się na mniejsze grupy i aby nie dać się otoczyć potencjalnemu przeciwnikowi, każdy pojechał inną trasą, na szczęście wódz miał wszystko pod kontrolą i cały oddział spotkał się w Schwennenz.
Tam, po krótkim postoju i buszowaniu w kukurydzy przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do Polski.
Grupa powoli zaczęła się rozjeżdżać do domów, a ostatecznie pożegnaliśmy się na Rondzie Gierosa.
Dojeżdżając do domu, miałem jeszcze towarzystwo w postaci Piotrka "Bronika", który również mieszka na Pomorzanach.
:)
P.S. Pomysł na komiks zapożyczyłem, tudzież bezczelnie po chińsku skopiowałem od Shrinka (http://shrink.bikestats.pl). ;)
Udzielił mi tak naprawdę licencji. ;) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 123.00 km (35.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:20.05 km/h, prędkość maks: 55.00 km/h
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2605 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Gdzie jest "Bimbisik"(?) ...i nowy rekord Basi i mój!

Sobota, 20 sierpnia 2011 | dodano: 20.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kto by się spodziewał, że niepowodzenie wyjazdu na urlop rowerowy (8 dni z sakwami trasą Odra-Nysa) i brak rezerwacji pokoju na ten weekend zaowocuje tak wspaniałym wyjazdem?
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.

Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):

1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”

Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.

Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.

Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!

Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:

Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.

Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.

Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.

Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)

Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...

Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.

Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...

Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.

Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.

Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:

Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Nowy rekord Basi! © Misiacz

Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe! Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 113.58 km (14.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:18.52 km/h, prędkość maks: 35.00 km/h
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(21)

Na spotkanie deszczowej wyprawy "Oder-Neisse".

Niedziela, 31 lipca 2011 | dodano: 01.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Mimo, że nie udało mi się pojechać z „Drużyną Gadzika” na 3-dniową trasę Odra-Nysa z początkiem w Czechach, to jednak w jakimś sensie w niej uczestniczyłem. Najpierw pojechałem spotkać się z chłopakami na dworcu. Przez kolejne dni starałem się zapewnić tzw. wsparcie internetowe, przesyłając co rusz prognozy pogody i słowa wsparcia (to drugie było bardziej przydatne, bo pogoda i tak była do dupy i na chłopaków dzień w dzień lały się kaskady deszczu).
Udało mi się też wytropić dla nich adres noclegu w Słubicach, gdzie mogli wreszcie nieco podeschnąć (ci, co chcieli się suszyć;))).
Ponieważ w ostatni dzień wyprawy ekipa jechała ze Słubic do Szczecina, wykombinowałem sobie, że ruszę o 2:00 w nocy i uda mi się wykręcić jakieś 200 km (a chciało mi się po raz kolejny i 300 km) i przy okazji przejechać drogę powrotną z tą zacną grupą. Okazało się, że na pomysł „wyjechania naprzeciw” wpadł też Krzysiek „Monter61” i Basia „Rudzielec102”, a mój pomysł wyjazdu o 2:00 w nocy na dłuższy dystans uznali…eee…hmmm…no…za „rozsądny inaczej”. ;)))

W związku z tym, kierując się mądrością innych skorzystałem z propozycji trasy zaczynającej się o normalniejszej godzinie i o normalniejszym dystansie. Spotkaliśmy się, tzn. ja, Krzysiek „Monter61” i Basia „Rudzielec102” o godzinie 9:00 i ruszyliśmy na przejście graniczne w Rosówku. Kondycja tego dnia była jakaś wyjątkowa, jechaliśmy wyjątkowo żwawo (inna sprawa, że równie żwawo zatrzymywaliśmy się na postoje, choć nie wynikało to ze zmęczenia). Przekroczyliśmy granicę i przez Staffelde i Mescherin dotarliśmy do rowerowej ścieżki do Gartz.
Basia i Krzysiek za przejściem granicznym.

W Gartz spotkaliśmy Tunisławę i Rowerzystkę, które początkowo miały jechać z nami, jednak ze względu na ilość „Cyborgów” w ekipie, nieprzewidywalne tempo i spory dystans zdecydowały się na normalniejszą wycieczkę. ;)
Grupa BS/RS w Gartz (foto: Tunisława) © Misiacz

Tunisława, po cyknięciu powyższego zdjęcia uparła się, że koniecznie uwieczni pojawiające się u mnie siwe kudły.
Z diabłem i z kobietą trudno wygrać i zrobiła, co zapowiedziała! ;)))
Siwiejący Misiacz (foto: Tunisława) © Misiacz

Pożegnaliśmy się, panie pojechały na Hochenreinkendorf, a my pognaliśmy w stronę Schwedt.
Jechało się chyba za szybko i za przyjemnie i zakładam, że w głowie Krzyśka zaczęła się jednak pojawiać pewna monotonia, bo wykombinował dla nas niesamowite atrakcje. Już wyjaśniam o co chodzi! ;)

Do Schwedt wjechaliśmy nieco inaczej, bo od strony Vierraden, przejechaliśmy tam przez most i ścieżką po wale przeciwpowodziowym wzdłuż rzeki ruszyliśmy na południe. Ponieważ Niemcy wyjątkowo guzdrzą się z naprawą odcinka wału, po którym biegnie ścieżka, jest ona zamknięta, a trasa rowerowa biegnie objazdem przez Criewen, dość wredne górki i wiedzie po telepiących betonowych płytach. Krzysiek jednak gdzieś usłyszał, że przez budowę DA SIĘ przejechać, wystarczy jedynie przez jakieś 150 metrów przepchać rower po piasku i zrobimy sobie skrót. Faktycznie, po wjechaniu na budowę jechaliśmy jakiś czas po ubitym szutrze, ale potem zaczęły się wspomniane atrakcje i te rzekome 150 metrów. Może kiedyś i był to piasek. Obecnie, po wielodniowych ulewach była to grząska breja, więc zaproponowałem jednak zawrócić. Pomysł nie przeszedł. ;)

Już po kilku metrach, kiedy błocko wlewało nam się prawie do butów, a pchanie rowerów stawało się prawie niemożliwe ze względu na to, że koła tonęły w błocie (u mnie do wysokości przerzutki), Baśka zaczęła rzucać Krzyśkowi pogróżki, że za ten pomysł zostanie poddany „wielokrotnej kastracji” (swoją drogą zastanawiałem się, jak ona chce to zrobić, Krzysiek musiałby być „wielojajeczny”;)).
Mój repertuar słów był raczej ograniczony do dwóch zwrotów „K…mać!!!” naprzemiennie z „Ja pierd…ę” ;)))

A poniżej spojrzenie Shrinka na sytuację (pozwoliłem sobie skorzystać z jego komiksowej "licencji" na fotce powyżej):

"FOTKA 'SKOMIKSOWANA' OSOBIŚCIE PRZEZ SHRINK'A: WIĘCEJ TUTAJ (KLIKNIJ)"

Kiedy przebrnęliśmy przez ten koszmar, okazało się, ze dalsza jazda jest niemożliwa.

Koła były sklejone błotem z błotnikami, było go pełno w łańcuchu, przerzutce i na trybach.
Hamowanie przy takich obręczach groziło ich szybkim zdarciem, nie wspominając o klockach.

Cóż…
Pozostało nam sprowadzić jakoś rowery po zboczu wału, gdzie na podmokłym terenie zebrało się nieco wody i zabrać się za długotrwałe mycie rowerów.
Oczywiście buciki szybko napełniły nam się wodą i oprócz błota mieliśmy gratis wilgoć w środku! ;)

Na szczęście miałem pustą butelkę z dzióbkiem po „Powerade”, więc służyła jako dysza wodna do zmywania błota z kasety, łańcucha i hamulców. Koło tylne umyłem dość sprawnie, po prostu zanurzyłem je w wodzie, uniosłem rower i zakręciłem ostro pedałami. Dobrze, że z tyłu nikt nie stał, taka szła fontanna! ;)

Po względnym odczyszczeniu sprzętu wjechaliśmy na wał, gdzie droga była już ubita…do następnej błotnej breji. Przytaczanie cytatów jest tu wysoce niewskazane. Naszym szczęściem było to, że przed kolejnym bagnem był mostek przez kanał, którym to…dojechaliśmy do objazdu w Criewen, który tak próbowaliśmy ominąć „jadąc” przez budowę. Na szczęście znam jeszcze inny objazd z Criewen, który nie wiedzie po płytach, trzeba tylko 2 km przejechać drogą główną Schwedt-Angermuende i w następnej wiosce (Flemsdorf) zjechać na Alt-Galow.
Po dojechaniu do Stuetzkow zatrzymaliśmy się na postój w wiacie nad kanałem


Tam dowiedzieliśmy się, że chłopaki są już za Hochensaaten i najlepiej będzie, jeśli na nich poczekamy i troszkę się pobyczymy. Kiedy zaczęło lekko mżyć wiedzieliśmy, że to mokra ekipa deszczowych bikerów ciągnie za sobą od Czech swoją ulubioną chmurę.
Na szczęście nasza moc była większa i po kilkunastu minutach chmura zdechła i zrobiło się sucho.
Po powitaniu wzięliśmy się za robienie pamiątkowych fotek, to Jurek w akcji.

Gadzik, Bendżi, Gryf, Baśka, Misiacz i Monter61.

Po dość długiej przerwie, koniecznej do wysłuchania opowieści z wyprawy, ruszyliśmy tą samą trasą w stronę Szczecina (pominęliśmy oczywiście „błotne spa” i pojechaliśmy objazdem jak należy). Chłopaki ciągnęli ostro, jakby szybko chcieli dostać się w suche miejsce i otworzyć piwko. ;)
Kolejny postój mieliśmy dopiero za Schwedt, przy budce obserwacyjnej w rezerwacie ptactwa.

Dalszej trasy nie ma już co opisywać, bo jest taka sama jak dojazdowa.
Dotarliśmy do Szczecina, gdzie na Rondzie Hakena zrobiliśmy sobie wspólną fotografię i każdy udał się w swoim kierunku.
Ostatni z prawej stoi Paweł, który nie załapał się na fotkę w Stuetzkow.
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 151.24 km (4.50 km teren), czas: 06:49 h, avg:22.19 km/h, prędkość maks: 56.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3387 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(16)

Rajd MTB dookoła jeziora Miedwie.

Niedziela, 24 lipca 2011 | dodano: 24.07.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Dojechaliśmy z Basią samochodem do Morzyczyna na 10:00.
Tam organizowany był przejazd trasą rajdu MTB dookoła jeziora Miedwie. Postanowiliśmy spróbować i my...

Spotkaliśmy się ze znajomą ekipą BS, RS...itp...w amfiteatrze nad Miedwiem.
Był Gadzik, Jurek, Baśka, Monter, Gryf, Bronik, Lewy, Arek...i kupa innych, których nie jestem w tej chwili w stanie wymienić.


Wicherek z południa wiał dziś nielichy. W zasadzie próbował zatrzymywać w miejscu.

Po odpoczynku. Cała nasza ferajna jechała koło pałacu tego pałacu (chyba to było Koszewo).

Troszkę nas było...

Po drodze był punkt żywieniowy. Ciastka, kawa...Super organizacja, choć to tylko przejazd próbny, a jeszcze nie oficjalne zawody.

Znaczna część trasy przebiegała po tzw. płytach jumbo.

W związku z tym przypomniał mi się taki kawałek:

Pod koniec odłączyliśmy się od ekipy i pojechaliśmy asfaltami, przez co część z uczestników uznała nas za podstępną "Bandę Sześciorga"...
Przy okazji zajechaliśmy do Kobylanki, gdzie chciałem zobaczyć płyty z opisami historii okolicznych miejscowości.

Stoją tam tablice opisujące poszczególne miejscowości, ale jest i fontanna.

Jedna z miejscowości zainteresowała mnie szczególnie...;)))

Od Kobylanki do Morzyczyna wiedzie doskonała, niedawno wybudowana asfaltowa ścieżka.

Kiedy dojechaliśmy na metę rajdu, było tam nadal sporo ludzi.
Chwilę postaliśmy, po czym ja, moja Basia i Basia "Rudzielec" zapakowaliśmy się z rowerami do samochodu(tak, tak...miałem na pokładzie dwa "Basiory";))) i pomknęliśmy do Szczecina.
Wspaniały dzień...

Reszta opisu...jak mi się zechce. ;))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 58.90 km (25.00 km teren), czas: 03:17 h, avg:17.94 km/h, prędkość maks: 37.00 km/h
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1174 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Leśniczówka „Piasek” (BS+RS). DZIEŃ 2.

Poniedziałek, 11 lipca 2011 | dodano: 11.07.2011Kategoria Po Polsce, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Po dość długiej nocnej biesiadzie towarzystwo troszkę pospało. Ja obudziłem się o godzinie 6:00, jako że z imprezy zawinąłem się wcześniej. Dobrze się złożyło, bo jako osobnik lubiący „slow life” (niekoniecznie mogący takie „slow life” prowadzić) miałem czas na kąpiel, śniadanie i spakowanie się. ;)))
Temperatura, jaka widniała na termometrze na podwórzu była lekko przerażająca i to się czuło.

Reszta ekipy powoli wysnuwała się z łóżek i dochodziła do siebie. Nie to, żeby ktoś przesadził na grillu, naprawdę była to łagodna i kulturalna kolacja. ;) Niespiesznie się zbierając, do wyjazdu gotowi byliśmy około godziny 11:00.

Ustaliliśmy, że pojedziemy na początek wszyscy razem do Schwedt, a potem reszta swobodnie się odłączy, gdyby tempo Basi i moje okazało się zbyt spacerowe (nie okazało się – do Szczecina przyjechaliśmy razem).
Wyjeżdżamy z Piasku.

W Basię tego dnia jakby wstąpiły nowe siły i od czasu do czasu wyrywała się do przodu!

W międzyczasie Marek „Emem” odłączył się od nas i pojechał do Chojny spotkać się z kolegą. Obiecał, że nas dogoni i słowa dotrzymał (dojechał w Gartz).
Spokojnie jadąc, ale też i nie strasznie spacerowo dotarliśmy do Krajnika, żeby zatankować do bidonów wodę mineralną „Kinga” (rewelacja na upały na rowerze, daje kopa!). Po zatankowaniu przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do Schwedt.
Według moich informacji centrum handlowe „Oder Center” było ostatnio otwierane również w niedzielę, więc pojechaliśmy tam, aby dokupić do domu zapas przedniego hiszpańskiego wina odmian Valdepenas i Tempranillo, które mieliśmy na grillu. Ku naszemu rozczarowaniu centrum było zamknięte, a zamiast tego na parkingu zorganizowany był „pchli targ”, gdzie sprzedawano mydło i powidło, ale wina już nie.
Jako, że oddaliliśmy się nieco od rzeki, zaproponowałem trasę przez Vierraden do Gatow, gdzie po przejechaniu przez most można wjechać na znaną nam już ścieżkę wzdłuż kanału. Trasa okazała się ciekawa (bo jej nie znaliśmy).
Potem ścieżką zaczęliśmy zbliżać się do Freidrichsthal, ale dwójka łakomych osobników zatrzymała się na leśne maliny.
Imiona winowajców to Basia „Misiaczowa” i Adrian „Gryf”. ;)
No to i ja się zatrzymałem…;)

Potem znów mieliśmy tradycyjny postój w wiacie we Friedrichsthal, gdzie na pogawędkach zeszło nam sporo czasu, a Basia „Rudzielec” wprawiała w osłupienie Niemców swoim gromkim okrzykiem „KOMMMM HIEERRRR!!!” ;)))
Po odpoczynku ruszyliśmy do Gartz. Po drodze moją Basię dziabnęła osa, na szczęście nic złego z tego nie wyniknęło.
W Gartz zatrzymaliśmy się na kolejną przerwę przy budce gastronomicznej.


W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Marek jest tylko 6 km za nami, więc z przyjemnością wydłużyliśmy postój, ja zaś poszedłem sprawdzić menu w budce i co się okazało?!
Można tam było kupić nasze (moje i Basi) ulubione bułeczki rybne Fischbrötchen, które z taką lubością codziennie zajadaliśmy w czasie naszej tegorocznej rowerowej podróży po wyspie Rugia (klik).
Nie spodziewałem się żadnych rewelacji, ale tak pysznej dawno nie jadłem. Sargath, polecam jeśli nadal poszukujesz tej jednej, jedynej, niepowtarzalnej…bułki! ;)))
Ta była ze śledziem Bismarck, cebulką, ogórkami i z pysznym sosem, a dodatkowo bułka była ciepła i chrupiąca. Koszt to 2,40 EUR.
.
Po dołączeniu do nas przez Marka pojechaliśmy do Mescherin, gdzie poznaliśmy kolejną sympatyczną rowerzystkę - Anię, żonę Adriana „Gryfa”.
Spotkanie w Mescherin. © Misiacz

W tym czasie niewyżyty Marek, którego rozpierała energia pomknął zupełnie inną drogą do przodu i zniknął nam z oczu.
Długo się naczekał, bo na nabrzeżu kilkoro z nas chciało sprawdzić, jak się jeździ rowerem Ani z przerzutką bębnową. Powiem, że to wygodne.
Po jazdach testowych Państwo „Gryfowie” postanowili nas odprowadzić pod górkę do Staffelde i dalej do Neurochlitz. W końcu odnalazł się i Marek. ;)))
To pożegnalna fotka w Neurochlitz…albo i dwie fotki, bo na jednej z nich Piotrek wyszedł …eee…połowicznie, Adrian od zadu strony...

…a na drugiej jest już Adrian, ale Piotrek zniknął. ;)))

Po pożegnaniu się z Adrianem ruszyliśmy w stronę Szczecina. Grupa się nieco rozciągnęła, a my z Basią musieliśmy zatrzymać się na stacji Lotos przed Kołbaskowem. Byliśmy mile zaskoczeni, kiedy po kilku minutach wrócił po nas Piotrek „Bronik”, żeby sprawdzić, czy wszystko OK. Basia „Rudzielec” oczekiwała gdzieś na poboczu. Dziękujemy, a to dlatego, że pod koniec trasy grupy się często rwą i każdy pędzi w swoją stronę. Tu tak nie było…

W Szczecinie pożegnaliśmy „Emema” i „Rudzielca” i wraz z „Bronikiem” wróciliśmy na Pomorzany (okazało się, że mieszkamy całkiem blisko siebie).
Wyjazd okazał się strzałem w dziesiątkę, był rewelacyjny, relaksujący, nikt nigdzie nie gnał, nikt nikogo nie poganiał i naprawdę już dawno nie czuliśmy się z Basią tak dobrze!

Raz jeszcze dziękujemy wszystkim za towarzystwo, Basi „Rudzielcowi” za organizację, a pani Dorocie z agroturystyki w Piasku za gościnę!


:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 71.10 km (2.00 km teren), czas: 04:01 h, avg:17.70 km/h, prędkość maks: 44.00 km/h
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1381 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(10)

Leśniczówka „Piasek” (BS+RS). DZIEŃ 1.

Sobota, 9 lipca 2011 | dodano: 11.07.2011Kategoria Po Polsce, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Pod hasłem dnia „W Krajniku Dolnym NIE MA GAZET!” ;)))



Swego czasu rozmawialiśmy na GG z Basią „Rudzielcem102” z forum Rowerowego Szczecina (RS), jakby to było fajnie pojechać gdzieś z ekipą na co najmniej 2 dni (nocleg, grill, piwko przed snem).
Myślałem o agroturystyce w Leśniczówce „Piasek” (klik), gdzie miałem już przyjemność gościć wcześniej w roku 2008.
No i tylko na myśleniu się u mnie tym razem skończyło…;)))

Tymczasem Basia „Rudzielec102” wzięła sprawy w swoje kierownicze ręce i pewnego dnia oznajmiła mi, że wszystko już załatwione, noclegi zarezerwowane i jedziemy! Z miłą chęcią przyłączyliśmy się do ekipy, tym bardziej, że organizacja nie była po mojej stronie i mogłem zająć się wyłącznie relaksującą jazdą do oczekującego na mnie pokoju. Dodam, że na wyjazd wybrała się również moja „osobista” Basia, po raz pierwszy z sakwami i to na spory jak na nią dystans (przypomnę, że na rowerze „na poważnie” zaczęła jeździć w marcu tego roku).

Grupa składała się z 6 osób:
1) Basia „Rudzielec102” (z RS, a czy nadal z BS? ;)))
2) Basia „Misiaczowa” (fanklub BS + RS ;)))
3) Misiacz (BS, RS)
4) Adrian „Gryf” (BS)
5) Piotrek „Bronik” (RS)
6) Marek „Emem” (RS)
Miał jeszcze jechać z nami Krzysiek „Monter61”…ale nie pojechał.

Na wstępie oznajmiliśmy, że ze względu na dość spacerowe tempo mojej Basi nie chcemy spowalniać całej grupy, w związku z czym najlepiej, jeśli spotkamy się u celu, czyli w Piasku. Chcieliśmy jednak wszyscy spotkać się na miejscu zbiórki o godzinie 8:15 pod Lidlem na Mieszka.

Tłoku nie było, bo Basia robi zdjęcie, a Emem z powodu „pracowitej” nocy nie obudził się na czas i miał dojechać osobno. ;))) Na zdjęciu Bronik, Rudzielec102 i Misiacz.
Powiedzieliśmy sobie „do zobaczenia w Piasku” i szybsza część ekipy odjechała. My z Basią snuliśmy się jak ślimaki i zanim ruszyliśmy, zawitaliśmy jeszcze do toalet na pobliskiej stacji.

Jeśli dobrze pamiętam, to tak na serio wystartowaliśmy o 8:45. Omijając główną drogę na Kołbaskowo, pojechaliśmy trasą równoległą przez Smolęcin. Upał wzrastał, droga jak sinusoida i poczuliśmy, że trzeba dokupić wody (zrobiliśmy to w Kołbaskowie, przed wjazdem do Niemiec i była to dobra decyzja…a i tak dość ciężkie sakwy zrobiły się jeszcze cięższe…;)))
Od Kołbaskowa musieliśmy niestety jechać ruchliwą drogą przez Rosówek, gdzie wjechaliśmy do Niemiec.
Na szczęście w Neurochlitz mogliśmy opuścić trasę główną i zjechaliśmy na boczną dróżkę.

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zauważyłem, że Polacy budują ścieżkę rowerową od Pargowa do granicy!!!
Zawsze trzeba było tam przedzierać się polami, a tu niespodzianka!

Jadąc dalej gładziutką asfaltówką dotarliśmy do Staffelde, gdzie w pobliżu kurhanu zrobiliśmy sobie przerwę.


Stamtąd dotarliśmy do Mescherin, a dalej pojechaliśmy ścieżką „Oder-Neisse Radweg” do Gartz, by dotrzeć do Freidrichsthal, gdzie znajduje się wiata zachęcająca do zrobienia sobie przerwy.

Z Friedrichsthal lasem dojechaliśmy do kanału prowadzącego do Schwedt.

Przejechaliśmy przez drewniany mostek, aby lewą stroną kanału dojechać do mostu w Schwedt.

Ze Schwedt do Piasku jest jakieś 15 km, więc całkiem blisko i zakup napojów na wieczór w tym miejscu wydał się nam rozsądną decyzją. Nie wiem, czy w sobotę w Niemczech było jakieś święto, ale większość sklepów była pozamykana, na szczęście REWE przy moście było otwarte. Zakupiłem piwko dla siebie, a dla Basi białe wino na wieczór.

Teraz może parę słów o tym piwku (niezainteresowanym proponuję pominąć ten akapit). Niedobrze się zaczęło dziać i w państwie niemieckim. O tym, że nasze piwa to obecnie prawie sama chemia (do tego, aby powstawała piana stosuje się …chemiczne spieniacze) znawcy tematu dobrze wiedzą. Nam, mieszkającym przy granicy zawsze pozostaje możliwość wyskoczenia do za miedzę i zakupienia chmielowego napoju warzonego przez niemieckie browary zgodnie z Prawem o Czystości Piwa.
Niestety, unijne urzędnicze barany potrafią i to zepsuć i nawet Niemcy zaczęli się temu gdzieniegdzie poddawać, gdyż „Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w roku 1987 uchylił zakaz używania nazwy "piwo" dla napojów warzonych z dodatkami nie odpowiadającymi prawu czystości …Sąd administracyjny uznał, że czas zmienić przepisy, gdyż nie służą one ochronie zdrowia konsumentów, a ich znaczenie sprowadza się jedynie do „zachowania tradycji” (więcej w powyższym linku):
Krótko mówiąc, ponieważ z naklejek poniższych produktów zniknął napis o czystości produktu „Gebraut nach dem deutschen reinheitsgebot”, tym samym znikają one i z mojej listy zakupów:
1) Lübzer
2) Wernesgrüner
To się czuje w trakcie degustacji i nazajutrz…;(
Na szczęście nadal nie jest to powszechna praktyka, a co bardziej chciwych browarów i większość jeszcze trzyma się tradycji.

Po zakupach przejechaliśmy na mały rekonesans po centrum i skierowaliśmy się w stronę oddalonego o 3 km Krajnika Dolnego.

W tym samym czasie dostaliśmy SMS od Basi „Rudzielca”, że są już w Piasku i jadą szukać jakiegoś jeziora do kąpieli.
Doszliśmy do wniosku, że tak bardzo w tyle nie zostaliśmy.
Basia „Misiaczowa" stwierdziła, że skoro w Piasku będziemy około godziny 16:00, to warto kupić sobie w Krajniku jakieś gazetki, poleżeć i poczytać. Hehe…spróbujcie w Krajniku kupić gazetę!!! Jeździliśmy od sklepiku do sklepiku, nigdzie gazet. Wreszcie w jednym z nich Basia zapytała, gdzie te gazety są. Odpowiedź była taka:
- W Krajniku NIE SPRZEDAJE SIĘ GAZET! ;)
Nie mogliśmy w to uwierzyć, ale pozostawała opcja, że przecież na stacji benzynowej to zawsze coś jest.

Stacja benzynowa w Krajniku do widoczny na zdjęciu rząd stanowisk do tankowania i …mała kanciapa z kasą, gdzie siedziała pani i stał znudzony pan. To całe wyposażenie.
Faktycznie…w Krajniku Dolnym NIE MA GAZET! ;)))
No nic, ruszyliśmy dalej drogą wiodącą na Chojnę. Upał był już solidny, sakwy obciążone, a podjazd długi i upierdliwy. Jak w górach. Skręcenie z drogi głównej na Krajnik Górny nic nie zmieniło (poza nawierzchnią na bardziej zniszczoną) - cały czas trzeba mozolnie piąć się pod górę.

Mordęga kończy się dopiero na wysokości wsi Raduń, odkąd prawie cały czas już można zjeżdżać do Piasku prawie nie pedałując. No i dobrze, bo Basia była już nieźle zmachana i od czasu do czasu trzeba było korzystać z urządzenia do wspomagania „Misiacz1972”. ;)
Wreszcie dotarliśmy do Piasku, gdzie udaliśmy się jeszcze do miejscowego sklepiku (doskonale zaopatrzony). W leśniczówce czekał już na nas pokój (bajzel w nim szybko i sprawnie sami stworzyliśmy). Poniżej kilka fotek z rekonesansu po agroturystyce.



Nasze pojazdy chwilowo zaparkowaliśmy przed wejściem. Na noc zostały zamknięte w hali.

Gospodarze mają tu ładnie urządzone tereny zielone, jest staw, ptaszarnia, kojec ze świnkami wietnamskimi (dla miłośników egzotycznej fauny).

Kiedy pod wieczór zjechała się całą drużyna, można było wybrać się na grilla.

Gospodarze przygotowali nam również drewno na ognisko. Było przykryte plandeką, za co dziękujemy, ponieważ nad Piaskiem przeszła ogromna burza.
Nam to jednak nie przeszkadzało, ponieważ siedzieliśmy w wiacie i doskonale się bawiliśmy!

Marek pilnuje mięsiwa.

Adrian się rozmarzył, a Basia kombinuje coś przy aparacie.

Jedzenie było przednie, wino znakomite, obok płonęło ognisko, humory dopisywały!
To był super dzień!!!



;) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 75.49 km (2.00 km teren), czas: 04:51 h, avg:15.56 km/h, prędkość maks: 41.60 km/h
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1490 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(18)

Prawie 100 tuż przed kolacją! ;)))

Wtorek, 5 lipca 2011 | dodano: 06.07.2011Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice
Wycieczka turystyczna na pewno to nie była. No, ale po kolei…
W środku dnia Odysseus zagadnął mnie na GG, czy miałbym chęć o 17:00 ruszyć z Głębokiego na przedwieczorną przejażdżkę. Węsząc podstęp, zapytałem co rozumie pod pojęciem „przejażdżka”, no i okazało się, że ma to być „przejażdżka” na dystansie blisko 100 km! ;) O godzinie 17:00.
Jadąc na miejsce spotkania na Głębokim czułem całkowity brak formy, wczoraj nieco cisnąłem wracając z wycieczki z Tunisławą i dziś to czułem. Zmuszałem nogi do kręcenia siłą woli, a w głowie już miałem plan, że przywitam się z Odysseusem, wytłumaczę się i najkrótszą drogą wracam do domu, żeby zalec na kanapie.
Marek był nieco zdziwiony, więc koniec końców stanęło na tym, że sprawdzimy, czy choć do Pilichowa doczłapię.
Doczłapałem i… od tego momentu prędkość oscylowała już przez prawie cały czas w granicach 27-30 km/h. Ładna mi przejażdżka! ;)
Jadąc ścieżką rowerową, skręciliśmy na Bartoszewo, skąd bardzo szybko dojechaliśmy do Dobrej. Tam Markowi zajechała drogę jakaś kretynka, ale tak gnaliśmy, że tylko popukałem się ostentacyjnie w kask i pomknęliśmy dalej do Buku. Za Bukiem wjechaliśmy do Niemiec, do Blankensee, a następnie dotarliśmy do Pampow.
Przyznaję, że pod górkę za Pampow nigdy nie wjeżdżałem z prędkością 25 km/h. Dziś wjeżdżałem.
W Gruenhof skręciliśmy na drogę do Glasshuette, a z niej na Borken, po czym zasuwając cały czas dojechaliśmy do Koblentz. Na liczniku było ponad 52 km i wydawało się, że warto wreszcie zrobić pierwszy postój i przerwę na jakieś jedzenie, picie i może wreszcie jakąś fotkę? ;)))
Odysseus robi.........................zdjęcie ;) © Misiacz

Nawet weszliśmy na pomost na jeziorze. ;))) Cóż za poświęcenie! ;)
Nad jeziorem w Koblentz 1. © Misiacz

Wspólna fotka.
Nad jeziorem w Koblentz 2. © Misiacz

Przerwa minęła, można było znów „drzeć gumy”. Przez Breitenstein, Rothenklempenow i Mewegen dotarliśmy do Blankensee w tempie zupełnie mi do tej pory nieznanym. Przed Rothenklempenow Odysseus rozbujał się do blisko 45 km/h i nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. To Ci Cyborg!
Na dodatek mało pali na 100 km. Przez całą wycieczkę wypił może raptem jeden bidon wody 0,7 litra. Ja jestem bardziej paliwożerny i wciągam 2,7 l / 100 km. Z tego też powodu musiałem w Blankensee dotankować bidony ze zbiorników rezerwowych. Dało to też okazję do wykonania fotki.
Odysseus w Blankensee. © Misiacz

Fotki wykonane przez Odysseusa:
Misiacz ssie................. bidon ;) © Odysseus

Misiacz i Odysseus w Blankensee © Odysseus

Z Blankensee pomknęliśmy do Bismark, w okolicach którego była też Basia z RS (Rudzielec 102) i widziała podejrzaną czerwono-niebieską smugę …Basiu, to my przemknęliśmy! ;)))
Granicę przekroczyliśmy w Linken, a w Dołujach Marek odłączył się i pojechał na Wąwelnicę, ja zaś przez Stobno i Mierzyn wróciłem do domu.
Wyjechaliśmy z Głębokiego o 17:00, w domu byłem pięć minut przed 21:00.
Nawet nieźle się czułem. ;))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 95.26 km (0.00 km teren), czas: 03:51 h, avg:24.74 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2186 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Z Tunisławą do Damitzow...

Poniedziałek, 4 lipca 2011 | dodano: 04.07.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Dziś zgadałem się z Tunisławą na pierwszy wspólny wypad. Znam prawie wszystkie „dziury w płocie” do Niemiec, ale nie znałem jeszcze trasy od Kołbaskowa do Pomellen. Tunisława już tamtędy jeździła, więc miała być dziś moim przewodnikiem. Pod granicę jechało się super, wiatr w plecy i 30 km/h nie stanowiło problemu.

U Tunisławy zaskoczyło mnie wyjątkowo serdeczne przyjęcie! ;)))
Gorące powitanie u Tunisławy...kawą i ciastem tak naprawdę. ;))) © Misiacz

Tak na serio, to przywitany zostałem kawą i ciastem! Posiedzieliśmy nieco w altance ogrodowej, porozmawialiśmy, ja posłuchałem…i ruszyliśmy niespiesznie w trasę.

Droga, którą chciałem poznać to droga skręcająca w lewo za przejazdem kolejowym w Kołbaskowie.
To szutrówka prowadząca do Pomellen, gdzie znajduje się kopalnia żwiru, stąd często można napotkać tam wielkie ciężarówki z urobkiem.

Dobrze, że w nocy popadało, bo podobno strasznie się na niej kurzy. Deszcz pozostawił jednak po sobie pamiątki w postaci dość grząskich, błotnistych odcinków.
Już po stronie niemieckiej droga przechodzi w brukówkę.
Z Pomellen pojechaliśmy w stronę Radekow trasą, której również nie znałem. W Radekow skręciliśmy w drogę prowadzącą do Damitzow, gdzie również byłem pierwszy raz (a byłem przekonany, że rejon przygraniczny mam spenetrowany do cna). Do Damitzow dojeżdża się drogą z niezbyt równych płyt (ale nic strasznego).


Sama wioska wygląda tak, jakby za czasów DDR zapomniał o niej Erich Honecker, a obecnie Angela Merkel, Bóg, dobre skrzaty i kto tam jeszcze może o niej zapomnieć. ;))) Ma ona jednak swój niepowtarzalny klimat miejsca leżącego zupełnie na uboczu.

W Damitzow znajduje się malownicze jezioro Schloßsee (j. Zamkowe), wokół którego wiedzie ścieżka spacerowa.


Na jeziorze tym znajduje się Wyspa Zamkowa, na którą można dostać się mostkiem.


Poszukiwania rzekomego zamku nie dały rezultatu, być może marnie szukaliśmy, być może są to tylko resztki gdzieś w zaroślach, a być może nazwa jest tylko historyczna, na pamiątkę zamku, który tam może był (kto wie, niech pisze w komentarzach). Pozostały tam słupy latarni, jakaś opuszczona wiata i bardzo wiekowy dąb.

Dojechaliśmy do drugiej strony wyspy, gdzie cyknąłem jeszcze fotkę i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Przez Radekow pojechaliśmy tym razem do Nadrensee, a stamtąd do Neuenfeld. Tam – jak widać – każde z nas pojechało w swoją stronę, Tunisława przez Pomellen, ja zaś przez Ladenthin i Warnik do Stobna, gdzie miałem kupić część samochodową (której nie udało mi się dostać, za to godzinkę pogawędziłem z szefem firmy – też ma rowerek KTM).

Forma jakoś dziś była, więc znów jakoś tak samo 30 km/h z licznika prawie nie schodziło. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 57.86 km (4.00 km teren), czas: 02:51 h, avg:20.30 km/h, prędkość maks: 45.00 km/h
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1268 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(16)