- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Szczecińska Masa Krytyczna sierpień 2013
Piątek, 30 sierpnia 2013 | dodano: 30.08.2013Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS
Strasznie wolno, szybciej chodzę "z buta"...



/8213889
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 460 (kcal)



/8213889
Rower:Koza
Dane wycieczki:
20.70 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 34.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 460 (kcal)
Do Lidla i tyle.
Środa, 28 sierpnia 2013 | dodano: 28.08.2013Kategoria Szczecin i okolice
Rower:Koza
Dane wycieczki:
3.25 km (0.00 km teren), czas: 00:11 h, avg:17.73 km/h,
prędkość maks: 26.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 63 (kcal)
Kraksa Basi za Wriezen.
Niedziela, 25 sierpnia 2013 | dodano: 25.08.2013Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Jak życie potrafi być zmienne. Jeszcze wczoraj jechaliśmy sobie błogo do Altwarp na "fiszbułę", a dziś zupełnie odmienne klimaty.
Chcieliśmy spenetrować nowe tereny za Bad Freienwalde, 130 km na południe od Szczecina, więc wybraliśmy się tam samochodem, zabierając ze sobą "Bronika", który o dziwo (!) zmieścił się w wyznaczonym dla siebie limicie spóźnień :).

Po blisko 2 godzinach jazdy dotarliśmy do Wriezen, gdzie rozładowaliśmy rowery na parkingu przed, nomen omen, centrum fizjoterapii.

Troszkę się pobłąkaliśmy szukając szlaku nad jezioro Kietzer See, w międzyczasie zwiedzając centrum.
Niewiele w nim zostało po wojnie.


Troszkę zajęło mi czasu znalezienie wyjazdówki, bo oznaczenia są kiepskie, ale się udało i wkrótce byliśmy na właściwym szlaku.
Dotarliśmy do miejscowości o dziwnej jak na Niemcy, bo francusko brzmiącej nazwie Vevais.
Po chwili zagadka chyba się wyjaśniła.
Pierwszymi mieszkańcami tego miejsca byli osadnicy szwajcarscy, sądząc po nazwie to z kantonu francuskojęzycznego.
Zresztą, całkiem niedaleko jest też miejscowość Beauregard :).
Tu Basia pomaga pchać dobytek osadnikom.

Mieliśmy straszny wiatr ze wschodu, ale pocieszało nas, że od Gross Neuendorf powrót będziemy mieć jazdę z tymże wiatrem w plecy.
Niestety, nie dotarliśmy ani tam ani nawet nad jezioro Kietzer See.
Między Bliesdorf, a Herrnhof w asfalcie był duży wybój od korzenia pod nim rosnącego, Piotrka nieco podrzuciło, ja przejechałem normalnie, choć wyłonił mi się nagle zza koła roweru Piotrka i nie zdążyłem ostrzec Basi, co zawsze robię.
Po chwili zza pleców usłyszałem łoskot i łomot, a za chwilę przejmujący krzyk Basi :(((.
Kiedy odwróciłem się, leżała na poboczu (na szczęście nie było strasznie twarde, grunt, trawa i gałęzie), a rower na asfalcie.
Basia poobijana na twarzy, silnie stłuczona ręka, mocno stłuczone kolano...o dalszej jeździe nie było już mowy.
W rowerze urwany przedni błotnik, ale połataliśmy jakoś, dzwonek do wymiany, ale straty materialne niewielkie, zresztą to mniej istotne (choć Basia, jak na prawdziwa cyklotyczkę przystało, zapytała "a co z rowerem?" :))).
Sprawdziłem ponownie, czy wszystko z Basią w porządku, zdezynfekowałem Basiowe ranki, ułożyłem na kocu i pędęm ruszyłem po samochód do Wriezen, pozostawiając ją pod opieką Piotrka.
Niecałe 10 km km pokonałem w 17 minut, załadowałem swój rower na dach i wróciłem na miejsce kraksy.
Wrzuciliśmy pozostałe rowery na dach, Basię i siebie do samochodu i tak skończyła się nasza przykrótka wycieczka.
Basia zrobiła 9,6 km, a ja 20 km, a samochodem...w sumie 260 km.
P.S. Jak ktoś zobaczy Basię, to proszę nie pytać "czy zupa była za słona" :))).
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 404 (kcal)
Chcieliśmy spenetrować nowe tereny za Bad Freienwalde, 130 km na południe od Szczecina, więc wybraliśmy się tam samochodem, zabierając ze sobą "Bronika", który o dziwo (!) zmieścił się w wyznaczonym dla siebie limicie spóźnień :).

Po blisko 2 godzinach jazdy dotarliśmy do Wriezen, gdzie rozładowaliśmy rowery na parkingu przed, nomen omen, centrum fizjoterapii.

Troszkę się pobłąkaliśmy szukając szlaku nad jezioro Kietzer See, w międzyczasie zwiedzając centrum.
Niewiele w nim zostało po wojnie.


Troszkę zajęło mi czasu znalezienie wyjazdówki, bo oznaczenia są kiepskie, ale się udało i wkrótce byliśmy na właściwym szlaku.
Dotarliśmy do miejscowości o dziwnej jak na Niemcy, bo francusko brzmiącej nazwie Vevais.
Po chwili zagadka chyba się wyjaśniła.
Pierwszymi mieszkańcami tego miejsca byli osadnicy szwajcarscy, sądząc po nazwie to z kantonu francuskojęzycznego.
Zresztą, całkiem niedaleko jest też miejscowość Beauregard :).
Tu Basia pomaga pchać dobytek osadnikom.

Mieliśmy straszny wiatr ze wschodu, ale pocieszało nas, że od Gross Neuendorf powrót będziemy mieć jazdę z tymże wiatrem w plecy.
Niestety, nie dotarliśmy ani tam ani nawet nad jezioro Kietzer See.
Między Bliesdorf, a Herrnhof w asfalcie był duży wybój od korzenia pod nim rosnącego, Piotrka nieco podrzuciło, ja przejechałem normalnie, choć wyłonił mi się nagle zza koła roweru Piotrka i nie zdążyłem ostrzec Basi, co zawsze robię.
Po chwili zza pleców usłyszałem łoskot i łomot, a za chwilę przejmujący krzyk Basi :(((.
Kiedy odwróciłem się, leżała na poboczu (na szczęście nie było strasznie twarde, grunt, trawa i gałęzie), a rower na asfalcie.
Basia poobijana na twarzy, silnie stłuczona ręka, mocno stłuczone kolano...o dalszej jeździe nie było już mowy.
W rowerze urwany przedni błotnik, ale połataliśmy jakoś, dzwonek do wymiany, ale straty materialne niewielkie, zresztą to mniej istotne (choć Basia, jak na prawdziwa cyklotyczkę przystało, zapytała "a co z rowerem?" :))).
Sprawdziłem ponownie, czy wszystko z Basią w porządku, zdezynfekowałem Basiowe ranki, ułożyłem na kocu i pędęm ruszyłem po samochód do Wriezen, pozostawiając ją pod opieką Piotrka.
Niecałe 10 km km pokonałem w 17 minut, załadowałem swój rower na dach i wróciłem na miejsce kraksy.
Wrzuciliśmy pozostałe rowery na dach, Basię i siebie do samochodu i tak skończyła się nasza przykrótka wycieczka.
Basia zrobiła 9,6 km, a ja 20 km, a samochodem...w sumie 260 km.
P.S. Jak ktoś zobaczy Basię, to proszę nie pytać "czy zupa była za słona" :))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
18.96 km (0.00 km teren), czas: 00:56 h, avg:20.31 km/h,
prędkość maks: 34.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 404 (kcal)
"Rajd Leniwej Fiszbuły" do Altwarp z Basią...
Sobota, 24 sierpnia 2013 | dodano: 24.08.2013Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wczoraj poszalałem, dziś znów skrajne lenistwo jak na Rugii.
Załadowaliśmy z Basią "Misiaczową" rowery na dach samochodu i pojechaliśmy do Rieth.

Z Rieth pojechaliśmy najprostszą, ale ładną trasą szybko do Altwarp, gdzie zamówiliśmy Fischbroetchen z "bismarckiem" i bezalkoholowego Erdingera, wszystko pychotka :).

Tradycyjnie fotki w porcie i mój ulubiony kuterek ;).


Potem pojechaliśmy na plażę, ale tym razem nie było błogo, bo namioty rozbiła tam na dziko grupka podpitych punków.
Przenieśliśmy się z dala od nich i chwilę poleniuchowaliśmy.


Kiedy odjeżdżaliśmy, Basia zauważyła gumę w przedniej oponie, kolejna w ciągu tygodnia, chyba oponka nadaje się do wymiany.
Szybko załatałem dziurę i ruszyliśmy w drogę powrotną.
W lesie zatrzymała się przy nas Niemka na rowerze i powiedziała, że dziś w naszym B-Imbiss-iku w Rieth jest świetne ciasto.
Była zachwycona :))).
Faktycznie, ciasto agrestowe i wiśniowe rewelacja, do tego wzięliśmy po dużej kawie...ech, nie chciało się wracać :).

W drodze powrotnej w Tanowie zatrzymałem się, by przywitać się z "Dornfeldem", który wracał z poszukiwań grzybów.
Coś tam znalazł...
Jesień...
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 680 (kcal)
Załadowaliśmy z Basią "Misiaczową" rowery na dach samochodu i pojechaliśmy do Rieth.

Z Rieth pojechaliśmy najprostszą, ale ładną trasą szybko do Altwarp, gdzie zamówiliśmy Fischbroetchen z "bismarckiem" i bezalkoholowego Erdingera, wszystko pychotka :).

Tradycyjnie fotki w porcie i mój ulubiony kuterek ;).

Potem pojechaliśmy na plażę, ale tym razem nie było błogo, bo namioty rozbiła tam na dziko grupka podpitych punków.
Przenieśliśmy się z dala od nich i chwilę poleniuchowaliśmy.


Kiedy odjeżdżaliśmy, Basia zauważyła gumę w przedniej oponie, kolejna w ciągu tygodnia, chyba oponka nadaje się do wymiany.
Szybko załatałem dziurę i ruszyliśmy w drogę powrotną.
W lesie zatrzymała się przy nas Niemka na rowerze i powiedziała, że dziś w naszym B-Imbiss-iku w Rieth jest świetne ciasto.
Była zachwycona :))).
Faktycznie, ciasto agrestowe i wiśniowe rewelacja, do tego wzięliśmy po dużej kawie...ech, nie chciało się wracać :).

W drodze powrotnej w Tanowie zatrzymałem się, by przywitać się z "Dornfeldem", który wracał z poszukiwań grzybów.
Coś tam znalazł...
Jesień...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
34.26 km (4.00 km teren), czas: 01:54 h, avg:18.03 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 680 (kcal)
Pędzikiem 100 km na II śniadanie do Nowego Warpna.
Piątek, 23 sierpnia 2013 | dodano: 23.08.2013Kategoria Szczecin i okolice
Postanowiłem odpracować niemożebne lenistwo z Rugii i się zmęczyć i na II śniadanie walnąć szybką stówkę.
Dosiadam starego "Rosynanta" i o godzinie 10:30 ruszam w kierunku Dobrej i Dobieszczyna, starając się utrzymywać prędkość w okolicach 28-30 km/h, choć wiatr nie zawsze pomaga. Generalnie dużo wieje w pysk i wiruje, troszkę pomaga na trasie Wołczkowo-Dobra.
Od Dobieszczyna do Nowego Warpna, mimo wiatru w twarz udaje mi się utrzymywać średnią 30 km/h.
Przed Nowym Warpnem nagle z tyłu słyszę głos:
- Kolego, śmigasz jak burza, próbuję Cię dogonić od Dobieszczyna, wkręcam na 32 km/h, a Ty się oddalasz!!!
Okazuje się, że to jeden z polickich szosowców-emerytów, którzy trenują w tych rejonach doszedł mnie na swojej szosowej "Meridzie".
Przez kilka kilometrów dajemy sobie zmiany i jedziemy 33-35 km/h.
Gadamy, w pewnym momencie mówię:
- Wiesz, zasadniczo to ja jeżdżę turystycznie...
- ....
Cisza...
- Ładna mi turystyka :)
- Nie, no dziś to nie, jadę przedmuchać zawory ;))).
W Nowym Warpnie się żegnamy, bo ja tu przyjechałem zjeść kanapkę nad wodą ;).
Dojazd do celu (50 km), wraz z postojami i światłami zajął mi 2 godziny.

Serio, zachciało mi się rano zjeść kanapkę w Nowym Warpnie, nad jakąś fajną wodą ;).
Siadam na promenadzie i wcinam bułkę...ależ piękne widoki do kanapki :).


Moczę łapki w wodzie, cykam zdjęcie kuterka i czas kręcić dalej, nie przyjechałem tu dziś jako turysta ;).

Wiatr pomaga aż do Dobieszczyna i w zasadzie nie schodzę poniżej 30 km/h.
Potem już mniej wesoło, wiatr wiruje, ale cisnę, jedzie się fajnie.
W Buraczanej Wsi (oficjalna nazwa: Tanowo ;))) pod koszulkę wlatuje mi giez i dziabie mnie w plecy, co za cholera!
Przez niego musiałem się zatrzymać, ale co tam.
Dojeżdżam do domu, zaworki przedmuchane :).
/8213889
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2020 (kcal)
Dosiadam starego "Rosynanta" i o godzinie 10:30 ruszam w kierunku Dobrej i Dobieszczyna, starając się utrzymywać prędkość w okolicach 28-30 km/h, choć wiatr nie zawsze pomaga. Generalnie dużo wieje w pysk i wiruje, troszkę pomaga na trasie Wołczkowo-Dobra.
Od Dobieszczyna do Nowego Warpna, mimo wiatru w twarz udaje mi się utrzymywać średnią 30 km/h.
Przed Nowym Warpnem nagle z tyłu słyszę głos:
- Kolego, śmigasz jak burza, próbuję Cię dogonić od Dobieszczyna, wkręcam na 32 km/h, a Ty się oddalasz!!!
Okazuje się, że to jeden z polickich szosowców-emerytów, którzy trenują w tych rejonach doszedł mnie na swojej szosowej "Meridzie".
Przez kilka kilometrów dajemy sobie zmiany i jedziemy 33-35 km/h.
Gadamy, w pewnym momencie mówię:
- Wiesz, zasadniczo to ja jeżdżę turystycznie...
- ....
Cisza...
- Ładna mi turystyka :)
- Nie, no dziś to nie, jadę przedmuchać zawory ;))).
W Nowym Warpnie się żegnamy, bo ja tu przyjechałem zjeść kanapkę nad wodą ;).
Dojazd do celu (50 km), wraz z postojami i światłami zajął mi 2 godziny.

Serio, zachciało mi się rano zjeść kanapkę w Nowym Warpnie, nad jakąś fajną wodą ;).
Siadam na promenadzie i wcinam bułkę...ależ piękne widoki do kanapki :).


Moczę łapki w wodzie, cykam zdjęcie kuterka i czas kręcić dalej, nie przyjechałem tu dziś jako turysta ;).

Wiatr pomaga aż do Dobieszczyna i w zasadzie nie schodzę poniżej 30 km/h.
Potem już mniej wesoło, wiatr wiruje, ale cisnę, jedzie się fajnie.
W Buraczanej Wsi (oficjalna nazwa: Tanowo ;))) pod koszulkę wlatuje mi giez i dziabie mnie w plecy, co za cholera!
Przez niego musiałem się zatrzymać, ale co tam.
Dojeżdżam do domu, zaworki przedmuchane :).
/8213889
Rower:Rosynant
Dane wycieczki:
101.60 km (0.00 km teren), czas: 03:31 h, avg:28.89 km/h,
prędkość maks: 39.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2020 (kcal)
Najbardziej nierówna ulica w Polsce ;).
Czwartek, 22 sierpnia 2013 | dodano: 22.08.2013Kategoria Szczecin i okolice
Generalnie snujnia prawie po tej samej trasie co wczoraj, jakieś jesienne klimaty wyłapuję...
A to ulica, którą chętnie zgłosiłbym do ogólnopolskiego konkursu na najbardziej nierówną miejską ulicę w Polsce, ale pewnie takiego nie ma? ;)
Ogłosić? ;)
Gorzej, jak miasto wyremontuje ul. Potulicką i wtedy po konkursie ;).
Teraz przynajmniej mieszkańcy mają przez to mały ruch.
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 298 (kcal)
A to ulica, którą chętnie zgłosiłbym do ogólnopolskiego konkursu na najbardziej nierówną miejską ulicę w Polsce, ale pewnie takiego nie ma? ;)
Ogłosić? ;)
Gorzej, jak miasto wyremontuje ul. Potulicką i wtedy po konkursie ;).
Teraz przynajmniej mieszkańcy mają przez to mały ruch.
Rower:Rosynant
Dane wycieczki:
13.30 km (0.00 km teren), czas: 00:38 h, avg:21.00 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 298 (kcal)
Snujnia po Szczecinie...
Środa, 21 sierpnia 2013 | dodano: 21.08.2013Kategoria Szczecin i okolice
Miałem dziś wolne i snułem się to tu to tam bez celu, nie wiedząc dokąd pojechać. Na nic ambitnego nie mogłem się zdecydować.
Spotkałem "Bronika" pomykającego do pracy, odprowadziłem go do ul. Ku Słońcu i wróciłem do domu.
Na obiad pojechałem na działkę, poleniłem się i znów wróciłem.
Pod wieczór zachciało mi się posiedzieć nad wodą, więc pojechałem nad Odrę na nowy bulwar, posiedziałem i do domku.

Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 450 (kcal)
Spotkałem "Bronika" pomykającego do pracy, odprowadziłem go do ul. Ku Słońcu i wróciłem do domu.
Na obiad pojechałem na działkę, poleniłem się i znów wróciłem.
Pod wieczór zachciało mi się posiedzieć nad wodą, więc pojechałem nad Odrę na nowy bulwar, posiedziałem i do domku.

Rower:Rosynant
Dane wycieczki:
26.10 km (1.00 km teren), czas: 01:11 h, avg:22.06 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 450 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 3. GINGST - WYSPA UMMANZ - GINGST (plus Altefähr).
Sobota, 17 sierpnia 2013 | dodano: 20.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Powiem krótko!
Dzień trzeci na Rugii to już apogeum lenistwa, którego nie wytrzymała Małgosia, bo najwyraźniej rozsadzała ją energia, a i bardziej kusiły ją klify Koenigsstuhl, które my już widzieliśmy w maju :).
Tam też wybrała się z rana na samotną, długą wycieczkę.
Ja dla reszty ekipy proponuję wycieczkę z wyspy...na wyspę :).
Celem dzisiejszego wyjazdu ma być wyspa Ummanz leżąca u zachodnich wybrzeży Rugii.
Aby tam się dostać (i się nie umęczyć;)), najciekawiej wg mnie wystartować z miasteczka Gingst, do którego oczywiście dostajemy się...samochodami, z rowerami na dachu ;).
Tak uczciwie, to po prostu szkoda czasu i energii, by przemierzać na rowerze niezbyt ciekawy odcinek z półwyspu Zicker do Gingst.
Zostawiamy samochody na darmowym parkingu, który wypatrzyłem z Basią podczas naszych poprzednich wypraw na Rugię - więcej w kategorii "Rugia od 2010" (KLIK) - i idziemy do sklepu, który specjalizuje się w bibelotach z kotami :).

Sierściuchy występują tam pod wieloma postaciami, a to jeden z przykładów.
Tanie to to nie jest, ale wygląda ciekawie.

Obok sklepu znajduje się gotycki kościół ewangelicki, a czy jest pod jakimś wezwaniem to nie wiem, zresztą dla mnie to dziś bez znaczenia.
W jego architekturze zastanawiają mnie jednak liczne otwory znajdujące się w ścianach, ciekaw jestem, co to takiego.



Oczywiście jak to w naszym przypadku bywa, spędzamy tu sporo czasu, a dopiero potem ruszamy w stronę wyspy Ummanz.
Rynek w Gingst.

Ruszamy w kierunku Volsvitz, do którego prowadzi bardzo malownicza droga, po czym w Varbelwitz wjeżdżamy na tak idealnie gładką, nową ścieżkę rowerową, że dosłownie czuję najmniejsze nierówności...moich opon. Wrażenie jest takie, jakby rower sam jechał.
Przed Mursewiek zatrzymuję się na chwilę, by pozdrowić moją mieszkającą tu rodzinę, a tuż przed odjazdem robię pamiątkową fotkę dwojga kuzynów.

Następnie prowadzę grupę przez niesamowite osiedle domków jednorodzinnych.
Są zupełnie nowe, zbudowane jakieś 2 lata temu przez firmę NCC, każdy piękny, w stylu pomorskim i każdy kryty strzechą, zgodnie z tutejszym zwyczajem.

W tym momencie spada na nas dosłownie kilkanaście kropli deszczu, więc chowamy się na moment w wiacie, jest okazja by odpocząć, polenić się i zjeść kanapkę ;).
Po zjedzeniu jednej bułki po kroplach prawie nie ma śladu, widać zaklęcie Tańca Słońca mocno trzyma, w oddali po lewej i po prawej widać, że leje, ale my "suchym kołem" wjeżdżamy mostem na wyspę Ummanz.
Jedziemy przez Waase, a tuż przed Heide skręcamy w prawo na szutrowy szlak, który doprowadza nas do nadbrzeżnego wału, gdzie zwykle można obserwować szaleństwa kitesurferów.
Dziś jednak nic z tego, bo prawie nie wieje wiatr.
Tak Ummanz i surferzy wyglądali w roku 2010: KLIK.

My oddajemy się swojej najnowszej pasji: LENISTWU ;))).
Zalegamy na skarpie i ględzimy...
...gapimy się w niebo...
...popijamy z bidonów...
...podjadamy...
...gapimy się w niebo...
...gapimy się na wodę...

...pozujemy przez wiele minut do ustawianej fotki...

...aż w końcu ociężale ruszamy, skuszeni niesamowitą propozycją:
- Jak szybko wrócimy na camping, będziemy mogli pograć w bierki :))).
Szybko to w przypadku tego wyjazdu to słowo znacznie na wyrost.
Właściwie, to w sumie nieznane nam ;).
Toczymy się wokół wyspy, a tylko "Jaszek" na moment podczepia się pod traktor i goni go, chcąc choć troszkę podkręcić średnią.
Nam się nie chce, za to zatrzymujemy się znów na fotkę, by uchwycić zbożowe walce.

Zjeżdżamy z Ummanz i raz jeszcze przejeżdżamy przez osiedle domków.
W świetle słońca wyglądają jeszcze lepiej.

Dojeżdżamy do Gingst i możemy pochwalić się światu naszym dzisiejszym wyczynem:
POKONALIŚMY DZIŚ POWALAJĄCY DYSTANS OK. 28 KM !!! :)))
To się nadaje do Księgi Guinessa ;).
Pakujemy rowery na samochody i w miejscowej EDECE robimy zakupy spożywcze i zapas izotoników na ostatni wieczór przy grillu.
Już samochodem docieramy w miejsce dawnej przeprawy ze Stralsundu na wyspę, do malowniczej miejscowości Altefähr.

Niestety, choć miejscowość ciekawa, to gastronomia nie oferuje tu zbyt wiele i sensownej "fiszbuły" tu nie uświadczysz, więc zjadamy tylko po wodnistym lodzie z automatu jak z czasów PRL i idziemy na pomost, skąd rozciąga się przepiękny widok na Stralsund.

W innej technice i z innego ujęcia...

Tak do końca nierowerowi to nie jesteśmy, bo choć rowery tkwią na samochodach, to my zadajemy szyku i po miasteczku chodzimy w strojach rowerowych i SPD-ach (co niektórzy), a co! :)
Wchodzimy na górkę, na której znajduje się zabytkowy kościół i ciekawy cmentarz i wracamy do samochodów.

Kierujemy się w stronę naszego biwaku, zatrzymując się po drodze w Gustow, gdzie zamawiamy "fiszbuły"...a czas sobie leniwie płynie ;).
Po powrocie na camping mamy jeszcze czas na partyjkę ping-ponga, swobodną kąpiel i przygotowanie się do wieczornego grillowania.
Pod wieczór wraca z samotnej wycieczki Małgosia, dość styrana, ale to zrozumiałe, bo w jeden dzień zrobiła o kilka kilometrów więcej (135 km) niż reszta w ciągu trzech dni ;).
Przed nami ostatni wieczór w tym błogim miejscu, a rano pakowanie się, zwijanie obozowiska i trudny powrót do szczecińskiej rzeczywistości...

Po majowej, to była kolejna wspaniała wyprawa na Rugię, gdzie na pewno większe zakwasy mieliśmy na brzuchach i na twarzy od ciągłego śmiechu niż w nogach od kręcenia na rowerach :))).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 563 (kcal)
Dzień trzeci na Rugii to już apogeum lenistwa, którego nie wytrzymała Małgosia, bo najwyraźniej rozsadzała ją energia, a i bardziej kusiły ją klify Koenigsstuhl, które my już widzieliśmy w maju :).
Tam też wybrała się z rana na samotną, długą wycieczkę.
Ja dla reszty ekipy proponuję wycieczkę z wyspy...na wyspę :).
Celem dzisiejszego wyjazdu ma być wyspa Ummanz leżąca u zachodnich wybrzeży Rugii.
Aby tam się dostać (i się nie umęczyć;)), najciekawiej wg mnie wystartować z miasteczka Gingst, do którego oczywiście dostajemy się...samochodami, z rowerami na dachu ;).
Tak uczciwie, to po prostu szkoda czasu i energii, by przemierzać na rowerze niezbyt ciekawy odcinek z półwyspu Zicker do Gingst.
Zostawiamy samochody na darmowym parkingu, który wypatrzyłem z Basią podczas naszych poprzednich wypraw na Rugię - więcej w kategorii "Rugia od 2010" (KLIK) - i idziemy do sklepu, który specjalizuje się w bibelotach z kotami :).

Sierściuchy występują tam pod wieloma postaciami, a to jeden z przykładów.
Tanie to to nie jest, ale wygląda ciekawie.

Obok sklepu znajduje się gotycki kościół ewangelicki, a czy jest pod jakimś wezwaniem to nie wiem, zresztą dla mnie to dziś bez znaczenia.
W jego architekturze zastanawiają mnie jednak liczne otwory znajdujące się w ścianach, ciekaw jestem, co to takiego.



Oczywiście jak to w naszym przypadku bywa, spędzamy tu sporo czasu, a dopiero potem ruszamy w stronę wyspy Ummanz.
Rynek w Gingst.

Ruszamy w kierunku Volsvitz, do którego prowadzi bardzo malownicza droga, po czym w Varbelwitz wjeżdżamy na tak idealnie gładką, nową ścieżkę rowerową, że dosłownie czuję najmniejsze nierówności...moich opon. Wrażenie jest takie, jakby rower sam jechał.
Przed Mursewiek zatrzymuję się na chwilę, by pozdrowić moją mieszkającą tu rodzinę, a tuż przed odjazdem robię pamiątkową fotkę dwojga kuzynów.

Następnie prowadzę grupę przez niesamowite osiedle domków jednorodzinnych.
Są zupełnie nowe, zbudowane jakieś 2 lata temu przez firmę NCC, każdy piękny, w stylu pomorskim i każdy kryty strzechą, zgodnie z tutejszym zwyczajem.

W tym momencie spada na nas dosłownie kilkanaście kropli deszczu, więc chowamy się na moment w wiacie, jest okazja by odpocząć, polenić się i zjeść kanapkę ;).
Po zjedzeniu jednej bułki po kroplach prawie nie ma śladu, widać zaklęcie Tańca Słońca mocno trzyma, w oddali po lewej i po prawej widać, że leje, ale my "suchym kołem" wjeżdżamy mostem na wyspę Ummanz.
Jedziemy przez Waase, a tuż przed Heide skręcamy w prawo na szutrowy szlak, który doprowadza nas do nadbrzeżnego wału, gdzie zwykle można obserwować szaleństwa kitesurferów.
Dziś jednak nic z tego, bo prawie nie wieje wiatr.
Tak Ummanz i surferzy wyglądali w roku 2010: KLIK.

My oddajemy się swojej najnowszej pasji: LENISTWU ;))).
Zalegamy na skarpie i ględzimy...
...gapimy się w niebo...
...popijamy z bidonów...
...podjadamy...
...gapimy się w niebo...
...gapimy się na wodę...

...pozujemy przez wiele minut do ustawianej fotki...

...aż w końcu ociężale ruszamy, skuszeni niesamowitą propozycją:
- Jak szybko wrócimy na camping, będziemy mogli pograć w bierki :))).
Szybko to w przypadku tego wyjazdu to słowo znacznie na wyrost.
Właściwie, to w sumie nieznane nam ;).
Toczymy się wokół wyspy, a tylko "Jaszek" na moment podczepia się pod traktor i goni go, chcąc choć troszkę podkręcić średnią.
Nam się nie chce, za to zatrzymujemy się znów na fotkę, by uchwycić zbożowe walce.

Zjeżdżamy z Ummanz i raz jeszcze przejeżdżamy przez osiedle domków.
W świetle słońca wyglądają jeszcze lepiej.

Dojeżdżamy do Gingst i możemy pochwalić się światu naszym dzisiejszym wyczynem:
POKONALIŚMY DZIŚ POWALAJĄCY DYSTANS OK. 28 KM !!! :)))
To się nadaje do Księgi Guinessa ;).
Pakujemy rowery na samochody i w miejscowej EDECE robimy zakupy spożywcze i zapas izotoników na ostatni wieczór przy grillu.
Już samochodem docieramy w miejsce dawnej przeprawy ze Stralsundu na wyspę, do malowniczej miejscowości Altefähr.

Niestety, choć miejscowość ciekawa, to gastronomia nie oferuje tu zbyt wiele i sensownej "fiszbuły" tu nie uświadczysz, więc zjadamy tylko po wodnistym lodzie z automatu jak z czasów PRL i idziemy na pomost, skąd rozciąga się przepiękny widok na Stralsund.

W innej technice i z innego ujęcia...

Tak do końca nierowerowi to nie jesteśmy, bo choć rowery tkwią na samochodach, to my zadajemy szyku i po miasteczku chodzimy w strojach rowerowych i SPD-ach (co niektórzy), a co! :)
Wchodzimy na górkę, na której znajduje się zabytkowy kościół i ciekawy cmentarz i wracamy do samochodów.

Kierujemy się w stronę naszego biwaku, zatrzymując się po drodze w Gustow, gdzie zamawiamy "fiszbuły"...a czas sobie leniwie płynie ;).
Po powrocie na camping mamy jeszcze czas na partyjkę ping-ponga, swobodną kąpiel i przygotowanie się do wieczornego grillowania.
Pod wieczór wraca z samotnej wycieczki Małgosia, dość styrana, ale to zrozumiałe, bo w jeden dzień zrobiła o kilka kilometrów więcej (135 km) niż reszta w ciągu trzech dni ;).
Przed nami ostatni wieczór w tym błogim miejscu, a rano pakowanie się, zwijanie obozowiska i trudny powrót do szczecińskiej rzeczywistości...

Po majowej, to była kolejna wspaniała wyprawa na Rugię, gdzie na pewno większe zakwasy mieliśmy na brzuchach i na twarzy od ciągłego śmiechu niż w nogach od kręcenia na rowerach :))).
LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
27.89 km (2.00 km teren), czas: 01:36 h, avg:17.43 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 563 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 2. KLEIN ZICKER - SELLIN - KLEIN ZICKER.
Piątek, 16 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Było już prawie pewne, że po leniwym dniu pierwszym i świetnej nocy przy grillu, również dzień następny będzie równie leniwy, a nawet bardziej zwłaszcza, że podzieliłem się pewną swoją wiedzą zdobytą kiedyś na kursie przewodnickim (rowerowym).
Otóż planując wyjazdy wielodniowe istnieje teoria, że pierwszego dnia mamy 100%, drugiego 70%, a trzeciego 50% sprawności wyjściowej, która w dniach kolejnych w podobny sposób powraca do normy.
Oczywiście niespecjalnie dotyczy to ludzi takich jak my, którzy jeżdżą prawie non-stop, ale teoria nam się spodobała jako wygodna i przyjemna ;))).
Tym razem celem wycieczki miał być półwysep Moenchgut, wioseczka Klein Zicker z jej klifami oraz "białe uzdrowiska".
Jako, że do miejsc tych sam dojazd wynosi ok. 50 km, pakujemy rowery na dwa samochody, by po godzinie wyładować się na parkingu niedaleko Lobbe.

Leśną ścieżką wzdłuż plaży i pełną rowerzystów ruszamy do Klein Zicker.

Już widać w oddali klify i wioseczkę...

Wioseczkę znamy z Basią nie tylko z klifów i jej uroku, ale również z pysznych "Fiszbuł", do których świeża rybka wędzona jest na miejscu i smakuje wyśmienicie.
Jako członkowie Klubu Turystyki Rowerowej "Śmierdzące Lenie", również i teraz postanawiamy spędzić kilkadziesiąt minut nie na jeździe, a na opierdzielaniu się, tym bardziej, że kiedy zamawia się świeżą Backfisch, należy co nieco poczekać, aż się dobrze usmaży ;))).


...albo polenić się w koszu plażowym obok ;).

Posiliwszy się, wsiadamy na rowery, by pokonać nużący dystans 300 metrów do kolejnego postoju ;))).
Tym razem na celownik bierzemy piaszczyste klify Klein Zicker.


Następny odcinek jest już bardziej ambitny i przerwa następuje po jakimś 1 kilometrze ;))).
Tym razem podziwiamy przystań rybacką...

...a za jakieś 500 metrów plażę ;).

Czas było coś przejechać, więc turlamy się 7 km (!!!) do Middelhagen, gdzie znużeni tym jakże powalającym dystansem zatrzymujemy się na fotografowanie pomorskich chat ;).



Za Middelhagen grupa się rozprasza, a właściwie to rozprasza się "Jaszek", za którym gna "Bronik", Małgosia i Ewa, pozostawiając skonsternowanego Pana Kierownika na skrzyżowaniu wraz z Basią, Marzeną, Beatą i Robertem.
Robert jeszcze tylko zdążył zamachać "Bronikowi", żeby zawracać, co tenże zrozumiał, że ... mają na nas poczekać ;).
Tymczasem my czekamy na nich, aż zawrócą, bo trasa wiedzie nieco inaczej niż sobie wydumali ;).
Mamy niezaplanowany i jakże zasłużony po naszej "ostrej jeździe" odpoczynek ;).

Uciekinierzy wracają po kilkunastu minutach i możemy ruszyć na wschodnie wybrzeże, gdzie jedno przy drugim rozlokowane są uzdrowiska.
Pomiędzy częścią z nich kursuje zabytkowa ciuchcia-wąskotorówka.

A to...nasz "Bronik" w miejscowości Baabe, załamany naszym iście "morderczym tempem i dystansem" ;))).

Z Baabe wzdłuż morza jedziemy do Sellin, gdzie w końcu naprawdę możemy użyć naszych drzemiących od paru dni sił.
Jest tam podjazd na klif o nachyleniu 20%, pod który rower nawet trudno wprowadzić, więc żeby się nie trudzić...podjeżdżamy pod niego wraz z chłopakami.

Miny zdumionych tym niemieckich kuracjuszy i rowerzystów bezcenne, zwłaszcza te ich "opadające kopary", które mówiły "jak oni tu podjeżdżają, skoro to niemożliwe" ? :))).
Szczyt zdobyty!

Panie podchodzą z rowerkami, choć Beata próbowała podjechać, ale na twardym przełożeniu, którego nie zdążyła zmienić, okazuje się to niemożliwe.

Po tym jakże odmiennym od konwencji wycieczki epizodzie postanawiamy przywrócić ład i porządek i nadal regularnie się opierdzielać.
Wjeżdżamy do Sellin, starego "białego uzdrowiska" z zabytkowymi domami wczasowymi, oczywiście wszystkie są w kolorze białym.


Nadchodzi najwyższy czas by no...już...hm...odpocząć ;).
Zatrzymujemy się więc na lody ;).

Potem...zatrzymujemy się przy plaży i zabytkowym molo.
Na plażę zjeżdża po pochyłości specjalna winda, można też zejść schodami.
Na końcu molo widać szklaną kulę, do której za opłatą można wejść i zjechać na dno morza.


Po kolejnej porcji lenistwa zawracamy do Baabe, gdzie ponownie natykamy się na ciuchcię.

Tym razem trasę powrotną z Baabe do parkingu planuje nam Basia, najpierw świetną asfaltówką dojeżdżamy do miejsca, gdzie można przeprawić się łodzią do Moritzdorf.
Malownicze miejsce...



Z dalszej części Basiowej trasy zadowolony byłby sam Wielki Mistrz Skrótów Krzysztof vel "Monter", typowa terenówka, choć może zbyt łatwo przejezdna jak na Mistrza ;).



Kiedy dojeżdżamy na wysokość parkingu, niektórzy chcą się wykąpać w morzu.
Ja rezygnuję, bo po pierwsze nie mam kąpielówek, a po drugie na brzegu po fali letnich upałów namnożyło się glonów, które gniją i woda wydziela straszliwy smród.
Nie zraża to jednak Beaty, Piotrka, Roberta i Jacka, którzy zanurzają się w "aromatycznej" brei ;).

Po przejechaniu nieco ponad 40 km wycieczka była zakończona.
Mein Gott!!!
Co za dystans! ;)))
Ostatnią fotkę zachodzącego słońca robimy już z samochodu tuż przed naszym campingiem, gdzie znów czeka nas nocna biesiada przy grillu na plaży :).

LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
Otóż planując wyjazdy wielodniowe istnieje teoria, że pierwszego dnia mamy 100%, drugiego 70%, a trzeciego 50% sprawności wyjściowej, która w dniach kolejnych w podobny sposób powraca do normy.
Oczywiście niespecjalnie dotyczy to ludzi takich jak my, którzy jeżdżą prawie non-stop, ale teoria nam się spodobała jako wygodna i przyjemna ;))).
Tym razem celem wycieczki miał być półwysep Moenchgut, wioseczka Klein Zicker z jej klifami oraz "białe uzdrowiska".
Jako, że do miejsc tych sam dojazd wynosi ok. 50 km, pakujemy rowery na dwa samochody, by po godzinie wyładować się na parkingu niedaleko Lobbe.

Leśną ścieżką wzdłuż plaży i pełną rowerzystów ruszamy do Klein Zicker.

Już widać w oddali klify i wioseczkę...

Wioseczkę znamy z Basią nie tylko z klifów i jej uroku, ale również z pysznych "Fiszbuł", do których świeża rybka wędzona jest na miejscu i smakuje wyśmienicie.
Jako członkowie Klubu Turystyki Rowerowej "Śmierdzące Lenie", również i teraz postanawiamy spędzić kilkadziesiąt minut nie na jeździe, a na opierdzielaniu się, tym bardziej, że kiedy zamawia się świeżą Backfisch, należy co nieco poczekać, aż się dobrze usmaży ;))).


...albo polenić się w koszu plażowym obok ;).

Posiliwszy się, wsiadamy na rowery, by pokonać nużący dystans 300 metrów do kolejnego postoju ;))).
Tym razem na celownik bierzemy piaszczyste klify Klein Zicker.


Następny odcinek jest już bardziej ambitny i przerwa następuje po jakimś 1 kilometrze ;))).
Tym razem podziwiamy przystań rybacką...

...a za jakieś 500 metrów plażę ;).

Czas było coś przejechać, więc turlamy się 7 km (!!!) do Middelhagen, gdzie znużeni tym jakże powalającym dystansem zatrzymujemy się na fotografowanie pomorskich chat ;).



Za Middelhagen grupa się rozprasza, a właściwie to rozprasza się "Jaszek", za którym gna "Bronik", Małgosia i Ewa, pozostawiając skonsternowanego Pana Kierownika na skrzyżowaniu wraz z Basią, Marzeną, Beatą i Robertem.
Robert jeszcze tylko zdążył zamachać "Bronikowi", żeby zawracać, co tenże zrozumiał, że ... mają na nas poczekać ;).
Tymczasem my czekamy na nich, aż zawrócą, bo trasa wiedzie nieco inaczej niż sobie wydumali ;).
Mamy niezaplanowany i jakże zasłużony po naszej "ostrej jeździe" odpoczynek ;).

Uciekinierzy wracają po kilkunastu minutach i możemy ruszyć na wschodnie wybrzeże, gdzie jedno przy drugim rozlokowane są uzdrowiska.
Pomiędzy częścią z nich kursuje zabytkowa ciuchcia-wąskotorówka.

A to...nasz "Bronik" w miejscowości Baabe, załamany naszym iście "morderczym tempem i dystansem" ;))).

Z Baabe wzdłuż morza jedziemy do Sellin, gdzie w końcu naprawdę możemy użyć naszych drzemiących od paru dni sił.
Jest tam podjazd na klif o nachyleniu 20%, pod który rower nawet trudno wprowadzić, więc żeby się nie trudzić...podjeżdżamy pod niego wraz z chłopakami.

Miny zdumionych tym niemieckich kuracjuszy i rowerzystów bezcenne, zwłaszcza te ich "opadające kopary", które mówiły "jak oni tu podjeżdżają, skoro to niemożliwe" ? :))).
Szczyt zdobyty!

Panie podchodzą z rowerkami, choć Beata próbowała podjechać, ale na twardym przełożeniu, którego nie zdążyła zmienić, okazuje się to niemożliwe.

Po tym jakże odmiennym od konwencji wycieczki epizodzie postanawiamy przywrócić ład i porządek i nadal regularnie się opierdzielać.
Wjeżdżamy do Sellin, starego "białego uzdrowiska" z zabytkowymi domami wczasowymi, oczywiście wszystkie są w kolorze białym.


Nadchodzi najwyższy czas by no...już...hm...odpocząć ;).
Zatrzymujemy się więc na lody ;).

Potem...zatrzymujemy się przy plaży i zabytkowym molo.
Na plażę zjeżdża po pochyłości specjalna winda, można też zejść schodami.
Na końcu molo widać szklaną kulę, do której za opłatą można wejść i zjechać na dno morza.


Po kolejnej porcji lenistwa zawracamy do Baabe, gdzie ponownie natykamy się na ciuchcię.

Tym razem trasę powrotną z Baabe do parkingu planuje nam Basia, najpierw świetną asfaltówką dojeżdżamy do miejsca, gdzie można przeprawić się łodzią do Moritzdorf.
Malownicze miejsce...



Z dalszej części Basiowej trasy zadowolony byłby sam Wielki Mistrz Skrótów Krzysztof vel "Monter", typowa terenówka, choć może zbyt łatwo przejezdna jak na Mistrza ;).



Kiedy dojeżdżamy na wysokość parkingu, niektórzy chcą się wykąpać w morzu.
Ja rezygnuję, bo po pierwsze nie mam kąpielówek, a po drugie na brzegu po fali letnich upałów namnożyło się glonów, które gniją i woda wydziela straszliwy smród.
Nie zraża to jednak Beaty, Piotrka, Roberta i Jacka, którzy zanurzają się w "aromatycznej" brei ;).

Po przejechaniu nieco ponad 40 km wycieczka była zakończona.
Mein Gott!!!
Co za dystans! ;)))
Ostatnią fotkę zachodzącego słońca robimy już z samochodu tuż przed naszym campingiem, gdzie znów czeka nas nocna biesiada przy grillu na plaży :).

LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
40.75 km (5.00 km teren), czas: 02:44 h, avg:14.91 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 817 (kcal)
RUGIA. DZIEŃ 1. ZICKER-STAHLBRODE-STRALSUND-POSERITZ-ZICKER.
Czwartek, 15 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013Kategoria Rugia od 2010..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wyjazdy zazwyczaj podsumowuje się na końcu, a nie na początku, ale nie mogę się oprzeć...
To był wyjazd Klubu Turystyki Rowerowej "ŚMIERDZĄCE LENIE" :))).
Kościół obchodził 15 sierpnia swoje kolejne święto, był wolny czwartek, więc pojawiła się okazja długiego weekendu i wyjazdu na Rugię, której północną część w znacznej części zwiedziliśmy w czasie podobnego wyjazdu w maju tego roku (więcej: KLIK).
Był to, można by rzec, wyjazd pionierski, bo pierwszy raz zebraliśmy się tak dużą ekipą, ale ponieważ okazał się fantastyczny, postanowiliśmy powtórzyć go w sierpniu, tym razem skupiając się na części południowej.
Jako, że zrobiono mnie po raz kolejny Panem Kierownikiem Wyprawy, wymyślałem wycieczki i je prowadziłem, natomiast Basia "Misiaczowa" znalazła nam świetny camping Pritzwald na zupełnym odludziu, na półwyspie Zicker na Rugii.

Jako, że prognozy nie były zbyt obiecujące, tradycyjnie już Basia odtańczyła nasz sekretny Taniec Słońca, znów beze mnie, bo...jakoś tak wyszło znowu, leniem się okazałem :).
No, ale Basia jest skuteczna i jak dotąd od lat to działa i sprawdza się w 98%.
Dobra, dość tego przydługiego wstępu, ruszamy.
W środę 14 sierpnia planujemy spotkanie na godzinę 15:50 na stacji BP w Kołbaskowie w składzie:
1) Ja
2) Basia "Misiaczowa"
3) Piotrek "Bronik"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Marzena "Foxy"
7) Robert "Foxik"
8) Ewa
9) Małgosia "Rowerzystka"
Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie pojechała z nami (jak poprzednio) Basia "Rudzielec", ponieważ chcąc uniemożliwić sobie dłuższe wyjazdy, profilaktycznie zawczasu zaopatrzyła się w dwa koty, z którymi musi teraz zostawać i ich doglądać ;).
Wyjazd niestety na początku nie przebiega całkiem gładko. Najpierw na miejsce zbiórki ze mną i z Basią spóźnia się dość znacznie "PEWIEN OSOBNIK" ;).
Skutecznie uniemożliwia nam to umieszczenie rowerów na dachu i rozmieszczenie bagażu i sprzętu biwakowego w naszym niezbyt obszernym Misiaczomobilu.
Czekamy, wreszcie nadciąga i ładujemy jego rower na dach...ale co to?! :o
W tym momencie z ramienia mocującego wypada jedna ze śrub, która skorodowała i pękła, a do spotkania czas leci i pojawia się pytanie, skąd nagle wziąć taką śrubę w tak krótkim czasie.
Myślę i myślę...mam!
Znalazłem w garażu starą szczękę hamulcową do roweru, której gwint był identyczny jak w tej pękniętej i naprawiam ramię tą właśnie szczęką - trzyma i pasuje!!! :)))
Ruszamy o 15:40, ale na Przecławiu utykamy w korku. W sumie docieramy na miejsce spotkania o godzinie 16:10, co i tak jest niezłym wynikiem przy tym splocie zdarzeń.

Przewidywany czas dojazdu to ok. 2,5 godziny, ale ja obawiam się jednak o bagażnik i nie przekraczam 120 km/h.
Co gorsza, mamy na dodatek centralny, potwornie silny wiatr czołowy, który nieźle nosi samochodem i przyczynia się do tego, że nasze samochody piją paliwo jak spragnione smoki (u mnie na koniec spalanie wyszło 7,4 l/100 km w porównaniu do standardowego 5 l/100 km, gdy jadę bez rowerów, a i tak było to mało w porównaniu do reszty).
W końcu dojeżdżamy do campingu, szukamy miejsca i rozbijamy się w bardzo fajnym zakątku, a "Foxik" z pomocą ekipy dodatkowo rozpina nad naszym obozowiskiem dużą plandekę.

Fantastycznego wieczoru nie ma co opisywać, bo to raczej i tak nie odda atmosfery.
Rano zamiast zapowiadanego deszczu budzi nas piękna pogoda, co oznacza, że Taniec Słońca już działa :).



Tradycyjnie, leniwie i niespiesznie, zbieramy się na pierwszą wycieczkę i jak zwykle ruszamy około godziny 11:00.
Dziś naszym celem jest Stralsund, do którego zamierzamy dotrzeć stałym lądem po przeprawieniu się z wyspy promem w Glewitz.
Oczywiście przed startem, żeby nie było za szybko, długo ustawiana wspólna fotka ;).

Przejeżdżamy kilkaset metrów i ... postój.
No tak...
Zaczyna się :).
No ale jak tu fotki nie zrobić? ;)


Kilkaset metrów i ... fotka.
No jak tu pomorskich chat nie sfotografować? ;)

Na szczęście kilkukilometrowy dystans do Glewitz pokonujemy bez postojów, w kasie kupujemy bilety (4,50 EUR za 2 osoby i za 2 rowery) i wjeżdżamy na prom do Stahlbrode.


No jak tu nie walnąć kolejnej fotki, tym razem z pokładu ;).

Zjeżdżamy z promu, zostawiamy za sobą Stahlbrode i kierujemy się na stary hanzeatycki szlak tzw. "Hansa Route".
Tylko nim możemy jechać rowerami do Stralsundu, choć obok biegnie gładka asfaltówka, ale rowerem zasadniczo nie powinno się tam jeździć.
Na pewno nie jest jednak tak malownicza, jak stary trakt.
Jest to droga pokryta kostką, na szczęście drobną, poprzerastaną trawą (co nadaje jej ciekawego kolorytu) i w miarę dobrze da się nią jechać, ale zalecam ekipie przestawienie amortyzatorów na "miękko".

Po 16 kilometrach docieramy do Stralsundu, gdzie proponuję postój na degustację w przybrowarnianej knajpie browaru "Stralsunder", gdzie można posmakować świeżutkiego piwka.
Nikt nie wyraził sprzeciwu :))).


Niewtajemniczonym po raz kolejny przypominam, że jazda w Niemczech na rowerze nie jest jak u nas ścigana z całą surowością prawa i można legalnie nawet mieć 1,6 promila (jednakże w razie jakiejś kraksy zawartość %%% we krwi stanowi okoliczność obciążającą).
My jednak nie zamierzamy osiągnąć takiego wyniku i zamawiamy każdy po jednym przepysznym piwku bezalkoholowym i nie tylko ;).

Czegoś tak rewelacyjnego dawno nie piłem, zresztą nikomu nie chce się ruszać, tak wspaniale się leniuchuje, pada nawet żart, żeby ktoś raczący się bezalkoholowym skoczył po samochód :))).
Spędzamy tu blisko godzinę i ociągając się, zbieramy się w dalszą trasę, po drodze zaglądając do wnętrza knajpki.

Niespiesznie się tocząc docieramy prawie do centrum miasta, gdzie Basia łapie gumę.
Na szczęście w przednim kole, więc szybko łatam dętkę, testując nowe samoprzylepne łatki (typu naklejka).
Dojeżdżamy do centrum i jedyne co mogę powiedzieć o tych łatkach to tyle, że to straszliwe badziewie i powietrze znów uchodzi.
Nie bawię się więc w dalsze łatanie, tylko zmieniam dętkę na nową i po kłopocie.
W porcie zatrzymujemy się na nasze ulubione danie, tzw. "Fiszbułę" ("Fischbroetchen").

Buły podawane z tego kutra zawsze były znakomite i tak było również teraz w przypadku buły z Butterfisch, natomiast buła Backfisch okazała się tłustym nieporozumieniem, podobnie jak burkliwy typ w stroju clowna, który je sprzedawał.

Następnym razem zajedziemy do konkurencji na kutrze obok.
Ociągając się, ruszamy na zwiedzanie starówki Stralsundu.
Tym, którzy tam nigdy nie byli, naprawdę polecamy, to przepiękne miasto, do którego autostradą ze Szczecina można dotrzeć w niecałe 2 godziny.





No dobra, czas pojeździć i wrócić na wyspę, ale co to?
Gdy chcemy przejechać na drogę wiodącą na Rugię, obrotowy most....obraca się, przepuszczając jachty, my zaś mamy kolejne 15 minut "nicnierobienia" :).

W końcu dostajemy się na drugą stronę, ale ponieważ mieszkamy w dziczy, nie ma tam żadnych sklepów, a my nie mamy żadnych izotoników na wieczornego grilla ("Foxik" jest naszym biwakowym Robertem Makłowiczem i raczy nas swoimi pysznymi daniami).
Po poszukiwaniach, dzięki pomocy Ewy jesteśmy uratowani!!! :)))

Ku naszemy zdziwieniu i rozczarowaniu, miejscowy sklep nie sprzedaje miejscowego "Stralsundera", więc zadowalamy się innymi markami, kupujemy pieczywo i inne produkty i wracamy na wyspę.
Nooo...niezupełnie ;).
Otóż przed nami kolejny most, tym razem zwodzony, który się...właśnie podnosi ;).

Wiszącym mostem obok nie możemy jechać, jest tylko dla samochodów, więc czeka nas kolejne 15 minut obiboctwa.
W tym czasie podziwiamy przepływające pod mostem stada jachtów maści wszelakiej.

Wreszcie po 15 minutach most opada i wjeżdżamy ponownie na Rugię.
Ścieżkami rowerowymi, również szutrowymi, kierujemy się w stronę półwyspu Zicker na nasze obozowisko.
Po drodze zatrzymujemy się w uroczej marinie w Puddemin, gdzie z zainteresowaniem oglądamy ciekawy ni to rower wodny ni to jachcik :).


Nadal niespiesznie jadąc powracamy do naszych namiotów.
Wskakujemy pod prysznice (płatne na żetony), po czym idziemy na plażę, gdzie stoją parawany, za którymi można biesiadować.
Robert przyrządza nam wspaniałą polędwicę z grilla swojej produkcji, siedzimy w świetle lampy, sączymy izotoniki i jest wspaniale...

LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1295 (kcal)
To był wyjazd Klubu Turystyki Rowerowej "ŚMIERDZĄCE LENIE" :))).
Kościół obchodził 15 sierpnia swoje kolejne święto, był wolny czwartek, więc pojawiła się okazja długiego weekendu i wyjazdu na Rugię, której północną część w znacznej części zwiedziliśmy w czasie podobnego wyjazdu w maju tego roku (więcej: KLIK).
Był to, można by rzec, wyjazd pionierski, bo pierwszy raz zebraliśmy się tak dużą ekipą, ale ponieważ okazał się fantastyczny, postanowiliśmy powtórzyć go w sierpniu, tym razem skupiając się na części południowej.
Jako, że zrobiono mnie po raz kolejny Panem Kierownikiem Wyprawy, wymyślałem wycieczki i je prowadziłem, natomiast Basia "Misiaczowa" znalazła nam świetny camping Pritzwald na zupełnym odludziu, na półwyspie Zicker na Rugii.

Jako, że prognozy nie były zbyt obiecujące, tradycyjnie już Basia odtańczyła nasz sekretny Taniec Słońca, znów beze mnie, bo...jakoś tak wyszło znowu, leniem się okazałem :).
No, ale Basia jest skuteczna i jak dotąd od lat to działa i sprawdza się w 98%.
Dobra, dość tego przydługiego wstępu, ruszamy.
W środę 14 sierpnia planujemy spotkanie na godzinę 15:50 na stacji BP w Kołbaskowie w składzie:
1) Ja
2) Basia "Misiaczowa"
3) Piotrek "Bronik"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Marzena "Foxy"
7) Robert "Foxik"
8) Ewa
9) Małgosia "Rowerzystka"
Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie pojechała z nami (jak poprzednio) Basia "Rudzielec", ponieważ chcąc uniemożliwić sobie dłuższe wyjazdy, profilaktycznie zawczasu zaopatrzyła się w dwa koty, z którymi musi teraz zostawać i ich doglądać ;).
Wyjazd niestety na początku nie przebiega całkiem gładko. Najpierw na miejsce zbiórki ze mną i z Basią spóźnia się dość znacznie "PEWIEN OSOBNIK" ;).
Skutecznie uniemożliwia nam to umieszczenie rowerów na dachu i rozmieszczenie bagażu i sprzętu biwakowego w naszym niezbyt obszernym Misiaczomobilu.
Czekamy, wreszcie nadciąga i ładujemy jego rower na dach...ale co to?! :o
W tym momencie z ramienia mocującego wypada jedna ze śrub, która skorodowała i pękła, a do spotkania czas leci i pojawia się pytanie, skąd nagle wziąć taką śrubę w tak krótkim czasie.
Myślę i myślę...mam!
Znalazłem w garażu starą szczękę hamulcową do roweru, której gwint był identyczny jak w tej pękniętej i naprawiam ramię tą właśnie szczęką - trzyma i pasuje!!! :)))
Ruszamy o 15:40, ale na Przecławiu utykamy w korku. W sumie docieramy na miejsce spotkania o godzinie 16:10, co i tak jest niezłym wynikiem przy tym splocie zdarzeń.

Przewidywany czas dojazdu to ok. 2,5 godziny, ale ja obawiam się jednak o bagażnik i nie przekraczam 120 km/h.
Co gorsza, mamy na dodatek centralny, potwornie silny wiatr czołowy, który nieźle nosi samochodem i przyczynia się do tego, że nasze samochody piją paliwo jak spragnione smoki (u mnie na koniec spalanie wyszło 7,4 l/100 km w porównaniu do standardowego 5 l/100 km, gdy jadę bez rowerów, a i tak było to mało w porównaniu do reszty).
W końcu dojeżdżamy do campingu, szukamy miejsca i rozbijamy się w bardzo fajnym zakątku, a "Foxik" z pomocą ekipy dodatkowo rozpina nad naszym obozowiskiem dużą plandekę.

Fantastycznego wieczoru nie ma co opisywać, bo to raczej i tak nie odda atmosfery.
Rano zamiast zapowiadanego deszczu budzi nas piękna pogoda, co oznacza, że Taniec Słońca już działa :).



Tradycyjnie, leniwie i niespiesznie, zbieramy się na pierwszą wycieczkę i jak zwykle ruszamy około godziny 11:00.
Dziś naszym celem jest Stralsund, do którego zamierzamy dotrzeć stałym lądem po przeprawieniu się z wyspy promem w Glewitz.
Oczywiście przed startem, żeby nie było za szybko, długo ustawiana wspólna fotka ;).

Przejeżdżamy kilkaset metrów i ... postój.
No tak...
Zaczyna się :).
No ale jak tu fotki nie zrobić? ;)


Kilkaset metrów i ... fotka.
No jak tu pomorskich chat nie sfotografować? ;)

Na szczęście kilkukilometrowy dystans do Glewitz pokonujemy bez postojów, w kasie kupujemy bilety (4,50 EUR za 2 osoby i za 2 rowery) i wjeżdżamy na prom do Stahlbrode.


No jak tu nie walnąć kolejnej fotki, tym razem z pokładu ;).

Zjeżdżamy z promu, zostawiamy za sobą Stahlbrode i kierujemy się na stary hanzeatycki szlak tzw. "Hansa Route".
Tylko nim możemy jechać rowerami do Stralsundu, choć obok biegnie gładka asfaltówka, ale rowerem zasadniczo nie powinno się tam jeździć.
Na pewno nie jest jednak tak malownicza, jak stary trakt.
Jest to droga pokryta kostką, na szczęście drobną, poprzerastaną trawą (co nadaje jej ciekawego kolorytu) i w miarę dobrze da się nią jechać, ale zalecam ekipie przestawienie amortyzatorów na "miękko".

Po 16 kilometrach docieramy do Stralsundu, gdzie proponuję postój na degustację w przybrowarnianej knajpie browaru "Stralsunder", gdzie można posmakować świeżutkiego piwka.
Nikt nie wyraził sprzeciwu :))).


Niewtajemniczonym po raz kolejny przypominam, że jazda w Niemczech na rowerze nie jest jak u nas ścigana z całą surowością prawa i można legalnie nawet mieć 1,6 promila (jednakże w razie jakiejś kraksy zawartość %%% we krwi stanowi okoliczność obciążającą).
My jednak nie zamierzamy osiągnąć takiego wyniku i zamawiamy każdy po jednym przepysznym piwku bezalkoholowym i nie tylko ;).

Czegoś tak rewelacyjnego dawno nie piłem, zresztą nikomu nie chce się ruszać, tak wspaniale się leniuchuje, pada nawet żart, żeby ktoś raczący się bezalkoholowym skoczył po samochód :))).
Spędzamy tu blisko godzinę i ociągając się, zbieramy się w dalszą trasę, po drodze zaglądając do wnętrza knajpki.

Niespiesznie się tocząc docieramy prawie do centrum miasta, gdzie Basia łapie gumę.
Na szczęście w przednim kole, więc szybko łatam dętkę, testując nowe samoprzylepne łatki (typu naklejka).
Dojeżdżamy do centrum i jedyne co mogę powiedzieć o tych łatkach to tyle, że to straszliwe badziewie i powietrze znów uchodzi.
Nie bawię się więc w dalsze łatanie, tylko zmieniam dętkę na nową i po kłopocie.
W porcie zatrzymujemy się na nasze ulubione danie, tzw. "Fiszbułę" ("Fischbroetchen").

Buły podawane z tego kutra zawsze były znakomite i tak było również teraz w przypadku buły z Butterfisch, natomiast buła Backfisch okazała się tłustym nieporozumieniem, podobnie jak burkliwy typ w stroju clowna, który je sprzedawał.

Następnym razem zajedziemy do konkurencji na kutrze obok.
Ociągając się, ruszamy na zwiedzanie starówki Stralsundu.
Tym, którzy tam nigdy nie byli, naprawdę polecamy, to przepiękne miasto, do którego autostradą ze Szczecina można dotrzeć w niecałe 2 godziny.





No dobra, czas pojeździć i wrócić na wyspę, ale co to?
Gdy chcemy przejechać na drogę wiodącą na Rugię, obrotowy most....obraca się, przepuszczając jachty, my zaś mamy kolejne 15 minut "nicnierobienia" :).

W końcu dostajemy się na drugą stronę, ale ponieważ mieszkamy w dziczy, nie ma tam żadnych sklepów, a my nie mamy żadnych izotoników na wieczornego grilla ("Foxik" jest naszym biwakowym Robertem Makłowiczem i raczy nas swoimi pysznymi daniami).
Po poszukiwaniach, dzięki pomocy Ewy jesteśmy uratowani!!! :)))

Ku naszemy zdziwieniu i rozczarowaniu, miejscowy sklep nie sprzedaje miejscowego "Stralsundera", więc zadowalamy się innymi markami, kupujemy pieczywo i inne produkty i wracamy na wyspę.
Nooo...niezupełnie ;).
Otóż przed nami kolejny most, tym razem zwodzony, który się...właśnie podnosi ;).

Wiszącym mostem obok nie możemy jechać, jest tylko dla samochodów, więc czeka nas kolejne 15 minut obiboctwa.
W tym czasie podziwiamy przepływające pod mostem stada jachtów maści wszelakiej.

Wreszcie po 15 minutach most opada i wjeżdżamy ponownie na Rugię.
Ścieżkami rowerowymi, również szutrowymi, kierujemy się w stronę półwyspu Zicker na nasze obozowisko.
Po drodze zatrzymujemy się w uroczej marinie w Puddemin, gdzie z zainteresowaniem oglądamy ciekawy ni to rower wodny ni to jachcik :).


Nadal niespiesznie jadąc powracamy do naszych namiotów.
Wskakujemy pod prysznice (płatne na żetony), po czym idziemy na plażę, gdzie stoją parawany, za którymi można biesiadować.
Robert przyrządza nam wspaniałą polędwicę z grilla swojej produkcji, siedzimy w świetle lampy, sączymy izotoniki i jest wspaniale...

LINKI DO WSZYSTKICH DNI:
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
63.26 km (1.00 km teren), czas: 03:53 h, avg:16.29 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1295 (kcal)
























