- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Wypadziki do Niemiec
Dystans całkowity: | 23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%) |
Czas w ruchu: | 1225:30 |
Średnia prędkość: | 19.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma podjazdów: | 13 m |
Suma kalorii: | 480913 kcal |
Liczba aktywności: | 310 |
Średnio na aktywność: | 76.43 km i 4h 02m |
Więcej statystyk |
Baśniowe Rieth...niby to samo, a jakże inne...
Niedziela, 7 grudnia 2014 | dodano: 08.12.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Pomysł narodził się u mnie i Basi dość spontanicznie...i dość późno, bo ok. 10:30 w niedzielny "poranek" ;).
Trasa z Rieth do Ueckermunde jest powiedziałbym oklepana, ale ponieważ ją lubimy i mieliśmy ochotę na dobry kebab, pognałem do garażu montować bagażnik dachowy (ściągnięty już na zimę). O godzinie 12:10 wystartowaliśmy, a na miejscu byliśmy o 13:30.
Pogoda była zimna i wilgotna i nasuwająca skojarzenia z listopadem, ale cóż z tego.
Najciekawsze, że w grudniu na rower wsiadła Basia, hehehe ;))).
Koniec świata ? ;)
Jeszcze przed wieżą obserwacyjną za Rieth spotkaliśmy wracających z Ueckermunde Krzyśka i Mirka i jak zwykle nie obyło się bez pogawędki. Zimno było jednak przenikliwe, temperatura 1 st.C i wilgoć to dużo gorszy zestaw niż mróz i suche powietrze, więc ruszyliśmy dalej.
Ścieżka przez puszczę pokryta jest liśćmi, więc należy jechać ostrożnie, bo stwarza to okazję do poślizgu.
Część gruntowa trasy została ostatnio wysypana szutrem i utwardzona, więc jedzie się dużo lepiej niż kiedyś.
Kolejną miłą rzeczą był widok ukończonej już ścieżki rowerowej z Bellin do Ueckermunde, więc jedzie się bardzo przyjemnie.
Dodam jeszcze, że posiada ona wyjątkowo równą nawierzchnię.
Po dojechaniu do Ueckermunde najpierw skierowaliśmy się do sklepu Nahkauf (jak mało który sklep, ten otwarty jest w niedziele), by dokupić czerwonego wina, które jest tam przyzwoite i w bardzo dobrych cenach.
Głód ssał, więc czym prędzej popedałowaliśmy do kebabowni "Uecker 66", gdzie już jesteśmy z Basią znani i tradycyjnie zamówiliśmy ten sam zestaw, co zwykle.
Kiedy skończyliśmy, zapadał już zmierzch i wiedzieliśmy, że przez las przyjdzie nam jechać po ciemku.
No, nie całkiem, bo mamy lampy i dodatkowo wzięliśmy czołówki ;)
Fajne wrażenia, kiedy jedzie się kierując się struga światła...
Jakby kto pytał, to jest to Basia, a raczej jej czołówka ;).
Najciekawsze jednak wrażenia mieliśmy w Rieth już na sam koniec trasy.
Jest tak, że często im człowiek bardziej dorosły, tym mniej odczuwa świąteczny nastrój i ten nieuchwytny klimat, który bez problemu dostępny jest dzieciom.
Potęguje to jeszcze wszechobecna nachalna komercja i tandeta. Po wjechaniu do Rieth poczułem jednak to, co czułem jako dziecko przed świętami, a co zatraciłem już wiele lat temu. Baśniowy nastrój wzbudzały liczne ozdoby przed domami i wielkie drzewo w "centrum" obwieszone lampkami...nawet przystanek autobusowy przystrojony był świecącą gwiazdą.
Baśniowe miejsce, które cofa w czasie ...
W takim baśniowym nastroju, świecąc sobie czołówkami załadowaliśmy rowery na dach i o godzinie 17:40 ruszyliśmy do domu.
Temperatura:1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 731 (kcal)
Trasa z Rieth do Ueckermunde jest powiedziałbym oklepana, ale ponieważ ją lubimy i mieliśmy ochotę na dobry kebab, pognałem do garażu montować bagażnik dachowy (ściągnięty już na zimę). O godzinie 12:10 wystartowaliśmy, a na miejscu byliśmy o 13:30.
Pogoda była zimna i wilgotna i nasuwająca skojarzenia z listopadem, ale cóż z tego.
Najciekawsze, że w grudniu na rower wsiadła Basia, hehehe ;))).
Koniec świata ? ;)
Jeszcze przed wieżą obserwacyjną za Rieth spotkaliśmy wracających z Ueckermunde Krzyśka i Mirka i jak zwykle nie obyło się bez pogawędki. Zimno było jednak przenikliwe, temperatura 1 st.C i wilgoć to dużo gorszy zestaw niż mróz i suche powietrze, więc ruszyliśmy dalej.
Ścieżka przez puszczę pokryta jest liśćmi, więc należy jechać ostrożnie, bo stwarza to okazję do poślizgu.
Część gruntowa trasy została ostatnio wysypana szutrem i utwardzona, więc jedzie się dużo lepiej niż kiedyś.
Kolejną miłą rzeczą był widok ukończonej już ścieżki rowerowej z Bellin do Ueckermunde, więc jedzie się bardzo przyjemnie.
Dodam jeszcze, że posiada ona wyjątkowo równą nawierzchnię.
Po dojechaniu do Ueckermunde najpierw skierowaliśmy się do sklepu Nahkauf (jak mało który sklep, ten otwarty jest w niedziele), by dokupić czerwonego wina, które jest tam przyzwoite i w bardzo dobrych cenach.
Głód ssał, więc czym prędzej popedałowaliśmy do kebabowni "Uecker 66", gdzie już jesteśmy z Basią znani i tradycyjnie zamówiliśmy ten sam zestaw, co zwykle.
Kiedy skończyliśmy, zapadał już zmierzch i wiedzieliśmy, że przez las przyjdzie nam jechać po ciemku.
No, nie całkiem, bo mamy lampy i dodatkowo wzięliśmy czołówki ;)
Fajne wrażenia, kiedy jedzie się kierując się struga światła...
Jakby kto pytał, to jest to Basia, a raczej jej czołówka ;).
Najciekawsze jednak wrażenia mieliśmy w Rieth już na sam koniec trasy.
Jest tak, że często im człowiek bardziej dorosły, tym mniej odczuwa świąteczny nastrój i ten nieuchwytny klimat, który bez problemu dostępny jest dzieciom.
Potęguje to jeszcze wszechobecna nachalna komercja i tandeta. Po wjechaniu do Rieth poczułem jednak to, co czułem jako dziecko przed świętami, a co zatraciłem już wiele lat temu. Baśniowy nastrój wzbudzały liczne ozdoby przed domami i wielkie drzewo w "centrum" obwieszone lampkami...nawet przystanek autobusowy przystrojony był świecącą gwiazdą.
Baśniowe miejsce, które cofa w czasie ...
W takim baśniowym nastroju, świecąc sobie czołówkami załadowaliśmy rowery na dach i o godzinie 17:40 ruszyliśmy do domu.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
37.40 km (10.00 km teren), czas: 02:14 h, avg:16.75 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 731 (kcal)
Gang grzańcowych Mikołajów w Schwedt ;)))
Sobota, 6 grudnia 2014 | dodano: 08.12.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Cóż tu wiele pisać, kiedy mam zaległości w wycieczkach na rzecz biegania i jazdy miejskiej...w każdym razie postanowiłem skorzystać z zaproszenia Iwony i Jacka "Hopfenów" na wyjazd na jarmark świąteczny w Schwedt. Warunek podstawowy był taki: jedziemy w czapkach mikołajowych. Pomysł to znakomity, więc skorzystałem z niego z przyjemnością, na szczęście wszyscy w grupie mamy fantazję i pod "Biedronką" w Przecławiu po godzinie 10:00 stawiło się 8 "Mikołajów" (w tym 2 "Śnieżynki"). ;)
Od Przecławia aż do stacji LOTOS przed Rosówkiem wiedzie teraz nowa droga dla rowerów i pomysł to chwalebny.
Jeszcze bardziej chwalebne byłoby, gdyby asfalt nie był pofalowany jak "fale Dunaju"...ale czy ja nie za wiele wymagam od przetargów z kryterium "najniższa cena"?
Grunt, że jest i cieszmy się tym, że nie jedziemy po szosie.
Nasze przebrania wzbudziły sporo radości, zwłaszcza TIR-owcy często nam trąbili, inni ludzie też nas pozdrawiali i machali.
Ile może zmienić kawałek czerwonej szmaty na głowie :))).
W Kołbaskowie "spragnieni inaczej" zatrzymali się na drobne płynne zakupy.
Ja też się zatrzymałem...by poczekać.
To widok na drogę rowerową za Kołbaskowem.
Już przy kurhanie w Staffelde "spragnieni inaczej" odkorkowali swoje napoje, a "Hopfeny" wyjęły kuchenkę gazową i zimny napój przerobiły na grzańca :).
W Gartz zatrzymaliśmy się na fotkę w stylu "Kingsajz".
Ta jest autorstwa Jacka "Jaszka".
Postojów było co niemiara i kolejny mieliśmy w wiacie we Friedrichsthal.
Po dojechaniu do Schwedt pierwsze co zrobiliśmy, to skierowaliśmy się do Netto, by dokonać różnych zakupów, jak zapewne się domyślacie, większość była płynna :).
Ponieważ posiadaliśmy kuchenkę, niektórzy zakupili wino typu grzaniec (w cenie 1,50 EUR za 1,5 litra).
Ja zdecydowałem się na cztery paczki kawy i klasyczne wina czerwone w ilości 4 sztuk ;).
Zakupy zakończone, więc poturlaliśmy się...na kolejne zakupy, tym razem do Kaufland'a, a potem do Oder Center.
Na szczęście dla urozmaicenia w międzyczasie trafił się nam rynek świąteczny :).
Kubek grzanego wina (za 2 EUR) sprawił, że pewne osobniczki zaczęły tańczyć, wdzięcząc się pod miejscową...karuzelą.
W każdym razie ożywiło to dość sztywny niemiecki jarmark, zainteresował się nawet nami jakiś fotoreporter i cyknął kilka fotek.
Zjadłem Bratwurst (kiełbasę z brata, jak żartujemy), babeczki się natańczyły, skończyliśmy zakupy i czas było wracać do domu, po drodze szukając miejsca na stworzenie baru z grzanym winem.
Takie miejsce się znalazło w domku obserwacyjnym dla ornitologów.
Znalazła się też bufetowa (zdjęcie Jacka "Jaszka").
Siorbnąwszy kilka łyków grzańca ekipa ruszyła do Polski...i w zasadzie niewiele zostało do opisania.
No, fakt że "Hopfen" złapał kontuzję kolana.
Poza tym przez minutę lub dwie pokropiła na nas mżawka (tuż przed Przecławiem), a "Bronik" nazwał to ulewą ;))).
Fajny, naprawdę fajny wyjazd.
Temperatura:6.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2292 (kcal)
Od Przecławia aż do stacji LOTOS przed Rosówkiem wiedzie teraz nowa droga dla rowerów i pomysł to chwalebny.
Jeszcze bardziej chwalebne byłoby, gdyby asfalt nie był pofalowany jak "fale Dunaju"...ale czy ja nie za wiele wymagam od przetargów z kryterium "najniższa cena"?
Grunt, że jest i cieszmy się tym, że nie jedziemy po szosie.
Nasze przebrania wzbudziły sporo radości, zwłaszcza TIR-owcy często nam trąbili, inni ludzie też nas pozdrawiali i machali.
Ile może zmienić kawałek czerwonej szmaty na głowie :))).
W Kołbaskowie "spragnieni inaczej" zatrzymali się na drobne płynne zakupy.
Ja też się zatrzymałem...by poczekać.
To widok na drogę rowerową za Kołbaskowem.
Już przy kurhanie w Staffelde "spragnieni inaczej" odkorkowali swoje napoje, a "Hopfeny" wyjęły kuchenkę gazową i zimny napój przerobiły na grzańca :).
W Gartz zatrzymaliśmy się na fotkę w stylu "Kingsajz".
Ta jest autorstwa Jacka "Jaszka".
Postojów było co niemiara i kolejny mieliśmy w wiacie we Friedrichsthal.
Po dojechaniu do Schwedt pierwsze co zrobiliśmy, to skierowaliśmy się do Netto, by dokonać różnych zakupów, jak zapewne się domyślacie, większość była płynna :).
Ponieważ posiadaliśmy kuchenkę, niektórzy zakupili wino typu grzaniec (w cenie 1,50 EUR za 1,5 litra).
Ja zdecydowałem się na cztery paczki kawy i klasyczne wina czerwone w ilości 4 sztuk ;).
Zakupy zakończone, więc poturlaliśmy się...na kolejne zakupy, tym razem do Kaufland'a, a potem do Oder Center.
Na szczęście dla urozmaicenia w międzyczasie trafił się nam rynek świąteczny :).
Kubek grzanego wina (za 2 EUR) sprawił, że pewne osobniczki zaczęły tańczyć, wdzięcząc się pod miejscową...karuzelą.
W każdym razie ożywiło to dość sztywny niemiecki jarmark, zainteresował się nawet nami jakiś fotoreporter i cyknął kilka fotek.
Zjadłem Bratwurst (kiełbasę z brata, jak żartujemy), babeczki się natańczyły, skończyliśmy zakupy i czas było wracać do domu, po drodze szukając miejsca na stworzenie baru z grzanym winem.
Takie miejsce się znalazło w domku obserwacyjnym dla ornitologów.
Znalazła się też bufetowa (zdjęcie Jacka "Jaszka").
Siorbnąwszy kilka łyków grzańca ekipa ruszyła do Polski...i w zasadzie niewiele zostało do opisania.
No, fakt że "Hopfen" złapał kontuzję kolana.
Poza tym przez minutę lub dwie pokropiła na nas mżawka (tuż przed Przecławiem), a "Bronik" nazwał to ulewą ;))).
Fajny, naprawdę fajny wyjazd.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
113.30 km (0.00 km teren), czas: 06:14 h, avg:18.18 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:6.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2292 (kcal)
Na mieszczuchu do Niemiec...Rześko !
Sobota, 29 listopada 2014 | dodano: 29.11.2014Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Dziś postanowiłem rozdziewiczyć "Fińczyka" pod kątem wyjazdów "międzynarodowych" i w ogóle wyjazdów poza miasto ;).
Ostatnio mało jeżdżę na wycieczki, głównie poruszając się w cyklu miejskim i zachciało mi się wyrwać poza Szczecin.
Plan był taki, aby pojechać na zakupy do Loecknitz, choć w powietrzu wisiał mróz i wiał wicher sprawiający, że temperatura odczuwalna wynosiła -7 st.C.
Dziś kolega zapytał mnie, po co jeżdżę do Niemiec, zamiast po naszych drogach się poruszać.
-By przeżyć - odpowiedziałem.
Cóż, jednak nim dotarłem do Niemiec, na kilku kilometrach do granicy dwa razy (!!!) z dróg podporządkowanych wyjechały mi samochody, nawet nie złośliwie, ludzie jeżdżą jak jakieś tumany ostatnio. Drugi incydent był już z piskiem kół samochodu.
Musiałem zatrzymać się w Warniku w wiacie i nieco ochłonąć, a przy okazji napić się gorącej herbaty.
Zjechałem do Lebehn, ale silny i mroźny wicher tak mnie hamował i dobierał się do d..., że postanowiłem skrócić trasę i wrócić przez Schwennenz.
Po drodze zatrzymałem się na fotkę. Gdy ją cykałem, wiatrzysko obaliło "Fińczyka" na glebę, ale już nie chciało mi się go podnosić :).
Tam zatrzymałem się w sklepiku u Anke i zakupiłem trzy "Berlinery", by nie robić pustego przebiegu.
Teraz już wrzuciłem na głowę kominiarkę, a na buty ochraniacze i jazda!
Cóż, za szybko to się na mieszczuchu w terenie nie pomyka, ale ze to jeżeli trasa jest niedługa, to jest znacznie wygodniejszy niż KTM. Ponadto 3-biegowa przerzutka bębnowa też za wiele opcji nie oferuje, zwłaszcza pod górki dość ciężko jest. No cóż, typowy mieszczuch. Przeszedł chrzest, choć w Mierzynie coś zaczęło skrzypieć w pedałach lub suporcie, więc chyba dobrze, że trasę skróciłem.
Wycieczkę zakończyłem w warsztacie samochodowym kolegi, skąd odebrałem po naprawie samochód.
A "Fińczyk"...wrócił w bagażniku :).
Temperatura:-1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 647 (kcal)
Ostatnio mało jeżdżę na wycieczki, głównie poruszając się w cyklu miejskim i zachciało mi się wyrwać poza Szczecin.
Plan był taki, aby pojechać na zakupy do Loecknitz, choć w powietrzu wisiał mróz i wiał wicher sprawiający, że temperatura odczuwalna wynosiła -7 st.C.
Dziś kolega zapytał mnie, po co jeżdżę do Niemiec, zamiast po naszych drogach się poruszać.
-By przeżyć - odpowiedziałem.
Cóż, jednak nim dotarłem do Niemiec, na kilku kilometrach do granicy dwa razy (!!!) z dróg podporządkowanych wyjechały mi samochody, nawet nie złośliwie, ludzie jeżdżą jak jakieś tumany ostatnio. Drugi incydent był już z piskiem kół samochodu.
Musiałem zatrzymać się w Warniku w wiacie i nieco ochłonąć, a przy okazji napić się gorącej herbaty.
Zjechałem do Lebehn, ale silny i mroźny wicher tak mnie hamował i dobierał się do d..., że postanowiłem skrócić trasę i wrócić przez Schwennenz.
Po drodze zatrzymałem się na fotkę. Gdy ją cykałem, wiatrzysko obaliło "Fińczyka" na glebę, ale już nie chciało mi się go podnosić :).
Tam zatrzymałem się w sklepiku u Anke i zakupiłem trzy "Berlinery", by nie robić pustego przebiegu.
Teraz już wrzuciłem na głowę kominiarkę, a na buty ochraniacze i jazda!
Cóż, za szybko to się na mieszczuchu w terenie nie pomyka, ale ze to jeżeli trasa jest niedługa, to jest znacznie wygodniejszy niż KTM. Ponadto 3-biegowa przerzutka bębnowa też za wiele opcji nie oferuje, zwłaszcza pod górki dość ciężko jest. No cóż, typowy mieszczuch. Przeszedł chrzest, choć w Mierzynie coś zaczęło skrzypieć w pedałach lub suporcie, więc chyba dobrze, że trasę skróciłem.
Wycieczkę zakończyłem w warsztacie samochodowym kolegi, skąd odebrałem po naprawie samochód.
A "Fińczyk"...wrócił w bagażniku :).
Rower:Fińczyk
Dane wycieczki:
30.47 km (2.00 km teren), czas: 01:36 h, avg:19.04 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:-1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 647 (kcal)
Nową ścieżką z Nowego Warpna do Rieth (i polowanie na sernik)...
Niedziela, 19 października 2014 | dodano: 19.10.2014Kategoria Z Basią..., Wypadziki do Niemiec, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice
Zacznijmy od tego, że na samym początku "Bronik" zrobił mnie i Basi bardzo miły prezencik.
Dostaliśmy dwa lizaki czekoladowe w kształcie "Misiaczów" :).
Podobno nie mógł się oprzeć przed ich zakupem ;).
Piotrek tradycyjnie już ;))) pojawił się punktualnie przed naszym garażem (serio!!!), skąd z rowerami na samochodzie po godzinie 12:00 ruszyliśmy na parking w Puszczy Wkrzańskiej niedaleko leśniczówki Zalesie.
Stamtąd skierowaliśmy się leśną drogą (ale asfaltową) w stronę jeziora Piaski (do którego dziś nie dojeżdżaliśmy), po czym dotarliśmy do wąskiej szosy łączącej Myślibórz Wielki z Trzebieżą.
Po przejechaniu kilkuset metrów w kierunku na Trzebież skręciliśmy w lewo na dość nową trasę szutrową, która wiedzie do drogi łączącej Trzebież z Nowym Warpnem.
Próbowałem zasugerować, żeby lekko zwiększyć tempo, ponieważ teraz coraz wcześniej robi się ciemno, ale cóż z tego, kiedy Basia co rusz zatrzymywała się, by nakosić grzybów wręcz pchających się jej w ręce.
Nie byłoby w tym nic dziwnego poza tym, że zasadniczo grzybki od Basi zawsze uciekają ;))).
"Bronik" wysnuł swoją teorię na ten temat - otóż tym razem grzybki nie zdążyły umknąć przed Basią, ponieważ jechała na rowerze i były za wolne ;))).
Na szczęście dziś był piękny, słoneczny dzień, wręcz letni rzekłbym, więc pozostawała nadzieja, że długo będzie jasno.
Mimo trwającego "mobilnego" grzybobrania całkiem sprawnie dotarliśmy do drogi i pokręciliśmy w stronę Nowego Warpna, by Basia w końcu mogła spróbować pysznego seromakowca w knajpce przy promenadzie.
Ścieżką rowerową szybko dotarliśmy do miasteczka, ale prawda dla Basi po raz drugi okazała się brutalna - sernika nie było, został tylko jabłecznik.
W sumie nic dziwnego, bo w knajpce siedziała pokaźna ilość ludzi i na pewno zdążyli już pożreć to pyszne ciasto.
Pozostała więc Basi nadzieja na sernik w kraju obok, w wiosce Rieth :).
Posiedzieliśmy przez kilka chwil na molo, gapiąc się na ekwilibrystyki pewnego kite-surfera, wciągnęliśmy po kanapce, a Piotrek posilił się wyjątkowo "ŚWIEŻYM" izotonikiem z Kormorana w Olsztynie :).
Muszę przyznać, że faktycznie nabrał po nim i świeżości i wigoru :).
Ruszyliśmy w drogę powrotną na trasę wiodącą do Dobieszczyna, ale kilka kilometrów dalej skręciliśmy w prawo w las w kierunku Niemiec do Rieth.
Kiedyś szlak rowerowy tu rzekomo wiodący polegał na katorżniczej walce z błotem, piachem i drogą rozjeżdżoną samochodami drwali, po której jazda sprawiała radochę głównie osobnikom typu "Monter" czy "Jaszek" :))).
Dziś mamy tu fantastyczną asfaltową ścieżkę rowerową, która wiedzie wprost do mostku granicznego przed Rieth (oficjalne otwarcie z udziałem rowerzystów i obrotnego burmistrza Nowego Warpna, któremu okolica zawdzięcza wiele fajnych inwestycji odbędzie się w przyszły weekend).
Prawdę mówiąc, to teraz ruch nalezy do Niemców, bowiem od mostku granicznego do Rieth do asfalciku trzeba przez kilkaset metrów zasuwać gruntówką, niby nic strasznego, ale przydałaby się jakaś ciągłość szlaku.
W Rieth Basia ruszyła na poszukiwanie sernika w kawiarni "Kloenstuw", a my z "Bronikiem" zalegliśmy przy przystani, by się nieco "odświeżyć" :).
Jak było do przewidzenia, również i tu skończył się sernik, ponieważ także tu knajpę okupowali liczni turyści i Basia wróciła do nas na przystań.
Tu "Bronik" ponownie wysnuł swoją teorię na ten kolejny temat (jakiś twórczy dziś był) - otóż sernika zabrakło dlatego, że Basia zbyt długo zbierała grzyby ;))).
Spiorunowany Basinym wzrokiem jakoś mocniej nacisnął na pedały, gdy ruszyliśmy w stronę ostatniej nadziei na ciasto, czyli do imbisiku "pod kielnią", który jak wiemy jest już zamknięty (niby po sezonie), ale nadal tliła się nadzieja...
Niestety, dziś nikt nawet nie domyśliłby się, że kilka tygodni temu było tu mnóstwo gości.
Dziś wygląda to jak zwykły dom...nie opłaca im się, czy nie chce ?
Czas było wracać...a tu ujęcie Basi na dynie i okolice :).
Zawinęliśmy z powrotem do Rieth, gdzie wjechaliśmy na szutrówkę do Hintersee, skąd dotarliśmy na nasz leśny parking koło Zalesia.
Około godziny 18:15 po załadowaniu rowerów ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Pogoda była fantastyczna, oby taka do marca, a potem to będzie już wiosna :))) !!!
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1078 (kcal)
Dostaliśmy dwa lizaki czekoladowe w kształcie "Misiaczów" :).
Podobno nie mógł się oprzeć przed ich zakupem ;).
Piotrek tradycyjnie już ;))) pojawił się punktualnie przed naszym garażem (serio!!!), skąd z rowerami na samochodzie po godzinie 12:00 ruszyliśmy na parking w Puszczy Wkrzańskiej niedaleko leśniczówki Zalesie.
Stamtąd skierowaliśmy się leśną drogą (ale asfaltową) w stronę jeziora Piaski (do którego dziś nie dojeżdżaliśmy), po czym dotarliśmy do wąskiej szosy łączącej Myślibórz Wielki z Trzebieżą.
Po przejechaniu kilkuset metrów w kierunku na Trzebież skręciliśmy w lewo na dość nową trasę szutrową, która wiedzie do drogi łączącej Trzebież z Nowym Warpnem.
Próbowałem zasugerować, żeby lekko zwiększyć tempo, ponieważ teraz coraz wcześniej robi się ciemno, ale cóż z tego, kiedy Basia co rusz zatrzymywała się, by nakosić grzybów wręcz pchających się jej w ręce.
Nie byłoby w tym nic dziwnego poza tym, że zasadniczo grzybki od Basi zawsze uciekają ;))).
"Bronik" wysnuł swoją teorię na ten temat - otóż tym razem grzybki nie zdążyły umknąć przed Basią, ponieważ jechała na rowerze i były za wolne ;))).
Na szczęście dziś był piękny, słoneczny dzień, wręcz letni rzekłbym, więc pozostawała nadzieja, że długo będzie jasno.
Mimo trwającego "mobilnego" grzybobrania całkiem sprawnie dotarliśmy do drogi i pokręciliśmy w stronę Nowego Warpna, by Basia w końcu mogła spróbować pysznego seromakowca w knajpce przy promenadzie.
Ścieżką rowerową szybko dotarliśmy do miasteczka, ale prawda dla Basi po raz drugi okazała się brutalna - sernika nie było, został tylko jabłecznik.
W sumie nic dziwnego, bo w knajpce siedziała pokaźna ilość ludzi i na pewno zdążyli już pożreć to pyszne ciasto.
Pozostała więc Basi nadzieja na sernik w kraju obok, w wiosce Rieth :).
Posiedzieliśmy przez kilka chwil na molo, gapiąc się na ekwilibrystyki pewnego kite-surfera, wciągnęliśmy po kanapce, a Piotrek posilił się wyjątkowo "ŚWIEŻYM" izotonikiem z Kormorana w Olsztynie :).
Muszę przyznać, że faktycznie nabrał po nim i świeżości i wigoru :).
Ruszyliśmy w drogę powrotną na trasę wiodącą do Dobieszczyna, ale kilka kilometrów dalej skręciliśmy w prawo w las w kierunku Niemiec do Rieth.
Kiedyś szlak rowerowy tu rzekomo wiodący polegał na katorżniczej walce z błotem, piachem i drogą rozjeżdżoną samochodami drwali, po której jazda sprawiała radochę głównie osobnikom typu "Monter" czy "Jaszek" :))).
Dziś mamy tu fantastyczną asfaltową ścieżkę rowerową, która wiedzie wprost do mostku granicznego przed Rieth (oficjalne otwarcie z udziałem rowerzystów i obrotnego burmistrza Nowego Warpna, któremu okolica zawdzięcza wiele fajnych inwestycji odbędzie się w przyszły weekend).
Prawdę mówiąc, to teraz ruch nalezy do Niemców, bowiem od mostku granicznego do Rieth do asfalciku trzeba przez kilkaset metrów zasuwać gruntówką, niby nic strasznego, ale przydałaby się jakaś ciągłość szlaku.
W Rieth Basia ruszyła na poszukiwanie sernika w kawiarni "Kloenstuw", a my z "Bronikiem" zalegliśmy przy przystani, by się nieco "odświeżyć" :).
Jak było do przewidzenia, również i tu skończył się sernik, ponieważ także tu knajpę okupowali liczni turyści i Basia wróciła do nas na przystań.
Tu "Bronik" ponownie wysnuł swoją teorię na ten kolejny temat (jakiś twórczy dziś był) - otóż sernika zabrakło dlatego, że Basia zbyt długo zbierała grzyby ;))).
Spiorunowany Basinym wzrokiem jakoś mocniej nacisnął na pedały, gdy ruszyliśmy w stronę ostatniej nadziei na ciasto, czyli do imbisiku "pod kielnią", który jak wiemy jest już zamknięty (niby po sezonie), ale nadal tliła się nadzieja...
Niestety, dziś nikt nawet nie domyśliłby się, że kilka tygodni temu było tu mnóstwo gości.
Dziś wygląda to jak zwykły dom...nie opłaca im się, czy nie chce ?
Czas było wracać...a tu ujęcie Basi na dynie i okolice :).
Zawinęliśmy z powrotem do Rieth, gdzie wjechaliśmy na szutrówkę do Hintersee, skąd dotarliśmy na nasz leśny parking koło Zalesia.
Około godziny 18:15 po załadowaniu rowerów ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Pogoda była fantastyczna, oby taka do marca, a potem to będzie już wiosna :))) !!!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
56.47 km (10.00 km teren), czas: 03:06 h, avg:18.22 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1078 (kcal)
Loecknitz: Przewietrzyć wiekowego "Rosynanta" i przy okazji "Misiacza"...
Sobota, 20 września 2014 | dodano: 20.09.2014Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecin i okolice
Szybki, treningowo-zakupowy kurs do Loecknitz na wiekowej szosówce "Rosynant".
Wyjechałem z garażu około kwadransa przed 11:00.
Przy okazji testowałem jakość zdjęć z komórki HTC "pozyskanej" od Marzeny "Foxy" (wielkie dzięki!).
Ustawiłem najniższą rozdzielczość 3 mpix, da się żyć, ale chyba wrócę do 5 mpix.
Pierwsza fotka dopiero za Ladenthin, bo ta część była raczej lekko treningowa.
Kolejna na trasie...
Pod nowym "NETTO" w Loecknitz zameldowałem się punkt 12:00, naprawdę dobrze się jechało.
Ponieważ sakwy małe, więc i zakupy symboliczne - były one tylko pretekstem do pociśnięcia.
Przywiozłem 3 antydepresanty chmielowe (plus jeden bezalkoholowy był, ale poszedł na miejscu), 2 pianki do golenia, 0,5 kg kawy i 2 dezodoranty) ;) .
Całkiem sporo upchałem.
Nim ruszyłem spod sklepu, osuszyłem bezalkoholowy izotonik (o czym mówi też napis na małej naklejce ;))).
Ostatnia fotka znów przed Ladenthin i ruuuura do domu ;).
Przed "TESCO" spotkałem Państwa "Gadzików" ;).
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1300 (kcal)
Wyjechałem z garażu około kwadransa przed 11:00.
Przy okazji testowałem jakość zdjęć z komórki HTC "pozyskanej" od Marzeny "Foxy" (wielkie dzięki!).
Ustawiłem najniższą rozdzielczość 3 mpix, da się żyć, ale chyba wrócę do 5 mpix.
Pierwsza fotka dopiero za Ladenthin, bo ta część była raczej lekko treningowa.
Kolejna na trasie...
Pod nowym "NETTO" w Loecknitz zameldowałem się punkt 12:00, naprawdę dobrze się jechało.
Ponieważ sakwy małe, więc i zakupy symboliczne - były one tylko pretekstem do pociśnięcia.
Przywiozłem 3 antydepresanty chmielowe (plus jeden bezalkoholowy był, ale poszedł na miejscu), 2 pianki do golenia, 0,5 kg kawy i 2 dezodoranty) ;) .
Całkiem sporo upchałem.
Nim ruszyłem spod sklepu, osuszyłem bezalkoholowy izotonik (o czym mówi też napis na małej naklejce ;))).
Ostatnia fotka znów przed Ladenthin i ruuuura do domu ;).
Przed "TESCO" spotkałem Państwa "Gadzików" ;).
Rower:Rosynant
Dane wycieczki:
66.20 km (0.00 km teren), czas: 02:27 h, avg:27.02 km/h,
prędkość maks: 48.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1300 (kcal)
Ósemka ze środkiem w Torgelow.
Niedziela, 3 sierpnia 2014 | dodano: 03.08.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Od dawna mieliśmy chęć pojawić się w Torgelow na rowerach, a zwłaszcza Basia "Misiaczowa", tyle że w taki upał dojazd aż ze Szczecina mógłby być nieco męczący.
Dlatego zgadaliśmy się z Marzeną "Foxikową", że pojedziemy tym razem jej samochodem do Pasewalku i tam "zakręcimy ósemkę" na mapie ze środkiem w Torgelow i wierzchołkiem w Ueckermunde.
Do naszej trójki dołączyli również Beata i Jacek "Jaszkowie", Piotrek "Bronik" i Krzysiek "Monter", zabierając się samochodem Jacka.
Najpierw po godzinie 9:00 wyruszyliśmy do Loecknitz, bo w planie były zakupy, a zwłaszcza wymiana skrzynek pustych na pełne ;).
Informacja: "czerwone" Netto w środku Loecknitz zostało zamknięte i przeniesione do zupełnie nowego budynku na wylocie na Pasewalk. Jest wygodniej i przestronniej, ale co najważniejsze, z okazji otwarcia na wszystkie towary był upust, w związku z czym zakupiłem 2 skrzyneczki piwka "Gutshaus" w cenie "na nasze" po 86 groszy za butelkę :))).
Po wypakowaniu rowerów na głównym placu Pasewalku tradycyjna fotka grupowa.
Ruszyliśmy do Torgelow dojazdem zachodnim, czyli wzdłuż drogi na Anklam, by potem przez Hammer dotrzeć do żywego skansenu "Wioska Wkrzan".
Dziś akurat jej nie zwiedzaliśmy, ale warto bo żyją w niej ludzie chodzący w dawnych strojach i według dawnej wkrzańskiej tradycji, którą nieco naruszają popijając czasami ukradkiem Coca-Colę i rozmawiając przez komórki :D. Można też zakupić "wkrzańskie hamburgery" robione na podpłomykach.
Widok z mostku na rzeczcze Uecker (Wkra), nad którą położony jest skansen.
Ekipa przy mostku.
Z tego miejsca potoczyliśmy się niespiesznie do samego Torgelow do znanego nam Imbissu (czyli tzw. "Bimbisiku"), gdzie co niektórzy nawodnili się pysznym "izotonikiem" Hasseroeder ;).
Naprzeciwko, tuż za rzeczką w miejskiej "filii" wioski Wkrzan odbywał się ślub, gdzie przygrywano na starych instrumentach i gdzie odbywały się turnieje rycerskie.
Para młoda popływała sobie łodzią napędzaną wiosłami obsługiwanymi przez dawnych Słowian (dziwnym trafem mówili oni po niemiecku;)).
Po popasiku dotarliśmy do Eggesin, gdzie "Monter" pociągał nas nieco po zaułkach i osiedlach, by pokazać nam muzeum wojskowe.
Z tej "armatki" może było strzelać na odległość do 30 km !!!
Stamtąd dotarliśmy do Ueckermunde, gdzie tradycyjnie wstąpiliśmy do Turka w barze "Uecker 66" na pyszny lacmahun i kawę, a po posiłku zajechaliśmy jeszcze na drobne zakupy do Lidla.
Gdy wyjeżdżaliśmy drogą wiodącą już bezpośrednio do Torgelow, Jacek i Krzysiek pokazali nam wiatrak holenderski i jakiegoś mechanicznego menela, który machał do nas chusteczką ;).
Jeszcze przed opuszczeniem miasteczka zostaliśmy zaprowadzeni na wieżę widokową, z której szczytu cyknąłem Basi fotkę.
Po wizycie na wieży powróciliśmy na trasę do Torgelow.
Wiele razy pokonywałem ten odcinek, ale zawsze myślałem, że biegnąca w lesie dróżka to jakieś piaszczyste badziewie, dlatego zawsze pomykałem szosą.
Tymczasem okazało się, że jest tam może niezbyt gładki, ale jednak asfalcik, a do tego trasa jest znacznie bardziej malownicza.
Zaraz na wjeździe do Pasewalku skręciliśmy w prawo w nowo wybudowaną drogę dla rowerów wiodącą do centrum.
Już nie trzeba jechać przy głównej ulicy wlotowej.
Przy trasie znajdują się eksponaty związane z kolejnictwem.
Ostatnia fotka na rynku w Pasewalku przed powrotem do domu... i kolejna udana wycieczka za nami.
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1518 (kcal)
Dlatego zgadaliśmy się z Marzeną "Foxikową", że pojedziemy tym razem jej samochodem do Pasewalku i tam "zakręcimy ósemkę" na mapie ze środkiem w Torgelow i wierzchołkiem w Ueckermunde.
Do naszej trójki dołączyli również Beata i Jacek "Jaszkowie", Piotrek "Bronik" i Krzysiek "Monter", zabierając się samochodem Jacka.
Najpierw po godzinie 9:00 wyruszyliśmy do Loecknitz, bo w planie były zakupy, a zwłaszcza wymiana skrzynek pustych na pełne ;).
Informacja: "czerwone" Netto w środku Loecknitz zostało zamknięte i przeniesione do zupełnie nowego budynku na wylocie na Pasewalk. Jest wygodniej i przestronniej, ale co najważniejsze, z okazji otwarcia na wszystkie towary był upust, w związku z czym zakupiłem 2 skrzyneczki piwka "Gutshaus" w cenie "na nasze" po 86 groszy za butelkę :))).
Po wypakowaniu rowerów na głównym placu Pasewalku tradycyjna fotka grupowa.
Ruszyliśmy do Torgelow dojazdem zachodnim, czyli wzdłuż drogi na Anklam, by potem przez Hammer dotrzeć do żywego skansenu "Wioska Wkrzan".
Dziś akurat jej nie zwiedzaliśmy, ale warto bo żyją w niej ludzie chodzący w dawnych strojach i według dawnej wkrzańskiej tradycji, którą nieco naruszają popijając czasami ukradkiem Coca-Colę i rozmawiając przez komórki :D. Można też zakupić "wkrzańskie hamburgery" robione na podpłomykach.
Widok z mostku na rzeczcze Uecker (Wkra), nad którą położony jest skansen.
Ekipa przy mostku.
Z tego miejsca potoczyliśmy się niespiesznie do samego Torgelow do znanego nam Imbissu (czyli tzw. "Bimbisiku"), gdzie co niektórzy nawodnili się pysznym "izotonikiem" Hasseroeder ;).
Naprzeciwko, tuż za rzeczką w miejskiej "filii" wioski Wkrzan odbywał się ślub, gdzie przygrywano na starych instrumentach i gdzie odbywały się turnieje rycerskie.
Para młoda popływała sobie łodzią napędzaną wiosłami obsługiwanymi przez dawnych Słowian (dziwnym trafem mówili oni po niemiecku;)).
Po popasiku dotarliśmy do Eggesin, gdzie "Monter" pociągał nas nieco po zaułkach i osiedlach, by pokazać nam muzeum wojskowe.
Z tej "armatki" może było strzelać na odległość do 30 km !!!
Stamtąd dotarliśmy do Ueckermunde, gdzie tradycyjnie wstąpiliśmy do Turka w barze "Uecker 66" na pyszny lacmahun i kawę, a po posiłku zajechaliśmy jeszcze na drobne zakupy do Lidla.
Gdy wyjeżdżaliśmy drogą wiodącą już bezpośrednio do Torgelow, Jacek i Krzysiek pokazali nam wiatrak holenderski i jakiegoś mechanicznego menela, który machał do nas chusteczką ;).
Jeszcze przed opuszczeniem miasteczka zostaliśmy zaprowadzeni na wieżę widokową, z której szczytu cyknąłem Basi fotkę.
Po wizycie na wieży powróciliśmy na trasę do Torgelow.
Wiele razy pokonywałem ten odcinek, ale zawsze myślałem, że biegnąca w lesie dróżka to jakieś piaszczyste badziewie, dlatego zawsze pomykałem szosą.
Tymczasem okazało się, że jest tam może niezbyt gładki, ale jednak asfalcik, a do tego trasa jest znacznie bardziej malownicza.
Zaraz na wjeździe do Pasewalku skręciliśmy w prawo w nowo wybudowaną drogę dla rowerów wiodącą do centrum.
Już nie trzeba jechać przy głównej ulicy wlotowej.
Przy trasie znajdują się eksponaty związane z kolejnictwem.
Ostatnia fotka na rynku w Pasewalku przed powrotem do domu... i kolejna udana wycieczka za nami.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
76.60 km (5.00 km teren), czas: 04:19 h, avg:17.75 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1518 (kcal)
Müritz, Müritz, Müritz !!!
Sobota, 26 lipca 2014 | dodano: 27.07.2014Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W doborowym składzie, wielokrotnie sprawdzonym na wyjazdach wielodniowych (niestety, nie wszyscy z "doborowych" mogli do nas dołączyć) postanowiliśmy dziś objechać drugie co do wielkości i największe wewnętrzne jezioro Niemiec, czyli Müritz, do którego przylega Park Narodowy Müritz wpisany na listę UNESCO.
Nad jezioro to ja i Basia "Misiaczowa" wybraliśmy się już po raz trzeci (bo warto), pierwszy raz byliśmy sami, na drugi wyjazd wybraliśmy się również z doborową ekipą, a ten jednorazowy objazd powstał w wyniku kaprysów pogody, prognoz i...spóźnionego "Tańca Słońca" :).
Plan był bowiem taki, że w piątek po południu ładujemy się z namiotami, rowerami i sprzętem biwakowym do samochodów i lądujemy na jakimś campingu nad jeziorem.
Niestety, zapowiedzi pogodowe były fatalne i miało padać, więc temat odpuściliśmy.
Dopiero potem Basia zabrała się za "Taniec Słońca" (a na dodatek ja tym razem się leniłem i nie odtańczyłem;)) i już wieczorem prognozy na sobotę się poprawiły :))).
Jako że było już późno, zdecydowaliśmy się na wersję jednodniową.
Umawiamy się na start ze stacji "Orlen" w Lubieszynie o godzinie 8:00.
Basia "Misiaczowa" i Piotrek "Bronik" w oczekiwaniu na "Foxików" i Ewę ;).
Teraz przed nami najmniej ciekawa część, czyli 2 godziny jazdy samochodami do Waren nad jeziorem.
Kiedy dojeżdżamy do Waren, okazuje się że w miasteczku trwają zawody triathlonowe i wiele ulic jest zamkniętych, w tym dojazd do znanego nam parkingu.
Na szczęście znajdujemy inny i przygotowujemy rowery do startu.
Zgłaszam propozycję, że nie prowadzę dziś wycieczki, a w końcu pojadę sobie za kimś innym zrelaksowany jak "cielak" :).
Niestety, naprędce zorganizowane tendencyjne głosowanie, kto ma nie być "cielakiem" kończy się wynikiem 5:1 za pozbawieniem mnie cielęcych przywilejów i znów mam prowadzić grupę ;).
Dobrze, że mam Basię, która zna trasę, a jak się później okaże, nie zawaha się poprowadzić nas "skrótami" (z "Monterem" się widziałaś? :))).
Słońce akurat chowa się za chmurami, ale nie mamy czasu czekać aż wyjdzie i robimy sobie grupową "słit focię" na brzegu jeziora.
Ruszamy, będąc co rusz zatrzymywani przez służby porządkowe zawodów, ponieważ nasza trasa przecina trasę zawodników i panuje "ruch wahadłowy".
Zaczyna się robić niemiłosierny upał, widać "Taniec Słońca" znów działa.
Drogą rowerową przy głównej szosie dojeżdżamy do Klink, gdzie ponownie oglądamy pałac.
Nad jeziorem zatrzymujemy się na przekąskę, po czym Basia proponuje nie wracać na ścieżkę, ale jechać dalej szutrówką nad brzegiem jeziora.
Trochę się zastanawiam jako "asfaltofil", co z tego wyniknie, ale okazuje się, że wybór był doskonały!
Trasa jest bardzo malownicza, a nawierzchnia równa.
Na kolejnym z postojów "wymuszam" na Basi tradycyjne już zdjęcie, podróbkę ujęcia z filmu "Gladiator", czego Basia za bardzo nie lubi, bo jak wiadomo Maximus odszedł w zaświaty, a ja mam przecież jeszcze pożyć z pożytkiem dla Basi :))).
To zresztą ostatnia okazja na zdjęcie, bo wszędzie już żniwa i "nadciąga jesień" (już od marca ;))).
Trasa na przemian jest szutrowa i asfaltowa i jest to naprawdę ciekawe urozmaicenie.
Wije się ona między polami zboża, a lasem...
...by znów przejść w wersję szutrową.
Dojeżdżamy do Sietow, gdzie najpierw zwiedzamy kościół, a potem zjeżdżamy do dość zatłoczonej turystami mariny.
Ciekawa wiata na łodzie.
Wracając na trasę, Marzena i Robert zakupują wędzonego "pstrąga napędowego" dla Marzeny.
Pyszny i świeżo uwędzony da jej potem potężnego kopa ("jakby pstrąg w nią wstąpił") i przydomek pędzący "Pstrąg" ;))).
Oglądamy miejscowy camping w ramach rekonesansu pod ewentualny przyszły przyjazd i ruszamy dalej.
Trasa jest przepiękna!
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Zatrzymujemy się nad jeziorem Müritz z kryształowo czystą i ciepłą wodą i robimy sobie popas w tym pięknym miejscu.
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Jadąc dalej natykamy się na bardzo fajny camping w Nitschow, wydaje się on idealną propozycją na przyszłość.
Coś nam tu jednak nie gra...
Dlaczego ci wszyscy ludzie chodzą po campingu...nago? :)))
Spacerują sobie jak gdyby nigdy nic z fiutkami i cyckami na wierzchu.
Rzut oka na cennik i skrót FKK w nawiasie wyjaśnia wszystko - to camping dla naturystów ;).
Jaka szkoda, bo to naprawdę super miejsce.
Ruszamy dalej i jeszcze przed Roebel znajdujemy przepiękne miejsce na plażowanie.
Do Roebel wjeżdżamy drogą rowerową przy zatłoczonym campingu.
Na brzegu tymczasem opalają się takie rarytasy (zwróćcie uwagę na ten ostatni, jest w kasku) ;).
To i ja skorzystam ;).
W marinie w Roebel korzystamy z darmowych i czyściutkich łazienek.
Napełniam bidony, z których wyjątkowo szybko dziś znikają nam płyny (a wzięliśmy ich ponad 6 litrów!!!) i moczę głowę i koszulkę, które i tak za chwilę odparują.
Basia i Ewa tymczasem wciągają po lodzie :).
Roebel to nie tylko marina.
To również kolorowe i malownicze miasteczko z przepiękną starówką.
Ponieważ czasu coraz mniej, a "skróty" i leniwe tempo bardzo podróż wydłużają, ruszamy więc na...kolejny "skrót" Basi, a tak naprawdę to jest to oficjalny szlak rowerowy wokół jeziora, który choć malowniczy, czasem aż za bardzo się wije.
Udaję więc, że przeoczyłem drogowskaz i wybieram szybszą trasę, ale ekipa czuwa i mnie zawraca (a niby takie "cielaczki" ;))).
Jedziemy szlakiem, który jest znacznie ciekawszy niż moja szybka opcja ("no i teraz widzicie, jaką Wam ładną trasę Misiacz znalazł"? :))).
Dojeżdżamy do Ludorf, gdzie zwiedzamy gotycki kościółek.
Nazywam go kościołem-UFO, bo ma dość niesamowity kształt.
Za Zielow czeka nas krótki, ale upierdliwy odcinek przez las wąską ścieżką zbudowaną z płyt ażurowych.
Za lasem mamy krótki postój.
To ekipa filmowa robi ujęcie do filmu dokumentalnego z czasów NRD (państwo na "e"? ENERDE ;))).
Nasze rowery i stroje jakoś nijak nie pasowały do kadru.
Piotrek komentuje stare rowery-rekwizyty, na co jeden z członków ekipy czystą polszczyzna pyta go, czy mu się podoba? ;)
Postój trwa jakieś 2-3 minuty, mijamy zgrzanych aktorów i jedziemy do Vipperow na południowym skraju jeziora.
Za nami 50 km "tej łatwiejszej" części trasy, bo przejazd przez park narodowy w części wschodniej ma częściowo przebiegać dość podmokłymi trasami gruntowymi ("mówię Wam, przez te skróty wyjdzie jakieś 100 km, a jeszcze końcówka po błotach" :))).
Przejeżdżamy przez Müritzarm, odnogę jeziora ciągnącą się na południe i wjeżdżamy do Rechlin, gdzie przeciskamy się przez jakiś festyn.
Wszyscy myślą o jednym - aby jak najszybciej dostać się do knajpki w dawnym budynku transformatorowni, gdzie czekają na nas lody i kawa, a na Piotrka "izotonik" ;).
Chcielibyśmy się polenić dłużej, ale czas leci i ruszamy dalej.
W Boek kończy się droga dla samochodów i ścieżka asfaltowa i wjeżdżamy na teren Müritz National Park.
W pewnym momencie tracimy orientację.
Gdy jedzie się w przeciwną stronę niż zwykle i to po lesie, wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Znajdujemy jakiś drogowskaz na drewnianej tabliczce do Waren i wynika z niego, że do celu mamy 8 km (a miało być ze 20).
Skręcamy w podanymi kierunku i powoli toczymy sie dość zarośniętą i mało używaną drogą leśną, myślę że "Monter" byłby zadowolony ;).
Ku naszemu zaskoczeniu, chaszcze kończą się po niecałych dwóch kilometrach i...wjeżdżamy na idealnie gładką, asfaltową "autostradę" dla rowerów.
Noo, tu to jeszcze nigdy nie byliśmy, bardzo wygodny skutek zgubienia trasy :).
Szybciutko dojeżdżamy do Waren, zostawiając daleko z boku długą i wijącą się błotnistą ścieżkę, której na szczęście dziś nie doświadczyliśmy (jest ładna, ale dość długa i grząska).
W Waren postanawiamy odbić w wydawałoby się znaną nam drogę kierującą na camping Ecktanen, obok którego znajduje się plaża (zamierzaliśmy zmyć z siebie pył drogi).
Najpierw znajdujemy dwa konie-jamniki, których sobie jakoś nie przypominamy z poprzednich wyjazdów ;).
Po około 1,5 km jazdy szutrem...znajdujemy koniec drogi i jakiś pensjonat i trzeba zawracać.
Ech, chyba już mamy przegrzane procesory ;).
Zawracamy i wreszcie znajdujemy drogę do campingu, gdzie z Piotrkiem zatrzymuję się przy sklepiku, a reszta zjeżdża stromą drogą na plażę.
Poszukiwanych przez Piotrka "izotoników" brak, więc ruszamy za grupą i...
No nie, to nie może być prawda ;(.
Kolejna wycieczka i kolejna wywrotka Basi (wcześniej na Müritz też już była, a potem w sierpniu ub. roku).
Na szczęście tym razem obyło się bez poważnych kontuzji, Basia robi jedynie lekkiego "szlifa", spada łańcuch i wypada pompka.
Płuczemy Basię z piasku, a sami wskakujemy do jeziora, by zmyć trudy drogi :).
Woda jest czysta i fantastyczna.
Odświeżeni ruszamy dalej i...stop.
Basia ma "kapcia" w przednim kole, który mógł być albo przyczyną albo skutkiem wywrotki.
Zmieniam gumę, ale jest tak gorąco, że szybko zapominam o kąpieli w jeziorze.
Troszkę nam to wszystko czasu zabrało, minęła godzina 20:00 a jesteśmy głodni i chcemy zdążyć na słynny już przepyszny kebab serwowany w porcie w Müritz (o zakupach w Lidlu i Netto możemy dziś już zapomnieć).
Zamawiamy z Basią lacmahun i kawę, podobnie Ewa i Piotrek, a Marzena i Robert pałaszują doner kebab i doner taler dziś dobrze doprawione dość specyficzną w smaku przyprawą o nazwie "der Foch" ;))).
Po posileniu się jedziemy na krótki objazd starówki, bo słońce już zachodzi, a przed nami długa droga.
Ładujemy rowery i już w nocy wracamy do Szczecina.
W domu jesteśmy po północy.
Fantastyczna wycieczka!!!
Jeżeli komuś znudziła się jakaś trasa, mamy radę: przejedźcie ją w przeciwnym kierunku, zupełnie nowe wrażenia!
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Nad jezioro to ja i Basia "Misiaczowa" wybraliśmy się już po raz trzeci (bo warto), pierwszy raz byliśmy sami, na drugi wyjazd wybraliśmy się również z doborową ekipą, a ten jednorazowy objazd powstał w wyniku kaprysów pogody, prognoz i...spóźnionego "Tańca Słońca" :).
Plan był bowiem taki, że w piątek po południu ładujemy się z namiotami, rowerami i sprzętem biwakowym do samochodów i lądujemy na jakimś campingu nad jeziorem.
Niestety, zapowiedzi pogodowe były fatalne i miało padać, więc temat odpuściliśmy.
Dopiero potem Basia zabrała się za "Taniec Słońca" (a na dodatek ja tym razem się leniłem i nie odtańczyłem;)) i już wieczorem prognozy na sobotę się poprawiły :))).
Jako że było już późno, zdecydowaliśmy się na wersję jednodniową.
Umawiamy się na start ze stacji "Orlen" w Lubieszynie o godzinie 8:00.
Basia "Misiaczowa" i Piotrek "Bronik" w oczekiwaniu na "Foxików" i Ewę ;).
Teraz przed nami najmniej ciekawa część, czyli 2 godziny jazdy samochodami do Waren nad jeziorem.
Kiedy dojeżdżamy do Waren, okazuje się że w miasteczku trwają zawody triathlonowe i wiele ulic jest zamkniętych, w tym dojazd do znanego nam parkingu.
Na szczęście znajdujemy inny i przygotowujemy rowery do startu.
Zgłaszam propozycję, że nie prowadzę dziś wycieczki, a w końcu pojadę sobie za kimś innym zrelaksowany jak "cielak" :).
Niestety, naprędce zorganizowane tendencyjne głosowanie, kto ma nie być "cielakiem" kończy się wynikiem 5:1 za pozbawieniem mnie cielęcych przywilejów i znów mam prowadzić grupę ;).
Dobrze, że mam Basię, która zna trasę, a jak się później okaże, nie zawaha się poprowadzić nas "skrótami" (z "Monterem" się widziałaś? :))).
Słońce akurat chowa się za chmurami, ale nie mamy czasu czekać aż wyjdzie i robimy sobie grupową "słit focię" na brzegu jeziora.
Ruszamy, będąc co rusz zatrzymywani przez służby porządkowe zawodów, ponieważ nasza trasa przecina trasę zawodników i panuje "ruch wahadłowy".
Zaczyna się robić niemiłosierny upał, widać "Taniec Słońca" znów działa.
Drogą rowerową przy głównej szosie dojeżdżamy do Klink, gdzie ponownie oglądamy pałac.
Nad jeziorem zatrzymujemy się na przekąskę, po czym Basia proponuje nie wracać na ścieżkę, ale jechać dalej szutrówką nad brzegiem jeziora.
Trochę się zastanawiam jako "asfaltofil", co z tego wyniknie, ale okazuje się, że wybór był doskonały!
Trasa jest bardzo malownicza, a nawierzchnia równa.
Na kolejnym z postojów "wymuszam" na Basi tradycyjne już zdjęcie, podróbkę ujęcia z filmu "Gladiator", czego Basia za bardzo nie lubi, bo jak wiadomo Maximus odszedł w zaświaty, a ja mam przecież jeszcze pożyć z pożytkiem dla Basi :))).
To zresztą ostatnia okazja na zdjęcie, bo wszędzie już żniwa i "nadciąga jesień" (już od marca ;))).
Trasa na przemian jest szutrowa i asfaltowa i jest to naprawdę ciekawe urozmaicenie.
Wije się ona między polami zboża, a lasem...
...by znów przejść w wersję szutrową.
Dojeżdżamy do Sietow, gdzie najpierw zwiedzamy kościół, a potem zjeżdżamy do dość zatłoczonej turystami mariny.
Ciekawa wiata na łodzie.
Wracając na trasę, Marzena i Robert zakupują wędzonego "pstrąga napędowego" dla Marzeny.
Pyszny i świeżo uwędzony da jej potem potężnego kopa ("jakby pstrąg w nią wstąpił") i przydomek pędzący "Pstrąg" ;))).
Oglądamy miejscowy camping w ramach rekonesansu pod ewentualny przyszły przyjazd i ruszamy dalej.
Trasa jest przepiękna!
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Zatrzymujemy się nad jeziorem Müritz z kryształowo czystą i ciepłą wodą i robimy sobie popas w tym pięknym miejscu.
Zdjęcie z kolekcji "Foxików".
Jadąc dalej natykamy się na bardzo fajny camping w Nitschow, wydaje się on idealną propozycją na przyszłość.
Coś nam tu jednak nie gra...
Dlaczego ci wszyscy ludzie chodzą po campingu...nago? :)))
Spacerują sobie jak gdyby nigdy nic z fiutkami i cyckami na wierzchu.
Rzut oka na cennik i skrót FKK w nawiasie wyjaśnia wszystko - to camping dla naturystów ;).
Jaka szkoda, bo to naprawdę super miejsce.
Ruszamy dalej i jeszcze przed Roebel znajdujemy przepiękne miejsce na plażowanie.
Do Roebel wjeżdżamy drogą rowerową przy zatłoczonym campingu.
Na brzegu tymczasem opalają się takie rarytasy (zwróćcie uwagę na ten ostatni, jest w kasku) ;).
To i ja skorzystam ;).
W marinie w Roebel korzystamy z darmowych i czyściutkich łazienek.
Napełniam bidony, z których wyjątkowo szybko dziś znikają nam płyny (a wzięliśmy ich ponad 6 litrów!!!) i moczę głowę i koszulkę, które i tak za chwilę odparują.
Basia i Ewa tymczasem wciągają po lodzie :).
Roebel to nie tylko marina.
To również kolorowe i malownicze miasteczko z przepiękną starówką.
Ponieważ czasu coraz mniej, a "skróty" i leniwe tempo bardzo podróż wydłużają, ruszamy więc na...kolejny "skrót" Basi, a tak naprawdę to jest to oficjalny szlak rowerowy wokół jeziora, który choć malowniczy, czasem aż za bardzo się wije.
Udaję więc, że przeoczyłem drogowskaz i wybieram szybszą trasę, ale ekipa czuwa i mnie zawraca (a niby takie "cielaczki" ;))).
Jedziemy szlakiem, który jest znacznie ciekawszy niż moja szybka opcja ("no i teraz widzicie, jaką Wam ładną trasę Misiacz znalazł"? :))).
Dojeżdżamy do Ludorf, gdzie zwiedzamy gotycki kościółek.
Nazywam go kościołem-UFO, bo ma dość niesamowity kształt.
Za Zielow czeka nas krótki, ale upierdliwy odcinek przez las wąską ścieżką zbudowaną z płyt ażurowych.
Za lasem mamy krótki postój.
To ekipa filmowa robi ujęcie do filmu dokumentalnego z czasów NRD (państwo na "e"? ENERDE ;))).
Nasze rowery i stroje jakoś nijak nie pasowały do kadru.
Piotrek komentuje stare rowery-rekwizyty, na co jeden z członków ekipy czystą polszczyzna pyta go, czy mu się podoba? ;)
Postój trwa jakieś 2-3 minuty, mijamy zgrzanych aktorów i jedziemy do Vipperow na południowym skraju jeziora.
Za nami 50 km "tej łatwiejszej" części trasy, bo przejazd przez park narodowy w części wschodniej ma częściowo przebiegać dość podmokłymi trasami gruntowymi ("mówię Wam, przez te skróty wyjdzie jakieś 100 km, a jeszcze końcówka po błotach" :))).
Przejeżdżamy przez Müritzarm, odnogę jeziora ciągnącą się na południe i wjeżdżamy do Rechlin, gdzie przeciskamy się przez jakiś festyn.
Wszyscy myślą o jednym - aby jak najszybciej dostać się do knajpki w dawnym budynku transformatorowni, gdzie czekają na nas lody i kawa, a na Piotrka "izotonik" ;).
Chcielibyśmy się polenić dłużej, ale czas leci i ruszamy dalej.
W Boek kończy się droga dla samochodów i ścieżka asfaltowa i wjeżdżamy na teren Müritz National Park.
W pewnym momencie tracimy orientację.
Gdy jedzie się w przeciwną stronę niż zwykle i to po lesie, wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Znajdujemy jakiś drogowskaz na drewnianej tabliczce do Waren i wynika z niego, że do celu mamy 8 km (a miało być ze 20).
Skręcamy w podanymi kierunku i powoli toczymy sie dość zarośniętą i mało używaną drogą leśną, myślę że "Monter" byłby zadowolony ;).
Ku naszemu zaskoczeniu, chaszcze kończą się po niecałych dwóch kilometrach i...wjeżdżamy na idealnie gładką, asfaltową "autostradę" dla rowerów.
Noo, tu to jeszcze nigdy nie byliśmy, bardzo wygodny skutek zgubienia trasy :).
Szybciutko dojeżdżamy do Waren, zostawiając daleko z boku długą i wijącą się błotnistą ścieżkę, której na szczęście dziś nie doświadczyliśmy (jest ładna, ale dość długa i grząska).
W Waren postanawiamy odbić w wydawałoby się znaną nam drogę kierującą na camping Ecktanen, obok którego znajduje się plaża (zamierzaliśmy zmyć z siebie pył drogi).
Najpierw znajdujemy dwa konie-jamniki, których sobie jakoś nie przypominamy z poprzednich wyjazdów ;).
Po około 1,5 km jazdy szutrem...znajdujemy koniec drogi i jakiś pensjonat i trzeba zawracać.
Ech, chyba już mamy przegrzane procesory ;).
Zawracamy i wreszcie znajdujemy drogę do campingu, gdzie z Piotrkiem zatrzymuję się przy sklepiku, a reszta zjeżdża stromą drogą na plażę.
Poszukiwanych przez Piotrka "izotoników" brak, więc ruszamy za grupą i...
No nie, to nie może być prawda ;(.
Kolejna wycieczka i kolejna wywrotka Basi (wcześniej na Müritz też już była, a potem w sierpniu ub. roku).
Na szczęście tym razem obyło się bez poważnych kontuzji, Basia robi jedynie lekkiego "szlifa", spada łańcuch i wypada pompka.
Płuczemy Basię z piasku, a sami wskakujemy do jeziora, by zmyć trudy drogi :).
Woda jest czysta i fantastyczna.
Odświeżeni ruszamy dalej i...stop.
Basia ma "kapcia" w przednim kole, który mógł być albo przyczyną albo skutkiem wywrotki.
Zmieniam gumę, ale jest tak gorąco, że szybko zapominam o kąpieli w jeziorze.
Troszkę nam to wszystko czasu zabrało, minęła godzina 20:00 a jesteśmy głodni i chcemy zdążyć na słynny już przepyszny kebab serwowany w porcie w Müritz (o zakupach w Lidlu i Netto możemy dziś już zapomnieć).
Zamawiamy z Basią lacmahun i kawę, podobnie Ewa i Piotrek, a Marzena i Robert pałaszują doner kebab i doner taler dziś dobrze doprawione dość specyficzną w smaku przyprawą o nazwie "der Foch" ;))).
Po posileniu się jedziemy na krótki objazd starówki, bo słońce już zachodzi, a przed nami długa droga.
Ładujemy rowery i już w nocy wracamy do Szczecina.
W domu jesteśmy po północy.
Fantastyczna wycieczka!!!
Jeżeli komuś znudziła się jakaś trasa, mamy radę: przejedźcie ją w przeciwnym kierunku, zupełnie nowe wrażenia!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
94.72 km (50.00 km teren), czas: 05:59 h, avg:15.83 km/h,
prędkość maks: 33.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1888 (kcal)
Fantastic!
Niedziela, 1 czerwca 2014 | dodano: 01.06.2014Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Byłem dziś na fantastycznej wycieczce z kimś fantastycznym!
Pojechałem do Nowego Warpna z Basią :).
Niby zwykły wyjazd, a jakiś magiczny.
Rowerki na dach i hop!!!
Dziś w ogóle dla zupełnej odmiany nie wciągnąłem na siebie sportowych ciuchów z lycry i nie wsiadłem na KTM-a, ale jak jakiś cywil czy Niemiec...w zwykłych ciuchach pojechałem na miejskim rowerze...znaczy na "Fińczyku".
Zaparkowaliśmy na parkingu przed Dobieszczynem i potoczyliśmy się lasem w kierunku jeziora Piaski.
Nie chcieliśmy dziś tam zajeżdżać, bo w niedzielę często zbiera się tam "swołocz" z grillami, która za nic ma zakaz wjazdu tam samochodami i palenie ognia.
Zamiast tego od razu wjechaliśmy na niedawno oddaną do użtyku szutrówkę (tak, tak my, dwa asfaltofile ;))), która kończy się na szosie za Brzózkami w kierunku Nowego Warpna.
Nowe Warpno zawsze było urocze, ale inwestycje burmistrza są imponujące i sprawiają, że miasteczko coraz bardziej zyskuje na uroku...i te nowe ścieżki rowerowe z asfaltu.
Uczcie się od Nowego Warpna urzędasy szczecińskie, spece od kładzenia na drogi dla rowerów "polbruku" zakupionego od kuzyna czy kolesia.
Miasteczko z klimatem...
Miasteczko, gdzie podawany jest przepyszny sernik domowego wypieku...ale nie dziś.
Pani Magda była wczoraj tak zmęczona, że nie upiekła.
Pozostał nam więc deser lodowy i kawa.
Widok z wieży na promenadzie.
Tradycyjnie zdjęcie jakiejś łódeczki :).
Na parking do samochodu wróciliśmy nową, idealnie gładką drogą na Dobieszczyn (wiwat jakość a la Nowe Warpno) !!!
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 894 (kcal)
Pojechałem do Nowego Warpna z Basią :).
Niby zwykły wyjazd, a jakiś magiczny.
Rowerki na dach i hop!!!
Dziś w ogóle dla zupełnej odmiany nie wciągnąłem na siebie sportowych ciuchów z lycry i nie wsiadłem na KTM-a, ale jak jakiś cywil czy Niemiec...w zwykłych ciuchach pojechałem na miejskim rowerze...znaczy na "Fińczyku".
Zaparkowaliśmy na parkingu przed Dobieszczynem i potoczyliśmy się lasem w kierunku jeziora Piaski.
Nie chcieliśmy dziś tam zajeżdżać, bo w niedzielę często zbiera się tam "swołocz" z grillami, która za nic ma zakaz wjazdu tam samochodami i palenie ognia.
Zamiast tego od razu wjechaliśmy na niedawno oddaną do użtyku szutrówkę (tak, tak my, dwa asfaltofile ;))), która kończy się na szosie za Brzózkami w kierunku Nowego Warpna.
Nowe Warpno zawsze było urocze, ale inwestycje burmistrza są imponujące i sprawiają, że miasteczko coraz bardziej zyskuje na uroku...i te nowe ścieżki rowerowe z asfaltu.
Uczcie się od Nowego Warpna urzędasy szczecińskie, spece od kładzenia na drogi dla rowerów "polbruku" zakupionego od kuzyna czy kolesia.
Miasteczko z klimatem...
Miasteczko, gdzie podawany jest przepyszny sernik domowego wypieku...ale nie dziś.
Pani Magda była wczoraj tak zmęczona, że nie upiekła.
Pozostał nam więc deser lodowy i kawa.
Widok z wieży na promenadzie.
Tradycyjnie zdjęcie jakiejś łódeczki :).
Na parking do samochodu wróciliśmy nową, idealnie gładką drogą na Dobieszczyn (wiwat jakość a la Nowe Warpno) !!!
Rower:Fińczyk
Dane wycieczki:
46.22 km (10.00 km teren), czas: 02:34 h, avg:18.01 km/h,
prędkość maks: 30.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 894 (kcal)
Do Schwedt z Adrianem na zakupy i mały relaksik...
Sobota, 31 maja 2014 | dodano: 31.05.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
No to moi drodzy czytelnicy...hehehe...o ile jeszcze takowi się ostali, jako że moje wpisy ostatnio są rzadkością - wybrałem się na wyjazd inny niż typu "Dom-praca-dom" ;).
Wtajemniczeni wiedzą, że dzieje się tak, ponieważ "wsiąkłem" mocno w bieganie i jakoś tak...eee...no mniej na rowerek wsiadam :).
No dobra.
Wsiadłem.
Chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli w aptece w Schwedt kupić pewien lek dla mamy Basi, który dziwnym trafem w Polsce nie jest już sprzedawany, natomiast w Niemczech jest dostępny i to w dużo niższej cenie niż sprzedawany był w Polsce.
Przy okazji zamierzałem zajrzeć do tamtejszego Lidla w poszukiwaniu pysznego wina "Malvisia Nera" z rejonu Puglia we Włoszech.
Do głowy na towarzystwo przyszedł mi "Bronik", "Gadzik", Adrian i Jurek.
- "Bronik" nie mógł z przyczyn osobistych.
- "Gadzik" miał wyłączony telefon.
- "Jurek" by mnie zajeździł jak psa, więc odpuściłem (chciałem względnie spokojnie pojechać) :))).
- "Adrian" od razu był chętny i nie groziła mi zapaść po jeździe z nim (co miałoby zapewne miejsce przy jeździe z powyższym osobnikiem) :).
O 10:00 ruszyłem spod garażu i za przejściem granicznym w Rosówku spotkałem się z Adrianem.
Pogoda była przednia (Basia odtańczyła "Taniec Słońca" :))), choć wiał dość silny wiatr, na szczęście był boczny z zachodu.
Przerwa na foto nad rozlewiskami odrzańskimi.
W Schwedt pojechaliśmy do "Oder Center", gdzie bez problemu zakupiłem potrzebny lek, po czym - na życzenie Adriana - zaczęliśmy zwiedzać "enerdowskie" blokowiska :))).
Ot, miał chłopak chęć na specyficzne klimaciki, to czemu nie? ;)
Na jednym z nich w "Netto" zakupiliśmy izotoniki chmielowe (mój bezalkoholowy).
Poszukiwanego wina nie było, więc zakupiłem do domu hiszpańskie tempranillo "La Feria".
Starówka w Schwedt.
Kościół na starówce.
Adrian pokazał mi mur dawnej synagogi, którą w czasie pogromów zniszczyli naziści (jeśli dobrze zrozumiałem napisy na tablicy).
Byłem tu po raz pierwszy, a przecież do Schwedt jeździłem wielokrotnie.
Na promenadzie nad Odrą odkorkowaliśmy wywary z chmielu i spałaszowaliśmy kanapki.
Powrót był nieco bardziej uciążliwy, bo wiatr wiał "w trzustkę" jak zwykł mawiać "Monter" ;).
W Mescherin pożegnałem się z Adrianem, który przed odjazdem do Gryfina pokazał mi nową wieżę widokową, którą Niemcy kończą budować tuż nad Odrą.
Górkę pod Staffelde (dzięki bieganiu) pokonałem praktycznie bez wysiłku, a dalej nie jechałem już na Neurochlitz, a odbiłem na Pargowo "Szlakiem Bielika".
Za Pargowem nie wjeżdżałem na zrytą przez dziki część szlaku.
Do jej dalszej szutrowej części dostałem się przez Kamieniec i wjechałem na szlak dopiero w Moczyłach.
Udało mi się jeszcze załapać ostatnie w tym roku resztki żółtego rzepaku...jesień znaczy idzie :))).
W Siadle Dolnym zajechałem do pani Danuty, która sprzedaje przepyszne domowe pierogi (można zjeść na miejscu lub zabrać ze sobą).
Ja zapakowałem je do sakwy, bo chciałem aby i Basia mogła ich spróbować.
W domu byłem przed 18:00.
Pierogi posmakowały :).
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2315 (kcal)
Wtajemniczeni wiedzą, że dzieje się tak, ponieważ "wsiąkłem" mocno w bieganie i jakoś tak...eee...no mniej na rowerek wsiadam :).
No dobra.
Wsiadłem.
Chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli w aptece w Schwedt kupić pewien lek dla mamy Basi, który dziwnym trafem w Polsce nie jest już sprzedawany, natomiast w Niemczech jest dostępny i to w dużo niższej cenie niż sprzedawany był w Polsce.
Przy okazji zamierzałem zajrzeć do tamtejszego Lidla w poszukiwaniu pysznego wina "Malvisia Nera" z rejonu Puglia we Włoszech.
Do głowy na towarzystwo przyszedł mi "Bronik", "Gadzik", Adrian i Jurek.
- "Bronik" nie mógł z przyczyn osobistych.
- "Gadzik" miał wyłączony telefon.
- "Jurek" by mnie zajeździł jak psa, więc odpuściłem (chciałem względnie spokojnie pojechać) :))).
- "Adrian" od razu był chętny i nie groziła mi zapaść po jeździe z nim (co miałoby zapewne miejsce przy jeździe z powyższym osobnikiem) :).
O 10:00 ruszyłem spod garażu i za przejściem granicznym w Rosówku spotkałem się z Adrianem.
Pogoda była przednia (Basia odtańczyła "Taniec Słońca" :))), choć wiał dość silny wiatr, na szczęście był boczny z zachodu.
Przerwa na foto nad rozlewiskami odrzańskimi.
W Schwedt pojechaliśmy do "Oder Center", gdzie bez problemu zakupiłem potrzebny lek, po czym - na życzenie Adriana - zaczęliśmy zwiedzać "enerdowskie" blokowiska :))).
Ot, miał chłopak chęć na specyficzne klimaciki, to czemu nie? ;)
Na jednym z nich w "Netto" zakupiliśmy izotoniki chmielowe (mój bezalkoholowy).
Poszukiwanego wina nie było, więc zakupiłem do domu hiszpańskie tempranillo "La Feria".
Starówka w Schwedt.
Kościół na starówce.
Adrian pokazał mi mur dawnej synagogi, którą w czasie pogromów zniszczyli naziści (jeśli dobrze zrozumiałem napisy na tablicy).
Byłem tu po raz pierwszy, a przecież do Schwedt jeździłem wielokrotnie.
Na promenadzie nad Odrą odkorkowaliśmy wywary z chmielu i spałaszowaliśmy kanapki.
Powrót był nieco bardziej uciążliwy, bo wiatr wiał "w trzustkę" jak zwykł mawiać "Monter" ;).
W Mescherin pożegnałem się z Adrianem, który przed odjazdem do Gryfina pokazał mi nową wieżę widokową, którą Niemcy kończą budować tuż nad Odrą.
Górkę pod Staffelde (dzięki bieganiu) pokonałem praktycznie bez wysiłku, a dalej nie jechałem już na Neurochlitz, a odbiłem na Pargowo "Szlakiem Bielika".
Za Pargowem nie wjeżdżałem na zrytą przez dziki część szlaku.
Do jej dalszej szutrowej części dostałem się przez Kamieniec i wjechałem na szlak dopiero w Moczyłach.
Udało mi się jeszcze załapać ostatnie w tym roku resztki żółtego rzepaku...jesień znaczy idzie :))).
W Siadle Dolnym zajechałem do pani Danuty, która sprzedaje przepyszne domowe pierogi (można zjeść na miejscu lub zabrać ze sobą).
Ja zapakowałem je do sakwy, bo chciałem aby i Basia mogła ich spróbować.
W domu byłem przed 18:00.
Pierogi posmakowały :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
110.44 km (6.00 km teren), czas: 05:30 h, avg:20.08 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2315 (kcal)
Ruda woltyżerka na "Foxiku" w drodze do Moenkebude :).
Poniedziałek, 26 maja 2014 | dodano: 26.05.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Ponieważ ani my, znaczy "Misiacze" ani "Foxiki" (Marzena i Robert) nie jesteśmy miłośnikami tzw. "spędów" rowerowych (większość znajomych potoczyła się tłumnie na Tour de Natur w Criewen), my wybraliśmy się na trasę znaną, ale chyba naszą ulubioną.
Po zdjęciu rowerów z samochodów zaparkowanych w Rieth pojechaliśmy leśną drogą rowerową do Altwarp.
Celu jazdy tam większość się domyśla - to "fiszbuła".
Tym razem zamówiliśmy sobie buły z rybą pieczoną, tzw. Backfisch.
Jak zwykle smakowała wybornie, choć zapomnieliśmy trzepnąć jej fotki :).
Tradycyjnie fotki z portu w Altwarp.
W drodze powrotnej do Bellin zatrzymaliśmy się na przepięknej dzikiej plaży.
Lubię się dobrze ustawić w dobrym towarzystwie (foto "Foxik") ;).
Dziewczyny jakoś zmalały i jeszcze wspięły się na siodełko :).
Jako że plaża jest dzika, do głosu doszły dzikie żądze co niektórych ;).
Marzena znudzona rowerem dosiadła swego udomowionego ogiera, na którym planowała udać się do Ueckermunde na kebab.
Zwierz był nieco narowisty na początku, ale trzcinka szybko ustawiła krnąbrnego wierzchowca ;))).
Jeszcze przed Bellin zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, gdzie siedziała grupka rowerzystów z Polski (pozdrawiamy!)...którzy zapytali mnie, czy to nie ja piszę czasem bloga rowerowego, którego oni czytają :).
Basia również została rozpoznana, więc tym samym dołącza do grona "celebrytów" rozpoznawalnych już poza granicami kraju, hehehe :))).
Gdy dojeżdżaliśmy do Ueckermunde, nadciągnęła jakaś zabłąkana chmura i chciała się na nas zesikać, ale mieliśmy szczęście i od razu zatrzymaliśmy się w wiacie pod "pięknie pachnącą akacją, gdzie pogoda się przejaśnia" ;).
Tak się przejaśniała jakieś 20 minut i można było ruszyć dalej.
"Foxik" próbował wnosić jakieś tam reklamacje na mój i Basi pogodowy "Taniec Słońca", ale nie oszukujmy się, jesteśmy zaledwie początkującymi szamanami, a i tak zamiast zapowiadanej wielogodzinnej ulewy mieliśmy tylko 20 minutowy deszczyk...poza tym za "Taniec Słońca" nie wzięliśmy ani grosza, więc jakie reklamacje? :))).
W promocji było ;).
W Ueckermunde po "fiszbule" u co niektórych nie było już śladu, więc tradycyjnie zawitaliśmy do znajomego Turka w "Uecker 66" na jak zwykle przepyszny lahmacun.
"Misiacz-pierdołka" na ławeczce z "Kingsajzu" w Ueckermunde.
Ponieważ pogoda się wyklarowała, pomknęliśmy w kierunku Moenkebude, gdzie lubimy odwiedzać malowniczą marinę.
Niektórym marzyło się plażowanie, niektórzy mieli dość obojętny stosunek do wypoczynku w "smażalni foczek" :).
Wracaliśmy ponownie przez Ueckermunde, tym razem jednak trasą przez rzekę i koło plaży.
Znajomej rzeźbie "Misiacza" ktoś zapchał gębę trawą, oj nieładnie ;).
Na szczeście dobry człowiek szybko oczyścił mu pysk.
Plaża w Ueckermunde.
Przystań rybacka w Ueckermunde.
Do Rieth wróciliśmy tą samą trasą, którą startowaliśmy, ale zahaczyliśmy jeszcze o przystań, gdzie "Misiacz" do znudzenia próbuje swoich sił w kolejnych ujęciach ulubionej łódeczki.
Do domu dotarliśmy z Basią około godziny 20:00...i jeszcze na koniec gratulacje dla Basi za znakomitą formę, mimo że praktycznie w ogóle nie jeździ na rowerze - to dzięki bieganiu tak mocno kręci!
Przyznam, że i ja nie odczuwam już w ogóle potrzeby machania przerzutką na niektórych podjazdach, tak wg mnie oczuwalnie rośnie siła od biegania (prędkość maksymalną tego dnia uzyskałem...pod górkę:))) !
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1376 (kcal)
Po zdjęciu rowerów z samochodów zaparkowanych w Rieth pojechaliśmy leśną drogą rowerową do Altwarp.
Celu jazdy tam większość się domyśla - to "fiszbuła".
Tym razem zamówiliśmy sobie buły z rybą pieczoną, tzw. Backfisch.
Jak zwykle smakowała wybornie, choć zapomnieliśmy trzepnąć jej fotki :).
Tradycyjnie fotki z portu w Altwarp.
W drodze powrotnej do Bellin zatrzymaliśmy się na przepięknej dzikiej plaży.
Lubię się dobrze ustawić w dobrym towarzystwie (foto "Foxik") ;).
Dziewczyny jakoś zmalały i jeszcze wspięły się na siodełko :).
Jako że plaża jest dzika, do głosu doszły dzikie żądze co niektórych ;).
Marzena znudzona rowerem dosiadła swego udomowionego ogiera, na którym planowała udać się do Ueckermunde na kebab.
Zwierz był nieco narowisty na początku, ale trzcinka szybko ustawiła krnąbrnego wierzchowca ;))).
Jeszcze przed Bellin zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, gdzie siedziała grupka rowerzystów z Polski (pozdrawiamy!)...którzy zapytali mnie, czy to nie ja piszę czasem bloga rowerowego, którego oni czytają :).
Basia również została rozpoznana, więc tym samym dołącza do grona "celebrytów" rozpoznawalnych już poza granicami kraju, hehehe :))).
Gdy dojeżdżaliśmy do Ueckermunde, nadciągnęła jakaś zabłąkana chmura i chciała się na nas zesikać, ale mieliśmy szczęście i od razu zatrzymaliśmy się w wiacie pod "pięknie pachnącą akacją, gdzie pogoda się przejaśnia" ;).
Tak się przejaśniała jakieś 20 minut i można było ruszyć dalej.
"Foxik" próbował wnosić jakieś tam reklamacje na mój i Basi pogodowy "Taniec Słońca", ale nie oszukujmy się, jesteśmy zaledwie początkującymi szamanami, a i tak zamiast zapowiadanej wielogodzinnej ulewy mieliśmy tylko 20 minutowy deszczyk...poza tym za "Taniec Słońca" nie wzięliśmy ani grosza, więc jakie reklamacje? :))).
W promocji było ;).
W Ueckermunde po "fiszbule" u co niektórych nie było już śladu, więc tradycyjnie zawitaliśmy do znajomego Turka w "Uecker 66" na jak zwykle przepyszny lahmacun.
"Misiacz-pierdołka" na ławeczce z "Kingsajzu" w Ueckermunde.
Ponieważ pogoda się wyklarowała, pomknęliśmy w kierunku Moenkebude, gdzie lubimy odwiedzać malowniczą marinę.
Niektórym marzyło się plażowanie, niektórzy mieli dość obojętny stosunek do wypoczynku w "smażalni foczek" :).
Wracaliśmy ponownie przez Ueckermunde, tym razem jednak trasą przez rzekę i koło plaży.
Znajomej rzeźbie "Misiacza" ktoś zapchał gębę trawą, oj nieładnie ;).
Na szczeście dobry człowiek szybko oczyścił mu pysk.
Plaża w Ueckermunde.
Przystań rybacka w Ueckermunde.
Do Rieth wróciliśmy tą samą trasą, którą startowaliśmy, ale zahaczyliśmy jeszcze o przystań, gdzie "Misiacz" do znudzenia próbuje swoich sił w kolejnych ujęciach ulubionej łódeczki.
Do domu dotarliśmy z Basią około godziny 20:00...i jeszcze na koniec gratulacje dla Basi za znakomitą formę, mimo że praktycznie w ogóle nie jeździ na rowerze - to dzięki bieganiu tak mocno kręci!
Przyznam, że i ja nie odczuwam już w ogóle potrzeby machania przerzutką na niektórych podjazdach, tak wg mnie oczuwalnie rośnie siła od biegania (prędkość maksymalną tego dnia uzyskałem...pod górkę:))) !
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
71.00 km (8.00 km teren), czas: 04:03 h, avg:17.53 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1376 (kcal)