MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypadziki do Niemiec

Dystans całkowity:23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%)
Czas w ruchu:1225:30
Średnia prędkość:19.00 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:13 m
Suma kalorii:480913 kcal
Liczba aktywności:310
Średnio na aktywność:76.43 km i 4h 02m
Więcej statystyk

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 2.

Piątek, 3 czerwca 2011 | dodano: 12.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Nastał pierwszy poranek na urlopie, byliśmy w domku w Stahlbrode i jakoś nie chciało mi się wyjeżdżać. Potem okazało się, że mogliśmy jeszcze zostać i Misiacz może mieć coś takiego jak intuicja. Zwinęliśmy się jednak z domku, bo czekała na nas Rugia i camping Drewoldke, który znam z poprzedniej wyprawy z Danielem, a który według relacji na forach internetowych zasługuje na miano campingu przyzwoitego, jako jeden z niewielu na Rugii. Po drodze zrobiliśmy spore zakupy w Realu w Stralsundzie, w tym zapas „Stralsundera” i „Stoertebekera”, bo z tego co pamiętałem, w okolicach Drewoldke nie było żadnego sensownego sklepu, w zasadzie to żadnego (teraz już jest, Netto i Getraenke Land w Altenkirchen, 2 km od campingu).
Przemieściliśmy się samochodem o około 90 km w pobliże Kap Arkona. Po wjeździe na camping zaskoczenie! Jeszcze nie sezon, a pełno namiotów, samochodów…okazało się, że wschodni Niemcy mają święto Herrentag i spędzają je masowo w plenerze.

Jednak najbardziej wku…wiło mnie to, że w środku tzw. „niskiego sezonu” camping Drewoldke wymyślił sobie, że 3 dni weekendu Herrentag będą…”wysokim sezonem”. Co to oznaczało? Ano to, że jak mieliśmy normalnie za rozbicie namiotu, 2 osoby i samochód za dobę zapłacić ok. 13 EUR, tak teraz za dwie noce weekendu skasowano nas ponad 100% więcej, bo aż 27 EUR za dobę! Za namiot!!! Byłem zły, bo przecież za domek z wygodami, gdzie prysznice były gratis płaciliśmy raptem 3 EUR więcej. ://// Moje niezadowolenie pogłębiał fakt, że musiałem wykupić kartę magnetyczną na prysznice za 5 EUR, co miało rzekomo starczyć na 20 minut kąpieli, a starczało na 10 minut, bo najwyraźniej w ten weekend woda też naliczana była podwójnie. Zrobiliśmy „interes życia”, no ale z drugiej strony skąd mogłem wiedzieć, że coś takiego wymyślą na weekend. Na szczęście od poniedziałku naliczanie szło już normalnie po 13 EUR. Zresztą, trudno znaleźć bardziej zadbany i dobrze urządzony camping na Rugii, a ten dodatkowo położony jest na wydmach wśród sosen, z widokiem na morze i klify Kap Arkona, a ponadto okoliczne tereny były celem naszych wypraw.

Kiedy już rozstawiliśmy się z namiotem i całym majdanem w zasadzie w jedynym jeszcze dostępnym z sensownych miejsc, zdjąłem z dachu rowery i udaliśmy się na kolejną wycieczkę, spokojną, ale niesamowicie klimatyczną i dostarczającą niezapomnianych wrażeń. Z Drewoldkie skierowaliśmy się idealnie gładką drogą z płyt do miejscowości Goor.


Trasą tą jechaliśmy już w tym roku na jednodniowym marcowym wypadzie z Atheną, Odysseusem, Monterem61 i Dornfeldem (no prawie, bo on się gdzieś nam tam odłączył po drodze ;))). Po drodze minęliśmy kamienną budowlę megalityczną, która według jednych badaczy jest rodzajem grobowca, według innych miejscem kultu, a jeszcze inni sądzą, że są to swego rodzaju „godła plemienne”. Mi najbardziej pasuje opcja miejsca kultu, bo zwiedzając nie lubię deptać kości zmarłych, nawet jeśli zostali tam pochowani 600 lat przed naszą erą.

Dalej ścieżka prowadzi malowniczymi terenami nad brzegiem morza do rybackiej wioseczki Vitt, która w dużej części wygląda tak, jak wyglądała zapewne w 19 wieku. Wciąż jest zamieszkana przez aktywnie działających rybaków, stoją tam chaty kryte strzechą (zresztą, to tradycyjny sposób krycia dachów na Rugii, nawet w obecnie budowanych domach), są też sklepiki i knajpki, bo miejscowość często najeżdżana jest przez tabuny turystów (no i my też najechaliśmy z Basią wioseczkę).




Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić bułeczek z rybką Fischbroetchen. ;)

Widok na Kap Arkona. Rugia. © Misiacz

Z Vitt ostrym szutrowym podjazdem dostaliśmy się w okolice kaplicy w Vitt, skąd wzdłuż klifowego urwiska pojechaliśmy na przylądek Kap Arkona, najświętsze miejsce słowiańskiego plemienia Ranów, gdzie stała świątynia Svantevita (tudzież Światowida lub Świętowita jak twierdzą inni), która została zniszczona w imię miłości bliźniego przez chrystianizacyjną krucjatę Duńczyków w roku 1168.


Więcej TUTAJ. Mimo starań biskupów, według mnie miejsce to do dziś nie straciło swojej magii. Można nawet „podładować akumulatory” swoje i rowerowe w starosłowiańskiej stacji uzupełniania mocy. ;)))

Z Kap Arkona pojechaliśmy do wioski Puttgarten, zamkniętej dla samochodów (nie dotyczy gości pensjonatów i mieszkańców), pełnej malowniczych domków krytych strzechą, jednak bardziej już nastawioną na przyjmowanie turystów niż Vitt. Stamtąd przez Noblin dotarliśmy do Altenkirchen, gdzie zwiedziliśmy kościół, którego budowę rozpoczęto przypuszczalnie już w 1185 roku. Pod załączonym powyżeli linkiem można przeczytać więcej o kościele jak i o samej miejscowości (widać też, ile państw „zarządzało” Rugią na przestrzeni dziejów).



Pokręciliśmy się troszkę po miejscowości, znaleźliśmy nowo wybudowany kompleks handlowy, gdzie mogliśmy robić zakupy.
Natknąłem się tam na kontenerowego McDonalda! ;)))

Potem wróciliśmy na camping i „ułożyliśmy rowerki do snu”. ;)

Przyszedł czas na wieczorny relaks i lenistwo na campingu, który spędziliśmy rozparci w krzesełkach przed namiotem, ze świeczką na stoliku, kolacją na talerzach i napojami w dłoni. ;)))



UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 21.85 km (10.10 km teren), czas: 01:36 h, avg:13.66 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 463 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 1.

Czwartek, 2 czerwca 2011 | dodano: 11.06.2011Kategoria Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Rugia 2011, Z Basią...

Z różnych przyczyn tegoroczny urlop nie był objazdowym krążeniem z namiotem po Europie, ale jedną z najważniejszych przyczyn było to, że Basia…załapała bakcyla cyklozy (do tej pory nie chciała w ogóle jeździć) i zaproponowała, aby tegoroczny urlop miał formę rowerową!!! ;) Początkowo istniała nawet opcja pełnej wyprawy z sakwami już od Szczecina i powrotu w ten sam sposób, ale ze względu na ograniczenia czasowe i ogromną ilość tras na Rugii do zwiedzenia zmieniliśmy taktykę. Nie chciałem również na samym początku zniechęcić Basi do tego typu spędzania urlopów. Kto wie, może doczekam się „pełnowymiarowej” wyprawy z sakwami z Basią?
Zakupiliśmy zawczasu samochodowy bagażnik na rowery (było z tym nieco zamętu), wrzuciliśmy namiot, zapakowaliśmy samochód sprzętem biwakowym i czwartkowego przedpołudnia po godzinie 10:30 ruszyliśmy najkrótszą trasą w stronę Stahlbrode.

Jest to miejscowość przed Stralsundem, w której biwakowałem swego czasu z Danielem na wyprawie sakwaiarskiej w tamtejsze rejony i na Rugię. Nie jest to jeszcze Rugia (no, prawie), ale chcieliśmy jeszcze przed wjazdem na wyspę zobaczyć Stralsund z siodełka roweru i zajechać na nasze ulubione bułeczki rybne Fischbroetchen.

Samochodem spokojnie pojechaliśmy przez Pasewalk i Anklam (odpuściłem sobie autostradę, z rowerami na dachu i tak nie pognam), a w Stahlbrode byliśmy około godziny 13:00. Wyjątkowo tym razem nie rozbijaliśmy namiotu, a wynajęliśmy domek. Niemcy mają dość dziwne elementy służące podbijaniu ceny, bo sam koszt wynajęcia domku jest jeszcze do przyjęcia (30 EUR za domek 3-osobowy na dobę), natomiast istnieje tam dziwny zwyczaj doliczania opłaty za tzw. Endreinigung, czyli sprzątanie po wyjeździe gości (25 EUR) – zawsze wydawało mi się, że sprzątanie po gościach jest rzeczą naturalną i cena to uwzględnia…ale nie w Niemczech. Jako, że ostatnio z Danielem nie naliczano nam takiej opłaty, więc przypomniałem o tym gospodarzom i stanęło, że płacimy 30 EUR bez dodatkowych 25 EUR za zamiatanie i bez 2 EUR za postój samochodu. Dobrze, że na tym campingu za prysznice nie trzeba było płacić, bo na większości niemieckich campingów istnieje dziwaczny i stresujący zwyczaj naliczania opłat (kupuje się kartę lub wrzuca monety), z czym nie zetknąłem się jeszcze na żadnym europejskim campingu, a byłem na dziesiątkach z nich - za każdą minutę płynięcia wody z prysznica bije licznik, co widać na ekraniku (około 25-30 centów za minutę, czyli 1 zł do 1,20 zł za minutę kąpieli…jeśli ktoś lubi relaksować się pod prysznicem z 10 minut, koszt wyniesie od 10-12 zł za pluskanie).
Po rozpakowaniu się wypiliśmy kawkę, wciągnęliśmy po kanapce i wskoczyliśmy na rowery.

Doskonałą ścieżką rowerową dojechaliśmy do miejscowości Reinberg, gdzie wjechaliśmy na zabytkową drogę „Hansa Route”, wykonaną z drobnej kosteczki i biegnącej równolegle do asfaltowej szosy. Mimo kostki (drobna, więc znośna) jest to niesamowicie malownicza trasa biegnąca w tunelu drzew (tam takie drogi się pielęgnuje i reklamuje jako atrakcję turystyczną, a nie wycina drzewa w pień jak w Polsce), gdzie w szczelinach pomiędzy kostkami rośnie sobie trawka i mech, przez co nawierzchnia widziana pod kątem wydaje się całkowicie zielona. Po ustawieniu zawieszenia w rowerkach ma mięciutkie jedzie się tą drogą znakomicie.

Minęliśmy Brandshagen i po pewnym czasie dotoczyliśmy się do granic Stralsundu, gdzie początkowo trasa biegła asfaltem, a potem ścieżką z kostki typu „Polbruk” (tak, tak, nie tylko u nas się to stosuje, nawet Niemcom się to zdarza całkiem często). Po drodze zatrzymaliśmy się przed zabytkowym browarem „Stralsunder”, gdzie na pokuszenie wodziła mnie browarniana knajpka sprzedająca świeżutkiego "Stralsundera" i "Stoertebekera"...niestety, nie dane mi było zakosztować złocistego napoju prosto z kadzi, ale obiecałem sobie zakupić go w postaci butelkowanej. ;)

W Stralsundzie trafiliśmy na festyn morski, przypominający nieco nasze Dni Morza (znalazła się nawet jedna podpita grupka małolatów, podobnie jak u nas, z tym że była to JEDNA grupka a nie kilkadziesiąt nachlanych tabunów szczyli). Posnuliśmy się najpierw wśród zabytków, których jest tam bez liku (biker Dornfeld stwierdził swego czasu po zwiedzeniu Stralsundu, że Kraków jest przereklamowany;))). Jeśli chodzi o zabytki, to natknęliśmy się również na zabytkowy motocykl, pieczołowicie odrestaurowaną czechosłowacką „Jawę”. ;)

Kilka fotek z zabytkami Stralsundu i zabytkowym Misiaczem ;).



Stralsund. Starówka. © Misiacz

Nie mogłem sobie również odmówić przywitania z rodziną. ;)

Pokręciliśmy się po porcie, gdzie ze szwedzkiego żaglowca dostałem zaproszenie na piwo (wisiał tam nawet karton z napisem PIWO - po polsku i w innych językach). Kiedy kręciłem film, podchmielony szwedzki pirat zaczął mnie podejrzewać, że jestem z POLIZEI, co słychać na filmie ;))) Ponownie nie mogłem skorzystać z możliwości napicia się piwka. ;(((


Nic to, bo obok z kutra sprzedawano nasze ulubione bułeczki rybne Fischbroetchen, pomorski specjał składający się z bułki, sałaty, śledzia Bismarck i świeżej cebuli, przynajmniej w wersji podstawowej. My wybraliśmy opcję z rybką Butterfisch. Coś pysznego!!!


Po posileniu się ruszyliśmy w kierunku mostu wiodącego na Rugię. Samochody jeżdżą po widocznym na zdjęciu moście wiszącym, my zaś przejechaliśmy starym mostem zwodzonym, obecnie w remoncie.



Po wjechaniu na wyspę skierowaliśmy się w stronę miejscowości Gustow, początkowo szosą, potem ścieżką szutrową, których jest tu dużo. Nie dziwcie się, Rugia rządzi się nieco innymi prawami, w końcu w żyłach Rugijczyków płynie duża domieszka słowiańskiej krwi – więcej TUTAJ, nie chodzi tylko o ścieżki rowerowe, często to było widać po braku szacunku dla życia i zdrowia rowerzystów w porównaniu z kierowcami z innych landów z głębi Niemiec…o co chodzi w tej Słowiańszczyźnie?. Pędzą, wyprzedzają „na gazetę”, wymuszają…normalnie jak w Polsce…genetycznie to w znacznej części Słowianie, tyle, że gadają po niemiecku. Z kolei germańskie geny ujawniają się w postaci schludnych i czystych obejść, braku śmieci na poboczach i w lasach. Ot, taki mix genetyczny…Rugia była najeżdżana przez wiele nacji. Wiele nazw miejscowości do dziś zdradza swe słowiańskie pochodzenie w postaci końcówki –itz, np. Glewitz, co po słowiańsku zapewne brzmiałoby Glewice.

Minąwszy miejscowość Poseritz wjechaliśmy w okolicach Puddemin na znakomitą ścieżkę asfaltową, którą dojechaliśmy do skrzyżowania z drogą Gartz – Glewitz. W Glewitz znajduje się przeprawa promowa, z której promy pływają bezpośrednio do Stahlbrode, czyli miejscowości, gdzie mieszkaliśmy. Wzdłuż tej trasy ścieżka dopiero powstaje, więc jechaliśmy szosą, przejeżdżając po drodze przez miejscowość Zudar.


W budce-kasie przy przeprawie zakupiliśmy bilet na dwa rowery i dwie osoby, który kosztował nas 4,50 EUR. Sama przeprawa to moment, bo cieśnina Strelasund w tym miejscu jest naprawdę bardzo wąska.

Na camping dotarliśmy o godzinie 19:00. Przyznaję, że Basia spisała się dzielnie, a jest osobą, która dopiero zaczyna na poważnie jeździć. Na koniec wyprawy zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, ale o tym w ostatnim odcinku relacji…;)
Na miejscu przyszedł czas na wieczorny relaks – już nic nie stało na przeszkodzie, by na werandzie otworzyć piwko. ;)

Poniżej jeszcze kilka zdjęć naszego domku, zarówno z zewnątrz jak i w środku oraz ujęcia z następnego dnia na sam camping. Wspaniały dzień!





Film z pierwszego dnia wyprawy:


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 50.10 km (6.00 km teren), czas: 03:14 h, avg:15.49 km/h, prędkość maks: 40.00 km/h
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1001 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(12)

Przygotowania do wyjazdu na Rugię.

Wtorek, 31 maja 2011 | dodano: 31.05.2011Kategoria Rugia od 2010..., Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Przygotowania do wypadu na Rugię. Przyszło mi jednak zmienić opony, bo zaczął już z nich wyłazić oplot, ale skoro ze mną przejechały blisko 14.000 km, w tym wyprawę na Suwalszczyznę, gdzie jeździłem z pełnym ekwipunkiem głównie po szutrach, to chyba miały prawo się zacząć rozwalać. Przednia jeszcze by dała radę, ale wolałem zmienić od razu komplet. Przez ten okres złapałem tylko 2 gumy, jedną z przodu, drugą z tyłu (za to obie dwudziurkowe).
Nawet tylna jeszcze ciągnie, w sobotę troszkę się bałem, ale pojechałem na blisko 150 km do wioski Wkrzan w Torgelow i wciąż żywa! ;)))
Schwalbe nie zawiodły mnie, więc kupiłem je ponownie, mam nadzieję, że też tyle posłużą.
Dętka Panracer zaskoczyła mnie tym, że producentem jest...Panasonic. Nawet nie wiedziałem. No to już wiem. :)))
Nowiutkie Schwalbe Marathon 700x35C. © Misiacz

Opnka założona, teraz tylko napompować na beton. © Misiacz

Światowid vel Svantevit już czeka! ;)))
Światowid na Rugii. Kap Arkona. © Misiacz
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 0.00 km (0.60 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

I znowu na Fischbrötchen :)))

Niedziela, 29 maja 2011 | dodano: 30.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Po wczorajszej wizycie w wiosce słowiańskich Wkrzan w Torgelow (D) w 10-osobowej szybkiej ekipie Bikestats, dziś przyszedł czas na relaks z Basią, spokojne ścieżki w Niemczech, obowiązkową bułkę Fischbrötchen i izotonicznego, bezalkoholowego Lubzera.
Najpierw jednak trzeba było przetestować nowy bagażnik dachowy.
Ponieważ po dojechaniu do celu okazało się, że rowery nadal są na dachu, oznacza to, że jak na razie bagażnik spisuje się dobrze. ;)


Dalsza trasa wiodła tym samym szlakiem, co ostatnio, wzdłuż Neuwarper See.


Powoli tocząc się dotarliśmy do celu.
Podjechaliśmy pod kościół, a potem na przystań.

Przyszedł czas na Fischbrötchen i bezalkoholowego, izotonicznego Lubzera w znanej nam już knajpce. :)


Buła coś niewyraźnie wyszła.

Lubię też takie wycieczki, można nacieszyć się jazdą w zupełnie innym, relaksującym stylu.



:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 32.72 km (5.00 km teren), czas: 01:53 h, avg:17.37 km/h, prędkość maks: 30.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 644 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Matka „Athena” i jej dziewięciu Bikesynów u Wkrzan w Torgelow (D).

Sobota, 28 maja 2011 | dodano: 29.05.2011Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Ja tylko zamieściłem informację, że wybieram się w sobotę do zrekonstruowanej osady słowiańskiego plemienia Wkrzan w Torgelow w Niemczech. Naprawdę, nie spodziewałem się, że będzie aż 10 osób. Fajnie, bo super się jeździ z tą ekipą.
Uczestnicy:
1) Athena
2) Exit87
3) Gryf
4) Ismail Delivere
5) Michał
6) Misiacz
7) Monter61
8) Odysseus
9) Rammzes
10) Sargath
Zbiórkę zaplanowałem o godzinie 7:00 pod TESCO na Pomorzanach. Po drodze w Dobrej miał jeszcze dołączyć Michał i Exit87.

Planowane tempo jazdy miało oscylować w okolicach 24 km/h, czego udało mi się dopilnować przez 21 km, kiedy to jechałem na prowadzeniu aż do Dobrej. Jako, że nie jestem Gadzikiem, więc nie mam tyle mocy, by non-stop jechać na czele, więc potem się zaczęło ostrzej, choć przyznam, że nawet gdy jechaliśmy szybko, to jechało się wyjątkowo lekko.
Postój w Blankensee.

Dobrze, a teraz czas na wyjaśnienie tytułu – dlaczego Athena została naszą matką? ;))) Otóż do osady Wkrzan można niedrogo wejść na bilet grupowy 10-osobowy, pod warunkiem, że jest to osoba dorosła z dziećmi w wieku szkolnym. Tu matkowania nam podjęła się Athena, my zaś występować mieliśmy jako jej małoletnie potomstwo (no i w zasadzie się udało, dostaliśmy bileciki ulgowe, dziękujemy Athenie;))).
Droga za Blankensee.

Trasa wiodła dalej przez Buk, Blankensee, Rothenklempenow, z przystankiem w Koblentz, gdzie Sargath chciał nam pokazać duże jezioro, chaszcze i błoto ;).


Wieża obserwacyjna w krzaczorach na bagnach. © Misiacz

Potem Odysseus zaprowadził nas do grobowca-mauzoleum, ale czyjego? Jakoś specjalnie się tym nie zainteresowałem.

Znowu zachciało mi się odgrywać „Gladiatora”, muszę już przestać. ;)))

Z Koblentz szybko dojechaliśmy do Krugsdorf, gdzie znowu zrobiliśmy sobie krótką przerwę, również nad jeziorem.

Potem podjechaliśmy jeszcze na moment do pałacu Schloss Krugsdorf.

Stamtąd, częściowo płytową drogą dotarliśmy do drogi łączącej Paswalk z Torgelow i od tego momentu mieliśmy wiatr w plecy…i od tego momentu zaczęło się „darcie gum”, czyli nie schodzenie z prędkością poniżej 30 km/h. Nie przeczę, z wiatrem w plecy naprawdę fajnie się pędziło. Po drodze podpiął się pod nas niemiecki sakwiarz i jechał z nami aż do Torgelow.
W Torgelow najpierw skierowaliśmy się do Castrum Turglowe, znajdującego się przy resztkach murów obronnych w centrum miasta.

Nazywam to wersją demo tego, co można obejrzeć w pobliskim żywym skansenie Ukranenland, gdzie pasjonaci żyją tak, jak dawniej żyli słowiańscy Wkrzanie (z pominięciem posiadania komórek, skarpetek, faksu czy sprzedaży Coca-Coli ;))).
Poniżej seria zdjęć z Ukranenland. Pech chciał, że padła mi bateria w camcorderze, więc reszta fotek i ujęć do filmu została wykonana przy pomocy aparatu użyczonego przez Michała.




Bar "MacWKRZAN" ;)))
Wkrzanka przygotowuje hamburgery po starosłowiańsku. ;)


Pogańska świątynia.


Wkrzański kowal.

Wkrzański woj w skarpetkach ;)))

Wnętrze chaty wkrzańskiej.

Po zwiedzeniu osady inną drogą wróciliśmy do Torgelow, gdzie Sargath, który jak zwykle zabrał za mało kanapek (czytaj: nie zabrał ich wcale), rozpoczął daremne poszukiwania budy z kebabem (a mówiłem, żeby zjeść „hamburgera po wkrzańsku” w osadzie;))). Z braku kebaba podjechaliśmy do Lidla, gdzie Paweł, który nie zabiera na wyjazdy kanapek kupił sobie…kanapki z garmażerki i opakowanie…polskiej kiełbasy krakowskiej. Reszta w tym czasie przysypiała na chodniku pod sklepem. Ja na szczęście nie, bo wiem jak kończy się przydługie czekanie na kogoś, więc razem z Pawłem wlazłem do Lidla i snułem się tam razem z nim (ja w zasadzie bezcelowo).
Kiedy Paweł napełnił wreszcie zbiorniki, ruszyliśmy w kierunku Eggesin, a stamtąd na Hintersee. Tempo było cały czas ostre, ale jechało się dobrze (przynajmniej mi). Przed Gegensee zatrzymaliśmy się na krótki postój wśród drzew i komarów.

Przed granicą wyprzedziliśmy sporą grupkę turystów, która dogoniła nas, gdy zatrzymaliśmy się na postój przy słupkach granicznych.

Potem ponownie się mijaliśmy, a Sargath, Ismail i Gryf wdawali się co rusz w wyścigi…a to ze starszymi sakwiarzami, a to z pędzącymi 40 km/h szosowcami.
Najwidoczniej mają niespożyte siły.
Tak to zasuwając dotarliśmy na Głębokie w Szczecinie, gdzie nasza grupka zaczęła się powoli rozpraszać. Ja z Gryfem zajechałem na moment do Michała, od którego chciałem przegrać sobie fotki i ujęcia do filmu. Potem wraz z Gryfem dojechałem na Pomorzany, gdzie się pożegnaliśmy. Gryfowi zostało do domu jeszcze jakieś 30 km, co oznacza, że pokonał tego dnia dystans ok. 200 km (więcej dowiecie się zapewne z wpisu na jego stronie).

Wszystkie zdjęcia znajdują się TUTAJ.

Poniżej film, niestety pod koniec kręcony aparatem, ponieważ niespodziewanie padła mi bateria w kamerce...


:)

P.S. Dobrze byłoby kiedyś trafić na coś takiego:
&NR=1
:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 149.95 km (3.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:24.45 km/h, prędkość maks: 42.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3333 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Łatanie gumy x 2 i klub "Jantarowe" Szlaki w Mescherin.

Niedziela, 22 maja 2011 | dodano: 22.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Moim planem na dziś było spokojne toczenie się po przygranicznych szlakach, oczywiście po stronie niemieckiej, tylko co ja poradzę na to, że wiatr wiał w plecy i do Kołbaskowa rower sam jechał 35 km/h…czego nie można chyba nazwać spokojnym toczeniem się…
We wczorajszym wpisie wspominałem o barbarzyńskich praktykach dokonywania w Polsce rzezi przydrożnych drzew, wspomniałem też o drodze do granicy w Rosówku, gdzie wiekowe drzewa spotkały się z piłami polskich drwali. Minąłem tylko słupki graniczne i mogłem sobie jedynie powspominać, że tak mogło to dalej u nas wyglądać, ale nie wygląda (u nas jest niebezpieczne, w Niemczech jest bezpieczne, to pewnie kwestia tego, z której strony słupka granicznego się akurat jest).

Kiedy dojechałem do Neurochlitz, zadzwonił do mnie tata, który z klubem turystyki rowerowej „Jantarowe Szlaki” wybrał się na wycieczkę w okolice Mescherin, gdzie mieli dodatkową atrakcję w postaci zwiedzania kanałów Międzyodrza strażackimi motorówkami. Jako, że dzieliło mnie od spotkania z tatą prawie 30 minut, a dystans był znikomy, postanowiłem poszukać wiatraka, do którego drogowskaz widziałem w okolicy. Wróciłem na drogę na Gartz, minąłem POLIZEI skrupulatnie łapiących tych, którzy drwią z niemieckich przepisów i zacząłem odczuwać dziwnie zwiększony komfort jazdy. Rower wręcz płynął, bujał się jak ponton, więc pomyślałem, że coś nie tak z amortyzatorem w sztycy, ale nie, był OK.
GUMA !!! Dziura!!! Rzadko mi się to zdarza, bo na tym komplecie opon przejechałem już blisko 14.000 km i była to dopiero druga guma, więc miałem prawo czuć się zdziwiony. ;)
Zrezygnowałem więc już z poszukiwań wiatraka, dopompowałem powietrza i skrótem skierowałem się na Staffelde, a stamtąd zjazdem na Mescherin.

Powietrze na szczęście nie uchodziło gwałtownie i udało mi się dojechać do Mescherin nad brzeg Odry i znaleźć dogodne stanowisko do naprawy awarii. Akurat nie miałem co robić czekając na tatę, nie ma to jak łatanie dętki dla zabicia nudy. ;)

Zdjąłem oponę, sprawdziłem, czy w środku nie ma szkła czy innych ostrych świństw i zabrałem się za szukanie dziurki (dętkę zapasową też miałem, ale skoro miałem oczekiwania prawie pół godziny...). Dziurki nie było, za to było jakieś dziwne przetarcie, które czym prędzej zakleiłem, innych dziur nie znalazłem. Założyłem dętkę, oponę, namachałem się i nabiłem ciśnienie na max, założyłem koło. Zbieram narzędzia, łapię za oponę a tam…flak. Co za licho? Robota od początku. Dobrze, że wożę ze sobą gumowe rękawiczki, przynajmniej łap nie upieprzyłem smarem.
Co się okazało? Otóż w bocznej części opony tkwił sobie mały, niewidoczny prawie drucik, który dziabnął mi w dętce drugą dziurkę.
Bądź tu mądry i ją znajdź.
Byłem.
Zlazłem nad rzekę, zanurzyłem dętkę i zobaczyłem, jak banieczki powietrza zapieprzają z dętki ku powierzchni wody. Uff, wreszcie się udało. Co ciekawe, przy poprzednim łataniu również trafiłem miałem dwie dziury na raz i też z podobnym scenariuszem.
Widok śliczny, więc czas się posilić.

Otwieram sakwy, a tam…pusto! ;(
Bułki i batoniki zostawiłem w kuchni na stole. Dobrze, że picie miałem kaloryczne.
Tata z Bożeną akurat dobili do stanicy, więc przejechałem mostem na polską stronę, by tam się z nimi spotkać. Dostałem kanapkę! ;)


Nie wiem, czy tamta impreza miała się ku końcowi, w każdym razie zebraliśmy się z tatą, Bożeną i dwoma innymi klubowiczami, Ewarystem i Tomkiem i postanowiliśmy przejechać się do Gartz.

Jak widać polityka nie oszczędziła i turystyki tzw. zorganizowanej.

W porcie w Gartz tradycyjna fotka pod łukiem prezentującym materiały, z których zbudowany był most, który już nie istnieje.
Łuk w Gartz. © Misiacz

Pokręciliśmy się trochę po Gartz i zawróciliśmy tą samą ścieżką do Mescherin. Zaczyna się tam robić w weekendy tłoczno od naszych rowerzystów niczym w Parku Kasprowicza, po którym snują się tabuny niedzielnych rowerzystów. Zdecydowanie trzeba tam jeździć w godzinach rannych lub wieczornych.

W Mescherin zatrzymaliśmy się w knajpce, gdzie posiliłem się pyszną Gulaschsuppe. Oj, było mi to potrzebne!


Piwo w tle oczywiście bezalkoholowe. ;)

W zasadzie tam odłączyliśmy się z tatą i Bożeną od klubowiczów, ponieważ wykombinowałem, że do Polski pojedziemy „prawie wzdłuż granicy”, którą zamierzaliśmy przekroczyć w Schwennenz.
Najpierw jednak czekał nas 2-kilometrowy podjazd do Staffelde. Nie lubię go, jest upierdliwy jakiś.

Kurhan w Staffelde.

W Neurochlitz przecięliśmy drogę główną i skierowaliśmy się drogą na Rosow. Oczywiście znowu zachciało mi się odgrywać scenkę z filmu „Gladiator”. ;)))

Miałem jechać spokojnie i takie tempo w zasadzie trzymaliśmy…dopóki nie zachciało mi się gonić skutera, który nas minął po drodze.
Jak dzieciak…ruszyłem za nim w pościg! ;)))
Dopadłem go po jakimś kilometrze, chłopak ciągle zerkał w lusterko i bezskutecznie wyciskał z „bzyczka” ostatnie poty nie mogąc uciec. Miałem już zwolnić, ale bez sensu odpuszczać takiego „żywiciela”, któremu można ciągnąć się na kole. ;)
Pościg Misiacza za skuterem. © Misiacz

W Rosow skręciliśmy na Nadrensee, skąd droga powiodła nas na Ladenthin.

Bardzo podoba mi się tamtejszy krajobraz, więc po raz kolejny zrobiłem sobie z nim fotkę.

Kiedy dojeżdżaliśmy do Schwennenz, z radością stwierdziłem, że Niemcy w ramach budowy przejścia Ladenthin-Warnik wyremontują również drogę Ladenthin-Schwennenz, której asfalt nie należy do najrówniejszych chyba nawet według standardów naszych rodzimych drogowców. ;)
Przed granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatni popas w wiacie, po czym przez Stobno dojechaliśmy do Mierzyna i dalej do Szczecina.


:))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 82.00 km (4.00 km teren), czas: 04:29 h, avg:18.29 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1736 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Tropiciel Fischbrötchen w Altwarp! ;)))

Niedziela, 22 maja 2011 | dodano: 22.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Średnią ponad 60 km/h osiągnęliśmy na odcinku między Szczecinem a Rieth w Niemczech. Nie rowerami oczywiście, a samochodem, który zawiózł nam tam rowery. ;)))
Po wczorajszym wyjeździe do Mescherin na spotkanie z klubem "Jantarowe Szlaki", dziś w planie było naprawdę luźne toczenie się…
W Rieth, wraz z Basią i moim bratem Krzyśkiem byliśmy koło południa, wypakowaliśmy sprzęt i najpierw skierowaliśmy się nad Neuwarper See, gdzie zjedliśmy co nieco, a ja uciąłem sobie krótką pogawędkę ze starszym Niemcem, który przypłynął z żoną w kanadyjce na plażę.
Następnie zająłem się myśleniem, jakby tu dalej pojechać. ;)

Brat z kolei zajął się batonikiem…

Próbowaliśmy jeszcze zajrzeć do zamku w Rieth, ale jest on własnością prywatną i wstępu do niego nie ma, więc skierowaliśmy się na ścieżkę szlaku „Oder-Neisse Radweg”. Po drodze sfotografowałem w Rieth domek zbudowany w stylu pomorskim.

Ponieważ wycieczka miała być absolutnie relaksująca, więc po chwili zatrzymaliśmy się na postój przy wieży widokowej nad Neuwarper See.

W tym czasie Basia powolutku turlała się w stronę lasu, gdzie wybudowana jest nowiutka ścieżka rowerowa.

Tak bardzo mi się ona podoba, że po raz kolejny musiałem ją uwiecznić, tylko jakiś typek wlazł mi w międzyczasie w kadr! ;)))

Wiatr nam sprzyjał i w całkiem żwawym tempie dojechaliśmy do Warsin nad Zalewem Szczecińskim (tudzież Stettinner Haff, jak kto woli).
Od Warsin do Altwarp jest niecałe 7 km i cały ten odcinek można komfortowo przejechać rewelacyjną ścieżką rowerową, całkiem niedawno oddaną do użytku.
Altwarp to spokojna, wręcz kojąca wioseczka, czysta i schludna. Znajduje się w niej port rybacki, stoi też niszczejący prom Adler, który swego czasu pływał w te i nazad między Altwarp i Nowym Warpnem, na pokładzie którego rodacy zaopatrywali się masowo w tani alkohol, a Niemcy na ryneczku w Nowym Warpnie robili zakupy…i jakoś się to toczyło, każdy miał coś do roboty. Teraz w Nowym Warpnie jedynie chyba „psy dupami szczekają”.

Kuterek rybacki.
Kuter w Altwarp. © Misiacz

Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem smakoszem pomorskiego specjału pod nazwą Fischbrötchen (bułeczki z rybkami do wyboru plus sałata, cebula i inne warzywa) i niczym niedźwiedź grizzly zawsze za nimi węszę będąc w Niemczech. Tak też było i tym razem i ponownie miałem szczęście (po wpisach u innych lokalnych bikerów widzę, że „sprzedałem” zainteresowanie tą potrawą). Znalazłem knajpkę rybną na nabrzeżu, przed którą zaparkowaliśmy rowery.

Czym prędzej wszedłem do środka i już! Mam ją w rękach! Buła z rybką Butterfisch, cebulą, sałatą i ogórkiem jest moja! ;)

Jako, że na rowerze nie pijam napojów z procentami, więc zamówiłem znakomity bezalkoholowy napój izotoniczny!

Tak sobie zawsze żartuję mówiąc o piwie, ale patrzę na naklejkę na butelce, a tam jak byk napisane „ISOTONISCH”!
Teraz już wiem, co może dodawać sił rowerzyście, kalorie i chmiel bez alkoholu na trasie, to jest to!


W knajpce było tak błogo, a posiłek tak pyszny, że nie miałem chęci wstawać.

Jest mała nadzieja dla ruchu turystycznego między Starym Warpnem (czyli Altwarp), a Nowym Warpnem. Kursuje tam kuter „turystyczny”, który przewozi pasażerów za 3 EUR. Ciekawa alternatywa dostania się do Altwarp z rowerem w przyszłości (kiedyś zabierałem się tym rdzewiejącym promem w tle).

Powrót odbywał się dokładnie tą samą trasą. Tu widok na ścieżkę pomiędzy Altwarp a Warsin.

To już prawie koniec tej świetnej wycieczki, czas zapakować rowerki i do Szczecina.

W Szczecinie jednak zadzwonił do mnie tata i zaprosił na grilla na działkę, ale KTM-a miałem już zamkniętego w garażu, więc wyciągnąłem swojego wiernego „Rosynanta” i pomknąłem na szaszłyka.

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 39.79 km (10.00 km teren), czas: 02:12 h, avg:18.09 km/h, prędkość maks: 39.00 km/h
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 676 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Wycieczka na podnośnię w Niederfinow, 215 km z ekipą BS.

Sobota, 14 maja 2011 | dodano: 15.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Miałem wczoraj masę super tytułów na wpis, a gdy się obudziłem, z całej tej masy nie zostało nic. Wyprawę zorganizował Jarek „Gadbagienny”, a ja dodatkowo rozesłałem informacje po znajomych. Miało być spokojnie, turystycznie i ze zwiedzaniem. Od początku w to nie wierzyłem i nastawiony byłem na tempo, bo przy planowym wyjeździe o 8:00, dystansie ok. 200 km i zwiedzaniem podnośni i klasztoru w Chorin nie należało liczyć na spacer. Nie piszczę, bo wiedziałem, że tak być musi.

Jak wspomniałem, spotkaliśmy się o 8:00 pod TESCO na Pomorzanach. Ekipa zebrała się spora, bo aż 6 osób, tj.:
1) Jarek „Gadbagienny”
2) Ja, czyli „Misiacz”
3) Paweł „Sargath”
4) Krzysiek „Monter 61”
5) Robert „Lewy 89”
6) Marcin „Rake”
7) Adrian „Gryf” z Gryfina dołączył do nas w Gartz.
Według prognoz, wiatr miał wiać nam w twarz przez około 110 km, aż do Niederfinow i tak też było. Na wszelki wypadek na początku zrobiłem zdjęcie tego, co spodziewałem się widzieć przez cały dzień. ;)

Gadzik lubi jechać pod wiatr, twierdzi, że powiew go orzeźwia. Chyba tak bardzo lubi, że prawie cały czas nie schodził z prowadzenia, co nam szczerze mówiąc bardzo odpowiadało. ;) W międzyczasie skontaktowałem się z Gryfem i umówiliśmy się, że spotykamy się w Gartz. Do Mescherin dotarliśmy mniej więcej po godzinie czasu, co mówi samo za siebie, że od razu było „turystycznie”. ;)
Postój w Mescherin na telefon do Gryfa.

Następnie ścieżką rowerową przez las dojechaliśmy do Gartz, gdzie oczekiwał na nas Gryf, któremu powiedziałem, że wczasy się właśnie skończyły. ;)
Wspólna fotka w porcie w Gartz.

Mimo wiatru w twarz…a w zasadzie w Gadzika, kręciliśmy cały czas 28-30 km/h, ale jechało się wyjątkowo dobrze.
Chwilę przed dojechaniem do Schwedt zatrzymaliśmy się na krótki postój.

Ze Schwedt przeskoczyliśmy na polską stronę (3 km), żeby uzupełnić zapasy napojów, a niektórzy, tj. dwa Pawły (Sargath i Misiacz) zamówili sobie po misce zupy w knajpce, do której czasami zajeżdżamy w trakcie naszych wypadów.

Wciągamy zupki. Troszkę czasu zeszło na oczekiwanie i zjedzenie, co miało wpływ na końcowy przebieg trasy.

Cofnęliśmy się potem ponownie do Schwedt i ścieżką na wale przeciwpowodziowym skierowaliśmy się do objazdu do Criewen, bo dalsza część wału od dłuższego czasu jest w remoncie. Coś się guzdrzą, jak nie Niemcy. Po długim podjeździe wtoczyliśmy się do Criewen, gdzie czekała na nas „nagroda” w postaci kilkukilometrowej jazdy wyboistymi płytami do Stuetzkow. Tam za to zaliczyliśmy ostry zjazd i przez drewniany mostek wróciliśmy na ścieżkę na wale.


Trasa była oczywiście komfortowa i bezpieczna, ale coś za coś. Kilkanaście kilometrów jazdy na wprost po wale spowodowało, że zacząłem się nudzić. Na szczęście, dzięki tempu szybko dojechaliśmy w okolice śluzy w Hochensaaten, gdzie urządziliśmy sobie popas.

Po posiłku, przez krótki czas jechaliśmy drogą, z której Gadzik powiódł nas za chwilę w prawo na Oderberg. Droga była tu tak fatalna jak w Polsce, na przykład ta między Stolcem a Dobieszczynem, dziura na dziurze.
W Oderbergu miałem chęć zrobić więcej fotek, bo to ciekawe miasteczko, ale jako że „nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności”, fotki są tylko trzy.
To stary parowiec wyciągnięty na brzeg.

Malowniczy bulwar nadbrzeżny.

Rzut oka na centrum…i ruuuraa! ;)))

Po dość ostrym i długi podjeździe, a następnie zjeździe dojechaliśmy do Niederfinow. Widoczna tu konstrukcja to podnośnia statków, która przenosi statki na szlaku Odra – Hawela – Łaba, gdzie istnieje spora różnica poziomów i innej opcji nie ma. Budowla jest imponująca, czego zdjęcia niestety nie oddadzą. Została wzniesiona w latach 1927-1934 i wciąż ma się dobrze. Obok powstaje kolejna, współczesna.

Tam w górze płyną już przeniesione windą statki.

Stateczek wycieczkowy w trakcie windowania.

Tablica z danymi budowy.

Pod korytem, w którym płyną statki.

W tym miejscu spędziliśmy kupę czasu, ponieważ Sargath, Monter61 i Rake chcieli wejść na górę i obejrzeć konstrukcję dokładniej. Pozostała nasza czwórka blisko godzinę wypoczywała wśród drzew na ławeczce.
Podnośnia statków w Niederfinow. Niemcy. © Misiacz




Po zwiedzaniu Sargath i Rake poczuli głód i smaka na niemieckiego „wursta”, więc wypoczywaliśmy dalej. To też dołożyło się do sposobu zakończenia wycieczki (miałem obsmarowywać Sargatha, więc zaczynam, on odwdzięczy mi się w swoim wpisie ;)))).
Jako, że byliśmy już blisko Chorin, gdzie można zwiedzić zabytkowy klasztor, więc ruszyliśmy skrótem przez las mającym ok. 6 km. Malowniczy to on może i jest, ale bruk jest tak parszywy, że w zębach mogą poluzować się wszystkie plomby. Wielu niemieckich turystów-sakwiarzy po prostu prowadziło swoje rowery, ale miało to tę wadę, że natychmiast opadały ich chmury krwiożerczych komarów. Pobocze było dość piaszczyste i jazda nim często była mocno utrudniona.

Wreszcie dotelepaliśmy się do Chorin, gdzie ukazał się nam taki widok.

Paweł oczywiście poleciał do kasy, żeby dokładnie zwiedzić środek. Kupił bilet ulgowy bez żadnego problemu, przecież widać, że jeszcze chodzi do przedszkola. ;)))
My natomiast zalegliśmy na trawce koło ruin.

Jako, że Sargath postanowił chyba zwiedzić klasztor bardzo szczegółowo, a ja zacząłem odczuwać nudę (minęło kilkadziesiąt minut…co miało wpływ na finał wyprawy), więc wsiadłem na rower i postanowiłem objechać cały kompleks klasztorny od strony zewnętrznej.



Przyklasztorny cmentarzyk.

Klasztor usytuowany jest nad jeziorem Amtsee.








No i Paweł wreszcie wylazł z lochów klasztornych. Można było jechać dalej, bo robiło się naprawdę późno, przed nami ok. 100 km, a godzina była zdaje się 17:00. Ruszyliśmy już główną drogą na odcinku Chorin – Angermuende. Na razie ruch był dość niewielki i jechało się w miarę spokojnie i tylko od czasu do czasu Paweł przyprawiał nas o dreszcze, wyjeżdżając na środek pasa w momencie, gdy wyprzedzał nas samochód, co wyprowadzało z równowagi nawet spokojnych niemieckich kierowców, z natury szanujących rowerzystów. Co chwila jeden za drugim wciskali klakson. Ma chłop szczęście, że jeszcze żyje i anioła-stróża z dużym refleksem i dużą dozą cierpliwości. ;)))
W okolicach Angermuende zatrzymaliśmy się na stacji na małe zakupy spożywcze i wizytę w WC. Dalej ruszyliśmy już odcinkiem Angermuende-Schwedt, gdzie ruch był już znaczny, ponieważ w pobliskim Joachimsthal jest zjazd z autostrady. Kierowcy nadal zmuszeni byli trąbić…;)))
Jakieś 7 km przed Schwedt zjechaliśmy na Criewen, w którym już dziś byliśmy i znaną nam już trasą i z wiatrem w plecy dojechaliśmy do drewnianego mostku, już za Schwedt. Tam mieliśmy krótką przerwę i tamże odebrałem telefon od Jurka „jurkatc”. Chłopisko jest sfrustrowane tym, że nie będzie mógł jeździć długo na rowerze, bo został służbowo zesłany na parę tygodni na Śląsk do wykonania zleconych prac, o czym nie omieszkał nam przypomnieć. Myślę, że w tym momencie mógłbym zmienić tytuł wpisu na:
ZEMSTA JURKA NR…3? (kilka ich już było). ;)))
Słoneczne do tej pory niebo zaczęło zasnuwać się stalowosinymi chmurami, zbliżały się do nas coraz bardziej i wiedzieliśmy, że czeka nas ostra pompa, a do domu blisko 60 km!!! Poczuliśmy, że brakuje nam do szczęścia dwóch godzin...no ale zwiedzać i jeść też było trzeba, a nie tylko gnać!
Tak mnie to zmotywowało, że depnąłem ostro po pedałach i prawie do Friedrichsthal nie schodziłem z 30 km/h…eee…czasem z 35…no hhhmmm…zdarzyło się (ale tylko chwilkę) 40 km/h. Strach przed burzą dodał sił…tyle, że w tyle został nieco osłabiony chorobą Gryf i Sargath, który go wspomagał.
Ta właśnie sytuacja będzie tematem paszkwilu na Misiacza, który w stosownym czasie stworzy Paweł! ;))) Szukajcie na jego blogu. ;)))
We Fredrichsthal zatrzymaliśmy się, by poczekać na tych, którzy zostali w tyle. Tam też Misiacz dostał burę…ale czy zasłużoną? Przecież i na początku trasy jechaliśmy 30 km/h, a teraz goniła nas ulewa. Niespodzianką było to, że pojawił się tam przypadkowo Bartek „Ismail Delivere” i od tego momentu jechaliśmy razem, w 8 rowerów.


Kilka minut po tym, gdy ruszyliśmy z wiaty, zaczęło się pandemonium. Chmura była już nad nami, wiatr w plecy gwałtownie zmienił się w wichurę w twarz, tak silną, że prędkość spadła z 28 km/h do 13 km/h i rzucało nami z jednej strony ścieżki na drugą. Przed samym Gartz spadły pierwsze krople deszczu i zrobiło się zimno. Trzeba było na siebie wciągać wszystko, co się dało.

Przestało być przyjemnie, ale jeszcze nie było parszywie. Przed nami było blisko 30 km, ciemno, zimno i wzmagające się opady. W Mescherin pożegnaliśmy się z Gryfem, który przez most wrócił do siebie do Gryfina, a my pedałowaliśmy dalej. Od Neurochlitz do Szczecina jechaliśmy już po ciemku, z wiatrem w mordę i nasiąkaliśmy zimnym deszczem.
Tam też pożegnał nas Bartek...czyli depnął i zniknął w oddali. Przy 30 km/h to on spaceruje, a nie jeździ! ;)))
Na postoju na stacji przed Kołbaskowem Sargath pożyczył mi bluzę, bo zrobiło mi się jakoś lodowato w Misiacza. Do Przecławia wjechaliśmy jeszcze razem, ale ja musiałem się zatrzymać, ponieważ poczułem tak gwałtowny spadek glukozy w mięśniach, że zrobiły się jak z waty. Zatrzymał się ze mną Gadzik, nie miało sensu zatrzymywanie całej reszty kolegów, im prędzej dojadą do domu tym lepiej. Wpieprzyłem wręcz jeden po drugim 8 cukierków czekoladowych i odzyskałem moc. Jechaliśmy z Gadzikiem na Pomorzany w takich kałużach, że woda wlewała mi się do butów i tam już sobie chlupotała, bo wypłynąć nie miała jak.
Mokry jak ścierka, ale zadowolony dojechałem do domu, mając za sobą przejechane 215 km w doborowym towarzystwie.
W domku osuszyłem się, wykąpałem pod gorącym prysznicem i zabrałem za uzupełnianie płynów i kalorii… Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 214.81 km (10.00 km teren), czas: 08:56 h, avg:24.05 km/h, prędkość maks: 55.00 km/h
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4954 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(17)

Schwennenz, Paderborner i nowy Misiacz.

Środa, 11 maja 2011 | dodano: 11.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Wstając rano, stwierdziłem, że skoro zlecenie skończone i nic nie czeka na obróbkę, nie ma nic fajniejszego jak szybki kurs do Schwennenz po Paderbornera i powrót (jakieś 20 km w obie strony). Skończyło się na 47 km. :)
Najpierw chciałem zobaczyć, jak postępuje budowa kilometra drogi do granicy (przejście Warnik - Lebehn).
Wygląda to mniej więcej tak:

Snuje się tam jeden egzemplarz sprzętu i sądzę, że do wakacji przejazd będzie gotowy (tylko jeszcze nie bardzo wiem, do których wakacji;)))
Przy okazji, dawna w miarę gładka nawierzchnia, choć usiana czasami dziurami, obecnie jest "remontowana" i nie ma już dziur, za to nawierzchnia przestała być gładka.
Ten cały "remont" to raczej pretekst (tak słyszałem) do wycinki wiekowych drzew, które nikomu nie przeszkadzają, za to zapewne drewno z ich wycinki znajdzie szybko nabywców. Taki proceder masakrowania nawet kilkusetletnich drzew trwa w całej Polsce, widoczny jest też w Szczecinie (patrz Arkońska), a wszystko pod przykrywką rzekomego bezpieczeństwa (głównie bezpieczeństwa wariatów nie stosujących się do żadnych ograniczeń i lądujących na drzewach).
W krajach cywilizowanych po prostu stawia się barierki energochłonne, ale wtedy czym nasi prominenci paliliby w swoich kominkach?
W tym miejscu zapewne niedługo pozostanie asfaltowa pustynia.

Jako, że prace "wrzały" na budowie dróżki, postanowiłem pojechać przez Bobolin i tamże przejechać granicę, by dojechać polną drogą do Schwennenz.
Zakupiłem co trzeba ("Paderborner") i już miałem wracać do Polski, gdy wpadł mi do głowy pomysł, że sprawdzę jak wygląda budowana od Grambow do granicy w Linken nowa ścieżka rowerowa.

Ożżeżżż...ano wygląda ona tak!

...i tak!

Bez żadnego problemu rozpędziłem się na niej na prostej do 42 km/h. Pomyślałem sobie, że to dlatego, że jest gładka jak stół. W tym momencie - jak przypuszczam - obrażam niemieckich drogowców, bowiem wg mnie stoły są bardziej wyboiste niż ta akurat ścieżka! ;))) Na odcinku Grambow - Neu Grambow panuje "gładź absolutna", gdzie spokojnie mogliby ćwiczyć kolarze torowi na swoich rowerach.
Za Neu Grambow gładź była już jakaś inna, doskonała, ale coś mi nie pasowało.
Okazało się, że jest to "tylko" podbudowa pod finalną warstwę asfaltu.
Dobrze, że mam tu tak blisko.
Po drodze natknąłem się na taki widok upadłej Rzeczpospolitej Polskiej (Republik Polen), do której to należy kierować się na skrzyżowaniu w prawo.

Granicę przekroczyłem w Lubieszynie, ale nie jechałem główną drogą, tylko na skrzyżowaniu z nową drogą do Dobrej skręciłem w prawo (przy stacji BP).
Drogą przez las można tam dotrzeć do Dołuj i wyjechać w ich "centrum".

Na wjeździe do Dołuj trafiłem na budowę drogi pomiędzy domkami i za diabła nie wiedziałem, jak mam przejechać. Jakoś przepchałem rower, ale zastanawiam się, jak do domków mają się dostać ich mieszkańcy (albo z nich wyjechać).
Zakładam, że budowa odbędzie się oczywiście w tempie ekspresowym.

Po przedarciu się przez budowę pojechałem na Stobno i przez ul. Okulickiego wjechałem do Szczecina.
Po krótkiej wizycie u taty na działce wróciłem do garażu, gdzie zająłem się zamocowywaniem nowego Misiacza, tym razem na rowerze Basi.
Nowy Misiacz w rodzinie. Rower Basi. © Misiacz

W ten sposób mamy już kompletną Misiaczową parkę, która z nami podróżuje.
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 47.18 km (4.00 km teren), czas: 02:05 h, avg:22.65 km/h, prędkość maks: 49.00 km/h
Temperatura:28.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1064 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Rajd z Basią do Ueckermunde…

Sobota, 7 maja 2011 | dodano: 07.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wpadliśmy wczoraj z Basią na taki pomysł, że i Misiacz będzie syty i Basia cała. Oboje chcieliśmy pojechać na rowerach do Niemiec do Ueckermunde, ale dla Basi 120 km w obie strony to stanowczo za dużo. W związku z tym zapakowaliśmy rowery w nasz dawny podróżniczy samochodzik (objechaliśmy nim całą Europę, teraz odpoczywa już na zasłużonej emeryturze, zastąpiony przez młodszy model) i ruszyliśmy do miejscowości Hintersee, tuż za przejściem granicznym w Dobieszczynie.

Tam zabrałem się za montowanie kół, siodełek i sakw zawierających „puste surowce wtórne” do wymiany na pełne. W zasadzie można by nic nie pisać o tej czynności, ale okazała się koszmarem. Na parkingu rzuciły się na nas chmury (nie roje – chmury!!!) rozwścieczonych z głodu komarów, którym nie przeszkadzał ani wiaterek ani słońce.
Ja zajmowałem się montażem, a Basia obroną siebie i tyłów Misiacza. Wrzuciliśmy wszystko byle jak, aby tylko zwiać z tego roju w bezpieczniejsze miejsce. Wynik starcia: Misiacz pokąsany w 13 widocznych miejscach, tyle udało się naliczyć na kolejnym postoju.
Do Ueckermunde mieliśmy jakieś 25-27 km, a trasę zaplanowałem tak, aby wiatr wiał nam w plecy (na tyle, na ile się da).
Ruszyliśmy drogą na Ahlbeck, z krótkim postojem w lesie na picie i batonika i takie tam…

W Ahlbeck nie skręcaliśmy na Eggesin, ale pojechaliśmy prosto i dopiero potem zakręciliśmy w lewo na Luckow.
To kościół w Ahlbeck.

W zasadzie jechaliśmy teraz tą samą trasą, którą pokonywałem niecały tydzień temu ze Shrinkiem w czasie pokonywania kolejnego rekordu na trasie wokół Zalewu Szczecińskiego.
Wtedy jednak było rano, zimno i szybko. Teraz był relaks, południe i ciepło, choć przyznaję , że Basia z wycieczki na wycieczkę nabiera wprawy i dziś przez długi czas udało jej się jechać z prędkością 22 km/h, a jeszcze niedawno zaczynała przygodę z rowerem z prędkościami rzędu 13 km/h.
W Luckow nie zatrzymaliśmy się, ale przejechaliśmy tylko przez wioskę, by skręcić w prawo na Warsin. Tam dostaliśmy podmuch w twarz od strony Zalewu, na szczęście był to tylko 1 km, a potem skręciliśmy w lewo na trasę Altwarp – Ueckermunde i tam wiatr jakoś już bardzo nam sprzyjał.

Nie dojeżdżaliśmy od razu do centrum, ale skręciliśmy w stronę plaży nad Zalewem, która bardzo nam się podoba.

Tam zrobiliśmy krótki postój i asfaltową ścieżką wzdłuż kanału, wśród rzeźb wykonanych w powalonych drzewach dojechaliśmy do portu.

Jadę…patrzę a tam co? Kuter…a na kutrze co? Fischbroetchen, nasze ulubione pomorskie bułeczki rybne.
Jak do tej pory dostępne były raczej w rejonie Rugii, a tu taka niespodzianka.
Kuter z bułeczkami rybnymi w Ueckermunde! © Misiacz

Od razu zapomnieliśmy, że chcieliśmy wpaść na najlepszy kebab w regionie i czym prędzej pomknęliśmy na kuter!
Bułeczki były przepyszne, choć ceną i wielkością ustępują tym rugijskim, ale co tam, były super.

Oczywiście nie zamierzaliśmy tak łatwo zrezygnować z kebabu, na który wielokrotnie przyjeżdżaliśmy tu z Cyborgami z TC TEAM i innymi harpaganami.
Po prostu wziąłem kebabik na wynos , do sakwy.

Wróciliśmy przez malownicze centrum w stronę mostu, po czym skierowaliśmy się już główną drogą na Warsin.

Po drodze dokonałem zakupów w sklepie EDEKA (naturalne piwko dla mnie i winko odmiany Shiraz dla Basi).

Nie udało nam się jednak przejechać bez komplikacji, bowiem droga jest zamknięta (remont i budowa ścieżki rowerowej), więc czekał nas objazd przez podmiejskie blokowisko. O dziwo, tam również prowadzi ścieżka rowerowa.
Po wyjechaniu z miasta dostaliśmy wiatr w twarz, ale wiedzieliśmy, że będzie to tylko trwało przez 8 km do skrętu w las w Vogelsang-Warsin.
Tam znów załapaliśmy jakimś cudem wiatr w plecy i piękną asfaltówką dojechaliśmy do lasu.

Tam szlak zamienił się w szutrówkę.

Okolica jest niezwykle malownicza, a największą niespodzianką jest, że Niemcy wzdłuż tej szutrówki zbudowali…piękną asfaltową ścieżką rowerową, którą mknie się znakomicie.


Część jeszcze jest w budowie, ale większość jest gotowa. Wspaniały kompromis dla miłośników terenu i asfaltu, bo można jechać obok siebie, z lewej szuterek, z prawej asfalcik! ;)))
Wyjechaliśmy z lasu i skręciliśmy w lewo, na ścieżkę wiodącą wzdłuż Neuwarper See, gdzie po chwili zatrzymaliśmy się na postój przy wieży widokowej.



Potem, częściowo szutrem, częściowo płytami i asfaltem dojechaliśmy do Rieth. Stamtąd trasa wiedzie drogą leśną w miejscu, gdzie dawniej kursowała kolejka wąskotorowa (oznaczenia pozostawiono). Jadąc wśród drzew dotarliśmy do Ludwigshof, gdzie można obejrzeć przydrożne rzeźby lub udać się 500 m w prawo nad malownicze jeziorko, gdzie znajduje się punkt widokowy.
My jednak pojechaliśmy dalej. Po drodze mijało nas całkiem sporo turystów z sakwami, widać sezon zaczął się na dobre.
Zatrzymałem się jeszcze na moment, by sfotografować przydrożną rzeźbę, po czym w krótkim czasie znaleźliśmy się w Hintersee.

Komarów prawie już nie było, widocznie ucięły sobie krwawą poobiednią drzemkę, więc w miarę spokojnie zapakowaliśmy rowerki do Toyotki i wróciliśmy do Szczecina…by wreszcie zjeść zasłużony kebab.
Taki znakomity kebab po tak wspaniałej trasie to naprawdę coś pysznego…a na dodatek w lodówce chłodzi się rewelacyjny chmielowy napój! ;))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 55.64 km (17.00 km teren), czas: 03:22 h, avg:16.53 km/h, prędkość maks: 43.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1072 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)