- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Z Basią...
Dystans całkowity: | 10623.60 km (w terenie 1816.80 km; 17.10%) |
Czas w ruchu: | 603:40 |
Średnia prędkość: | 16.72 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma kalorii: | 209454 kcal |
Liczba aktywności: | 226 |
Średnio na aktywność: | 47.01 km i 3h 16m |
Więcej statystyk |
Jesień w Siedlisku. Rower, kajak, marsz. Dzień 1.
Sobota, 25 października 2014 | dodano: 27.10.2014Kategoria Po Polsce, U przyjaciół ..., Z Basią...
Na zaproszenie Daniela i Magdy udaliśmy się z tzw. "rewizytą" ;))) do ich domku w Siedlisku pod Nową Solą.
Przyjechaliśmy w piątek wieczorem i wiadomo, że nie był to już czas na wycieczki, a raczej na wieczorne pogawędki i degustację produktów regionalnych :).
Jak zwykle przed każdym wyjazdem już ponad tydzień wcześniej odtańczyliśmy z Basią nasz "Taniec Słońca", aby zapewnić nam piękną i słoneczną pogodę na wycieczki.
Jak w 98% przypadków, tak i tym razem dzień powitał nas słońcem, ale także i temperaturą 4 st.C (jakoś nie pomyśleliśmy o tym w trakcie "Tańca" ;))).
Było w każdym razie "rześko"!
Oprócz słońca wita nas również dobroduszne psisko, czyli Forrest :).
Daniel przygotowuje swoje rowery i staje się naszym przewodnikiem po tych pięknych rejonach.
Basia jest nieco zdziwiona, że już na samym początku wjeżdżamy na leśne trakty (kto nas zna ten wie, że zasadniczo to jesteśmy asfaltofilami i błotofobami;))).
Tak naprawdę, to jest to bardzo łagodny początek.
Już po kilku kilometrach stwierdzamy, że jeżdżenie po terenie...znów nam się podoba (wcześniej w tym roku zakochaliśmy się w szutrówkach Suwalszczyzny).
Okoliczne lasy jesienią są tak piękne, że prawie każda droga jest fajna.
Ponieważ jednak od czasu do czasu odczuwamy brak asfaltu, uczynny gospodarz nawet to potrafi nam zorganizować ;).
Przez leśny kanał prowadzący do Odry przerzucony jest drewniany mostek.
Prawie jak w dżungli...
Ponieważ Daniel użyczył nam swoich trekkingów, sam zasuwa na mieszczuchu "Hercules", który prawdę mówiąc świetnie daje sobie radę w terenie.
Po przejechaniu przez Przyborów wjeżdżamy na tereny starorzecza Odry...kiedyś tu sobie płynęła, dziś jej stare zakola zamieniły się w stawki i jeziorka.
Droga urocza ;).
Naprawdę urocza! ;)
Dawne zakola Odry...
Na jednym z mostków natykamy się na taki oto napis:
To już drugi podobny w tym roku, na wcześniejszy (również z czerwca) natknęliśmy się w tym roku w trakcie zwiedzania Pałacu Paca w czasie pobytu na Suwalszczyźnie ;).
Ze starorzecza Daniel prowadzi nas w kierunku Siedliska "drogą" wiodącą po starym wale przeciwpowodziowym.
Widoki są niesamowite, zwłaszcza przy tak pięknej pogodzie i kolorowej jesieni.
W ten sposób docieramy do Siedliska nad obecny bieg rzeki Odry.
W tej części płynie ona całkiem wartko i mamy zamiar to jeszcze dziś wykorzystać ;).
Odstawiamy rowery do domu i z Danielem zaczynamy się przygotowywać do...spływu kajakowego ;))).
Pomysł może lekko szalony, bo jest już późne popołudnie a i temperatura nadal zachowuje swoją czterostopniową "rześkość", a przed nami 10 km rejsu :).
Czego jednak się nie robi dla przyjemności?
Daniel ładuje swój dmuchany kajak na dach swojego samochodu i...okazuje się, że zdechła elektryka lub akumulator :/.
Niezrażony tym Daniel zakłada mocowania do mojego samochodu, wrzucamy kajak i prosimy Basię, by pojechała z nami na miejsce startu, a potem zabrała samochód do Siedliska (a gdzie to miejsce startu jest...o tym za chwilę).
Przejeżdżamy jakieś 10 km na południe wzdłuż biegu Odry.
W pewnym momencie droga staje się wąska i się...kończy w lesie.
Nawracam jakoś pojazdem, zdejmujemy kajak, a Basia wraca z samochodem do domu.
Tymczasem przed nami jest ok. 0,6 km marszu z kajaczkiem i klamotami do miejsca, gdzie możemy go spuścić na wodę.
Start jest nieco utrudniony ze względu na wysoki stan wody i przychodzi nam startować z poziomu zalanej trawy, ale Daniel jest doświadczony i idzie gładko.
Teraz już możemy rozkoszować się malowniczymi widokami.
Wiosłować w zasadzie za wiele nie trzeba, bo nurt jest tu wartki.
Zbliża się jednak zmierzch i trudno mogłoby być wydobyć kajak na brzeg po ciemku.
Dodatkowo, spadająca poniżej 4 st.C temperatura skłania do mocnych pociągnięć wiosłami, by się rozgrzać.
Słońce właśnie zaczyna zachodzić...
Wiosłujemy mocniej i dopływamy na wysokość Bytomia Odrzańskiego.
Widoki fantastyczne, aż żal że te 2 godziny tak szybko minęły.
Kajak wyciągamy już przy szarówce (stąd marne zdjęcie) i zostawiamy w zagrodzie u wujka Daniela.
To jednak nie koniec naszej dzisiejszej aktywności fizycznej - przed nami nieco ponad 3 kilometry marszu przez las.
Na szczęście mam czołówkę, mamy lokalny izotonik i wędruje się przyjemnie.
Potem po powrocie do Siedliska jeszcze udajemy się do miejscowego sklepiku, by godnie zakończyć ten wspaniały dzień :).
Kiedy dziewczyny kładą się spać, to choć jest bardzo zimno, to my jeszcze siedzimy z Danielem przy ognisku i gawędzimy do godziny 1:30.
Temperatura:4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 380 (kcal)
Przyjechaliśmy w piątek wieczorem i wiadomo, że nie był to już czas na wycieczki, a raczej na wieczorne pogawędki i degustację produktów regionalnych :).
Jak zwykle przed każdym wyjazdem już ponad tydzień wcześniej odtańczyliśmy z Basią nasz "Taniec Słońca", aby zapewnić nam piękną i słoneczną pogodę na wycieczki.
Jak w 98% przypadków, tak i tym razem dzień powitał nas słońcem, ale także i temperaturą 4 st.C (jakoś nie pomyśleliśmy o tym w trakcie "Tańca" ;))).
Było w każdym razie "rześko"!
Oprócz słońca wita nas również dobroduszne psisko, czyli Forrest :).
Daniel przygotowuje swoje rowery i staje się naszym przewodnikiem po tych pięknych rejonach.
Basia jest nieco zdziwiona, że już na samym początku wjeżdżamy na leśne trakty (kto nas zna ten wie, że zasadniczo to jesteśmy asfaltofilami i błotofobami;))).
Tak naprawdę, to jest to bardzo łagodny początek.
Już po kilku kilometrach stwierdzamy, że jeżdżenie po terenie...znów nam się podoba (wcześniej w tym roku zakochaliśmy się w szutrówkach Suwalszczyzny).
Okoliczne lasy jesienią są tak piękne, że prawie każda droga jest fajna.
Ponieważ jednak od czasu do czasu odczuwamy brak asfaltu, uczynny gospodarz nawet to potrafi nam zorganizować ;).
Przez leśny kanał prowadzący do Odry przerzucony jest drewniany mostek.
Prawie jak w dżungli...
Ponieważ Daniel użyczył nam swoich trekkingów, sam zasuwa na mieszczuchu "Hercules", który prawdę mówiąc świetnie daje sobie radę w terenie.
Po przejechaniu przez Przyborów wjeżdżamy na tereny starorzecza Odry...kiedyś tu sobie płynęła, dziś jej stare zakola zamieniły się w stawki i jeziorka.
Droga urocza ;).
Naprawdę urocza! ;)
Dawne zakola Odry...
Na jednym z mostków natykamy się na taki oto napis:
To już drugi podobny w tym roku, na wcześniejszy (również z czerwca) natknęliśmy się w tym roku w trakcie zwiedzania Pałacu Paca w czasie pobytu na Suwalszczyźnie ;).
Ze starorzecza Daniel prowadzi nas w kierunku Siedliska "drogą" wiodącą po starym wale przeciwpowodziowym.
Widoki są niesamowite, zwłaszcza przy tak pięknej pogodzie i kolorowej jesieni.
W ten sposób docieramy do Siedliska nad obecny bieg rzeki Odry.
W tej części płynie ona całkiem wartko i mamy zamiar to jeszcze dziś wykorzystać ;).
Odstawiamy rowery do domu i z Danielem zaczynamy się przygotowywać do...spływu kajakowego ;))).
Pomysł może lekko szalony, bo jest już późne popołudnie a i temperatura nadal zachowuje swoją czterostopniową "rześkość", a przed nami 10 km rejsu :).
Czego jednak się nie robi dla przyjemności?
Daniel ładuje swój dmuchany kajak na dach swojego samochodu i...okazuje się, że zdechła elektryka lub akumulator :/.
Niezrażony tym Daniel zakłada mocowania do mojego samochodu, wrzucamy kajak i prosimy Basię, by pojechała z nami na miejsce startu, a potem zabrała samochód do Siedliska (a gdzie to miejsce startu jest...o tym za chwilę).
Przejeżdżamy jakieś 10 km na południe wzdłuż biegu Odry.
W pewnym momencie droga staje się wąska i się...kończy w lesie.
Nawracam jakoś pojazdem, zdejmujemy kajak, a Basia wraca z samochodem do domu.
Tymczasem przed nami jest ok. 0,6 km marszu z kajaczkiem i klamotami do miejsca, gdzie możemy go spuścić na wodę.
Start jest nieco utrudniony ze względu na wysoki stan wody i przychodzi nam startować z poziomu zalanej trawy, ale Daniel jest doświadczony i idzie gładko.
Teraz już możemy rozkoszować się malowniczymi widokami.
Wiosłować w zasadzie za wiele nie trzeba, bo nurt jest tu wartki.
Zbliża się jednak zmierzch i trudno mogłoby być wydobyć kajak na brzeg po ciemku.
Dodatkowo, spadająca poniżej 4 st.C temperatura skłania do mocnych pociągnięć wiosłami, by się rozgrzać.
Słońce właśnie zaczyna zachodzić...
Wiosłujemy mocniej i dopływamy na wysokość Bytomia Odrzańskiego.
Widoki fantastyczne, aż żal że te 2 godziny tak szybko minęły.
Kajak wyciągamy już przy szarówce (stąd marne zdjęcie) i zostawiamy w zagrodzie u wujka Daniela.
To jednak nie koniec naszej dzisiejszej aktywności fizycznej - przed nami nieco ponad 3 kilometry marszu przez las.
Na szczęście mam czołówkę, mamy lokalny izotonik i wędruje się przyjemnie.
Potem po powrocie do Siedliska jeszcze udajemy się do miejscowego sklepiku, by godnie zakończyć ten wspaniały dzień :).
Kiedy dziewczyny kładą się spać, to choć jest bardzo zimno, to my jeszcze siedzimy z Danielem przy ognisku i gawędzimy do godziny 1:30.
Rower:
Dane wycieczki:
19.95 km (15.00 km teren), czas: 02:30 h, avg:7.98 km/h,
prędkość maks: 25.00 km/hTemperatura:4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 380 (kcal)
Nową ścieżką z Nowego Warpna do Rieth (i polowanie na sernik)...
Niedziela, 19 października 2014 | dodano: 19.10.2014Kategoria Z Basią..., Wypadziki do Niemiec, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice
Zacznijmy od tego, że na samym początku "Bronik" zrobił mnie i Basi bardzo miły prezencik.
Dostaliśmy dwa lizaki czekoladowe w kształcie "Misiaczów" :).
Podobno nie mógł się oprzeć przed ich zakupem ;).
Piotrek tradycyjnie już ;))) pojawił się punktualnie przed naszym garażem (serio!!!), skąd z rowerami na samochodzie po godzinie 12:00 ruszyliśmy na parking w Puszczy Wkrzańskiej niedaleko leśniczówki Zalesie.
Stamtąd skierowaliśmy się leśną drogą (ale asfaltową) w stronę jeziora Piaski (do którego dziś nie dojeżdżaliśmy), po czym dotarliśmy do wąskiej szosy łączącej Myślibórz Wielki z Trzebieżą.
Po przejechaniu kilkuset metrów w kierunku na Trzebież skręciliśmy w lewo na dość nową trasę szutrową, która wiedzie do drogi łączącej Trzebież z Nowym Warpnem.
Próbowałem zasugerować, żeby lekko zwiększyć tempo, ponieważ teraz coraz wcześniej robi się ciemno, ale cóż z tego, kiedy Basia co rusz zatrzymywała się, by nakosić grzybów wręcz pchających się jej w ręce.
Nie byłoby w tym nic dziwnego poza tym, że zasadniczo grzybki od Basi zawsze uciekają ;))).
"Bronik" wysnuł swoją teorię na ten temat - otóż tym razem grzybki nie zdążyły umknąć przed Basią, ponieważ jechała na rowerze i były za wolne ;))).
Na szczęście dziś był piękny, słoneczny dzień, wręcz letni rzekłbym, więc pozostawała nadzieja, że długo będzie jasno.
Mimo trwającego "mobilnego" grzybobrania całkiem sprawnie dotarliśmy do drogi i pokręciliśmy w stronę Nowego Warpna, by Basia w końcu mogła spróbować pysznego seromakowca w knajpce przy promenadzie.
Ścieżką rowerową szybko dotarliśmy do miasteczka, ale prawda dla Basi po raz drugi okazała się brutalna - sernika nie było, został tylko jabłecznik.
W sumie nic dziwnego, bo w knajpce siedziała pokaźna ilość ludzi i na pewno zdążyli już pożreć to pyszne ciasto.
Pozostała więc Basi nadzieja na sernik w kraju obok, w wiosce Rieth :).
Posiedzieliśmy przez kilka chwil na molo, gapiąc się na ekwilibrystyki pewnego kite-surfera, wciągnęliśmy po kanapce, a Piotrek posilił się wyjątkowo "ŚWIEŻYM" izotonikiem z Kormorana w Olsztynie :).
Muszę przyznać, że faktycznie nabrał po nim i świeżości i wigoru :).
Ruszyliśmy w drogę powrotną na trasę wiodącą do Dobieszczyna, ale kilka kilometrów dalej skręciliśmy w prawo w las w kierunku Niemiec do Rieth.
Kiedyś szlak rowerowy tu rzekomo wiodący polegał na katorżniczej walce z błotem, piachem i drogą rozjeżdżoną samochodami drwali, po której jazda sprawiała radochę głównie osobnikom typu "Monter" czy "Jaszek" :))).
Dziś mamy tu fantastyczną asfaltową ścieżkę rowerową, która wiedzie wprost do mostku granicznego przed Rieth (oficjalne otwarcie z udziałem rowerzystów i obrotnego burmistrza Nowego Warpna, któremu okolica zawdzięcza wiele fajnych inwestycji odbędzie się w przyszły weekend).
Prawdę mówiąc, to teraz ruch nalezy do Niemców, bowiem od mostku granicznego do Rieth do asfalciku trzeba przez kilkaset metrów zasuwać gruntówką, niby nic strasznego, ale przydałaby się jakaś ciągłość szlaku.
W Rieth Basia ruszyła na poszukiwanie sernika w kawiarni "Kloenstuw", a my z "Bronikiem" zalegliśmy przy przystani, by się nieco "odświeżyć" :).
Jak było do przewidzenia, również i tu skończył się sernik, ponieważ także tu knajpę okupowali liczni turyści i Basia wróciła do nas na przystań.
Tu "Bronik" ponownie wysnuł swoją teorię na ten kolejny temat (jakiś twórczy dziś był) - otóż sernika zabrakło dlatego, że Basia zbyt długo zbierała grzyby ;))).
Spiorunowany Basinym wzrokiem jakoś mocniej nacisnął na pedały, gdy ruszyliśmy w stronę ostatniej nadziei na ciasto, czyli do imbisiku "pod kielnią", który jak wiemy jest już zamknięty (niby po sezonie), ale nadal tliła się nadzieja...
Niestety, dziś nikt nawet nie domyśliłby się, że kilka tygodni temu było tu mnóstwo gości.
Dziś wygląda to jak zwykły dom...nie opłaca im się, czy nie chce ?
Czas było wracać...a tu ujęcie Basi na dynie i okolice :).
Zawinęliśmy z powrotem do Rieth, gdzie wjechaliśmy na szutrówkę do Hintersee, skąd dotarliśmy na nasz leśny parking koło Zalesia.
Około godziny 18:15 po załadowaniu rowerów ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Pogoda była fantastyczna, oby taka do marca, a potem to będzie już wiosna :))) !!!
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1078 (kcal)
Dostaliśmy dwa lizaki czekoladowe w kształcie "Misiaczów" :).
Podobno nie mógł się oprzeć przed ich zakupem ;).
Piotrek tradycyjnie już ;))) pojawił się punktualnie przed naszym garażem (serio!!!), skąd z rowerami na samochodzie po godzinie 12:00 ruszyliśmy na parking w Puszczy Wkrzańskiej niedaleko leśniczówki Zalesie.
Stamtąd skierowaliśmy się leśną drogą (ale asfaltową) w stronę jeziora Piaski (do którego dziś nie dojeżdżaliśmy), po czym dotarliśmy do wąskiej szosy łączącej Myślibórz Wielki z Trzebieżą.
Po przejechaniu kilkuset metrów w kierunku na Trzebież skręciliśmy w lewo na dość nową trasę szutrową, która wiedzie do drogi łączącej Trzebież z Nowym Warpnem.
Próbowałem zasugerować, żeby lekko zwiększyć tempo, ponieważ teraz coraz wcześniej robi się ciemno, ale cóż z tego, kiedy Basia co rusz zatrzymywała się, by nakosić grzybów wręcz pchających się jej w ręce.
Nie byłoby w tym nic dziwnego poza tym, że zasadniczo grzybki od Basi zawsze uciekają ;))).
"Bronik" wysnuł swoją teorię na ten temat - otóż tym razem grzybki nie zdążyły umknąć przed Basią, ponieważ jechała na rowerze i były za wolne ;))).
Na szczęście dziś był piękny, słoneczny dzień, wręcz letni rzekłbym, więc pozostawała nadzieja, że długo będzie jasno.
Mimo trwającego "mobilnego" grzybobrania całkiem sprawnie dotarliśmy do drogi i pokręciliśmy w stronę Nowego Warpna, by Basia w końcu mogła spróbować pysznego seromakowca w knajpce przy promenadzie.
Ścieżką rowerową szybko dotarliśmy do miasteczka, ale prawda dla Basi po raz drugi okazała się brutalna - sernika nie było, został tylko jabłecznik.
W sumie nic dziwnego, bo w knajpce siedziała pokaźna ilość ludzi i na pewno zdążyli już pożreć to pyszne ciasto.
Pozostała więc Basi nadzieja na sernik w kraju obok, w wiosce Rieth :).
Posiedzieliśmy przez kilka chwil na molo, gapiąc się na ekwilibrystyki pewnego kite-surfera, wciągnęliśmy po kanapce, a Piotrek posilił się wyjątkowo "ŚWIEŻYM" izotonikiem z Kormorana w Olsztynie :).
Muszę przyznać, że faktycznie nabrał po nim i świeżości i wigoru :).
Ruszyliśmy w drogę powrotną na trasę wiodącą do Dobieszczyna, ale kilka kilometrów dalej skręciliśmy w prawo w las w kierunku Niemiec do Rieth.
Kiedyś szlak rowerowy tu rzekomo wiodący polegał na katorżniczej walce z błotem, piachem i drogą rozjeżdżoną samochodami drwali, po której jazda sprawiała radochę głównie osobnikom typu "Monter" czy "Jaszek" :))).
Dziś mamy tu fantastyczną asfaltową ścieżkę rowerową, która wiedzie wprost do mostku granicznego przed Rieth (oficjalne otwarcie z udziałem rowerzystów i obrotnego burmistrza Nowego Warpna, któremu okolica zawdzięcza wiele fajnych inwestycji odbędzie się w przyszły weekend).
Prawdę mówiąc, to teraz ruch nalezy do Niemców, bowiem od mostku granicznego do Rieth do asfalciku trzeba przez kilkaset metrów zasuwać gruntówką, niby nic strasznego, ale przydałaby się jakaś ciągłość szlaku.
W Rieth Basia ruszyła na poszukiwanie sernika w kawiarni "Kloenstuw", a my z "Bronikiem" zalegliśmy przy przystani, by się nieco "odświeżyć" :).
Jak było do przewidzenia, również i tu skończył się sernik, ponieważ także tu knajpę okupowali liczni turyści i Basia wróciła do nas na przystań.
Tu "Bronik" ponownie wysnuł swoją teorię na ten kolejny temat (jakiś twórczy dziś był) - otóż sernika zabrakło dlatego, że Basia zbyt długo zbierała grzyby ;))).
Spiorunowany Basinym wzrokiem jakoś mocniej nacisnął na pedały, gdy ruszyliśmy w stronę ostatniej nadziei na ciasto, czyli do imbisiku "pod kielnią", który jak wiemy jest już zamknięty (niby po sezonie), ale nadal tliła się nadzieja...
Niestety, dziś nikt nawet nie domyśliłby się, że kilka tygodni temu było tu mnóstwo gości.
Dziś wygląda to jak zwykły dom...nie opłaca im się, czy nie chce ?
Czas było wracać...a tu ujęcie Basi na dynie i okolice :).
Zawinęliśmy z powrotem do Rieth, gdzie wjechaliśmy na szutrówkę do Hintersee, skąd dotarliśmy na nasz leśny parking koło Zalesia.
Około godziny 18:15 po załadowaniu rowerów ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Pogoda była fantastyczna, oby taka do marca, a potem to będzie już wiosna :))) !!!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
56.47 km (10.00 km teren), czas: 03:06 h, avg:18.22 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1078 (kcal)
Z Basią na "fiszbułę z wymiocinami niedźwiedzia" w Rieth...
Niedziela, 5 października 2014 | dodano: 05.10.2014Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Wypad z Basią "Misiaczową" na "fiszbułę z wymiocinami niedźwiedzia"
w Rieth, na kebab w Ueckermunde i małe lenistwo w Moenkebude.
Na trasie od Buku "poprawiono" asfalt ;) .
Lejów po bombach już nie ma, ale do jakości i równości to mu daleko.
Po drodze spotkaliśmy "Foxików" na porannym treningu.
Nie dało się krótko porozmawiać :).
Od Nowego Warpna do granicy w Rieth budowana jest w końcu ścieżka rowerowa, burmistrzowi wielkie dzięki!
Za Rieth w naszym ulubionym Ibissie zjedliśmy "fiszbułę z wymiocinami drwala czy tam niedźwiedzia", czyli tzw. Hackerle :))).
Pycha !!!
Odcinek jak marzenie...złota wkrzańska jesień na trasie od Rieth do Warsin.
Na odcinku Warsin - Ueckermunde nowa ścieżka praktycznie już do użytku :).
Minęliśmy Ueckermunde i pojechaliśmy do pięknej mariny w Moenkebude.
Jak zwykle...niby jesień, a słoneczniki zachowują się jak w lecie :).
Wracając tradycyjnie zatrzymaliśmy się u Turka w Ueckermunde w "Uecker 66" na lahmacun i kawę.
Oczywiście nas poznał...wczoraj od razu podszedł do nas, powiedział "dzień dobry", podał grabę i zapytał: "Tuerkische pizza" ? ;)))
Na sam koniec tuż przed Rieth spotkaliśmy "Hombre" z całym gangiem...no, może ewentualnie raczej potem w Rieth spotkaliśmy ten gang, który jak prawie zawsze każdy gang w takim przypadku...oczekiwał na snującego się w odwodach "Hombre" ;).
Znaczy generalnie wszędzie znajomi...globalna wioska ;).
Ostatnie zdjęcie: rzeczka przed Rieth (każdy podręczny mądrala może wpisać w komentarzu jej nazwę, bo ja jej nie pamiętam, ale piękna okazja jest, by się dowartościować ;))) ).
Wszystkie zdjęcia: KLIK.
Temperatura:16.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1067 (kcal)
Na trasie od Buku "poprawiono" asfalt ;) .
Lejów po bombach już nie ma, ale do jakości i równości to mu daleko.
Po drodze spotkaliśmy "Foxików" na porannym treningu.
Nie dało się krótko porozmawiać :).
Od Nowego Warpna do granicy w Rieth budowana jest w końcu ścieżka rowerowa, burmistrzowi wielkie dzięki!
Za Rieth w naszym ulubionym Ibissie zjedliśmy "fiszbułę z wymiocinami drwala czy tam niedźwiedzia", czyli tzw. Hackerle :))).
Pycha !!!
Odcinek jak marzenie...złota wkrzańska jesień na trasie od Rieth do Warsin.
Na odcinku Warsin - Ueckermunde nowa ścieżka praktycznie już do użytku :).
Minęliśmy Ueckermunde i pojechaliśmy do pięknej mariny w Moenkebude.
Jak zwykle...niby jesień, a słoneczniki zachowują się jak w lecie :).
Wracając tradycyjnie zatrzymaliśmy się u Turka w Ueckermunde w "Uecker 66" na lahmacun i kawę.
Oczywiście nas poznał...wczoraj od razu podszedł do nas, powiedział "dzień dobry", podał grabę i zapytał: "Tuerkische pizza" ? ;)))
Na sam koniec tuż przed Rieth spotkaliśmy "Hombre" z całym gangiem...no, może ewentualnie raczej potem w Rieth spotkaliśmy ten gang, który jak prawie zawsze każdy gang w takim przypadku...oczekiwał na snującego się w odwodach "Hombre" ;).
Znaczy generalnie wszędzie znajomi...globalna wioska ;).
Ostatnie zdjęcie: rzeczka przed Rieth (każdy podręczny mądrala może wpisać w komentarzu jej nazwę, bo ja jej nie pamiętam, ale piękna okazja jest, by się dowartościować ;))) ).
Wszystkie zdjęcia: KLIK.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
55.10 km (10.00 km teren), czas: 03:12 h, avg:17.22 km/h,
prędkość maks: 29.00 km/hTemperatura:16.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1067 (kcal)
Na działkę do taty z Basią ...
Niedziela, 28 września 2014 | dodano: 28.09.2014Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Nowa ścieżka rowerowa koło Centralnego ...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
8.63 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 28.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 167 (kcal)
Test szczecińskiego roweru miejskiego Bike_S.
Sobota, 13 września 2014 | dodano: 13.09.2014Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Niedawno zarejestrowałem się w systemie szczecińskiego roweru miejskiego Bike_S.
Dziś pojechaliśmy z Basią na szybki teścik.
Idea tego roweru jest jak najbardziej szczytna i podoba się nam, bo zwiększa ilość rowerzystów, miejmy nadzieję kosztem mniejszej ilości samochodów, ponadto pozwala na szybkie przemieszczanie się w centrum.
Według mnie dodatkowe stacje powinny w przyszłości być rozlokowane jeszcze bardziej na obrzeżach, aby można było zostawić samochód i do centrum popedałować na tym wehikule.
Uwaga techniczna: rowery w sumie nowe, a mam wrażenie że strasznie rozklekotane, a w Basi egzemplarzu urwana była śruba zaciskowa siodełka...ale i tak mi się to podoba :)
Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Dziś pojechaliśmy z Basią na szybki teścik.
Idea tego roweru jest jak najbardziej szczytna i podoba się nam, bo zwiększa ilość rowerzystów, miejmy nadzieję kosztem mniejszej ilości samochodów, ponadto pozwala na szybkie przemieszczanie się w centrum.
Według mnie dodatkowe stacje powinny w przyszłości być rozlokowane jeszcze bardziej na obrzeżach, aby można było zostawić samochód i do centrum popedałować na tym wehikule.
Uwaga techniczna: rowery w sumie nowe, a mam wrażenie że strasznie rozklekotane, a w Basi egzemplarzu urwana była śruba zaciskowa siodełka...ale i tak mi się to podoba :)
Rower:
Dane wycieczki:
2.60 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 6 i 7.
Piątek, 5 września 2014 | dodano: 14.09.2014Kategoria Holandia 2014, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Targ serowy w Alkmaar i zaskakujące zjawisko...
To już ostatni dzień wycieczkowania na rowerach po Holandii i jutro wracamy do kraju. Przed nami jednak kurs w bardzo ciekawe miejsce, na słynny targ serowy w Alkmaar.
Mamy z Basią ok. 7 minut opóźnienia w stosunku do reszty ekipy, więc ruszamy chwilę później tylko w towarzystwie naszych współlokatorów, Baśki i Krzyśka.
Podobno tony sera i sam targ mogą zniknąć w ciągu jednej chwili, więc nie chcemy zatrzymywać ekipy i narażać na utratę wrażeń ;).
Być może trafimy już na puste stragany i smętnie przemieszczane wiatrem resztki skórek od sera, ale podejmujemy to ryzyko i udajemy się mimo wszystko do Alkmaar, najwyżej zwiedzimy zabytki;))).
Nie jedziemy przy głównej drodze, tylko trasą którą wypatrzyłem wczoraj. Jest ciekawa, nawet przez moment jedziemy prawie przez las (a lasów w Holandii za wiele nie widziałem). W pewnym momencie kierunki stają się niejasne, ale widząc konsternację grupki ludzi w dziwnych strojach i na dziwnych rowerach zatrzymuje się przy mnie młoda Holenderka i oferuje pomoc.
Dziękujemy, przydała się bardzo!
Docieramy wreszcie do Alkmaar, wjeżdżając od strony kościoła.
Na "Kaasmarkt" (Targ Serowy) prowadzą umieszczone na budynkach drogowskazy.
Aby tam dotrzeć, prowadzimy rowery głównym deptakiem wśród snujących się ludzi.
Idą bez kręgów sera pod pachami, niektórzy jakoś tak smętnie wpatrzeni przed siebie...i zaczynam podejrzewać, że i oni nie zdążyli przed dematerializacją targu.
Chyba już wiem, skąd sława targu w Alkmaar, choć mogę się mylić.
To znikające w kilka minut tony sera :))).
Przetaczamy rowery przez mostek i nadal nic.
Wciąż tłumy ludzi pozbawionych sera !!!
Przeciskamy się wąską uliczką wśród setek ludzi i prawie docieramy do celu...ale, ale!
Spójrzcie na tego faceta w szarej koszulce, na chłopaka w koszulce w paski czy zaniepokojony wzrok dziewczyny w tle.
Tak.
To prawda.
Ci ludzie również nie zdążyli !!!
Nagle przekraczamy jakieś "gwiezdne wrota", bramę do teleportacji do wszechświata równoległego!
Wprost nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje !!!
Cuda jednak istnieją i nasza czwórka nagle zostaje przerzucona w czasie kilkanaście minut wstecz.
Jak gdyby nigdy nic trwa sprzedaż serów, "nosiciele" ze specjalnymi noszami co rusz donoszą nowe kręgi, a plac otacza tłum turystów.
Cud jednak sięgnął dalej - oto spotykamy w komplecie całą naszą grupę dokonującą zakupów żółtego smakołyku ;)
Nie wiem, czyja to sprawka, podejrzewam jednak Basię o jakiś "Taniec Teleportacyjny".
Wielkie dzięki, ktokolwiek to zrobił!
Również i my degustujemy sery na straganach, są wręcz przepyszne. Przypominamy sobie, jak powinien smakować taki wyrób.
Trudno się zdecydować co kupić, więc bierzemy ser wędzony i ser z ziołami.
Kręcimy się jeszcze po uliczkach Alkmaar, choć rzesze ludzi dość mocno to utrudniają.
Miasto jest przepiękne mimo dość "niefotogenicznej" pogody.
W tym miejscu trochę przypomina mi Wenecję.
Zagłębiamy się na moment w uliczki starego miasta.
Zagięcie czasoprzestrzeni stopniowo wyrównuje się i powoli mija nam oszołomienie :).
Wracamy w grupie tym samym deptakiem pod kościół.
Zwiedzamy jego wnętrze, gdzie akurat trwa próba chóru.
Kiedy wyjeżdżamy z miasta, na jednym z chodników chwieje się i upada na twarz starsza pani z zakupami.
Momentalnie zbiegają się ludzie, oferują pomoc, ktoś dzwoni po karetkę.
Podchodzimy z Ewą, podaję chusteczkę, bo niestety ma rozbitą twarz i czoło.
Nic tu już jednak więcej nie zdziałamy, przechodnie rozmawiają z panią, a pomoc jest już w drodze.
To budujące, że tak szybko nastąpiła reakcja.
Ruszamy więc dalej i kierujemy się do Egmond aan Zee, gdzie byłem wczoraj na samotnej wycieczce.
Przy samym wjeździe natykamy się na coś, co przypomina pozostałości fortu, a w "fosie" go otaczającej stoi pomnik jakiegoś nieznanego nam retro-ważniaka.
Tymczasem z krzaków wynurza się biało-szary kocur, zupełnie nieświadomy czyhającej w pobliżu Baśki.
Ostatkiem sił ratuje się od "zapieszczenia na amen" i umyka w pobliskie szuwary ;).
W Egmond aan Zee robimy zakupy i tylko objeżdżamy miasteczko, po czym kierujemy się na camping przez park wydmowy.
Już wczoraj miałem niejasne wrażenie, że chyba wymagane są tam bilety wstępu, ale do końca wszystkiego nie zrozumiałem na tablicy.
Dziś mijamy coś, co przypomina biletomat stojący na wjeździe.
Ktoś rzuca, że to chyba automat do sprzedaży map, więc jedziemy dalej ;).
Już w domu, w teczce z pakietem dokumentów otrzymanych w recepcji znajdujemy bilety wstępu do parku, które dała nam obsługa - były w cenie pobytu ;))).
Wczoraj były konie, dziś jakieś "bizony" i nie chcę słuchać, że to krowa mięsna.
Bizon to bizon i już. Jak jest dziki park, to musi być dziki bizon i basta ;))).
Docieramy na camping i zabieramy się do przygotowywania obiadu dla naszego namiotu.
Dziś kotlety drobiowe mielone z cukinią, do tego ziemniaki puree i buraczki.
Wokół zbierają się lokalni, mocno wygłodniali przypadkowi przechodnie ;))).
I to już koniec...
Piękne miejsca, piękny kraj, fantastyczne drogi dla rowerów, sympatyczni ludzie.
Z takim wrażeniem wyjeżdżamy do domu następnego dnia.
Na pożegnanie jeszcze fotka dwóch wiewiórek (jedna jest maskotką campingu, drugą wieziemy na tylnym siedzeniu;)) i ponad 10 godzin jazdy przed nami.
Tot ziens, Nederlanden! ;)
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
43.45 km (0.00 km teren), czas: 02:33 h, avg:17.04 km/h,
prędkość maks: 30.00 km/hTemperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 844 (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Czwartek, 4 września 2014 | dodano: 13.09.2014Kategoria Holandia 2014, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Dzień leniwca, tzw. "lazy day" dla mnie i dla Basi. Egmond aan Zee i marynarz Jaepie-Jaepie...
Dziś Basia i ja zostajemy na campingu i się byczymy, a reszta pakuje się z rowerami na samochody i zasuwa na zwiedzanie Hagi i Delft.
Od czasu do czasu tak już mamy, a że od kilkunastu lat z Basią podróżujemy z namiotem po Europie, jedno miasto "w te czy we w te" nie robi już dla nas specjalnej różnicy.
Po kilku dniach zwiedzania fajnie jest nam posiedzieć na spokojnie pod parasolem, sączyć kawkę i gapić się na chmury :).
Po południu zbieramy się tylko na wspólną skromną przejażdżkę na dystansie 8 km na pobliską plażę, bo Basia jeszcze jej nie widziała.
Przejeżdżamy przez wydmowy park narodowy...
...i wchodzimy na punkt widokowy.
Dzisiejszy przejazd jest tak krótki, że nawet się nie przebieraliśmy i jedziemy w campingowych chodakach i ogólnie "w cywilu".
Ciekawy widok te wydmy.
Docieramy na plażę, która sama w sobie tak naprawdę niewiele się różni od tej w Świnoujściu, jedynie tu przed samą plażą jest parking na tysiące rowerów!!!
Woda ma ok. 18 st.C, więc mnie specjalnie nie zachęca do całościowej kąpieli ;).
Wracamy na camping i pichcimy sobie obiad, potem znów się lenimy.
Po krótkiej poobiedniej drzemce postanawiam spenetrować tylko kilka ścieżek na campingu (ogromny jest) i w parku narodowym.
W parku pasą się jakieś konie, chyba nie dzikie ?
Tak penetrując i snując się...docieram do miasteczka Egmond aan Zee (a miało być tylko w okolicach campingu ;))).
To taka typowo wczasowa miejscowość z mnóstwem turystów.
Nie bawią mnie takie klimaty, ale jak już jestem to objadę.
W oddali latarnia morska, w pobliżu pomnik jakiegoś marynarza.
Marynarz nazywał się Jacob Glas (żył w latach 1832 - 1910), ksywka "Jaepie-Jaepie" i był jednym z najbardziej znanych ratowników morskich.
W ciągu 44 lat służby uratował on aż 170 osób, a dodam że przecież używano wtedy łodzi wiosłowych!
Pod linkiem widać, jak wciągano łódź z ratownikami do morza: KLIK !
Z Egmond kombinowałem zajechać jeszcze do odległego o 8 km Alkmaar, gdzie następnego dnia mamy jechać na jeden z najsłynniejszych targów serowych, ale powoli zaczynam odczuwać głód, a w sakwie mam tylko batoniki, w końcu miałem się tylko pokręcić w okolicach campingu.
Wracam więc inną drogą do Castricum.
Na moment siadam na koło...skuterowi ;))).
Ciekawostka: skutery o małej pojemności w Holandii poruszają się po drogach dla rowerów, choć wydaje mi się to niespecjalnie bezpieczne dla rowerów.
Kolizji jednak jakoś nie widać.
Kierowca skutera wydaje się lekko zaniepokojony, nadal widząc "Misiacza" w lusterku.
Prędkość wynosi 43 km/h i kierowca wydusza z "bzyka" resztki mocy, aby tylko urwać się rowerzyście (tym bardziej, że na siodełku wiezie dziewczynę ;))).
Wiem, że jego Vmax to ok. 50 km/h i "bzyk" przyspiesza więc odpuszczam, tym bardziej że już mocno ssie mnie głód.
Spokojnym tempem wracam na camping, by w końcu coś zjeść :).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.58 km (0.00 km teren), czas: 01:52 h, avg:17.45 km/h,
prędkość maks: 43.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 681 (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Środa, 3 września 2014 | dodano: 11.09.2014Kategoria Holandia 2014, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Volendam, okolice i wyspa Marken.
Tego dnia ponownie wykorzystamy samochody, tym razem jednak po to, by przemieścić nasze rowery do Volendam, którego okolice chcemy objechać.
W nawigację wbijamy opcję nie najszybszej, a najkrótszej trasy, co kończy się wciągnięciem nas w sieć wąziutkich dróżek wiejskich. Jedzie się nieciekawie i bardzo powoli, więc przestawiamy urządzenia na opcję najszybszą...troszkę za późno jednak. Po pewnej chwili słyszymy komendę "...a następnie wjedź na prom" !!! ;))).
Jaki prom ?!
Okazuje się, że nasza dalsza droga znajduje się po drugiej stronie kanału, a zawracać nie ma już sensu, więc ustawiamy się do wjazdu na maleńki promik.
Koszt na szczęście niewielki, bo raptem 2 EUR za samochód z "zawartością", tak więc mamy specyficzną atrakcję za niewielkie pieniądze.
W pierwszej turze łapiemy się tylko my, więc mamy okazję z przeciwległego brzegu wykonać fotki nadpływającej reszty grupy.
Docieramy do Volendam, zostawiamy samochody na parkingu i "skrótem" przez wał docieramy do właściwej drogi, kierując się na Monnickendam.
Monnickendam to kolejne ładne miasteczko. Za namową "Jaszka" idę do biura informacji turystycznej, gdzie dostaję gratisową mapę okolic.
Przejeżdżamy (przynajmniej część z nas) wzdłuż nabrzeża, przy którym stoją stare żaglowce.
Po opuszczeniu miasteczka jedziemy trasą rowerową poprowadzoną górą wału.
Z wału zjeżdżamy na groblę prowadzącą na wyspę Marken.
Gwoli ścisłości, to w zasadzie dzięki tej grobli wyspa ta przestała być wyspą. Jedzie się dość ciężko, bo wieje silny czołowy wiatr.
Docieramy do celu i kierujemy się na wysunięty dość mocno na wschód cypel wyspy, gdzie znajduje się latarnia morska.
Dzięki tym zwierzakom powstają pyszne holenderskie sery :).
Dojeżdżamy do malowniczego cypla obmywanego dość sporymi falami wewnętrznego "morza" Markermeer.
Napotykamy tu dwie "miejscowe wariatki"...
...i dwójkę "czubków" ;).
Część ekipy zdecydowała się nawet pobrodzić w wodach Markermeer.
Po całkiem uczciwym odpoczynku wracamy inną trasą (wzdłuż wybrzeża) do miasteczka.
Nawet na tak małej wysepce wykopano kanały.
Oczywiście będę się powtarzał z przymiotnikami, ale i to miasteczko jest malownicze.
Przyzwyczajeni do zjadania w Niemczech "fiszbuł", oglądamy asortyment miejscowej "fiszbudy".
Holenderskim "fiszbułom" daleko do niemieckich, bo składają się wyłącznie z bułki i ryby - bez żadnych dodatków, za to można kupić tu "Kibbeling", czyli smażone w jakiejś specyficznej panierce kawałki rybki z dodatkiem sosu majonezowego. Jest to w przystępnej cenie i mnie i Basi bardzo smakowało.
Zagłębiamy się w miasteczko i podziwiamy jego ładną zabudowę, po czym zawracamy i jedziemy do zbudowanego na wyjeździe supermarketu "DEEN", gdzie kupuję pyszny ser.
Ruszamy na trasę i nieco okrężną drogą wracamy do Volendam. W wioseczce Zuiderwoude natrafiamy na roboty, ale na szczęście droga jest przejezdna dla rowerów. Położono nawet kawałki twardego tworzywa, by koła się nie zapadały.
Po dojechaniu do Volendam długo szukamy centrum, snując się nawet po jakiejś willowej dzielnicy, a prawda jest taka, że centrum mamy tuż pod bokiem ;).
W Volendam czuję już lekkie znużenie i robię tylko jeszcze jedną fotkę pokrytego rzęsą kanału w środku miasteczka.
Po objechaniu centrum kierujemy się na parking, ładujemy rowery na samochody i wrzucając już opcję najszybszej trasy wracamy na camping...
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
58.35 km (0.00 km teren), czas: 03:37 h, avg:16.13 km/h,
prędkość maks: 32.00 km/hTemperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1203 (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Wtorek, 2 września 2014 | dodano: 10.09.2014Kategoria Z Basią..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Holandia 2014
Amsterdam bez rowerów w systemie PARK+RIDE (ojojoj) i metro.
Zgodnie z zaleceniem Roba, naszego holenderskiego rezydenta campingu rezygnujemy z wyjazdu do Amsterdamu i jego zwiedzania na rowerach.
Dlaczego?
1) Dystans dojazdu i powrotu jest spory.
2) Przemieszczanie się na rowerach w ścisłym centrum w 11-osobowej grupie już samo w sobie jest trudne, zwłaszcza biorąc pod uwagę tamtejszy ruch rowerowy, nie mówiąc już o zwiedzaniu tamtejszych wąskich uliczek.
3) Opcja dowozu rowerów na samochodach odpada nie tylko z powyższych względów, ale również z powodu bardzo drogich parkingów.
4) Wybieramy więc znaną w całej Europie opcję zostawienia samochodu na parkingu w systemie P+R (Park + Ride). Objaśnienie będzie poniżej.
Dziś więc po śniadaniu ruszamy na trasę samochodami do położonego na obrzeżach Amsterdamu Sloterdijk.
Trochę błądzimy przez roboty drogowe, ale w końcu trafiamy na parking P+R.
Wjeżdża samochód "Jaszków", wjeżdża "Foxików". Gdy ja próbuję pobrać bilet i wjechać, pojawia się komunikat, że parking jest pełny !!! Stoję więc przed szlabanem i czekam, aż jakiś samochód wyjedzie i system zwolni miejsce, na szczęście nie trwa to długo i po chwili parkujemy...
...i teraz się zacznie ;))).
System PARK+RIDE działa w taki sposób, że samochód zostawia się na obrzeżach miasta i w niektórych krajach (podobno) jest tak, że bilet parkingowy stanowi jednocześnie bilet na metro i pozostałe środki komunikacji miejskiej.
Tu jest "prawie" tak samo, a jak wiadomo, prawie robi czasem wielką różnicę. Tu bilet na komunikację kupuje się w automacie na parkingu.
Podchodzimy pod automat do sprzedaży i czytamy instrukcję i jakoś mamy problem ze zrozumieniem, o co chodzi, choć z angielskim kłopotów nie ma.
Pytam więc Holenderki, czy w niebieskim automacie mogę kupić bilet na metro.
- Nie, to jest tylko automat do płacenia za parking, bilety trzeba kupić na stacji nad parkingiem, a w ogóle tego systemu to nawet my do końca nie rozumiemy.
Cóż, skoro tubylec tak rzekł, ruszamy na stację.
W informacji nam mówią, żebyśmy w żółtym automacie na stacji sobie kupili bilet na...autobus nr 48.
It is simple !
Czyżby?
Coś nam jednak nie pasuje. Co ma bilet ze stacji do systemu P+R ???
Wracamy więc z "Peio" czym prędzej na parking, bo czas nagli (bilet należy zakupić w ciągu 1 godziny od wjazdu na parking) i jeszcze raz uważnie i spokojnie czytamy instrukcję.
To jednak JEST automat do biletów i ponadto do płatności za parking!
Kupuję więc za 5,90 EUR bilety całodniowe na 3 osoby z mojego samochodu (akurat tak się opłacało najbardziej), a znajduję ich aż 5 ! Ktoś również nie pojął niuansów systemu i część zostawił. Pozostałe dwa darmowe (!) przejmą inni z naszej grupy.
Bilet ten działa jako zniżka na parking w momencie, kiedy ostatnie odbicie w skanerze będzie miało miejsce w ścisłym centrum miasta.
Wtedy za całodniowy postój nie zapłacimy 10 EUR, a zaledwie 1 EUR.
Uffff...udało się !!!
Ruszamy na naziemną stację metra i pytamy, z której części i z którego peronu jedzie się w stronę Amsterdamu. Co Holender, to opcja.
Wchodzimy na jeden z peronów i pytam dwóch wyglądających na biznesmenów chłopaków, czy to jest metro (bo niektórzy nam wmawiali, że to jest pociąg).
- Tak, to jest metro.
- A czy to jest dobry kierunek na Amsterdam?
- Tak.
- To czemu tyle osób mówiło co innego?
- Bo to zapewne też byli turyści i chcieli być mili :))).
Wsiedliśmy, jedziemy...już gładko i bez niespodzianek. Komunikaty z głośników przywracają pamięć o języku, którego uczyłem się przez rok wieki temu i przyznam, że coraz więcej przypominam sobie z każdym słowem...choć jest to wyjątkowo ograniczona wiedza.
Dojeżdżamy wreszcie do centrum na Centraal Station i tam postanawiamy się rozdzielić, bo każdy ma inne priorytety.
Ja zostaję z dwiema Basiami i ruszamy na pieszy obchód, reszta chce popływać statkami po kanałach i zostać jeszcze na nocne spacery, by obejrzeć panienki na wystawach w słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarń i wrócić potem na camping.
Ponieważ gołą dupę już niejednokrotnie w życiu widzieliśmy, postanawiamy wracać naszą grupą na camping jeszcze za dnia ;))).
Zagłębiamy się w historyczne centrum nad kanałami.
Zewsząd unosi się specyficzny zapach marihuany ;))).
Co kilka kroków znajduje się tzw. coffee-shop, gdzie skręta z trawki można sobie tak samo legalnie zakupić i "spożyć" jak kawę w każdym innym kraju.
Wchodzę do jednego z nich, bo pilnie poszukuję toalety.
W środku wygląda to jak normalny pub, tyle że asortyment jest eee...nieco poszerzony ;).
Po wyjściu z zadymionego lokalu moja głowa od samego oddychania również jest nieco "poszerzona" ;).
Okazuje się, że nie musiałem tam szukać WC, ponieważ panowie mogą się co krok wysikać w takich oto metalowych ślimakowo zakręconych przybytkach zakończonych pisuarem.
Panie jak zwykle mają z tym większy problem, ale to wynika też z braku tzw. "rurki urynowej" ;).
Rzut oka na "kwartał dziwek" ;).
Kolejne miejsce, gdzie można się "wzmocnić ziołami" :))).
Można zakupić też różne akcesoria ;).
W razie problemów zdrowotnych w Amsterdamie zdaje się, że najbardziej polecana jest "maryśka" ;))).
Jej zapach nie opuszcza nas przez większość wędrówki ;).
Zabytkowe kamienice nad kanałami.
Chwila przerwy na posiłek.
Mówiłem, że rowerów tu zatrzęsienie.
Na dodatek wszyscy jeżdżą bardzo szybko!
Tu pewnie można kupić na brylanty na wagę ;) .
Przerywamy spacer, by skosztować warzonego na miejscu "nieprzemysłowego" piwa w miejscowej "Fabryce Piwa".
Przyznam, że napój jest wręcz niebiańsko pyszny, choć cena 3 EUR za kufelek 0,33 l nie jest motywująca do dłuższych posiadówek.
Wnętrze lokalu z kadziami, gdzie powstaje bursztynowy skarb :).
Taki rowerek to bardzo przydatna rzecz, zwłaszcza gdy chcemy go ze sobą zabrać do metra.
Na tym placu Baśka zrobiła sobie zdjęcie z policjantami na rowerach, ale niestety nie mam tej fotki.
Musi wystarczyć ta ze mną ;).
Tymczasem po Amsterdamie błąka się wycieczka włoskich sakwiarzy.
Wszyscy starają się być mili (tak jak dla nas na parkingu) i wskazać im miejsce noclegu.
Po kilku godzinach znów spotkamy tę grupkę błąkającą się wśród wąskich uliczek, a mili przechodnie nadal będą wskazywać im trasę do miejsca noclegu ;))).
Ktoś zrobił dowcip i pomalował przypięte rowery kolorowymi sprayami.
No nie wiem, czy mnie by taki dowcip rozbawił ;).
Kolejna ciekawostka - sklep hmmm..."ogrodniczy" ;).
W tym oto sklepiku można nabyć nasiona, sadzonki, grzybki halucynogenne i wszelkie akcesoria do hodowli "ziół" i uprawy specyficznych grzybków ;).
Zbliżamy się do chińskiej dzielnicy.
Oto i ona...
Tu widać to wyraźniej.
A tu...ulica klubów dla gejów.
Po lewej i po prawej lokale pod tęczowymi flagami.
Dobrze, że szedłem z dwiema kobietami :))).
Tradycyjnie, Baśka molestuje każdego napotkanego psa czy kota.
Kończymy powoli wędrówkę po tym ciekawym mieście...
Kościół przy Centraal Station...
...i sama zabytkowa stacja Centraal Station, która ma dość ciekawą historię i jest posadowiona na tysiącach pali, ale to znajdziecie sobie w necie.
Odbijamy bilet w metrze i wracamy na parking.
To dobra decyzja, bo jesteśmy już znużeni wielogodzinnym zwiedzaniem.
Wracamy na parking i wkładam bilet parkingowy do niebieskiej maszyny, a tam...należność 10 EUR.
Co teraz?
Miało być 1 EUR, no ale jak?
Obok nas na szczęście ktoś rozpracował, o co chodzi.
Po włożeniu biletu na parking należy do odrębnego czytnika przyłożyć bilet z metra i należność zmienia się z 10 EUR na 1 EUR. Jakie to proste :))).
Dodam jeszcze, że nasz miły rezydent powiedział nam, żebyśmy przygotowali sobie dużo drobnych monet do płacenia w automacie.
Monety przygotowane.
Płacę kartą "MAESTRO", bo oczywiście nie ma opcji płacenia monetami.
Ach, ci przemili Holendrzy ;))).
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:
Dane wycieczki:
6.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg:0:00 km/h,
prędkość maks: km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Poniedziałek, 1 września 2014 | dodano: 09.09.2014Kategoria Z Basią..., Szczecińskie Rajdy BS i RS, Holandia 2014
Skansen w Zaandijk i wizyta w Edamie (nie w serze, w mieście ;)).
Dziś ruszamy na trasę "wcześnie rano", bo około 11:00 (akurat mnie i Basi wyjątkowo taka godzina na urlopach odpowiada) w kierunku wiatraków i skansenu w Zaandijk i na pierwszą fotkę zatrzymujemy się przy bloku, który wygląda jakby stał na wodzie.
Jest to jednak kolejny z tysięcy kanałów, nad którym zbudowane są również inne domy.
Jedziemy wzdłuż drogi prowadzącej do Amsterdamu, oczywiście my mamy swoją własną i prawie zupełnie nie interesuje nas ruch samochodowy.
Przy jednej ze stacji zatrzymujemy się, by sfotografować setki rowerów na specjalnym parkingu, gdzie Holendrzy zostawiają swoje pojazdy przed wejściem do pociągu, gdy udają się do pracy.
Po dojeździe na stację docelową na podobnym parkingu zazwyczaj czeka drugi rower, którym udają się do pracy.
Droższe modele rowerów można trzymać w takim oto "garażu", choć nie wiem jak wygląda sprawa z ich wynajmem.
Ruszamy dalej naszą rowerową "autostradą" międzymiastową.
Wygląda ona tak (chodnik dla pieszych jak widać jest dość symboliczny, ale po co komu chodnik, kiedy każdy Holender jest prawie przyrośnięty do swojego roweru;)).
Dojeżdżamy wreszcie w okolice Zaandijk, gdzie naszym oczom ukazuje się klasyczny krajobraz Holandii - wiatraki!
Tulipanów na tym wyjeździe jednak zbyt wielu nie zauważyłem, ale za to były sery ;).
Kolejne piękne miejsce, gdzie ktoś sobie mieszka w pięknym otoczeniu.
Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę na sesję fotograficzną, tu ujęcie ze śluzy na wiatrak.
Na kolejnym zaś zdjęciu widać drewniany domek pochodzący z roku...1626 !!!
A to "Misiacz" pochodzący z roku 1972 ;))).
Ponownie wiatrak...
Basia maszeruje wzdłuż śluzy, którą wcześniej pokazałem na zdjęciu.
To, co nas zachwyciło w tym miejscu to drewniane domy w szlachetnym odcieniu zieleni, z doskonale dobranymi innymi elementami kolorystycznymi.
To wszytsko wygląda jak jakaś bajkowa kraina, a przecież tak naprawdę jeszcze nie dojechaliśmy do właściwego skansenu.
Tu z kolei widać zestawienie gołego muru z cegły i malowanego na zielono drewna (spokojnie, to nie jest artykuł o budownictwie, postaram się napisać jeszcze o czymś innym ;)).
Na przykład dla odmiany o ... wiatrakach ;).
Mogę też pokazać wiatrak widziany przez profil fikuśnej lampy ;).
To nie jest absolutnie zdjęcie wiatraków!
To zdjęcie łódki na wodzie ;).
Wjeżdżamy w bezpośrednie otoczenie skansenu.
Dla odmiany teraz będzie temat fotograficzny.
Proszę Basię o fotkę na tle tychże domków, ale co robi Basia? Ciska aparatem o ziemię.
Oczywiście nie celowo, tylko przypadkiem, aczkolwiek gotów jestem podejrzewać, że od wielu lat po kryjomu ćwiczy rzut "Kodakiem" ;).
Pierwszy trening Barbary miał miejsce już w roku 2005 w Portugalii, kilkanaście dni po zakupie tegoż aparatu (to jedna z pierwszych cyfrówek na rynku) i polegał na rzucie o marmur i późniejszym polaniu roztopionym lodem ;))).
Jak widać model jest wyjątkowo odporny nawet na dzisiejsze pierdyknięcie otwartym obiektywem w chodnik i nadal robi całkiem dobre zdjęcia mimo rozdzielczości 3,2 mpix ;).
Zdegustowany tym wydarzeniem "Misiacz" na tle gustownych domków.
Basia z miną winowajcy na tle niewinnego krajobrazu...
...choć jak widać po zwisie skośnym na poręczy i pogodniejącej minie, poczucie winy szybko mija ;).
Tym razem widok na wiatraki już z bliska.
Dla niewtajemniczonych informacja: te nie służą do mielenia zboża, ale napędzają (napędzały) pompy melioracyjne.
Zostawiamy rowery przed wejściem do skansenu (wejście jest bezpłatne) i dzielimy się na grupy, bo ktoś tych pojazdów musi popilnować.
Ja snuję się z Ewą...
Znów przymierzamy wygodne i przewiewne buty kolarskie, tylko dokręcić SPD i można zasuwać (swoją drogą, to widzieliśmy Holendra w klompach na rowerze, a czy miał SPD to nie wiem ;))).
Zdjęcia od Marzeny:
Zwiedziliśmy też muzeum klompów, były na każdą okazję.
Tu widać misternie rzeźbione klompiki ślubne.
O dziwo, maszyna do wyrobu chodaków pochodzi z ... Francji !
Do wyboru i do koloru.
Można sobie kupić i drewniane i filcowe i futrzane do chodzenia po domu jak w kapciach.
Rowerów pilnował nam również kozioł ;).
Gdzieś tam z tyłu za nami stoi i naszym tyłkom się teraz zapewne przygląda.
W skansenie i w okolicach spędziliśmy bardzo dużo czasu, a przed nami jeszcze jedna atrakcja: miasteczko Edam słynące z wyrobu serów!
Siadamy na rowery i kierujemy się w to miejsce jadąc jak zwykle pięknymi drogami dla rowerów, wśród pól, kanałów, czasem wśród drzew i mijając piękne i zadbane domostwa docieramy do Edamu.
Jak zwykle most zwodzony.
Zabudowania mieszkalne nad kanałami.
Typowa holenderska uliczka.
Wreszcie naszym oczom ukazuje się sklep.
Sklep pełen serów!!!
Ruszamy na dalsze zwiedzanie miasteczka.
Jak prawie każde miasteczko holenderskie, również i to jest poprzecinane kanałami...
...ale nim ruszę, to może ze dwa kręgi żółtego smakołyku zabiorę ? ;)
Docieramy na rynek, gdzie odbywają się targi serowe.
Akurat dzisiaj się jednak nie odbywają, ale i tak otwarty jest kolejny sklep.
Tak transportuje się sery na targu w sposób tradycyjny ("Basia, nie przeszkadzaj panom !!!") ;).
Tak też można...
Sklepik.
Robi się późno i stwierdzamy, że trzeba się kierować w stronę campingu.
Po drodze zatrzymujemy się na fotkę bardzo ciekawego mostku.
Pod spodem jest przejazd dla rowerów, natomiast na wierzchu przęsła zrobiono schodki i można sobie przejść wierzchołkiem mostu !!!
Wrażenia ciekawe naprawdę.
Docieramy do campingu i przygotowujemy kolację dla naszej drużyny.
W międzyczasie fotografuję wnętrze naszego namiotu.
Tu rzut oka na część kuchenną.
Widok na salon i sypialnię moją i Basi, wbrew pozorom mieści się tam łoże małżeńskie, choć zdjęcie tego nie oddaje.
Po kolacji zasiadamy oczywiście do pogawędek przy piwku i winku... ;)
Jutro będziemy zwiedzać Amsterdam bez rowerów, bo wg obsługi campingu jest to bardzo trudne zadanie ze względu na tłumy turystów, masy rowerów i wąskie uliczki.
Pojedziemy samochodami i będziemy rozpracowywali zawile opisany system parkowania P+R (PARK & RIDE).
Zdradzę, że udało nam się to mimo tego, że każdy zapytany Holender mówił co innego, ale to w kolejnym odcinku...
Zestawienie dni:
Holandia na rowerach. Dzień 0 i 1.
Holandia na rowerach. Dzień 2.
Holandia na rowerach. Dzień 3.
Holandia na rowerach. Dzień 4.
Holandia na rowerach. Dzień 5.
Holandia na rowerach. Dzień 6.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
86.68 km (0.00 km teren), czas: 04:53 h, avg:17.75 km/h,
prędkość maks: 36.00 km/hTemperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1779 (kcal)