- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Z Basią...
Dystans całkowity: | 10623.60 km (w terenie 1816.80 km; 17.10%) |
Czas w ruchu: | 603:40 |
Średnia prędkość: | 16.72 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma kalorii: | 209454 kcal |
Liczba aktywności: | 226 |
Średnio na aktywność: | 47.01 km i 3h 16m |
Więcej statystyk |
Do uzdrowiska Bad Freienwalde.
Sobota, 1 października 2011 | dodano: 02.10.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nadeszła jesień i w końcu mamy lato :))) !
Tym razem w planach pojawiło się Bad Freienwalde opisane przez Pawła "Sargatha" w niedawnej jego relacji jako bardzo piękne i zabytkowe miasto uzdrowiskowe (pol. hist. Tarnowica, Tarnowsko, Leśnowola). Postanowiliśmy się tam i nie tylko tam wybrać z Basią na spokojny rekonesans :).
Bad Freienwalde jest położone jakieś 80 km na od Szczecina, więc na miejsce rozpoczęcia naszej wycieczki w Oderbergu dostaliśmy się samochodem.
Na szczęście już na samym wjeździe od strony Schwedt znaleźliśmy duży i darmowy parking.
Samo miasteczko Oderberg sprawia wrażenie, jakby było położone gdzieś w górach i taki klimat w nim czuliśmy. Podobało nam się bardzo.
Ruszyliśmy o godzinie 12:12.
Może klimat ten wynika z faktu, że otoczone jest ono dość pokaźnymi wzniesieniami morenowymi.
Fakt położenia miasteczka nad rzeką dodaje mu jeszcze większego uroku.
Pogoda była znakomita, temperatura w ciągu dnia sięgała 26,5 st.C, wszędzie snuło się babie lato, które zbieraliśmy na siebie i na rowery w czasie jazdy, a światło dawało wręcz impresjonistyczne wrażenia.
Jadąc do nieodległego Bad Freienwalde odbiliśmy z drogi głównej na Bralitz, co pozwoliło cieszyć się jazdą wśród lasów i przy symbolicznej ilości samochodów.
Tuż za Schiffmuehle dojechaliśmy do drogi głównej, przy której na szczęście biegnie świetna ścieżka rowerowa.
W międzyczasie rzut oka na nowy nabytek do roweru Basi - sakwa Kellys z dużymi bocznymi kieszeniami, które można rozwinąć w naprawdę pokaźne torby :).
Kiedy wjechaliśmy do Bad Freienwalde, stanęliśmy oczarowani (patrz Basia na zdjęciu;)).
Pierwsze wrażenie i do tego przy takim świetle jest niesamowite.
W pierwszej kolejności wybraliśmy się na zwiedzenie kościoła p.w. św. Mikołaja.
Duże wrażenie robią sklepienia i organy...i w ogóle cały kościół.
Po zwiedzeniu kościoła wstąpiłem na moment do biura informacji turystycznej w poszukiwaniu laminowanej mapy szlaku Odra-Nysa, ale niestety nie było jej w sprzedaży. Zjechaliśmy jeszcze na moment w jedną z uliczek, by po chwili skierować się do centrum.
Jako, że Basia to miłośniczka wszelkiego rodzaju fontann, więc i tym razem nie obyło się bez pamiątkowej fotki.
Fontanna posiada dość specyficzne detale...
Próbowałem jakoś uchwycić budynek Hali Koncertowej św. Jerzego, ale słońce świeciło mi w obiektyw prawie z każdego ujęcia i wyszło to jak widać...
Wśród zabytkowej zabudowy natknęliśmy się na całkiem nowoczesną fontannę.
Kolejny pretekst do cyknięcia fotki.
Skręciliśmy w prawo, ostro pod górkę, ponieważ drogowskaz informował o znajdującym się tam domu zdrojowym.
Dom zdrojowy otoczony jest parkiem.
Spod domu zdrojowego pojechaliśmy dalej, kierując się strzałkami na Schloss (zamek). O ile to jest ten właśnie "Schloss", to nie mogłem mu za diabła zrobić zdjęcia, bo słońce wisiało dosłownie nad nim, więc przyszło mi wykonać ujęcie z cienia spod drzewa.
Wjeżdżając do Bad Freienewalde zauważyłem, że mignął mi gdzieś drogowskaz rowerowy na Wriezen, które było następnym etapem naszej wycieczki. Choć nawigacja w telefonie mówiła nam dokąd jechać, my udaliśmy się w przeciwnym kierunku na poszukiwania, jadąc oczywiście przez najpiękniejszą uliczkę w mieście.
Kiedy odnaleźliśmy drogowskaz przy wjeździe do miasta okazało się, że podaje on dokładnie ten sam kierunek, co nawigacja...i przyszło raz jeszcze obejrzeć piękne centrum :).
Jadąc do centrum odbiliśmy na chwilę w lewo, gdzie znajduje się zabytkowy dworzec, tak więc "jazda na darmo" nie okazała się jazdą na darmo :).
Do Wriezen początkowo jechaliśmy szosą, jednak po jakimś czasie zaczęły się pojawiać znaczki roweru umieszczone na słupkach przy drogach rowerowych. Sęk w tym, że były to TYLKO SYMBOLE roweru, natomiast kierunku i miejscowości nie podawały. Większość tego typu dróżek pokonywaliśmy raczej "na misi nos", ale chyba ten "misi nos" to niezły GPS, bo dojechaliśmy do Altwriezen jak planowaliśmy. Po przerwie na kanapki i kawę z termosu w przepięknej alei topolowej, drogą rowerową biegnącą po wale dotarliśmy do Kerstenbruch.
Tam zastanawialiśmy się, czy skrócić trasę i jechać już bezpośrednio na północny-wschód na Zollbruecke nad Odrą (odległy o 6 km), czy też zgodnie z założeniami jechać do Guestebieser Loose i tam przeprawić się promem do Gozdowic, by polską stroną dojechać do Osinowa i tamże wjechać do Hochenwutzen. Wyszło, że spróbujemy z promem, jednak po minięciu Neulewin wyliczyliśmy, że przy takich kombinacjach do Oderbergu dotrzemy już po ciemku i postanowiliśmy dojechać do Hochenwutzen odcinkiem trasy rowerowej "Oder-Neisse Radweg".
Jeśli zaś chodzi o prom...cóż, podjechaliśmy tylko po to, by zrobić mu zdjęcie :).
Widok na Odrę pod Gozdowicami...
Wróciliśmy na szlak i dość żwawo pedałując ruszyliśmy do celu.
Trasa wiedzie koroną wału przeciwpowodziowego.
Dotarliśmy też i do wspomnianego wyżej mostu Zollbruecke. W wyniku zmiany decyzji nadłożyliśmy z 10 km, ale co tam.
Most nadal niszczeje, choć listy intencyjene o jego otwarciu dla ruchu rowerowego wiszą na drutach kolczastych na nim od lat.
Też niszczeją.
W Hochenwutzen coś zakombinowałem z drogą. Nie chciałem jechać do Oderbergu krótszym (9 km), ale mocno wertepiastym odcinkiem zaczynającym się przed Hochensaaten.
Tak pokombinowałem, że wyszło nie 9 km, ale z 15 km :). Trasa powiodła...a raczej Misiacz powiódł...przez Alglietzen. Nie żałowaliśmy, bowiem trasa pięknie wiła się u podnóża morenowych wzniesień. Słońce zniżało się ku horyzontowi i odczuliśmy spadek temperatury.
Tak to sobie jadąc dotarliśmy do Schiffmuehle, gdzie byliśmy już dziś na początku wycieczki. Tą samą piękną trasą wśród lasów dojechaliśmy do Bralitz, gdzie wręcz obowiązkowo musiałem sfotografować gładką niczym lustro taflę jeziora.
Jeszcze tylko 4 km i byliśmy u celu w Oderbergu. Na parkingu przy samochodzie stawiliśmy się około godziny 18:20 i dobrze, bo zapadał zmierzch i ładowanie rowerów na dach po ciemku to żadna atrakcja. Czekała nas jeszcze dobra godzina jazdy do Szczecina. Po drodze nie omieszkaliśmy zatrzymać się w Netto w Oderbergu na drobne zakupy.
Kiedy dotatrliśmy do Szczecina, było już ciemno - na szczęście przed garażem mamy lampę i rozładunek odbył się dość sprawnie.
Wspaniała wycieczka, wspaniałe krajobrazy i piękna słoneczna wczesno-jesienna pogoda!
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1629 (kcal)
Tym razem w planach pojawiło się Bad Freienwalde opisane przez Pawła "Sargatha" w niedawnej jego relacji jako bardzo piękne i zabytkowe miasto uzdrowiskowe (pol. hist. Tarnowica, Tarnowsko, Leśnowola). Postanowiliśmy się tam i nie tylko tam wybrać z Basią na spokojny rekonesans :).
Bad Freienwalde jest położone jakieś 80 km na od Szczecina, więc na miejsce rozpoczęcia naszej wycieczki w Oderbergu dostaliśmy się samochodem.
Na szczęście już na samym wjeździe od strony Schwedt znaleźliśmy duży i darmowy parking.
Samo miasteczko Oderberg sprawia wrażenie, jakby było położone gdzieś w górach i taki klimat w nim czuliśmy. Podobało nam się bardzo.
Ruszyliśmy o godzinie 12:12.
Może klimat ten wynika z faktu, że otoczone jest ono dość pokaźnymi wzniesieniami morenowymi.
Fakt położenia miasteczka nad rzeką dodaje mu jeszcze większego uroku.
Pogoda była znakomita, temperatura w ciągu dnia sięgała 26,5 st.C, wszędzie snuło się babie lato, które zbieraliśmy na siebie i na rowery w czasie jazdy, a światło dawało wręcz impresjonistyczne wrażenia.
Jadąc do nieodległego Bad Freienwalde odbiliśmy z drogi głównej na Bralitz, co pozwoliło cieszyć się jazdą wśród lasów i przy symbolicznej ilości samochodów.
Tuż za Schiffmuehle dojechaliśmy do drogi głównej, przy której na szczęście biegnie świetna ścieżka rowerowa.
W międzyczasie rzut oka na nowy nabytek do roweru Basi - sakwa Kellys z dużymi bocznymi kieszeniami, które można rozwinąć w naprawdę pokaźne torby :).
Kiedy wjechaliśmy do Bad Freienwalde, stanęliśmy oczarowani (patrz Basia na zdjęciu;)).
Pierwsze wrażenie i do tego przy takim świetle jest niesamowite.
W pierwszej kolejności wybraliśmy się na zwiedzenie kościoła p.w. św. Mikołaja.
Duże wrażenie robią sklepienia i organy...i w ogóle cały kościół.
Po zwiedzeniu kościoła wstąpiłem na moment do biura informacji turystycznej w poszukiwaniu laminowanej mapy szlaku Odra-Nysa, ale niestety nie było jej w sprzedaży. Zjechaliśmy jeszcze na moment w jedną z uliczek, by po chwili skierować się do centrum.
Jako, że Basia to miłośniczka wszelkiego rodzaju fontann, więc i tym razem nie obyło się bez pamiątkowej fotki.
Fontanna posiada dość specyficzne detale...
Fontanna w Bad Freienwalde.© Misiacz
Próbowałem jakoś uchwycić budynek Hali Koncertowej św. Jerzego, ale słońce świeciło mi w obiektyw prawie z każdego ujęcia i wyszło to jak widać...
Wśród zabytkowej zabudowy natknęliśmy się na całkiem nowoczesną fontannę.
Kolejny pretekst do cyknięcia fotki.
Skręciliśmy w prawo, ostro pod górkę, ponieważ drogowskaz informował o znajdującym się tam domu zdrojowym.
Dom zdrojowy otoczony jest parkiem.
Spod domu zdrojowego pojechaliśmy dalej, kierując się strzałkami na Schloss (zamek). O ile to jest ten właśnie "Schloss", to nie mogłem mu za diabła zrobić zdjęcia, bo słońce wisiało dosłownie nad nim, więc przyszło mi wykonać ujęcie z cienia spod drzewa.
Wjeżdżając do Bad Freienewalde zauważyłem, że mignął mi gdzieś drogowskaz rowerowy na Wriezen, które było następnym etapem naszej wycieczki. Choć nawigacja w telefonie mówiła nam dokąd jechać, my udaliśmy się w przeciwnym kierunku na poszukiwania, jadąc oczywiście przez najpiękniejszą uliczkę w mieście.
Kiedy odnaleźliśmy drogowskaz przy wjeździe do miasta okazało się, że podaje on dokładnie ten sam kierunek, co nawigacja...i przyszło raz jeszcze obejrzeć piękne centrum :).
Jadąc do centrum odbiliśmy na chwilę w lewo, gdzie znajduje się zabytkowy dworzec, tak więc "jazda na darmo" nie okazała się jazdą na darmo :).
Do Wriezen początkowo jechaliśmy szosą, jednak po jakimś czasie zaczęły się pojawiać znaczki roweru umieszczone na słupkach przy drogach rowerowych. Sęk w tym, że były to TYLKO SYMBOLE roweru, natomiast kierunku i miejscowości nie podawały. Większość tego typu dróżek pokonywaliśmy raczej "na misi nos", ale chyba ten "misi nos" to niezły GPS, bo dojechaliśmy do Altwriezen jak planowaliśmy. Po przerwie na kanapki i kawę z termosu w przepięknej alei topolowej, drogą rowerową biegnącą po wale dotarliśmy do Kerstenbruch.
Tam zastanawialiśmy się, czy skrócić trasę i jechać już bezpośrednio na północny-wschód na Zollbruecke nad Odrą (odległy o 6 km), czy też zgodnie z założeniami jechać do Guestebieser Loose i tam przeprawić się promem do Gozdowic, by polską stroną dojechać do Osinowa i tamże wjechać do Hochenwutzen. Wyszło, że spróbujemy z promem, jednak po minięciu Neulewin wyliczyliśmy, że przy takich kombinacjach do Oderbergu dotrzemy już po ciemku i postanowiliśmy dojechać do Hochenwutzen odcinkiem trasy rowerowej "Oder-Neisse Radweg".
Jeśli zaś chodzi o prom...cóż, podjechaliśmy tylko po to, by zrobić mu zdjęcie :).
Widok na Odrę pod Gozdowicami...
Wróciliśmy na szlak i dość żwawo pedałując ruszyliśmy do celu.
Trasa wiedzie koroną wału przeciwpowodziowego.
Dotarliśmy też i do wspomnianego wyżej mostu Zollbruecke. W wyniku zmiany decyzji nadłożyliśmy z 10 km, ale co tam.
Most nadal niszczeje, choć listy intencyjene o jego otwarciu dla ruchu rowerowego wiszą na drutach kolczastych na nim od lat.
Też niszczeją.
W Hochenwutzen coś zakombinowałem z drogą. Nie chciałem jechać do Oderbergu krótszym (9 km), ale mocno wertepiastym odcinkiem zaczynającym się przed Hochensaaten.
Tak pokombinowałem, że wyszło nie 9 km, ale z 15 km :). Trasa powiodła...a raczej Misiacz powiódł...przez Alglietzen. Nie żałowaliśmy, bowiem trasa pięknie wiła się u podnóża morenowych wzniesień. Słońce zniżało się ku horyzontowi i odczuliśmy spadek temperatury.
Tak to sobie jadąc dotarliśmy do Schiffmuehle, gdzie byliśmy już dziś na początku wycieczki. Tą samą piękną trasą wśród lasów dojechaliśmy do Bralitz, gdzie wręcz obowiązkowo musiałem sfotografować gładką niczym lustro taflę jeziora.
Jeszcze tylko 4 km i byliśmy u celu w Oderbergu. Na parkingu przy samochodzie stawiliśmy się około godziny 18:20 i dobrze, bo zapadał zmierzch i ładowanie rowerów na dach po ciemku to żadna atrakcja. Czekała nas jeszcze dobra godzina jazdy do Szczecina. Po drodze nie omieszkaliśmy zatrzymać się w Netto w Oderbergu na drobne zakupy.
Kiedy dotatrliśmy do Szczecina, było już ciemno - na szczęście przed garażem mamy lampę i rozładunek odbył się dość sprawnie.
Wspaniała wycieczka, wspaniałe krajobrazy i piękna słoneczna wczesno-jesienna pogoda!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
81.62 km (2.00 km teren), czas: 04:32 h, avg:18.00 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1629 (kcal)
Do Loecknitz z Basią i Bronikiem.
Sobota, 24 września 2011 | dodano: 25.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Tym razem był to zaplanowany wyjazd rowerowy na zakupy do Loecknitz, choć wyszedł w sumie bardzo turystyczny.
Mieliśmy jechać sami z Basią, ale pomyśleliśmy, że jednak fajniej będzie jechać z kimś. Baśka "Rudzielec" pojechała jednak dziś jakąś swoją trasą, "Gadzik" nie wyrobił się i nie mógł z nami jechać, na szczęście dla Piotrka "Bronika" zaplanowane sprzątanie mieszkania okazało się mieć mniejszy priorytet niż rower i słusznie, tak więc około godziny 9:30 ruszyliśmy we trójkę spod Lidla na ul. Mieszka I.
Przejechaliśmy przez Warzymice i Będargowo, gdzie z rowerem Basi zaczęło się dziać coś dziwnego. Łańcuch (a może coś innego?) w czasie pedałowania chrobocze, jakby nagle przestał pasować do zębatek. Przerzutki wyregulowane jednak są prawidłowo, więc nie mam pojęcia co to. Czas chyba na serwis, bowiem sama Basia już przejechała na tym rowerze 2316 km w tym roku (!), a nie wiadomo ile rowerek miał przejechane wcześniej.
Po przekorczeniu granicy koło Schwennenz Basia rzuciła się na przydrożne gruszki, na szczęście udało się ją odciągnąć od drzewa bez użycia siły. ;)
Przejechaliśmy przez Grambow i po dojechaniu do Ramin zrobiliśmy sobie krótki postój na małe co nieco.
Pogoda w ten weekend jak widać była wymarzona!
Do samego Loecknitz jechaliśmy dalej przez Schmagerow i Ploewen. W ramach zakupów na pierwszy ogień poszło "czarne" NETTO, gdzie ogołociłem nieco półki z żółtego sera (8 opakowań, łącznie 3,2 kg). Kupuję zawsze tyle, bo smakuje tak jak ser smakował za dawnych czasów, a kosztuje o połowę tego co u nas.
Żeby nie było za lekko, dorzuciłem 1 kg cukru ;).
Jadąc ku kolejnemu sklepowi, dosiadłem wierzchem lokalnego kocura ;).
Następnym punktem było "pomarańczowe" Netto, gdzie zakupiłem 2 butelki czerwonego kalifornijskiego "Zinfandela" (nalepka z niedźwiedziem ;))) i 2 butelki różowego prowansalskiego "Cotes de Provence". W Rewe dokupiliśmy jeszcze kolejne dwie butelki francuskiego różowego wina "Grand Verdier", a Piotrek zaopatrzył się tam w piwko "Radeberger". Po podsumowaniu, same tylko zakupy w moich sakwach ważyły około 10 kg :), ale na jakiś czas starczy.
Po zakupach podjechaliśmy nad jezioro Loecknitzer See na popas w wiacie turystycznej.
Słońce przygrzewało mocno, jakby wreszcie pojawiło się lato...szkoda, że jesienią, ale dobrze, że w ogóle się pojawiło.
Pogoda przecudna była i musiałem się przebrać w lżejsze ciuchy.
Loecknitzer See.
Po popasie wracaliśmy ponownie przez Ploewen, ale dalsza trasa była inna, bowiem wracaliśmy koło jeziora Kutzower See.
Jak zwykle zachciało nam się jechać naszą ulubioną drogą wśród brzózek pomiędzy Tangerem a Bismark.
Jest tam tak fantastyczny klimat, że chyba nigdy nam się ta trasa nie znudzi.
W Bismark wjechaliśmy na ścieżkę rowerową, która doprowadziła nas do granicy, skąd przez Dołuje i Mierzyn dojechaliśmy do domu...
Wspaniała przejażdżka!
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1292 (kcal)
Mieliśmy jechać sami z Basią, ale pomyśleliśmy, że jednak fajniej będzie jechać z kimś. Baśka "Rudzielec" pojechała jednak dziś jakąś swoją trasą, "Gadzik" nie wyrobił się i nie mógł z nami jechać, na szczęście dla Piotrka "Bronika" zaplanowane sprzątanie mieszkania okazało się mieć mniejszy priorytet niż rower i słusznie, tak więc około godziny 9:30 ruszyliśmy we trójkę spod Lidla na ul. Mieszka I.
Przejechaliśmy przez Warzymice i Będargowo, gdzie z rowerem Basi zaczęło się dziać coś dziwnego. Łańcuch (a może coś innego?) w czasie pedałowania chrobocze, jakby nagle przestał pasować do zębatek. Przerzutki wyregulowane jednak są prawidłowo, więc nie mam pojęcia co to. Czas chyba na serwis, bowiem sama Basia już przejechała na tym rowerze 2316 km w tym roku (!), a nie wiadomo ile rowerek miał przejechane wcześniej.
Po przekorczeniu granicy koło Schwennenz Basia rzuciła się na przydrożne gruszki, na szczęście udało się ją odciągnąć od drzewa bez użycia siły. ;)
Przejechaliśmy przez Grambow i po dojechaniu do Ramin zrobiliśmy sobie krótki postój na małe co nieco.
Pogoda w ten weekend jak widać była wymarzona!
Do samego Loecknitz jechaliśmy dalej przez Schmagerow i Ploewen. W ramach zakupów na pierwszy ogień poszło "czarne" NETTO, gdzie ogołociłem nieco półki z żółtego sera (8 opakowań, łącznie 3,2 kg). Kupuję zawsze tyle, bo smakuje tak jak ser smakował za dawnych czasów, a kosztuje o połowę tego co u nas.
Żeby nie było za lekko, dorzuciłem 1 kg cukru ;).
Jadąc ku kolejnemu sklepowi, dosiadłem wierzchem lokalnego kocura ;).
Misiacz wierzchem jedzjjee. Nie może być!? Na kocjjje? ;)))© Misiacz
Następnym punktem było "pomarańczowe" Netto, gdzie zakupiłem 2 butelki czerwonego kalifornijskiego "Zinfandela" (nalepka z niedźwiedziem ;))) i 2 butelki różowego prowansalskiego "Cotes de Provence". W Rewe dokupiliśmy jeszcze kolejne dwie butelki francuskiego różowego wina "Grand Verdier", a Piotrek zaopatrzył się tam w piwko "Radeberger". Po podsumowaniu, same tylko zakupy w moich sakwach ważyły około 10 kg :), ale na jakiś czas starczy.
Po zakupach podjechaliśmy nad jezioro Loecknitzer See na popas w wiacie turystycznej.
Słońce przygrzewało mocno, jakby wreszcie pojawiło się lato...szkoda, że jesienią, ale dobrze, że w ogóle się pojawiło.
Pogoda przecudna była i musiałem się przebrać w lżejsze ciuchy.
Loecknitzer See.
Po popasie wracaliśmy ponownie przez Ploewen, ale dalsza trasa była inna, bowiem wracaliśmy koło jeziora Kutzower See.
Jak zwykle zachciało nam się jechać naszą ulubioną drogą wśród brzózek pomiędzy Tangerem a Bismark.
Jest tam tak fantastyczny klimat, że chyba nigdy nam się ta trasa nie znudzi.
W Bismark wjechaliśmy na ścieżkę rowerową, która doprowadziła nas do granicy, skąd przez Dołuje i Mierzyn dojechaliśmy do domu...
Wspaniała przejażdżka!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
64.85 km (2.00 km teren), czas: 03:44 h, avg:17.37 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1292 (kcal)
Do wioski Wkrzan z Basią. Torgelow, Niemcy.
Sobota, 17 września 2011 | dodano: 18.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Ten wyjazd od jakiegoś czasu uniemożliwiała nam kapryśna pogoda. Basia chciała w tym roku pojechać do wioski Wkrzan w Torgelow w Niemczech. Tak prawdę mówiąc, to Basi nie chodziło tylko o wycieczkę (choć to był cel główny), ale przy okazji przekroczenie kolejnego dystansu dziennego ;))). No i udało się, wyszło ponad 138 km!
Przy okazji ja przekroczyłem swój rekord roczny i mam w 2011 za sobą ponad 7.000 km.
Naiwnie wierząc w przepowiednie sprawdzalnych dotąd serwisów pogodowych ICM i YR.NO o godzinie 7:10 ruszyliśmy na trasę. Ciepło nie było, bo około 9 st.C, ale zapowiadano słoneczko wyglądające zza chmurek…Taaa, zapowiadano. Kiedy dojechaliśmy do Lubieszyna, na nasze nosy spadło kilka kropel deszczu, których nie miało być. Zimno było przenikliwe i mimo, że wciągnąłem na siebie krótkie i długie spodnie, zbyt komfortowo się nie czułem, brakowało też mi dodatkowej bluzy. Nie powiem, że byłem przygotowany idealnie, czego nie lubię. Dobrze, że wziąłem czapeczkę, bo inaczej byłoby niewesoło…
Przekroczyliśmy granicę w Linken i ścieżką rowerową dojechaliśmy do skrętu na Tanger, żeby przejechać nasz ulubiony odcinek drogi wśród brzózek.
Słoneczka jak widać...nie widać.
Po niebie snuły się wredne chmurki, które tylko czekały, by spuścić zimny prysznic na Misiaczów. Prawie im się udało przed Blankensee, ale udało nam się schronić pod drzewem. Zrobiło się jeszcze zimniej i zaczęliśmy wątpić w powodzenie wyprawy. Cykloza jednak okazała się silniejsza i wkrótce jechaliśmy dróżką wśród lasów na Mewegen. Tam zauważyliśmy kolejne chmurzysko, więc korzystając z okazji zjedliśmy w wiacie małe co nieco. Chmura okazała się jednak cierpliwa i poczekała na nas z prysznicem do momentu, gdy wyjechaliśmy z wiaty ;). Znów ją jednak przechytrzyliśmy i udało nam się schronić w lesie. Opad trwał jakieś 5 minut i można było ruszać dalej. Znów się ochłodziło. Dobrze, że choć Basia miała na sobie kurtkę z softshella, ja niestety swoją zostawiłem w garażu („po co brać, ma być słońce i ciepełko”). Dobrze, że powoli rosła temperatura, a reszta opadów nas omijała, nie ma to jak umieć zaklinać deszcz. Zachciało się nam gorącej kawy, więc postanowiliśmy zajechać do folwarku w Rothenklempenow. Niestety, w jednej z sal przygotowywano uroczystości weselne, zaś restauracja w podziemiach dopiero się otwierała, więc po cyknięciu fotki ruszyliśmy w stronę Koblentz.
Zabudowania Schloss Rothenklempenow.
Jak zwykle droga wiodąca przez Dorotheenwalde była oficjalnie zamknięta, przypuszczałem, że tradycyjnie odcinek za mostkiem na rzeczce przed Breitenstein był podtopiony i miałem rację. Pojechaliśmy jednak dalej, bo ta sytuacja powtarza się tam tak często, że nawet „lokalsi” przestali się przejmować znakami ;).
"U-Basia" wynurza się z głębin ;))).
Dalej jechaliśmy przez Breitenstein, Koblentz, Krugsdorf, skąd oznakowanym szlakiem rowerowym koło ogródków działkowych i dalej przez Rothenburg i Friedberg dotarliśmy do przedmieść Pasewalku. Tam mieliśmy krótki postój na słodkie bułki, po czym od razu skierowaliśmy się ścieżką rowerową przez Viereck do Torgelow. W czasie postoju rozglądaliśmy się za grzybkami, czy aby nie rosną sobie tuż przy ścieżce, ale jako że był to skraj poligonu, prędzej byśmy znaleźli niewypał, o czym groźnym tonem informowała nas informacja Der Kommandanta umieszczona na tablicy.
Temperatura powoli rosła i zaczynało naprawdę wyglądać słońce. Wkrótce dojechaliśmy do Torgelow, gdzie na moment zajrzeliśmy do Castrum Turglowe, „wersji demo” zrekonstruowanej wioski Wkrzan, żywego skansenu znajdującego się kilka kilometrów dalej nad rzeką Wkrą (Ucker / Uecker, podobno są dwie opcje nazywania tej rzeki w Niemczech).
Rzeczka i słowiańskie łodzie przy nabrzeżu.
Zanim tam jednak pojechaliśmy, przyszedł czas na dokonanie testów kolejnego kebabu (w zasadzie to zawsze zamawiamy tzw. pizzę turecką podobną do rollo, ale nie należy tego mylić, bowiem ciasto jest zupełnie innego rodzaju) w kolejnym barze tureckim w tych rejonach. Bar taki znajduje się na rynku niedaleko rzeki, po prawej stronie za tym mostkiem.
Widok na „kebabownię”, do której zmierza Basia.
Posiłek okazał się znakomity w smaku, przydzieliliśmy mu drugą lokatę po kebabie serwowanym w budce na deptaku w Prenzlau (kebab znad jeziora w Prezlau nie kwalifikuje się do konkursu;)), którą zajmuje teraz ex equo z kebabem z Ueckermunde. Trzecie miejsce zajmuje w tej chwili kebab z Pasewalku. Przy kwalifikowaniu do konkursu bierzemy również pod uwagę, czy nie zalega on potem godzinami w żołądku, których to kwalifikacji nie przeszedł kebab z Prenzlau znad jeziora. Co do kawy, to tej nie polecam w tym miejscu, lurowata…najlepsza wg nas jest w „Bimbisiku” koło Hintersee (stosunek jakość do ceny). Fajnie się siedziało, ale czas było się zbierać.
Widok na rozleniwioną miłośniczkę Tuerkische Pizza ;).
Droga do skansenu wiedzie za kościołem w prawo, trzeba jechać cały czas ścieżką wzdłuż rzeki.
Jazda okazała się daremna, bowiem z powodu wysokiego stanu wody w rzece skansen był „geschlossen” (zamknięty). Nie bardzo wiem, co ma jedno do drugiego, ale niech będzie. Czasu do zmierzchu było coraz mniej, a dystans spory. Relacja z wyjazdu, kiedy skansen był otwarty znajduje się TUTAJ.
Jedyne zdjęcia stamtąd teraz zrobiłem przez płotek, więc widać niewiele.
Wjechaliśmy na mostek koło skansenu, bowiem rzeka prezentowała się bardzo malowniczo.
Skansen po prawej…nie wygląda to na zagrożenie powodziowe.
Droga dla rowerów wiedzie wzdłuż rzeki Wkry, widoczna tu jest po lewej stronie (no, powiedzmy, że trochę ją widać).
Dojeżdżając do Eggesin, zatrzymaliśmy się w lesie na przerwę, w czasie której Basia natknęła się momentalnie na trzy podgrzybki, co mogło wróżyć, że jest ich tam więcej. Nie było więcej. Ja natknąłem się na stado komarów, które nie omieszkały mnie skosztować. Myślałem, że te cholery już wyzdychały w czasie zimnych nocy, ale jak widać dieta oparta na krwi dobrze służy ich zdrowiu.
Po dojechaniu do Eggesin, gdzie Basia dość długo odkrztuszała połkniętą muchę plan mieliśmy sprecyzowany (wiem, wiem…jesteśmy monotematyczni). Plan był więc taki, aby po dojechaniu do Ahlbeck, zamiast jechać prosto do Hintersee, odbić w lewo na Rieth. Wiadomo po co. Na przepyszny sernik w miejscowej „Cafe de Kloenstuw”, który zamierzaliśmy „upolować” za trzecim podejściem (za pierwszym razem był, za drugim się nie udało). Wiemy, że jest mnóstwo ciekawych miejsc, a my ciągle się tam pchamy, ale atmosfera tego miejsca jest tak kojąca, że moglibyśmy tam bywać co tydzień. Mieliśmy szczęście, że było otwarte, choć nieco krócej niż zwykle, bo od 14:00 do 16:00, nam się jednak udało tam być o 14:30. Stróż przybytku miał dziś lenia ;).
Dziś niestety znów polowanie na sernik się nie udało, więc po raz kolejny spróbowaliśmy innych wyrobów pani Katji Gaugel (cóż za germańskie imię;))), tym razem padło na ciasto czekoladowe i ciasto ze śliwkami, oba dobre, ale czekoladowe zdecydowanie lepsze.
Stolików pod brzozami tym razem nie było, pewnie ze względu na skrócone godziny otwarcia.
Jak już się powiedziało A, to trzeba powiedzieć i B. Oznaczało to, że w drogę powrotną ruszyliśmy szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej w stronę Hintersee, gdzie mieliśmy dokonać kolejnego polowania – na otwarty „Bimbisik” (dla niewtajemniczonych: przydrożną budkę Imbiss z kawą i jedzonkiem). Najwyraźniej „Bimbisik” jest otwarty (lub w ogóle jest na miejscu) tylko wtedy, kiedy jadę tam sam z Basią, bowiem w czasie dwóch innych podejść z ekipą BS / RS raz go nie było na miejscu, a innym razem był zamknięty. Tym razem czekał na nas otwarty :)!
Kawa tam serwowana bardzo nam smakuje, oczywiście biorąc pod uwagę, że nie jest to specjalistyczna kawiarnia, a zwykła budka. Co ciekawe, kosztuje 0,50 EUR i jest mocna i aromatyczna, podczas gdy za lurę u Turka zapłaciliśmy 1,75 EUR. Tu moglibyśmy mieć za to trzy kubeczki smaczniejszego napoju.
Ja z kolei zamówiłem dla siebie ciekawostkę – gotowane kabanosy, do tego chleb i musztarda.
Smakuje wybornie, a koszt zachęcający do kolejnych odwiedzin: 1,50 EUR za porcję (tylko nie sugerować się moją miną, naprawdę mi smakowało;))).
Znowu nie chciało nam się ruszać, ale dochodziła godzina 16:00, a do domu mieliśmy około 40 km, więc czas było się zbierać. Dobrze znaną trasą przez Dobieszczyn dotarliśmy do Tanowa, a ruch o dziwo nie był tym razem duży. Może grzyby już „pochowały” się przed zimnem ;)?
Od Tanowa dojechaliśmy ścieżką na Głębokie, skąd przez Taczaka i Centralny dotarliśmy na Pomorzany. Basia jakieś 3 km przed celem deklarowała, że ma zasoby sił na 160 km, jednak te deklaracje zmieniły się, kiedy byliśmy już prawie pod domem, wydaje mi się, że gdy czuje się metę pod nosem, motywacja spada ;).
Co by jednak nie mówić, kolejny rekordzik ma i Basia (> 138 km w jeden dzień i potencjał stale rośnie) i ja (> 7.000 km w tym roku), zaś trasa obfitowała we wspaniałe widoki i atrakcje kulinarne, a pogoda mimo początkowych zaczepek zdecydowała się jednak z nami współpracować ;).
Temperatura:9.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2667 (kcal)
Przy okazji ja przekroczyłem swój rekord roczny i mam w 2011 za sobą ponad 7.000 km.
Naiwnie wierząc w przepowiednie sprawdzalnych dotąd serwisów pogodowych ICM i YR.NO o godzinie 7:10 ruszyliśmy na trasę. Ciepło nie było, bo około 9 st.C, ale zapowiadano słoneczko wyglądające zza chmurek…Taaa, zapowiadano. Kiedy dojechaliśmy do Lubieszyna, na nasze nosy spadło kilka kropel deszczu, których nie miało być. Zimno było przenikliwe i mimo, że wciągnąłem na siebie krótkie i długie spodnie, zbyt komfortowo się nie czułem, brakowało też mi dodatkowej bluzy. Nie powiem, że byłem przygotowany idealnie, czego nie lubię. Dobrze, że wziąłem czapeczkę, bo inaczej byłoby niewesoło…
Przekroczyliśmy granicę w Linken i ścieżką rowerową dojechaliśmy do skrętu na Tanger, żeby przejechać nasz ulubiony odcinek drogi wśród brzózek.
Słoneczka jak widać...nie widać.
Po niebie snuły się wredne chmurki, które tylko czekały, by spuścić zimny prysznic na Misiaczów. Prawie im się udało przed Blankensee, ale udało nam się schronić pod drzewem. Zrobiło się jeszcze zimniej i zaczęliśmy wątpić w powodzenie wyprawy. Cykloza jednak okazała się silniejsza i wkrótce jechaliśmy dróżką wśród lasów na Mewegen. Tam zauważyliśmy kolejne chmurzysko, więc korzystając z okazji zjedliśmy w wiacie małe co nieco. Chmura okazała się jednak cierpliwa i poczekała na nas z prysznicem do momentu, gdy wyjechaliśmy z wiaty ;). Znów ją jednak przechytrzyliśmy i udało nam się schronić w lesie. Opad trwał jakieś 5 minut i można było ruszać dalej. Znów się ochłodziło. Dobrze, że choć Basia miała na sobie kurtkę z softshella, ja niestety swoją zostawiłem w garażu („po co brać, ma być słońce i ciepełko”). Dobrze, że powoli rosła temperatura, a reszta opadów nas omijała, nie ma to jak umieć zaklinać deszcz. Zachciało się nam gorącej kawy, więc postanowiliśmy zajechać do folwarku w Rothenklempenow. Niestety, w jednej z sal przygotowywano uroczystości weselne, zaś restauracja w podziemiach dopiero się otwierała, więc po cyknięciu fotki ruszyliśmy w stronę Koblentz.
Zabudowania Schloss Rothenklempenow.
Jak zwykle droga wiodąca przez Dorotheenwalde była oficjalnie zamknięta, przypuszczałem, że tradycyjnie odcinek za mostkiem na rzeczce przed Breitenstein był podtopiony i miałem rację. Pojechaliśmy jednak dalej, bo ta sytuacja powtarza się tam tak często, że nawet „lokalsi” przestali się przejmować znakami ;).
"U-Basia" wynurza się z głębin ;))).
Dalej jechaliśmy przez Breitenstein, Koblentz, Krugsdorf, skąd oznakowanym szlakiem rowerowym koło ogródków działkowych i dalej przez Rothenburg i Friedberg dotarliśmy do przedmieść Pasewalku. Tam mieliśmy krótki postój na słodkie bułki, po czym od razu skierowaliśmy się ścieżką rowerową przez Viereck do Torgelow. W czasie postoju rozglądaliśmy się za grzybkami, czy aby nie rosną sobie tuż przy ścieżce, ale jako że był to skraj poligonu, prędzej byśmy znaleźli niewypał, o czym groźnym tonem informowała nas informacja Der Kommandanta umieszczona na tablicy.
Temperatura powoli rosła i zaczynało naprawdę wyglądać słońce. Wkrótce dojechaliśmy do Torgelow, gdzie na moment zajrzeliśmy do Castrum Turglowe, „wersji demo” zrekonstruowanej wioski Wkrzan, żywego skansenu znajdującego się kilka kilometrów dalej nad rzeką Wkrą (Ucker / Uecker, podobno są dwie opcje nazywania tej rzeki w Niemczech).
Rzeczka i słowiańskie łodzie przy nabrzeżu.
Zanim tam jednak pojechaliśmy, przyszedł czas na dokonanie testów kolejnego kebabu (w zasadzie to zawsze zamawiamy tzw. pizzę turecką podobną do rollo, ale nie należy tego mylić, bowiem ciasto jest zupełnie innego rodzaju) w kolejnym barze tureckim w tych rejonach. Bar taki znajduje się na rynku niedaleko rzeki, po prawej stronie za tym mostkiem.
Widok na „kebabownię”, do której zmierza Basia.
Posiłek okazał się znakomity w smaku, przydzieliliśmy mu drugą lokatę po kebabie serwowanym w budce na deptaku w Prenzlau (kebab znad jeziora w Prezlau nie kwalifikuje się do konkursu;)), którą zajmuje teraz ex equo z kebabem z Ueckermunde. Trzecie miejsce zajmuje w tej chwili kebab z Pasewalku. Przy kwalifikowaniu do konkursu bierzemy również pod uwagę, czy nie zalega on potem godzinami w żołądku, których to kwalifikacji nie przeszedł kebab z Prenzlau znad jeziora. Co do kawy, to tej nie polecam w tym miejscu, lurowata…najlepsza wg nas jest w „Bimbisiku” koło Hintersee (stosunek jakość do ceny). Fajnie się siedziało, ale czas było się zbierać.
Widok na rozleniwioną miłośniczkę Tuerkische Pizza ;).
Droga do skansenu wiedzie za kościołem w prawo, trzeba jechać cały czas ścieżką wzdłuż rzeki.
Jazda okazała się daremna, bowiem z powodu wysokiego stanu wody w rzece skansen był „geschlossen” (zamknięty). Nie bardzo wiem, co ma jedno do drugiego, ale niech będzie. Czasu do zmierzchu było coraz mniej, a dystans spory. Relacja z wyjazdu, kiedy skansen był otwarty znajduje się TUTAJ.
Jedyne zdjęcia stamtąd teraz zrobiłem przez płotek, więc widać niewiele.
Wjechaliśmy na mostek koło skansenu, bowiem rzeka prezentowała się bardzo malowniczo.
Skansen po prawej…nie wygląda to na zagrożenie powodziowe.
Droga dla rowerów wiedzie wzdłuż rzeki Wkry, widoczna tu jest po lewej stronie (no, powiedzmy, że trochę ją widać).
Rzeka Uecker (Wkra) w okolicach Torgelow.© Misiacz
Dojeżdżając do Eggesin, zatrzymaliśmy się w lesie na przerwę, w czasie której Basia natknęła się momentalnie na trzy podgrzybki, co mogło wróżyć, że jest ich tam więcej. Nie było więcej. Ja natknąłem się na stado komarów, które nie omieszkały mnie skosztować. Myślałem, że te cholery już wyzdychały w czasie zimnych nocy, ale jak widać dieta oparta na krwi dobrze służy ich zdrowiu.
Po dojechaniu do Eggesin, gdzie Basia dość długo odkrztuszała połkniętą muchę plan mieliśmy sprecyzowany (wiem, wiem…jesteśmy monotematyczni). Plan był więc taki, aby po dojechaniu do Ahlbeck, zamiast jechać prosto do Hintersee, odbić w lewo na Rieth. Wiadomo po co. Na przepyszny sernik w miejscowej „Cafe de Kloenstuw”, który zamierzaliśmy „upolować” za trzecim podejściem (za pierwszym razem był, za drugim się nie udało). Wiemy, że jest mnóstwo ciekawych miejsc, a my ciągle się tam pchamy, ale atmosfera tego miejsca jest tak kojąca, że moglibyśmy tam bywać co tydzień. Mieliśmy szczęście, że było otwarte, choć nieco krócej niż zwykle, bo od 14:00 do 16:00, nam się jednak udało tam być o 14:30. Stróż przybytku miał dziś lenia ;).
Dziś niestety znów polowanie na sernik się nie udało, więc po raz kolejny spróbowaliśmy innych wyrobów pani Katji Gaugel (cóż za germańskie imię;))), tym razem padło na ciasto czekoladowe i ciasto ze śliwkami, oba dobre, ale czekoladowe zdecydowanie lepsze.
Stolików pod brzozami tym razem nie było, pewnie ze względu na skrócone godziny otwarcia.
Jak już się powiedziało A, to trzeba powiedzieć i B. Oznaczało to, że w drogę powrotną ruszyliśmy szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej w stronę Hintersee, gdzie mieliśmy dokonać kolejnego polowania – na otwarty „Bimbisik” (dla niewtajemniczonych: przydrożną budkę Imbiss z kawą i jedzonkiem). Najwyraźniej „Bimbisik” jest otwarty (lub w ogóle jest na miejscu) tylko wtedy, kiedy jadę tam sam z Basią, bowiem w czasie dwóch innych podejść z ekipą BS / RS raz go nie było na miejscu, a innym razem był zamknięty. Tym razem czekał na nas otwarty :)!
Kawa tam serwowana bardzo nam smakuje, oczywiście biorąc pod uwagę, że nie jest to specjalistyczna kawiarnia, a zwykła budka. Co ciekawe, kosztuje 0,50 EUR i jest mocna i aromatyczna, podczas gdy za lurę u Turka zapłaciliśmy 1,75 EUR. Tu moglibyśmy mieć za to trzy kubeczki smaczniejszego napoju.
Ja z kolei zamówiłem dla siebie ciekawostkę – gotowane kabanosy, do tego chleb i musztarda.
Smakuje wybornie, a koszt zachęcający do kolejnych odwiedzin: 1,50 EUR za porcję (tylko nie sugerować się moją miną, naprawdę mi smakowało;))).
Znowu nie chciało nam się ruszać, ale dochodziła godzina 16:00, a do domu mieliśmy około 40 km, więc czas było się zbierać. Dobrze znaną trasą przez Dobieszczyn dotarliśmy do Tanowa, a ruch o dziwo nie był tym razem duży. Może grzyby już „pochowały” się przed zimnem ;)?
Od Tanowa dojechaliśmy ścieżką na Głębokie, skąd przez Taczaka i Centralny dotarliśmy na Pomorzany. Basia jakieś 3 km przed celem deklarowała, że ma zasoby sił na 160 km, jednak te deklaracje zmieniły się, kiedy byliśmy już prawie pod domem, wydaje mi się, że gdy czuje się metę pod nosem, motywacja spada ;).
Co by jednak nie mówić, kolejny rekordzik ma i Basia (> 138 km w jeden dzień i potencjał stale rośnie) i ja (> 7.000 km w tym roku), zaś trasa obfitowała we wspaniałe widoki i atrakcje kulinarne, a pogoda mimo początkowych zaczepek zdecydowała się jednak z nami współpracować ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
138.30 km (15.00 km teren), czas: 07:40 h, avg:18.04 km/h,
prędkość maks: 52.00 km/hTemperatura:9.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2667 (kcal)
Z małym Krysiorkiem do Altwarp...
Poniedziałek, 12 września 2011 | dodano: 12.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Wiem, że się powtarzam, ale wyjazdy w okolice Rieth i Altwarp mają dla mnie taki klimat, że ile razy bym tam nie jechał - zawsze mi się podoba.
Na dodatek mam chęć podzielić się tymi wrażeniami z innymi.
Tym razem wyjazd odbył się w gronie rodzinnym, oprócz mnie była jeszcze moja Basia "Misiaczowa", brat Krzysiek, bratowa Kasia i największy kox ze wszystkich koxów, czyli moja 3-letnia bratanica Krysia vel "Krysiorek" z BS (jej wpis z dzisiejszego wyjazdu znajduje się TUTAJ (KLIK)).
Jako, że nie wszyscy mają taką formę jak Krysia, więc do Rieth rowery zawieźliśmy samochodami.
Na miejscu Krysia jak zwykle dokonała technicznych oględzin sprzętu taty.
Przegląd wypadł średnio, hamulec nie za dobrze wyregulowany i czujne oko Krysi szybko wyłapało defekt.
Chwila motywacyjnej pogawędki z wujkiem Misiaczem i czas ruszać w drogę.
Trzeba tylko sprawdzić, czy cały ekwpiunek spakowany. ;)))
A ja Wam mówię - Krysiorek jeszcze nam wszystkim pokaże, na co ją stać! ;)
Udało się wreszcie ruszyć.
Przejechaliśmy przez "centrum" Rieth i tradycyjnie skierowaliśmy się na ścieżkę do Warsin.
Przy wieży widokowej nad Neuwarper See tradycyjnie zatrzymaliśmy się na postój, tym razem również po to, aby podkarmić i "odcedzić" Krysię.
Mała oczywiście na wieżę chciała włazić sama, podobnie było ze złażeniem.
Dalej trasa wiodła przez las nową asfaltową ścieżką, która następnie przechodzi w szutrową, by przed samym Warsin znów przybrać postać asfaltową. Tam skręciliśmy na wschód w kierunku Altwarp. Ścieżka jak zawsze znakomita, choć długi prosty odcinek nieco przynudza, zwłaszcza najmłodszą rowerzystkę, która dla odmiany zarządziła marsz. ;)))
Swojego tatusia, zbyt gorliwie dyskutującego na temat braku logiki tego pomysłu szybko sprowadziła na ziemię kilkoma szybkimi ciosami karate. ;)))
Sprawę trzeba było załatwić z użyciem dyplomacji, a nie ma lepszej metody niż powiedzieć, że musimy zdążyć na pyszną bułę.
Słowa typu buła, kanapka, obiadek, jedzonko zawsze działają cuda w przypadku małej karateczki i po chwili siedziała w foteliku i jechaliśmy w stronę Altwarp.
W zasadzie zdążyliśmy w ostatniej chwili, bo była godzina 14:30, a lokal w porcie był zamykany o godzinie 15:00. Wszyscy dostaliśmy swoje buły, my z Basią wzięliśmy Fischbroetchen ze śledziem Bismark, a reszta rodzinki z Buttermakrele (rybka maślana).
Po spałaszowaniu pyszności, wybrałem się z Krysią na krótki spacer po porcie. Krajobraz portowy zmienił się od ostatniej wizyty, bowiem zniknął z niego duży, rdzewiejący prom, który swego czasu kursował między Altwarp a Nowym Warpnem w "alkoholowych" rejsach w strefie wolnocłowej.
Kasia i Krzyś w tym czasie sączyli przepyszne piwko bezalkoholowe "Lubzer", które w przeciwieństwie do innych produktów tej firmy nadal warzone jest zgodnie z prawem o czystości piwa z roku 1516. Napój jest oczywiście "isotonisch" jak głosi napis na naklejce. ;)
Po najedzeniu się jak zwykle nikomu nie chciało się ruszyć tym bardziej, że w miejscowości tej panuje wyjątkowo błogi nastrój.
Trzeba było jednak w końcu się podnieść i ruszyć w drogę powrotną. Przejeżdżając przez Altwarp pokazałem rodzince miejsce, w którym ostatnio nocowaliśmy z Basią w czasie naszego dwudniowego wyjazdu rowerowego z sakwami.
Dojechaliśmy do Warsin i znów toczyliśmy się malowniczą szutrówką przez lasy...
Motywacja była spora, bowiem następnym celem była klimatyczna kawiarnia "Cafe de Kloenstuw" w Rieth, gdzie gospodyni serwuje przepyszne ciasta własnego wyrobu, my napaleni byliśmy na niesamowity sernik, który jedliśmy tam w czasie ostatniej wizyty z ekipą BS i RS. Jak zwykle przywitał nas przesympatyczny futrzak. ;)
Jak podejrzewałem tak było. Po prostu sernik ten jest tak znakomity, że znika z menu w zastraszającym tempie. Już nie było. Szkoda...Nie pozostało nic innego, jak skosztować innych wyrobów - tym razem padło na ciasto serowe z malinami i ciasto z jagodami, a do tego aromatyczna kawka.
W takiej scenerii wszystko smakowało znakomicie.
Jakość i smak ciasta zostały potwierdzone próbami dokonanymi przez niezależnego eksperta. ;)
Jako, że ciasto szybciutko się skończyło, nasz "ekspert" zabrał mnie na spacer po przyległościach kawiarni.
Zabytkowy rower służący jako kwietnik.
Zabytkowa pralka.
Zabytkowy Misiacz.
Gdyby ktoś miał chęć zajrzeć na stronkę tej kawiarni, to tu jest adres:
Nie powiem, że serdecznie polecam to miejsce, bo jeżeli je polecę, to sernika już nigdy tam nie uświadczę. ;)))
Jak zwykle, pobyt w fajnym miejscu wywołuje błogość, która sprawia, że nie chce się stamtąd wychodzić.
Nadszedł jednak czas powrotu, trzeba było pojmać brykającą Krysię i jechać na parking, by załadować rowery na samochody.
Ruszyliśmy w drogę powrotną...
P.S.
Wracało się nawet też błogo, dopóki przed Gegensee nie pojawił się jakiś tuman w wypasionej bordowej mazdzie na szczecińskich numerach rejestracyjnych. Przestrzeganie przepisów to przecież nie dla niego i musiał się wykazać swoim ego wyprzedzając w idiotycznych miejscach z niedozwoloną prędkością. Do szału doprowadzał go zwłaszcza jadący przed nim ford na niemieckich numerach, który ściśle stosował się do przepisów. Szczeciński kretyn w pewnym momencie wymyślił sobie, że znakomitym pomysłem będzie wyprzedzenie tego forda w momencie, gdy z przeciwka nadjeżdżała grupka rowerzystów - na czołówkę. Pewnie zaraz pewni moi ZNAJOMI BIKERZY (zainteresowani wiedzą, którzy) zarzucą mi brak patriotyzmu i będą nazywali mnie Herr Misiatsch, ale przy tym co zrobił nasz kierowca i w tym samym momencie niemiecki kierowca, aby ratować rowerzystów bardzo mi się spodobało. Kiedy zobaczył mazdę idącą na niechybną czołówkę z rowerzystami, kierowca forda wyjechał celowo na sam środek drogi, uniemożliwiając wyprzedzanie. Myślę, że uratował tym rowerzystów przed nieszczęściem, a nawet przed śmiercią. Naszego zaś "bohatera" ta zniewaga tak ubodła, że w wiosce Hintersee wyprzedził Niemca z pedałem gazu w podłodze, gnając jak oszalały po wąskich i krętych dróżkach we wsi, na pewno nie mniej niż 100 km/h.
Teraz możecie już moi ZNAJOMI BIKERZY powiesić na mnie wszystkie psy, tudzież "hundy" jaki to Misiacz niedobry jest i nazywać mnie Herr Misiatsch, no bo pewnie znów napisałem coś niepatriotycznego? ;)))
Ale to tak na marginesie...dla odprężenia polecam jeszcze wpis Krysiorka. ;)))
P.S. nr 2: Okazało się jednak, że budynek kawiarni w Rieth to nie dawna stacja kolejki wąskotorowej, a dawna mleczarnia. Więcej TUTAJ.
Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 627 (kcal)
Na dodatek mam chęć podzielić się tymi wrażeniami z innymi.
Tym razem wyjazd odbył się w gronie rodzinnym, oprócz mnie była jeszcze moja Basia "Misiaczowa", brat Krzysiek, bratowa Kasia i największy kox ze wszystkich koxów, czyli moja 3-letnia bratanica Krysia vel "Krysiorek" z BS (jej wpis z dzisiejszego wyjazdu znajduje się TUTAJ (KLIK)).
Jako, że nie wszyscy mają taką formę jak Krysia, więc do Rieth rowery zawieźliśmy samochodami.
Na miejscu Krysia jak zwykle dokonała technicznych oględzin sprzętu taty.
Przegląd wypadł średnio, hamulec nie za dobrze wyregulowany i czujne oko Krysi szybko wyłapało defekt.
Chwila motywacyjnej pogawędki z wujkiem Misiaczem i czas ruszać w drogę.
Trzeba tylko sprawdzić, czy cały ekwpiunek spakowany. ;)))
A ja Wam mówię - Krysiorek jeszcze nam wszystkim pokaże, na co ją stać! ;)
Udało się wreszcie ruszyć.
Przejechaliśmy przez "centrum" Rieth i tradycyjnie skierowaliśmy się na ścieżkę do Warsin.
Przy wieży widokowej nad Neuwarper See tradycyjnie zatrzymaliśmy się na postój, tym razem również po to, aby podkarmić i "odcedzić" Krysię.
Mała oczywiście na wieżę chciała włazić sama, podobnie było ze złażeniem.
Dalej trasa wiodła przez las nową asfaltową ścieżką, która następnie przechodzi w szutrową, by przed samym Warsin znów przybrać postać asfaltową. Tam skręciliśmy na wschód w kierunku Altwarp. Ścieżka jak zawsze znakomita, choć długi prosty odcinek nieco przynudza, zwłaszcza najmłodszą rowerzystkę, która dla odmiany zarządziła marsz. ;)))
Swojego tatusia, zbyt gorliwie dyskutującego na temat braku logiki tego pomysłu szybko sprowadziła na ziemię kilkoma szybkimi ciosami karate. ;)))
Sprawę trzeba było załatwić z użyciem dyplomacji, a nie ma lepszej metody niż powiedzieć, że musimy zdążyć na pyszną bułę.
Słowa typu buła, kanapka, obiadek, jedzonko zawsze działają cuda w przypadku małej karateczki i po chwili siedziała w foteliku i jechaliśmy w stronę Altwarp.
W zasadzie zdążyliśmy w ostatniej chwili, bo była godzina 14:30, a lokal w porcie był zamykany o godzinie 15:00. Wszyscy dostaliśmy swoje buły, my z Basią wzięliśmy Fischbroetchen ze śledziem Bismark, a reszta rodzinki z Buttermakrele (rybka maślana).
Po spałaszowaniu pyszności, wybrałem się z Krysią na krótki spacer po porcie. Krajobraz portowy zmienił się od ostatniej wizyty, bowiem zniknął z niego duży, rdzewiejący prom, który swego czasu kursował między Altwarp a Nowym Warpnem w "alkoholowych" rejsach w strefie wolnocłowej.
Port i niebo w Altwarp.© Misiacz
Kasia i Krzyś w tym czasie sączyli przepyszne piwko bezalkoholowe "Lubzer", które w przeciwieństwie do innych produktów tej firmy nadal warzone jest zgodnie z prawem o czystości piwa z roku 1516. Napój jest oczywiście "isotonisch" jak głosi napis na naklejce. ;)
Po najedzeniu się jak zwykle nikomu nie chciało się ruszyć tym bardziej, że w miejscowości tej panuje wyjątkowo błogi nastrój.
Trzeba było jednak w końcu się podnieść i ruszyć w drogę powrotną. Przejeżdżając przez Altwarp pokazałem rodzince miejsce, w którym ostatnio nocowaliśmy z Basią w czasie naszego dwudniowego wyjazdu rowerowego z sakwami.
Dojechaliśmy do Warsin i znów toczyliśmy się malowniczą szutrówką przez lasy...
Motywacja była spora, bowiem następnym celem była klimatyczna kawiarnia "Cafe de Kloenstuw" w Rieth, gdzie gospodyni serwuje przepyszne ciasta własnego wyrobu, my napaleni byliśmy na niesamowity sernik, który jedliśmy tam w czasie ostatniej wizyty z ekipą BS i RS. Jak zwykle przywitał nas przesympatyczny futrzak. ;)
Jak podejrzewałem tak było. Po prostu sernik ten jest tak znakomity, że znika z menu w zastraszającym tempie. Już nie było. Szkoda...Nie pozostało nic innego, jak skosztować innych wyrobów - tym razem padło na ciasto serowe z malinami i ciasto z jagodami, a do tego aromatyczna kawka.
W takiej scenerii wszystko smakowało znakomicie.
Jakość i smak ciasta zostały potwierdzone próbami dokonanymi przez niezależnego eksperta. ;)
Jako, że ciasto szybciutko się skończyło, nasz "ekspert" zabrał mnie na spacer po przyległościach kawiarni.
Zabytkowy rower służący jako kwietnik.
Zabytkowa pralka.
Zabytkowy Misiacz.
Gdyby ktoś miał chęć zajrzeć na stronkę tej kawiarni, to tu jest adres:
Nie powiem, że serdecznie polecam to miejsce, bo jeżeli je polecę, to sernika już nigdy tam nie uświadczę. ;)))
Jak zwykle, pobyt w fajnym miejscu wywołuje błogość, która sprawia, że nie chce się stamtąd wychodzić.
Nadszedł jednak czas powrotu, trzeba było pojmać brykającą Krysię i jechać na parking, by załadować rowery na samochody.
Ruszyliśmy w drogę powrotną...
P.S.
Wracało się nawet też błogo, dopóki przed Gegensee nie pojawił się jakiś tuman w wypasionej bordowej mazdzie na szczecińskich numerach rejestracyjnych. Przestrzeganie przepisów to przecież nie dla niego i musiał się wykazać swoim ego wyprzedzając w idiotycznych miejscach z niedozwoloną prędkością. Do szału doprowadzał go zwłaszcza jadący przed nim ford na niemieckich numerach, który ściśle stosował się do przepisów. Szczeciński kretyn w pewnym momencie wymyślił sobie, że znakomitym pomysłem będzie wyprzedzenie tego forda w momencie, gdy z przeciwka nadjeżdżała grupka rowerzystów - na czołówkę. Pewnie zaraz pewni moi ZNAJOMI BIKERZY (zainteresowani wiedzą, którzy) zarzucą mi brak patriotyzmu i będą nazywali mnie Herr Misiatsch, ale przy tym co zrobił nasz kierowca i w tym samym momencie niemiecki kierowca, aby ratować rowerzystów bardzo mi się spodobało. Kiedy zobaczył mazdę idącą na niechybną czołówkę z rowerzystami, kierowca forda wyjechał celowo na sam środek drogi, uniemożliwiając wyprzedzanie. Myślę, że uratował tym rowerzystów przed nieszczęściem, a nawet przed śmiercią. Naszego zaś "bohatera" ta zniewaga tak ubodła, że w wiosce Hintersee wyprzedził Niemca z pedałem gazu w podłodze, gnając jak oszalały po wąskich i krętych dróżkach we wsi, na pewno nie mniej niż 100 km/h.
Teraz możecie już moi ZNAJOMI BIKERZY powiesić na mnie wszystkie psy, tudzież "hundy" jaki to Misiacz niedobry jest i nazywać mnie Herr Misiatsch, no bo pewnie znów napisałem coś niepatriotycznego? ;)))
Ale to tak na marginesie...dla odprężenia polecam jeszcze wpis Krysiorka. ;)))
P.S. nr 2: Okazało się jednak, że budynek kawiarni w Rieth to nie dawna stacja kolejki wąskotorowej, a dawna mleczarnia. Więcej TUTAJ.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.05 km (6.00 km teren), czas: 01:48 h, avg:17.81 km/h,
prędkość maks: 56.00 km/hTemperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 627 (kcal)
Jeden Misiacz i dwie Baśki ;)))
Sobota, 10 września 2011 | dodano: 10.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z Basią...
Plany były ambitne, towarzystwo znakomite (ja i dwie Baśki - "Misiaczowa" i "Rudzielec102";)), zakładany dystans około 150 km z zahaczeniem o Torgelow, Rieth i Hintersee w drodze powrotnej...tylko pogoda zawiodła, podobnie jak wszystkie prognozy pogody.
***
Start miał być o 8:15, ale z powodu opadów nie wiedzieliśmy, co robić. W końcu chmury nieco obeschły i wyjechaliśmy po godzinie 11:00. O tej godzinie nie było już co myśleć o dystansie 150 km, więc trasę nieco skróciliśmy.
***
Przez Głębokie, Pilchowo, Bartoszewo, Dobrą i Buk chcieliśmy dojechać do Niemiec, a stamtąd pojechać do Rieth na sernik i kawę. Niestety, Basia "Misiaczowa" miała taki niespotykany zjazd formy, że czuła się po 15 km gorzej, niż po niedawnych 136 km do Brenia.
Przed Bartoszewem, starsze małżeństwo paradujące PIESZO całą szerokością ŚCIEŻKI ROWEROWEJ zwróciło nam uwagę, że nie wolno jeździć koło siebie na rowerach, bo oni nie mogą normalnie iść po drodze dla rowerów i w tej sytuacji muszą z niej zejść! ;)))
W Bartoszewie zaproponowałem postój na kawę w gospodzie, Basi zawsze to jakoś sił dodawało ostatnio.
Nie tym razem. Dziwna dziura kondycyjna nie zniknęła, a jedynie przybrała większe rozmiary. Po dojechaniu w okolice Grzepnicy już było wiadomo, że z planów nici i trzeba najkrótszą drogą przez Dobrą i Wołczkowo wracać do Szczecina.
Przed Głębokim zatrzymaliśmy się na polanie na odpoczynek, gdzie dopadły mnie Baśki. ;)
Za chwilę dowiedziałem się też dlaczego...
...kobieta, a tym bardziej dwie...
...stanowią istotne obciążenie w życiu mężczyzny. ;)))
Wyszło niecałe 45 km z zakładanych 150, ale może i dobrze, bo znów zaczął padać deszcz...
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 863 (kcal)
***
Start miał być o 8:15, ale z powodu opadów nie wiedzieliśmy, co robić. W końcu chmury nieco obeschły i wyjechaliśmy po godzinie 11:00. O tej godzinie nie było już co myśleć o dystansie 150 km, więc trasę nieco skróciliśmy.
***
Przez Głębokie, Pilchowo, Bartoszewo, Dobrą i Buk chcieliśmy dojechać do Niemiec, a stamtąd pojechać do Rieth na sernik i kawę. Niestety, Basia "Misiaczowa" miała taki niespotykany zjazd formy, że czuła się po 15 km gorzej, niż po niedawnych 136 km do Brenia.
Przed Bartoszewem, starsze małżeństwo paradujące PIESZO całą szerokością ŚCIEŻKI ROWEROWEJ zwróciło nam uwagę, że nie wolno jeździć koło siebie na rowerach, bo oni nie mogą normalnie iść po drodze dla rowerów i w tej sytuacji muszą z niej zejść! ;)))
W Bartoszewie zaproponowałem postój na kawę w gospodzie, Basi zawsze to jakoś sił dodawało ostatnio.
Nie tym razem. Dziwna dziura kondycyjna nie zniknęła, a jedynie przybrała większe rozmiary. Po dojechaniu w okolice Grzepnicy już było wiadomo, że z planów nici i trzeba najkrótszą drogą przez Dobrą i Wołczkowo wracać do Szczecina.
Przed Głębokim zatrzymaliśmy się na polanie na odpoczynek, gdzie dopadły mnie Baśki. ;)
Za chwilę dowiedziałem się też dlaczego...
...kobieta, a tym bardziej dwie...
...stanowią istotne obciążenie w życiu mężczyzny. ;)))
Wyszło niecałe 45 km z zakładanych 150, ale może i dobrze, bo znów zaczął padać deszcz...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
44.55 km (2.00 km teren), czas: 02:30 h, avg:17.82 km/h,
prędkość maks: 34.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 863 (kcal)
„Uciekający Bimbisik II”. Już w kinach! ;)
Niedziela, 4 września 2011 | dodano: 04.09.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Część 2 serialu z cyklu nieudanych polowań na otwarty „Bimbisik” w Hintersee (pieszczotliwe zdrobnienie od niemieckiego słowa Imbiss, oznaczającego budkę lub bar z przekąskami). Streszczenie poprzedniego odcinka znajduje się TUTAJ.
Reżyseria:
Paweł „Misiacz” & Basia „Misiaczowa”
Obsada (starring):
1. Basia „Misiaczowa”
2. Paweł „Misiacz”
3. Adrian „Gryf”
4. Piotrek „Bronik”
Kiedy ostatnio próbowaliśmy z dużą ekipą zawitać w „Bimbisiku” w Hintersee na kawę i kiełbachę (wurst), okazało się, że go …tam nie ma. Budka gdzieś odjechała.
Dziś podjęliśmy kolejną próbę „schwytania” w nieco mniejszym składzie.
Ruszyliśmy po 9:00 w kierunku nowego przejścia do Niemiec w Warniku. Najpierw jednak czekał nas solidny podjazd!
Liczyłem, że od ostatniej wizyty na remontowanej drodze z Ladenthin do Schwennenz (20 sierpnia) zaszły zmiany, które umożliwią bezproblemowy przejazd do Ladenthin. Bezproblemowy to on jest tylko połowicznie, potem jest sypki piach, ale jakoś daliśmy radę.
Przejechaliśmy przez Schwennenz, Grambow i zatrzymaliśmy się na popas w budce. Tam doszło do testowania przez Bronika rowerów trekkingowych: mojego i Adriana. Piotrek dojrzał w końcu do tego, żeby kupić normalny rower i przestać jeździć na wyprawy turystyczne na wynalazku typu „góral”. W międzyczasie na moment podłączył się do nas rowerzysta, który szukał drogi do Bismark, więc w ten sposób trafił do celu.
Dalej pojechaliśmy do Blankensee, gdzie pokazałem ekipie drewniane grzybki. Tam Adrian postanowił chwilę pomedytować w pozycji lotosu. ;)))
Wiatr nam dziś sprzyjał. Przez Pampow i Glasshuette dojechaliśmy wreszcie do Hintersee. Po drodze spotkaliśmy bikera Srk23 z Polic. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej.
Jedziemy, jedziemy i JEST „BIMBISIK”!!! Wreszcie!
Dojeżdżamy, a tam okazuje się, że akurat dziś budka zamknięta (geschlossen)!!! Jassnnny gwint! Dziś wybory w Niemczech i pewnie pani Petra siedziała w komisji. ;)
No trudno. Zjedliśmy, co w sakwach mieliśmy i ruszyliśmy na przepyszny sernik domowy do knajpki w Rieth.
Po drodze minęliśmy rzeźby w Ludwigshof.
W Rieth zajechaliśmy zajrzeć do mini-muzeum dziedzictwa kulturowego wsi pomorskiej.
Przyszedł wreszcie czas na pyszny sernik i kawę.
Co mówi powyższa wiadomość? Ano mówi, że kawiarnia jest nieczynna z powodu urlopu od 2 do 5 września. No tego to już za wiele!!!
Nie będzie kawy, nie będzie sernika...:(((
Na szczęście w „centrum” Rieth dojrzałem drogowskaz do innego „Bimbisiku”, oddalonego o 1 km. Niby blisko, ale w tym momencie okazało się, że Bronik złapał kapcia w przednim kole. Dopompował i jakoś się dotoczyliśmy. Ten „Bimbisik” był otwarty!!! ;)))
My zamawialiśmy domowe ciasto z wiśniami, bezami i agrestem, Adrian kiełbaskę i piwko (w Niemczech można mieć na rowerze 1,6 promila;)))…a Piotrek w tym czasie łatał dętkę.
Nasza kawka, ciastko i wiecznie głodny Adrian pałaszujący kiełbaskę. ;)
Po pysznym deserze pojechaliśmy jeszcze na moment na wieżę widokową nad Neuwarper See.
Widok z wieży na ekipę.
Z Rieth wróciliśmy trasą, którą przyjechaliśmy. Ja zostałem nieco z tyłu (potrzeba). Tuż przed granicą przy drodze stał radiowóz Polizei. Widząc nas, policjant wyszedł na drogę i zamachał lizakiem ekipie. Po chwili, gdy dogoniłem grupę, przystojniak (ja się nie znam, Basia oceniła) wyszczerzył zęby w uśmiechu i kazał jechać dalej. Dzięki za zastopowanie grupki, nie musiałem ich gonić! ;)))
Znaną już trasą dojechaliśmy przez Głębokie, Taczaka na Pomorzany, gdzie pożegnaliśmy Adriana.
Dobrze, że dzisiejsza wycieczka była taka spokojna, bo po wczorajszym szaleństwie z koxami do Strasburga byłem nieco znużony…
P.S. Basia dziś przekroczyła dystans 2.000 km w roku 2011. Nie wiem, co powiedzieć...
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2283 (kcal)
Reżyseria:
Paweł „Misiacz” & Basia „Misiaczowa”
Obsada (starring):
1. Basia „Misiaczowa”
2. Paweł „Misiacz”
3. Adrian „Gryf”
4. Piotrek „Bronik”
Kiedy ostatnio próbowaliśmy z dużą ekipą zawitać w „Bimbisiku” w Hintersee na kawę i kiełbachę (wurst), okazało się, że go …tam nie ma. Budka gdzieś odjechała.
Dziś podjęliśmy kolejną próbę „schwytania” w nieco mniejszym składzie.
Ruszyliśmy po 9:00 w kierunku nowego przejścia do Niemiec w Warniku. Najpierw jednak czekał nas solidny podjazd!
Liczyłem, że od ostatniej wizyty na remontowanej drodze z Ladenthin do Schwennenz (20 sierpnia) zaszły zmiany, które umożliwią bezproblemowy przejazd do Ladenthin. Bezproblemowy to on jest tylko połowicznie, potem jest sypki piach, ale jakoś daliśmy radę.
Przejechaliśmy przez Schwennenz, Grambow i zatrzymaliśmy się na popas w budce. Tam doszło do testowania przez Bronika rowerów trekkingowych: mojego i Adriana. Piotrek dojrzał w końcu do tego, żeby kupić normalny rower i przestać jeździć na wyprawy turystyczne na wynalazku typu „góral”. W międzyczasie na moment podłączył się do nas rowerzysta, który szukał drogi do Bismark, więc w ten sposób trafił do celu.
Dalej pojechaliśmy do Blankensee, gdzie pokazałem ekipie drewniane grzybki. Tam Adrian postanowił chwilę pomedytować w pozycji lotosu. ;)))
Wiatr nam dziś sprzyjał. Przez Pampow i Glasshuette dojechaliśmy wreszcie do Hintersee. Po drodze spotkaliśmy bikera Srk23 z Polic. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej.
Jedziemy, jedziemy i JEST „BIMBISIK”!!! Wreszcie!
Dojeżdżamy, a tam okazuje się, że akurat dziś budka zamknięta (geschlossen)!!! Jassnnny gwint! Dziś wybory w Niemczech i pewnie pani Petra siedziała w komisji. ;)
No trudno. Zjedliśmy, co w sakwach mieliśmy i ruszyliśmy na przepyszny sernik domowy do knajpki w Rieth.
Po drodze minęliśmy rzeźby w Ludwigshof.
Rzeźba w Ludwigshof.© Misiacz
W Rieth zajechaliśmy zajrzeć do mini-muzeum dziedzictwa kulturowego wsi pomorskiej.
Przyszedł wreszcie czas na pyszny sernik i kawę.
Co mówi powyższa wiadomość? Ano mówi, że kawiarnia jest nieczynna z powodu urlopu od 2 do 5 września. No tego to już za wiele!!!
Nie będzie kawy, nie będzie sernika...:(((
Na szczęście w „centrum” Rieth dojrzałem drogowskaz do innego „Bimbisiku”, oddalonego o 1 km. Niby blisko, ale w tym momencie okazało się, że Bronik złapał kapcia w przednim kole. Dopompował i jakoś się dotoczyliśmy. Ten „Bimbisik” był otwarty!!! ;)))
My zamawialiśmy domowe ciasto z wiśniami, bezami i agrestem, Adrian kiełbaskę i piwko (w Niemczech można mieć na rowerze 1,6 promila;)))…a Piotrek w tym czasie łatał dętkę.
Nasza kawka, ciastko i wiecznie głodny Adrian pałaszujący kiełbaskę. ;)
Po pysznym deserze pojechaliśmy jeszcze na moment na wieżę widokową nad Neuwarper See.
Widok z wieży na ekipę.
Z Rieth wróciliśmy trasą, którą przyjechaliśmy. Ja zostałem nieco z tyłu (potrzeba). Tuż przed granicą przy drodze stał radiowóz Polizei. Widząc nas, policjant wyszedł na drogę i zamachał lizakiem ekipie. Po chwili, gdy dogoniłem grupę, przystojniak (ja się nie znam, Basia oceniła) wyszczerzył zęby w uśmiechu i kazał jechać dalej. Dzięki za zastopowanie grupki, nie musiałem ich gonić! ;)))
Znaną już trasą dojechaliśmy przez Głębokie, Taczaka na Pomorzany, gdzie pożegnaliśmy Adriana.
Dobrze, że dzisiejsza wycieczka była taka spokojna, bo po wczorajszym szaleństwie z koxami do Strasburga byłem nieco znużony…
P.S. Basia dziś przekroczyła dystans 2.000 km w roku 2011. Nie wiem, co powiedzieć...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
113.42 km (15.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:18.49 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2283 (kcal)
Breń. Dzień 2.
Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
Po wspaniałym dniu poprzednim, rewelacyjnym wieczorze i uczciwym śnie…zawsze nadchodzi ten smutny moment, kiedy trzeba wrócić do Szczecina.
Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.
Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.
Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.
Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.
Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.
Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.
„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.
Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.
Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:
"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)
Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.
Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.
W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)
Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.
Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.
Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)
P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.
RELACJA Z DNIA 1
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.
Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.
Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.
Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.
Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.
Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.
„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.
Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.
Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:
"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)
Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.
Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.
W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)
Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.
Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.
Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)
P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.
RELACJA Z DNIA 1
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
121.09 km (4.50 km teren), czas: 06:30 h, avg:18.63 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Breń. Dzień 1 (… i kolejny rekord Basi!)
Sobota, 27 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
W tygodniu zapytałem Anetę „Athenę” i Marka „Odysseusa”, czy mają chęć na przekładany co jakiś czas dwudniowy wyjazd ze mną i z Basią do Hani do Brenia na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego. Chęci były, termin też pasował, więc postanowione!
Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.
Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).
Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.
Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.
Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.
Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)
Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.
Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.
W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)
Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.
Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.
Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.
Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.
Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!
Nasza sypialnia.
Nasze rumaki odpoczywały na dole.
Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.
Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.
Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.
Marek i Soja bardzo się polubili.
Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)
Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.
RELACJA Z DNIA 2
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.
Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).
Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.
Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.
Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.
Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)
Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.
Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.
W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)
Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.
Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.
Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.
Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.
Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!
Nasza sypialnia.
Nasze rumaki odpoczywały na dole.
Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.
Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.
Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.
Marek i Soja bardzo się polubili.
Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)
Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.
RELACJA Z DNIA 2
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
136.39 km (5.00 km teren), czas: 07:18 h, avg:18.68 km/h,
prędkość maks: 43.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Gdzie jest "Bimbisik"(?) ...i nowy rekord Basi i mój!
Sobota, 20 sierpnia 2011 | dodano: 20.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kto by się spodziewał, że niepowodzenie wyjazdu na urlop rowerowy (8 dni z sakwami trasą Odra-Nysa) i brak rezerwacji pokoju na ten weekend zaowocuje tak wspaniałym wyjazdem?
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.
Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):
1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”
Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.
Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.
Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!
Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:
Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.
Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.
Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.
Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)
Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...
Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.
Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...
Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.
Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.
Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:
Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe!
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.
Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):
1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”
Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.
Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.
Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!
Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:
Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.
Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.
Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.
Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)
Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...
Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.
Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...
Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.
Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.
Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:
Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Nowy rekord Basi!© Misiacz
Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
113.58 km (14.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:18.52 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Ja tylko po bułki...
Środa, 17 sierpnia 2011 | dodano: 17.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Z Basią na zakupy.
Jak w tytule...a wyjazd na 8 dni z sakwami na "Oder-Neisse Radweg" odwołaliśmy z przyczyn zawodowych. :(((
Wykombinuje się coś zastępczego, weekendowego zapewne.
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 68 (kcal)
Jak w tytule...a wyjazd na 8 dni z sakwami na "Oder-Neisse Radweg" odwołaliśmy z przyczyn zawodowych. :(((
Wykombinuje się coś zastępczego, weekendowego zapewne.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
3.46 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 30.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 68 (kcal)