- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2011
Dystans całkowity: | 898.87 km (w terenie 110.50 km; 12.29%) |
Czas w ruchu: | 45:00 |
Średnia prędkość: | 19.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 55.00 km/h |
Suma kalorii: | 17994 kcal |
Liczba aktywności: | 15 |
Średnio na aktywność: | 59.92 km i 3h 45m |
Więcej statystyk |
Breń. Dzień 2.
Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
Po wspaniałym dniu poprzednim, rewelacyjnym wieczorze i uczciwym śnie…zawsze nadchodzi ten smutny moment, kiedy trzeba wrócić do Szczecina.
Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.
Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.
Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.
Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.
Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.
Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.
„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.
Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.
Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:
"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)
Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.
Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.
W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)
Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.
Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.
Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)
P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.
RELACJA Z DNIA 1
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.
Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.
Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.
Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.
Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.
Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.
„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.
Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.
Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:
"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)
Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.
Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.
W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)
Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.
Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.
Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)
P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.
RELACJA Z DNIA 1
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
121.09 km (4.50 km teren), czas: 06:30 h, avg:18.63 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Breń. Dzień 1 (… i kolejny rekord Basi!)
Sobota, 27 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
W tygodniu zapytałem Anetę „Athenę” i Marka „Odysseusa”, czy mają chęć na przekładany co jakiś czas dwudniowy wyjazd ze mną i z Basią do Hani do Brenia na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego. Chęci były, termin też pasował, więc postanowione!
Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.
Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).
Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.
Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.
Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.
Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)
Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.
Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.
W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)
Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.
Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.
Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.
Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.
Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!
Nasza sypialnia.
Nasze rumaki odpoczywały na dole.
Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.
Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.
Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.
Marek i Soja bardzo się polubili.
Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)
Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.
RELACJA Z DNIA 2
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.
Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).
Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.
Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.
Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.
Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)
Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.
Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.
W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)
Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.
Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.
Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.
Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.
Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!
Nasza sypialnia.
Nasze rumaki odpoczywały na dole.
Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.
Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.
Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.
Marek i Soja bardzo się polubili.
Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)
Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.
RELACJA Z DNIA 2
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
136.39 km (5.00 km teren), czas: 07:18 h, avg:18.68 km/h,
prędkość maks: 43.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Serwis, "Wober-test", Masa Krytyczna..etc.
Piątek, 26 sierpnia 2011 | dodano: 26.08.2011Kategoria Szczecin i okolice
1) Odbiór roweru z serwisu MAD BIKE.
Wersji "rowerowania" mam dziś tyle, że nie wiem jak to ująć wszystko. ;)
Oczywiście jazda dziwnym pojazdem, jakim jest tramwaj, po odbiór roweru z serwisu nie wlicza się do statystyk.
Przed południem dotarłem do serwisu MAD BIKE na ul. 26-kwietnia.
Rowerek był w zasadzie gotowy dnia następnego po oddaniu go, ale wczoraj nie miałem czasu na odbiór.
Co zrobiono w ramach serwisu:
1) Zakup i wymiana kasety 9-rzędowej na nową Shimano LX (typ HG61 11-34)
2) Zakup i wymiana łańcucha na Shimano LX (typ CN-HG73)
3) Zakup i wymiana pedałów SPD Shimano PD-324 (stare miały lekkie pęknięcie i się już zużyły).
4) Nowe bloki Shimano do butów SPD.
Koszt powyższego to 410 zł, w tym robocizna 50 zł.
Do tego miałem gratis zakup i wymianę zajechanego konusa w tylnej piaście i drobne regulacje.
Obsługa sympatyczna, szybka i nie próbująca mnie naciągnąć np. na zmianę całej przedniej korby, a jedynie wstępnie zasugerowali wymianę zużytego blatu (co też okazało się niepotrzebne, bo tak naprawdę prawie nie jest zużyty, więc nawet blatu mi nie wciskano). Mogli mi wcisnąć coś nowego - nie wcisnęli i to mi się podoba.
Chętnie bym polecił innym Bikestatowiczom ten serwis, tylko nie wiem czy to dla mnie dobry pomysł, bo potem na wstawienie roweru i serwis będę czekał za Wami w kolejce. ;)))
Wszelkim mądralom, którzy chcieliby mi w komentarzach napisać: "a to, a tamto mogłeś znaleźć taniej", "przecież to można zrobić samemu" od razu odpowiadam - jak macie na to czas i chęci, to proszę bardzo. :)
Ja na to nie mam ani czasu ani chęci, w sytuacji krytycznej owszem, mogę podłubać, ale tak to wolę dać zarobić fachowcowi, a cenę 50 zł za robociznę uważam za dobrą w porównaniu do innych serwisów.
2) Krótkie "koksowanie" na starej szosówce "Rosynant", tzw. "Wober-test".
Po powrocie z serwisu zmieniłem "Rosynantowi" pedały z noskami na stare SPD-y, które zostały zdjęte z KTM-a.
Trzeba było zrobić krótki i ostry wycisk, żeby sprawdzić, jak sobie daję radę z SPD-ami w starym rowerze.
Odcinek (na prostej): 2,3 km
Vmax: 42 km/h
Średnia AVG: 39,1 km/h
Czyżby z noskami było szybciej? A może to dzisiejszy upał obniżył wynik. ;)
3) Szczecińska Masa Krytyczna
Masa jak to Masa, kupa ludzi, spotkanie fajnych znajomych i tempo pieszego...
Jutro z rana wyjazd z sakwami do Brenia w okolice Drawieńskiego Parku Narodowego, z moją własną, osobistą, świeżo stworzoną "koxiarą" Basią. ;)))
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Wersji "rowerowania" mam dziś tyle, że nie wiem jak to ująć wszystko. ;)
Oczywiście jazda dziwnym pojazdem, jakim jest tramwaj, po odbiór roweru z serwisu nie wlicza się do statystyk.
Przed południem dotarłem do serwisu MAD BIKE na ul. 26-kwietnia.
Rowerek był w zasadzie gotowy dnia następnego po oddaniu go, ale wczoraj nie miałem czasu na odbiór.
Co zrobiono w ramach serwisu:
1) Zakup i wymiana kasety 9-rzędowej na nową Shimano LX (typ HG61 11-34)
2) Zakup i wymiana łańcucha na Shimano LX (typ CN-HG73)
3) Zakup i wymiana pedałów SPD Shimano PD-324 (stare miały lekkie pęknięcie i się już zużyły).
4) Nowe bloki Shimano do butów SPD.
Koszt powyższego to 410 zł, w tym robocizna 50 zł.
Do tego miałem gratis zakup i wymianę zajechanego konusa w tylnej piaście i drobne regulacje.
Obsługa sympatyczna, szybka i nie próbująca mnie naciągnąć np. na zmianę całej przedniej korby, a jedynie wstępnie zasugerowali wymianę zużytego blatu (co też okazało się niepotrzebne, bo tak naprawdę prawie nie jest zużyty, więc nawet blatu mi nie wciskano). Mogli mi wcisnąć coś nowego - nie wcisnęli i to mi się podoba.
Chętnie bym polecił innym Bikestatowiczom ten serwis, tylko nie wiem czy to dla mnie dobry pomysł, bo potem na wstawienie roweru i serwis będę czekał za Wami w kolejce. ;)))
Wszelkim mądralom, którzy chcieliby mi w komentarzach napisać: "a to, a tamto mogłeś znaleźć taniej", "przecież to można zrobić samemu" od razu odpowiadam - jak macie na to czas i chęci, to proszę bardzo. :)
Ja na to nie mam ani czasu ani chęci, w sytuacji krytycznej owszem, mogę podłubać, ale tak to wolę dać zarobić fachowcowi, a cenę 50 zł za robociznę uważam za dobrą w porównaniu do innych serwisów.
2) Krótkie "koksowanie" na starej szosówce "Rosynant", tzw. "Wober-test".
Po powrocie z serwisu zmieniłem "Rosynantowi" pedały z noskami na stare SPD-y, które zostały zdjęte z KTM-a.
Trzeba było zrobić krótki i ostry wycisk, żeby sprawdzić, jak sobie daję radę z SPD-ami w starym rowerze.
Odcinek (na prostej): 2,3 km
Vmax: 42 km/h
Średnia AVG: 39,1 km/h
Czyżby z noskami było szybciej? A może to dzisiejszy upał obniżył wynik. ;)
3) Szczecińska Masa Krytyczna
Masa jak to Masa, kupa ludzi, spotkanie fajnych znajomych i tempo pieszego...
Masa Krytyczna. Szczecin.© Misiacz
Jutro z rana wyjazd z sakwami do Brenia w okolice Drawieńskiego Parku Narodowego, z moją własną, osobistą, świeżo stworzoną "koxiarą" Basią. ;)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
7.47 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Napęd do serwisu
Środa, 24 sierpnia 2011 | dodano: 24.08.2011
Od momentu kupienia KTM-a w roku 2008 przejechałem na nim 18 421.00 km. W tym czasie nie zmieniałem nic oprócz łańcucha (3 x), reszta mogłaby jeszcze pośmigać, ale środkowy tryb kasety "naostrzył sobie zęby", podobnie jest ze środkowym blatem. Chodzi to jeszcze o dziwo dobrze, nie zrywa, nie skacze...ale zachciało mi się już gruntownej wymiany, dodatkowo na pedale pojawiło się pęknięcie, niby niegroźne, ale kto wie, co może zdarzyć się w trasie.
Jestem zdziwiony wytrzymałością tego napędu, tym bardziej że rower nie był w 100% nowy (kupiłem okazyjnie lekko używany roczny model, miał jeszcze folie ze sklepu, gdzie służył do jazd próbnych, po czym sklep go sprzedał). Chyba wynika to z tego, że lubię jeździć na bardzo miękkich przełożeniach.
Zrobiłem kurs do MAD BIKE, gdzie nikt nie stroił fochów i nie spoglądał na mnie pogardliwie (jak w pewnym znanym serwisie na rogu Piotra Skargi i Wojska Polskiego), sprzęt można było oddać od razu, a rowerek ma być gotowy na jutro albo na piątek, bo w sobotę trzeba gdzieś pojechać. ;)
Wrażenia początkowe pozytywne, a jakie będą wyniki to się okaże...
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 89 (kcal)
Jestem zdziwiony wytrzymałością tego napędu, tym bardziej że rower nie był w 100% nowy (kupiłem okazyjnie lekko używany roczny model, miał jeszcze folie ze sklepu, gdzie służył do jazd próbnych, po czym sklep go sprzedał). Chyba wynika to z tego, że lubię jeździć na bardzo miękkich przełożeniach.
Zrobiłem kurs do MAD BIKE, gdzie nikt nie stroił fochów i nie spoglądał na mnie pogardliwie (jak w pewnym znanym serwisie na rogu Piotra Skargi i Wojska Polskiego), sprzęt można było oddać od razu, a rowerek ma być gotowy na jutro albo na piątek, bo w sobotę trzeba gdzieś pojechać. ;)
Wrażenia początkowe pozytywne, a jakie będą wyniki to się okaże...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
4.17 km (1.00 km teren), czas: 00:12 h, avg:20.85 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 89 (kcal)
"Wober-Test", czyli co może czuć Cyborg;)))
Wtorek, 23 sierpnia 2011 | dodano: 23.08.2011Kategoria Szczecin i okolice
Test ten to ja raczej oblałem. A skąd nazwa?
Za wzorzec posłużył mi nasz szczeciński biker Wober, którego wyczyny sportowe są dla mnie naprawdę godne podziwu. Zresztą, wystarczy wejść na jego stronę, żeby zobaczyć jaki to silny zawodnik. Będąc rowerzystą-turystą, chciałem poczuć, jak to jest kręcić tak ostro i jak długo mogę to wytrzymać. Jeśli o mnie chodzi, to jak widać nie za długo. ;)))
Ostre ciśnięcie wytrzymałem 13 minut.
Potem sapałem jak miech kowalski, pot lał się ze mnie strumieniami, mokry byłem jak szczur i miałem serdecznie dość. Dobrze, że jeździłem blisko domu.
W ciągu 13 minut wypiłem cały bidon wody i było mi mało.
Jazda ze średnią ok. 40 km/h to stanowczo niewłaściwa prędkość dla turysty-sakwiarza i długodystansowca. To dobre dla sprintera. Nie wiem, jak on to robi...
W 10-stopniowej skali przyznaję sobie 1,5 Wobera ;)))
P.S. Do testu wykorzystałem starodawną szosówkę, zwaną przeze mnie "Rosynantem".
Nie mogę obiecać, że "nigdy więcej". ;)
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Za wzorzec posłużył mi nasz szczeciński biker Wober, którego wyczyny sportowe są dla mnie naprawdę godne podziwu. Zresztą, wystarczy wejść na jego stronę, żeby zobaczyć jaki to silny zawodnik. Będąc rowerzystą-turystą, chciałem poczuć, jak to jest kręcić tak ostro i jak długo mogę to wytrzymać. Jeśli o mnie chodzi, to jak widać nie za długo. ;)))
Ostre ciśnięcie wytrzymałem 13 minut.
Potem sapałem jak miech kowalski, pot lał się ze mnie strumieniami, mokry byłem jak szczur i miałem serdecznie dość. Dobrze, że jeździłem blisko domu.
W ciągu 13 minut wypiłem cały bidon wody i było mi mało.
Jazda ze średnią ok. 40 km/h to stanowczo niewłaściwa prędkość dla turysty-sakwiarza i długodystansowca. To dobre dla sprintera. Nie wiem, jak on to robi...
W 10-stopniowej skali przyznaję sobie 1,5 Wobera ;)))
P.S. Do testu wykorzystałem starodawną szosówkę, zwaną przeze mnie "Rosynantem".
Nie mogę obiecać, że "nigdy więcej". ;)
Rower:Rosynant
Dane wycieczki:
8.80 km (0.00 km teren), czas: 00:13 h, avg:40.62 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Do i z Prenzlau skrótami sierżanta Montera61 ;)))
Niedziela, 21 sierpnia 2011 | dodano: 22.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Wiedziałem, że po wczorajszym relaksującym wyjeździe do Rieth dziś mogę się spodziewać znacznie ostrzejszej jazdy. Krzysiek "Monter61" na Forum Rowerowego Szczecina ogłosił wyjazd do Preznlau w Niemczech. Jeśli dobrze policzyłem, to na starcie pojawiło się 12 osób, w tym paru bikerów z nadmiarem adrenaliny, co szybko dało się zauważyć po starcie. ;)))
Mapka wyjazdu sporządzona przez Krzyśka:
Wcześniej, gdy spotkałem się z Adrianem "Gryfem" na Rondzie Hakena byłem świadkem, jak o mało co nie został on rozjechany przez kretyna w samochodzie w momencie przejeżdżania ścieżką rowerową przez ulicę. Pisk hamulców i hamowanie na centymetry. Po dość ostrej wymianie zmian pomiędzy mną a tym ćwokiem, ponieważ nic do niego nie docierało, zakończyłem bezproduktywną pogawędkę z debilem pokazując mu właściwy palec. Odjechał nieusatysfakcjonowany. ;)
Co do naszych "koksów", to od razu wrzucili na koło 30 km/h i zaczęli znikać w oddali. ;)
Część próbowała ich gonić, część rozsądnie dała sobie spokój i tak to grupa podzieliła się już koło Rajkowa.
Dojechaliśmy do Warzymic, gdzie nowowybudowaną drogą wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech.
Tam też Monter spełnił swoje marzenie - ustawił grupę na belach siana, a ja cyknąłem tę oto fotkę.
Koleżanka, którą widać na dole po lewej stronie zrezygnowała z dalszej jazdy w takim szarpanym tempie, nawet nie wiem gdzie się odłączyła, bo grupa znów się rozerwała na sekcję "koksów", "umiarkowanych koksów", "turystów" i indywidualistów. ;)
W sumie miała rację, bo wg pogłosek wczoraj zrobiła 170 km, a tu wypoczynek się nie szykował. ;)
W Krackow grupa się połączyła "w kupę" ze względu na postój na parę fotek miejscowych drzew - rzeźb.
Następnie, zgodnie z planem Krzyśka dojechaliśmy do miejscowości Wollin, które na tej trasie trafiły nam się dwukrotnie, każda w innym rejonie.
Jeśli dobrze pamiętam, to w miejscowości Radewitz Monter pokazał nam miejsce, gdzie ktoś na działce postawił sobie dość specyficzną altankę. ;)
Adrian "Gryf" - niczym paparazzi - wykorzysta każde miejsce, aby cyknąć fotkę.
Na huśtwace uchwyciłem Basię "Rudzielca102", naszą maskotkę, na którą co niektórzy wołali "Helołłłł Kitty"...;)))
Mina Krzyśka mówiła, że coś się szykuje.
Ci, którzy go znają mogli się domyślać, że ma w zanadrzu niespodziankę, słynne "skróty Montera" (z poprzednim przebojem można zapoznać się TUTAJ ;)))
Jeszcze przed Prenzlau zajechaliśmy do kolejnej miejscowości o nazwie Wollin. Nasza grupa była większą atrakcją dla mieszkańców Wollina, niż sam Wollin dla naszej grupy, ale chodziło o nazwę, a nie wartości krajoznawcze.
Wreszcie dojechaliśmy do Prenzlau. Zbliżała się powoli godzina 14:00, a okazało się, że niektórzy zabrali za mało napojów.
Niestety, poszukiwania sklepu okazały się daremnym trudem, bo w niedzielę Niemcy mają je zasadniczo pozamykane.
Poniżej fotki z okolicy komisariatu Polizei, gdzie uprzdnio nie zajeżdżałem. Niestety, budowa nieco psuje wrażenie.
Współpraca Polizei i Police (pewnie chodzi o Zakłady Chemiczne "Police"). ;)
Krzysiek chyba chciał zmienić radiowóz z pedałami na coś bardziej komfortowego;)))
Następnie pojechaliśmy nad jezioro, gdzie podjęta została decyzja, że jednak nie przedłużamy trasy o Boitzenburg. Była już godzina 14:00, my mieliśmy za sobą około 70 km, do pałacu w jedną stronę było 23 km, a do tego jeszcze ok. 60 km powrotu z Prenzlau do Szczecina.
Ładny dystans by wyszedł...a my pewnie wrócilibyśmy po godzinie 22:00.
Jak ktoś ma chęć, to trasę do Boitzenburga i pałac można obejrzeć TUTAJ
Nie udało się również kupić mojej ulubionej pizzy tureckiej z budki na deptaku, bo tym razem była zamknięta. Co za pech, wczoraj zniknęła budka w Hintersee, a dziś Turek nie przyszedł do pracy i Misiacz, Gryf i Bronik musieli zadowolić się produktem od innego Turka, z budki koło jeziora.
Smak poprawny, ale to nie to, czego oczekiwałem.
Jeśli dobrze pamiętam, to nad jeziorem relaksowaliśmy się bliko godzinę.
Zauważyliśmy na wodzie coś, co przypominało pływający bar z silnikiem. ;)
Odpoczynek był jak najbardziej wskazany, bowiem szykowała się wyjątkowo "urozmaicona" część trasy. ;)
Tym razem jechaliśmy przez Bruessow w kierunku Loecknitz. Zaraz za Preznlau droga jest zamknięta z powodu budowy, ale to nie jest jakiś problem dla rowerzystów, dało się spokojnie przejechać, a ruch dzięki temu znacznie mniejszy.
W Bruessow, 10 km od Loecknitz szef wyprawy postanowił powiedzieć "dość cywilizacji!" i ...skręciliśmy w stronę jakiejś tajemniczej śluzy.
Początkowo droga przebiegała brukiem, gdzie od telepania jednemu z kolegów urwał się zaczep od tylnego błotnika. Zatrzymaliśmy się, by naprawić szkodę, na szczęście miałem ze sobą opaski zaciskowe typu "zip".
Podczas gdy my naprawialiśmy awarię, grupa znikała w oddali, zgodnie z praktycznym hasłem Legii Cudzoziemskiej: "Kto nie maszeruje, ten ginie!". ;)
Udało nam się jednak dojść grupę, dzięki temu, że żołądek jednego z kolegów wspominał nadmiar zjedzonych śliwek.
Zgodnie z powyższym hasłem porzuciliśmy go w krzakach i odjechaliśmy. "Kto nie maszeruje, ten ginie!" ;)
Po jeździe przez jakiś czas dość dobrą leśną drogą legionistę Misiacza ruszyło sumienie i poczekał na rozstajach dróg, aktywując hasło z innej armii, że "Poległych się nie zostawia". ;)))
Żarty żartami, ale kolega mógł się faktycznie zgubić, a że czas oczekiwania był duży, grupa odjechała również ode mnie, więc zacząłem rysować strzałki na ziemi, żeby Marcin mógł znaleźć drogę, ja zaś chciałem dognać grupę przed ewentualnym kolejnym rozstajem dróg. Na szczęście Marcin wyłonił się z lasu i cisnąc 25-30 km/h po błotnistej drodze dotarliśmy na główną atrakcję programu!
Podmokłe łąki bez drogi i pełne komarów to jest to, o czym marzy każdy rowerzysta! ;)))
Krótka narada, która nie doprowadziła do rozstrzygnięcia, bo znalazły się elementy wywrotowe, w tym Misiacz, którym zachciało się wracać do cywilizacji, do Loecknitz.
Na szczęście wodza mieliśmy stanowczego, co to nie szczypie się z nędznymi szeregowcami i natarł na moczary.
Kto nie z wodzem, ten przeciw wodzowi, więc karnie ruszyliśmy za sierżantem Monterem.
Z takim wodzem nie zginiemy, przetrwaliśmy atak komarów i pokrzyw na śluzie, bez problemu zdobyliśmy zabudowania gospodarcze i obory, rozpędziliśmy wrogie bydło, które w popłochu umknęło do obór widząc dzielny oddział mknący środkiem gospodarstwa wroga. ;)))
Bitwa była skończona, pokonanych zostawiliśmy za sobą i wyjechaliśmy na asfaltową drogę do Ramin i Schwennenz.
W Ramin, oddział podzielił się na mniejsze grupy i aby nie dać się otoczyć potencjalnemu przeciwnikowi, każdy pojechał inną trasą, na szczęście wódz miał wszystko pod kontrolą i cały oddział spotkał się w Schwennenz.
Tam, po krótkim postoju i buszowaniu w kukurydzy przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do Polski.
Grupa powoli zaczęła się rozjeżdżać do domów, a ostatecznie pożegnaliśmy się na Rondzie Gierosa.
Dojeżdżając do domu, miałem jeszcze towarzystwo w postaci Piotrka "Bronika", który również mieszka na Pomorzanach.
:)
P.S. Pomysł na komiks zapożyczyłem, tudzież bezczelnie po chińsku skopiowałem od Shrinka (http://shrink.bikestats.pl). ;)
Udzielił mi tak naprawdę licencji. ;)
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2605 (kcal)
Mapka wyjazdu sporządzona przez Krzyśka:
Wcześniej, gdy spotkałem się z Adrianem "Gryfem" na Rondzie Hakena byłem świadkem, jak o mało co nie został on rozjechany przez kretyna w samochodzie w momencie przejeżdżania ścieżką rowerową przez ulicę. Pisk hamulców i hamowanie na centymetry. Po dość ostrej wymianie zmian pomiędzy mną a tym ćwokiem, ponieważ nic do niego nie docierało, zakończyłem bezproduktywną pogawędkę z debilem pokazując mu właściwy palec. Odjechał nieusatysfakcjonowany. ;)
Co do naszych "koksów", to od razu wrzucili na koło 30 km/h i zaczęli znikać w oddali. ;)
Część próbowała ich gonić, część rozsądnie dała sobie spokój i tak to grupa podzieliła się już koło Rajkowa.
Dojechaliśmy do Warzymic, gdzie nowowybudowaną drogą wjechaliśmy do Ladenthin w Niemczech.
Tam też Monter spełnił swoje marzenie - ustawił grupę na belach siana, a ja cyknąłem tę oto fotkę.
Koleżanka, którą widać na dole po lewej stronie zrezygnowała z dalszej jazdy w takim szarpanym tempie, nawet nie wiem gdzie się odłączyła, bo grupa znów się rozerwała na sekcję "koksów", "umiarkowanych koksów", "turystów" i indywidualistów. ;)
W sumie miała rację, bo wg pogłosek wczoraj zrobiła 170 km, a tu wypoczynek się nie szykował. ;)
W Krackow grupa się połączyła "w kupę" ze względu na postój na parę fotek miejscowych drzew - rzeźb.
Następnie, zgodnie z planem Krzyśka dojechaliśmy do miejscowości Wollin, które na tej trasie trafiły nam się dwukrotnie, każda w innym rejonie.
Jeśli dobrze pamiętam, to w miejscowości Radewitz Monter pokazał nam miejsce, gdzie ktoś na działce postawił sobie dość specyficzną altankę. ;)
Adrian "Gryf" - niczym paparazzi - wykorzysta każde miejsce, aby cyknąć fotkę.
Na huśtwace uchwyciłem Basię "Rudzielca102", naszą maskotkę, na którą co niektórzy wołali "Helołłłł Kitty"...;)))
Mina Krzyśka mówiła, że coś się szykuje.
Ci, którzy go znają mogli się domyślać, że ma w zanadrzu niespodziankę, słynne "skróty Montera" (z poprzednim przebojem można zapoznać się TUTAJ ;)))
Jeszcze przed Prenzlau zajechaliśmy do kolejnej miejscowości o nazwie Wollin. Nasza grupa była większą atrakcją dla mieszkańców Wollina, niż sam Wollin dla naszej grupy, ale chodziło o nazwę, a nie wartości krajoznawcze.
Wreszcie dojechaliśmy do Prenzlau. Zbliżała się powoli godzina 14:00, a okazało się, że niektórzy zabrali za mało napojów.
Niestety, poszukiwania sklepu okazały się daremnym trudem, bo w niedzielę Niemcy mają je zasadniczo pozamykane.
Poniżej fotki z okolicy komisariatu Polizei, gdzie uprzdnio nie zajeżdżałem. Niestety, budowa nieco psuje wrażenie.
Współpraca Polizei i Police (pewnie chodzi o Zakłady Chemiczne "Police"). ;)
Krzysiek chyba chciał zmienić radiowóz z pedałami na coś bardziej komfortowego;)))
Następnie pojechaliśmy nad jezioro, gdzie podjęta została decyzja, że jednak nie przedłużamy trasy o Boitzenburg. Była już godzina 14:00, my mieliśmy za sobą około 70 km, do pałacu w jedną stronę było 23 km, a do tego jeszcze ok. 60 km powrotu z Prenzlau do Szczecina.
Ładny dystans by wyszedł...a my pewnie wrócilibyśmy po godzinie 22:00.
Jak ktoś ma chęć, to trasę do Boitzenburga i pałac można obejrzeć TUTAJ
Nie udało się również kupić mojej ulubionej pizzy tureckiej z budki na deptaku, bo tym razem była zamknięta. Co za pech, wczoraj zniknęła budka w Hintersee, a dziś Turek nie przyszedł do pracy i Misiacz, Gryf i Bronik musieli zadowolić się produktem od innego Turka, z budki koło jeziora.
Smak poprawny, ale to nie to, czego oczekiwałem.
Jeśli dobrze pamiętam, to nad jeziorem relaksowaliśmy się bliko godzinę.
Zauważyliśmy na wodzie coś, co przypominało pływający bar z silnikiem. ;)
Odpoczynek był jak najbardziej wskazany, bowiem szykowała się wyjątkowo "urozmaicona" część trasy. ;)
Tym razem jechaliśmy przez Bruessow w kierunku Loecknitz. Zaraz za Preznlau droga jest zamknięta z powodu budowy, ale to nie jest jakiś problem dla rowerzystów, dało się spokojnie przejechać, a ruch dzięki temu znacznie mniejszy.
W Bruessow, 10 km od Loecknitz szef wyprawy postanowił powiedzieć "dość cywilizacji!" i ...skręciliśmy w stronę jakiejś tajemniczej śluzy.
Początkowo droga przebiegała brukiem, gdzie od telepania jednemu z kolegów urwał się zaczep od tylnego błotnika. Zatrzymaliśmy się, by naprawić szkodę, na szczęście miałem ze sobą opaski zaciskowe typu "zip".
Podczas gdy my naprawialiśmy awarię, grupa znikała w oddali, zgodnie z praktycznym hasłem Legii Cudzoziemskiej: "Kto nie maszeruje, ten ginie!". ;)
Udało nam się jednak dojść grupę, dzięki temu, że żołądek jednego z kolegów wspominał nadmiar zjedzonych śliwek.
Zgodnie z powyższym hasłem porzuciliśmy go w krzakach i odjechaliśmy. "Kto nie maszeruje, ten ginie!" ;)
Po jeździe przez jakiś czas dość dobrą leśną drogą legionistę Misiacza ruszyło sumienie i poczekał na rozstajach dróg, aktywując hasło z innej armii, że "Poległych się nie zostawia". ;)))
Żarty żartami, ale kolega mógł się faktycznie zgubić, a że czas oczekiwania był duży, grupa odjechała również ode mnie, więc zacząłem rysować strzałki na ziemi, żeby Marcin mógł znaleźć drogę, ja zaś chciałem dognać grupę przed ewentualnym kolejnym rozstajem dróg. Na szczęście Marcin wyłonił się z lasu i cisnąc 25-30 km/h po błotnistej drodze dotarliśmy na główną atrakcję programu!
Podmokłe łąki bez drogi i pełne komarów to jest to, o czym marzy każdy rowerzysta! ;)))
Krótka narada, która nie doprowadziła do rozstrzygnięcia, bo znalazły się elementy wywrotowe, w tym Misiacz, którym zachciało się wracać do cywilizacji, do Loecknitz.
Na szczęście wodza mieliśmy stanowczego, co to nie szczypie się z nędznymi szeregowcami i natarł na moczary.
Kto nie z wodzem, ten przeciw wodzowi, więc karnie ruszyliśmy za sierżantem Monterem.
Z takim wodzem nie zginiemy, przetrwaliśmy atak komarów i pokrzyw na śluzie, bez problemu zdobyliśmy zabudowania gospodarcze i obory, rozpędziliśmy wrogie bydło, które w popłochu umknęło do obór widząc dzielny oddział mknący środkiem gospodarstwa wroga. ;)))
Bitwa była skończona, pokonanych zostawiliśmy za sobą i wyjechaliśmy na asfaltową drogę do Ramin i Schwennenz.
W Ramin, oddział podzielił się na mniejsze grupy i aby nie dać się otoczyć potencjalnemu przeciwnikowi, każdy pojechał inną trasą, na szczęście wódz miał wszystko pod kontrolą i cały oddział spotkał się w Schwennenz.
Tam, po krótkim postoju i buszowaniu w kukurydzy przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do Polski.
Grupa powoli zaczęła się rozjeżdżać do domów, a ostatecznie pożegnaliśmy się na Rondzie Gierosa.
Dojeżdżając do domu, miałem jeszcze towarzystwo w postaci Piotrka "Bronika", który również mieszka na Pomorzanach.
:)
P.S. Pomysł na komiks zapożyczyłem, tudzież bezczelnie po chińsku skopiowałem od Shrinka (http://shrink.bikestats.pl). ;)
Udzielił mi tak naprawdę licencji. ;)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
123.00 km (35.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:20.05 km/h,
prędkość maks: 55.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2605 (kcal)
Gdzie jest "Bimbisik"(?) ...i nowy rekord Basi i mój!
Sobota, 20 sierpnia 2011 | dodano: 20.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kto by się spodziewał, że niepowodzenie wyjazdu na urlop rowerowy (8 dni z sakwami trasą Odra-Nysa) i brak rezerwacji pokoju na ten weekend zaowocuje tak wspaniałym wyjazdem?
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.
Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):
1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”
Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.
Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.
Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!
Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:
Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.
Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.
Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.
Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)
Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...
Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.
Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...
Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.
Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.
Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:
Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe!
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Wracając tydzień temu z dwudniowego wyjazdu do Altwarp, wstąpiliśmy z Basią koło Hintersee na dobrą i niedrogą kawę w budce "Imbiss", którą pieszczotliwie nazwaliśmy "Bimbisik". ;)
Tak nam się spodobało, że stało się to pretekstem do dzisiejszego wyjazdu - a co tam, śmigniemy sobie na kawkę do "Bimbisika". Rzuciliśmy jeszcze hasło do sprawdzonych znajomych z BS i RS, którzy lubią snuć się turystycznym tempem i często zatrzymywać. Nie spodziewałem się, że będzie nas razem aż 8 osób!
O 9:00 ruszyliśmy spod Tesco na Pomorzanach, by dojechać do ścieżki przez granicę Bobolin-Schwennenz.
Po spotkaniu i całkiem długiej pogaduszce ruszyliśmy w stronę Grambow w następującym składzie (alfabetycznie):
1)Adrian „Gryf”
2) Basia „Misiaczowa”
3) Basia „Rudzielec102”
4) Tunia „Tunisława”
5) Krzysiek „Monter61”
6) Małgosia „Rowerzystka”
7) Paweł „Misiacz”
8) Piotrek „Bronik”
Humory dopisywały, pogoda świetna mimo dość silnego bocznego wiatru, świetna ekipa - aż chce się żyć!
Dojeżdżamy do Grambow.
Z Grambow dojechaliśmy do Linken znakomitą, nową ścieżką rowerową, po czym dalej jadąc ścieżką dojechaliśmy do Bismark.
Tam znów mieliśmy postój, a parę osób wypróbowało, jak jeździ się na Basi rowerze. Skończyło się to na tym, że musiałem ponownie ustawiać nachylenie siodełka.
Czas nas nie gonił, rozmowa się toczyła...no, ale w końcu ruszyliśmy do Blankensee, a stamtąd do Pampow.
W Pampow nie mogło się oczywiście obyć bez zdjęcia chyba słynnej już "falującej górki", rozpropagowanej dzięki fotografiom Jotwu.
Był to chyba najostrzejszy podjazd na tej trasie, reszta była prawie płaska.
Jadąc przez Glashuette, a potem asfaltową ścieżką przez las, dotarliśmy do Hintersee. Głód się już do nas dobierał solidnie, nie zabieraliśmy za dużo prowiantu, bo w "Bimbisiku" planowana była gorąca kiełbaska, kawka i inne przekąski.
Dojeżdżamy, a tam...NIE MA "BIMBISIKA"!!! Ożżżeżżżż! ZNIKNĄŁ !!!
Dla porównania - zdjęcie sprzed tygodnia:
Nie byliśmy zadowoleni. Chyba budka po prostu pojechała obsługiwac jakiś okoliczny festyn, bo akurat tego dnia kilka ich w okolicy się szykowało.
No, ale nic to - zamiast zakończyć odcinek w tym miejscu, postanowiliśmy w ramach tropienia "Bimbisika" pojechać dalej na północ, do Rieth, ścieżką wiodącą w lesie po przedwojennej trasie kolejki wąskotorowej. Basia cyknęła nam grupową fotkę i ruszyliśmy na poszukiwania.
Liczyliśmy, że może budka zwiała nam na plażę w Rieth, ale jak widać nie.
Na szczęście wiedzieliśmy już, że chociaż kawę uda nam się wypić, bo zauważyliśmy w Rieth wejście na podwórko wyjątkowo klimatycznej kawiarni dla turystów.
Czym prędzej się tam skierowaliśmy.
Wygląda na to, że jest to zaadaptowany dawny budynek stacji kolejki.
Na dziedzińcu powitała nas sympatyczna gęba misiowatego psiska, pieszczoch nie z tej ziemi. ;)
Jego kompan oddawał się błogiemu lenistwu...
Wszystko jest tam urządzone ze smakiem.
Co do smaku zaś...takiego sernika, jak tam jedliśmy, to długo nie zapomnę. Coś wspaniałego, niepowtarzalnego, domowego...
Esencja smaku prawdziwego, wiejskiego sera bez krzty jakiejkolwiek żelatyny czy utwardzaczy, tak popularnych w naszych cukierniach.
Jedliśmy i wzdychaliśmy.
Do tego aromatyczna kawa pod szumiącymi brzozami i sympatyczna gospodyni.
Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca...
Rowerki cierpliwie czekały na nas pod stodołą.
Przed wejściem na podwórko zachwycała stylowa ławeczka.
Muszę stwierdzić, że chyba mamy moc przyciągania gości, po po chwili pojawiło się kilka kolejnych osób, w tym starsza pani, oceniam że około 80-letnia, penetrująca dziarsko okolicę na takim oto rowerku:
Odbyłem z nią krótką rozmowę, bowiem zapytała nas jak ma teraz z Rieth...dojechać do Polski. Wyjęła mapę, ja zaś wskazałem jej drogę, ostrzegając jednocześnie, że ścieżka od Rieth do Nowego Warpna po stronie polskiej to raczej trudna, piaszczysta droga leśna, gdzie przyjdzie jej czasem prowadzić rower, a nie jechać. Nie wydaje się, żeby ją to specjalnie zniechęciło. Pochwaliła się też, że ma częściowo polskich przodków, a kiedy powiedziałem jej, że z Nowego Warpna do Altwarp kursuje turystyczny kuterek, wydawało się, że nawet piach w lesie jej nie powstrzyma. Pożegnałem się i pogoniłem za resztą grupy, która zdążyła już ruszyć w drogę powrotną.
Dojeżdżając do Hintersee łudziliśmy się, że może jednak "Bimbisik" wrócił z wojaży, ale niestety nie...:(((
Przed granicą w Dobieszczynie pożegnaliśmy się z Tunią i Rowerzystką, które wybrały drogę powrotną przez Niemcy wzdłuż granicy, my zaś wjechaliśmy do Polski i przez Dobieszczyn, Tanowo i Pilchowo dojechaliśmy do Szczecina. W Tanowie zatrzymaliśmy się jeszcze na kolejny postój na jogurcik "Tiramisu", a po dojechaniu do Głębokiego odłączyła od nas Baśka "Rudzielec102" i Krzysiek "Monter61", my zaś pojechaliśmy w kierunku Pomorzan.
Adriana czekała jeszcze spora odległość do przejechania, bo do Gryfina, gdzie mieszka.
Jutro kolejny wyjazd! Tym razem "wodzem wycieczki" - do Preznlau i może do pałacu w Boitzenburgu - będzie Krzysiek "Monter61".
P.S. Basia pobiła swój kolejny rekord życiowy, jej forma rośnie w szybkim tempie!
Nowy rekord Basi!© Misiacz
Ja też dziś pobiłem swój rekord!
Przekroczyłem właśnie 6000 km w tym roku - do tej pory nie zarejestrowałem jeszcze takiego wyniku, nawet po całorocznej jeździe!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
113.58 km (14.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:18.52 km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2244 (kcal)
Ja tylko po bułki...
Środa, 17 sierpnia 2011 | dodano: 17.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią...
Z Basią na zakupy.
Jak w tytule...a wyjazd na 8 dni z sakwami na "Oder-Neisse Radweg" odwołaliśmy z przyczyn zawodowych. :(((
Wykombinuje się coś zastępczego, weekendowego zapewne.
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 68 (kcal)
Jak w tytule...a wyjazd na 8 dni z sakwami na "Oder-Neisse Radweg" odwołaliśmy z przyczyn zawodowych. :(((
Wykombinuje się coś zastępczego, weekendowego zapewne.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
3.46 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 30.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 68 (kcal)
Altwarp. Dzień 2 (powrót).
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 | dodano: 15.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Drugi i siłą rzeczy „powrotny” dzień wspaniałej dwudniowej „wyprawki” z Basią do Altwarp, a relacja z ciekawszego dnia 1 znajduje się TUTAJ.
Wstaliśmy dość wcześnie rano, ale wiadomo jak to Misiacze, muszą się posnuć, pokręcić itp. Wyjechaliśmy jakoś około 9:20. ;) Trasa powrotna była taka sama jak i dojazdowa, a to dlatego, że bardzo nam się podoba, a poza tym mieliśmy chęć wypić kawkę w budce Imbiss, która stoi sobie w polu pod lasem przy drodze rowerowej koło Hintersee (swojej kawki nie zabraliśmy, bo wyjazd miał formę minimalistyczną i rano była lipa, a nałóg ssał;))).
W czasie jazdy też mieliśmy leniwe podejście do tempa, w przeciwieństwie do wczorajszego energicznego i pełnego wrażeń dnia.
W lesie za Warsin znów zachciało mi się sfotografować nową ścieżkę, super się po niej jedzie.
Za Rieth jechaliśmy oczywiście przez las trasą dawnej kolejki wąskotorowej, przejechaliśmy przez Ludwigshof i dojechaliśmy do upatrzonej wczoraj budki Imbiss („Bimbisik”…tak ją przezwaliśmy;)). Pani w budce sympatyczna, kawa pod lasem smakowała znakomicie, a jej koszt mnie zaskoczył: 50 centów za kubek.
Mogę tam zawsze popijać kawkę, a nawet zajechać na smażoną kiełbaskę za 1,50 EUR z dodatkami. Zawsze to jakiś cel wycieczki. ;)
Od Hintersee dojechaliśmy do granicy, jechało się lepiej, jako że kofeina już krążyła w żyłach. Stamtąd jechaliśmy przed Dobieszczyn, gdzie zatrzymaliśmy się przy strzelnicy poprzyglądać się na dwóch facetów strzelających do rzutków. Jeden był dobry, drugi kiepski. Koło nas zatrzymała się dwójka szosowców - kiedy zmieniłem koszulkę na czerwoną, zaczął mi się uważniej przyglądać – czyżby kolejny rowerzysta z Bikestas? Potem dotarliśmy do Tanowa, ruch po drodze nadal był duży i świąteczny. W Tanowie sklepik był otwarty, więc zalaliśmy do baków po jogurciku i ruszyliśmy już dalej ścieżką rowerową do Pilchowa.
Mógłbym przysiąc, że przed Pilchowem minął nas pędzący w przeciwną stronę Wober, ale on zawsze tak gna, że pewnie widzi tylko smugi zamiast krajobrazu.
Jeśli to był on, to dziś dodatkowo namiętnie wpatrywał się w przednią oponę.
Z kolei w Pilchowie minęła nas Rowerzystka, tu na szczęście zdążyliśmy się pozdrowić.
Na Głębokim spotkaliśmy tatę i Bożenkę, więc można powiedzieć, że dziś dzień dość obfity w spotkania.
Chwilę porozmawialiśmy, a potem przeciskając się wśród rzesz „niedzielnych” rowerzystów dotarliśmy do domu…
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1180 (kcal)
Wstaliśmy dość wcześnie rano, ale wiadomo jak to Misiacze, muszą się posnuć, pokręcić itp. Wyjechaliśmy jakoś około 9:20. ;) Trasa powrotna była taka sama jak i dojazdowa, a to dlatego, że bardzo nam się podoba, a poza tym mieliśmy chęć wypić kawkę w budce Imbiss, która stoi sobie w polu pod lasem przy drodze rowerowej koło Hintersee (swojej kawki nie zabraliśmy, bo wyjazd miał formę minimalistyczną i rano była lipa, a nałóg ssał;))).
W czasie jazdy też mieliśmy leniwe podejście do tempa, w przeciwieństwie do wczorajszego energicznego i pełnego wrażeń dnia.
W lesie za Warsin znów zachciało mi się sfotografować nową ścieżkę, super się po niej jedzie.
Za Rieth jechaliśmy oczywiście przez las trasą dawnej kolejki wąskotorowej, przejechaliśmy przez Ludwigshof i dojechaliśmy do upatrzonej wczoraj budki Imbiss („Bimbisik”…tak ją przezwaliśmy;)). Pani w budce sympatyczna, kawa pod lasem smakowała znakomicie, a jej koszt mnie zaskoczył: 50 centów za kubek.
Mogę tam zawsze popijać kawkę, a nawet zajechać na smażoną kiełbaskę za 1,50 EUR z dodatkami. Zawsze to jakiś cel wycieczki. ;)
Od Hintersee dojechaliśmy do granicy, jechało się lepiej, jako że kofeina już krążyła w żyłach. Stamtąd jechaliśmy przed Dobieszczyn, gdzie zatrzymaliśmy się przy strzelnicy poprzyglądać się na dwóch facetów strzelających do rzutków. Jeden był dobry, drugi kiepski. Koło nas zatrzymała się dwójka szosowców - kiedy zmieniłem koszulkę na czerwoną, zaczął mi się uważniej przyglądać – czyżby kolejny rowerzysta z Bikestas? Potem dotarliśmy do Tanowa, ruch po drodze nadal był duży i świąteczny. W Tanowie sklepik był otwarty, więc zalaliśmy do baków po jogurciku i ruszyliśmy już dalej ścieżką rowerową do Pilchowa.
Mógłbym przysiąc, że przed Pilchowem minął nas pędzący w przeciwną stronę Wober, ale on zawsze tak gna, że pewnie widzi tylko smugi zamiast krajobrazu.
Jeśli to był on, to dziś dodatkowo namiętnie wpatrywał się w przednią oponę.
Z kolei w Pilchowie minęła nas Rowerzystka, tu na szczęście zdążyliśmy się pozdrowić.
Na Głębokim spotkaliśmy tatę i Bożenkę, więc można powiedzieć, że dziś dzień dość obfity w spotkania.
Chwilę porozmawialiśmy, a potem przeciskając się wśród rzesz „niedzielnych” rowerzystów dotarliśmy do domu…
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
63.65 km (16.00 km teren), czas: 03:45 h, avg:16.97 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1180 (kcal)
Altwarp. Dzień 1 (w tym rekord Basi:))
Niedziela, 14 sierpnia 2011 | dodano: 15.08.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Kolejny długi weekend sprawił, że tuż przed nim znów zaczęliśmy myśleć o trzydniowej „wyprawce” rowerowej. Opady deszczu w sobotę rano sprawiły, że myśleć o niej przestaliśmy i choć przed południem się wypogodziło, to na wypad do Altwarp i poszukiwanie tamże noclegu było już za późno. Zamiast tego, w sobotę odbyliśmy z rodzinką zwiad samochodowy po Brandenburgii (relacja w skrócie TUTAJ. Już wiem, jakie rejony będę penetrował.
No dobra, ja tu o sobocie, a okazało się, że w niedzielę ma się wypogodzić, więc podjęliśmy szybką decyzję, że jednak ruszamy, ale na zasadzie „jak się znajdzie nocleg, to zostajemy, a jak nie to wracamy”. Trzeba było wyruszyć wcześnie, bo Basia szybko nie jeździ, a do Altwarp jest jakieś 65 km i gdyby w przypadku braku noclegu przyszło wracać, to musieliśmy mieć na to czas (tym bardziej, że dotychczasowy rekord dystansu Basi to jakieś 77 km, a tu mogło wyjść 130!).
Nie obeszło się jeszcze bez porannych zakupów i to sporych, bo w niedzielę u Niemców sklepy zasadniczo pozamykane, a u nas z kolei pozamykane w świąteczny poniedziałek.
Na trasie zaliczyliśmy Tesco i Lidla.
Sakwy wiozłem tylko ja, ze względu na duży jak na Basię planowany dystans, no i w związku z tym byłem ciężki jak tankowiec, bo i napojów trzeba było nakupować na 2 dni, że nie wspomnę o jedzeniu, choć generalnie spakowaliśmy się minimalistycznie. ;)
Dojechaliśmy na Głębokie, a stamtąd przez Pilchowo i Tanowo dojechaliśmy do szosy biegnącej do Dobieszczyna. Zwykle niezbyt ruchliwa droga tym razem była pełna samochodów tych, którzy chcieli świątecznie wybrać się do lasu oraz grzybiarzy-śmieciarzy (nie wszyscy oczywiście śmiecą, nie wszyscy). Okazało się, że najlepszym sposobem na samochody, aby nie wyprzedały nas „na żyletkę” i na trzeciego jest jechać obok siebie, choć przyznam, że czułem się nieswojo przy tak dużym ruchu.
Wreszcie jednak wjechaliśmy do Niemiec, droga zrobiła się równa, a w Hintersee można już było wjechać na drogę dla rowerów biegnącą przez puszczę do Rieth.
Za Rieth zrobiliśmy krótki postój i fotkę (za dużo jakoś ich nie narobiłem na tym wyjeździe).
Nad Neuwarper See (przynajmniej od tej strony się to tak chyba nazywa;)).
Po jakimś czasie wjechaliśmy w las, gdzie zbudowana jest świetna asfaltowa droga dla rowerów i dotarliśmy do Warsin. Jechało nam się świetnie, były wczesne godziny popołudniowe, a do Altwarp tylko 6 km doskonałą asfaltową ścieżką.
Po dojechaniu do Altwarp zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ale adresy znalezione w Internecie „były obłożone”, więc stwierdziłem, że najlepiej zasięgnąć języka u tubylców, a najlepiej u obsługi portowego baru. Pomysł był dobry, bo pani skierowała nas do kolejnej pani, zajmującej się informacją turystyczną. Kiedy zapytałem o wolne pokoje, pani uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Teraz? Wolne pokoje? Hihi…No to ładnie, pomyślałem sobie. Nie wiedziałem, że z Altwarp zrobiło się takie popularne miejsce wypoczynku. Okazuje się, że tak. To doskonałe miejsce dla tych, którzy pragną ciszy i spokoju i okropne dla tych, którzy lubią ruch, głośną muzykę, smażenie się na plaży i podpite tłumy. No i dobrze. Niech nigdy tam nie przyjeżdżają, bo to klimatyczna wioseczka.
Na odchodnym pani rzuciła, żebym zajrzał do restauracji rybnej i pensjonatu rodziny Rohde – „Haff Stuebchen”. Zajrzeliśmy.
No ładnie, ładnie!
Okazało się, że jest jeden wolny pokój z tym, że były to raczej pokoje typu komfort, a nie turystyczne, więc z obawą zapytałem o cenę. Cena: 37 EUR za dobę za 2 osoby! My założyliśmy maksymalny pułap 30 EUR i ani centa więcej, choć i to sporo (może dla niektórych to tanio, nie wiem).
O naszych założeniach powiedziałem szefowi, który okazał się elastyczny i przystał na łączną cenę 30 EUR.
Można było się rozpakowywać!
Już wiem, czemu to nie są pokoje klasy turystycznej! ;)
Z tych urządzeń i tak nie zamierzaliśmy korzystać.
Z tych…i owszem, zamierzaliśmy.
Do dyspozycji mieliśmy w pełni wyposażoną kuchnię.
Do tego sterylnie czysta łazienka i toaleta!
Czysto było do tego stopnia, że mimo chodzenia po podłodze w białych kolarskich skarpetkach były one cały czas białe.
Jakoś nie miałem sumienia łazić po takim pokoju w butach z zatrzaskami SPD.
Jak wspomniałem, wioseczka jest kojąca i spokojna, ale była dopiero godzina 14:30 i na spokój czasu mieliśmy aż nadto, więc postanowiliśmy wyskoczyć do oddalonego o 16 km Ueckermunde, zrobić sobie wycieczkę, kupić piwko na wieczór (liczyłem, że mimo niedzieli coś otwartego będzie, bo w Altwarp jest jeden sklepik, ale był zamknięty), zakupić kebab u Turka w „Uecker66”, posnuć się po miasteczku i wrócić do Altwarp.
Port w Ueckermunde.
Uliczka…
Rzeźba w porcie.
Po zwiedzeniu miasta, z zakupami w sakwach, raźnie ruszyliśmy do Altwarp.
Basia miała mnóstwo sił i nie mogła wyjść w związku z tym z podziwu nad swoją własną formą, a jeszcze bardziej, kiedy na liczniku pod pensjonatem w Altwarp zobaczyła u siebie taki wynik:
Tym samym pobiła swój życiowy rekord dystansu (niewtajemniczonym wyjaśnię, że jeździ od marca tego roku, kiedy to po już 7 km zsuwała się zmachana z roweru;))))). Gratulacje ode mnie!
Podjechaliśmy jeszcze do portu i na plażę, żeby było nieco więcej niż 100 km i się udało, ale zgodnie z prognozami ICM i YR.NO w tym momencie zaczął lać deszcz, więc ile sił wróciliśmy na werandę, by zająć się mniej męczącymi rzeczami. ;)
Trasa:
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1963 (kcal)
No dobra, ja tu o sobocie, a okazało się, że w niedzielę ma się wypogodzić, więc podjęliśmy szybką decyzję, że jednak ruszamy, ale na zasadzie „jak się znajdzie nocleg, to zostajemy, a jak nie to wracamy”. Trzeba było wyruszyć wcześnie, bo Basia szybko nie jeździ, a do Altwarp jest jakieś 65 km i gdyby w przypadku braku noclegu przyszło wracać, to musieliśmy mieć na to czas (tym bardziej, że dotychczasowy rekord dystansu Basi to jakieś 77 km, a tu mogło wyjść 130!).
Nie obeszło się jeszcze bez porannych zakupów i to sporych, bo w niedzielę u Niemców sklepy zasadniczo pozamykane, a u nas z kolei pozamykane w świąteczny poniedziałek.
Na trasie zaliczyliśmy Tesco i Lidla.
Sakwy wiozłem tylko ja, ze względu na duży jak na Basię planowany dystans, no i w związku z tym byłem ciężki jak tankowiec, bo i napojów trzeba było nakupować na 2 dni, że nie wspomnę o jedzeniu, choć generalnie spakowaliśmy się minimalistycznie. ;)
Dojechaliśmy na Głębokie, a stamtąd przez Pilchowo i Tanowo dojechaliśmy do szosy biegnącej do Dobieszczyna. Zwykle niezbyt ruchliwa droga tym razem była pełna samochodów tych, którzy chcieli świątecznie wybrać się do lasu oraz grzybiarzy-śmieciarzy (nie wszyscy oczywiście śmiecą, nie wszyscy). Okazało się, że najlepszym sposobem na samochody, aby nie wyprzedały nas „na żyletkę” i na trzeciego jest jechać obok siebie, choć przyznam, że czułem się nieswojo przy tak dużym ruchu.
Wreszcie jednak wjechaliśmy do Niemiec, droga zrobiła się równa, a w Hintersee można już było wjechać na drogę dla rowerów biegnącą przez puszczę do Rieth.
Za Rieth zrobiliśmy krótki postój i fotkę (za dużo jakoś ich nie narobiłem na tym wyjeździe).
Nad Neuwarper See (przynajmniej od tej strony się to tak chyba nazywa;)).
Po jakimś czasie wjechaliśmy w las, gdzie zbudowana jest świetna asfaltowa droga dla rowerów i dotarliśmy do Warsin. Jechało nam się świetnie, były wczesne godziny popołudniowe, a do Altwarp tylko 6 km doskonałą asfaltową ścieżką.
Po dojechaniu do Altwarp zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ale adresy znalezione w Internecie „były obłożone”, więc stwierdziłem, że najlepiej zasięgnąć języka u tubylców, a najlepiej u obsługi portowego baru. Pomysł był dobry, bo pani skierowała nas do kolejnej pani, zajmującej się informacją turystyczną. Kiedy zapytałem o wolne pokoje, pani uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Teraz? Wolne pokoje? Hihi…No to ładnie, pomyślałem sobie. Nie wiedziałem, że z Altwarp zrobiło się takie popularne miejsce wypoczynku. Okazuje się, że tak. To doskonałe miejsce dla tych, którzy pragną ciszy i spokoju i okropne dla tych, którzy lubią ruch, głośną muzykę, smażenie się na plaży i podpite tłumy. No i dobrze. Niech nigdy tam nie przyjeżdżają, bo to klimatyczna wioseczka.
Na odchodnym pani rzuciła, żebym zajrzał do restauracji rybnej i pensjonatu rodziny Rohde – „Haff Stuebchen”. Zajrzeliśmy.
No ładnie, ładnie!
Okazało się, że jest jeden wolny pokój z tym, że były to raczej pokoje typu komfort, a nie turystyczne, więc z obawą zapytałem o cenę. Cena: 37 EUR za dobę za 2 osoby! My założyliśmy maksymalny pułap 30 EUR i ani centa więcej, choć i to sporo (może dla niektórych to tanio, nie wiem).
O naszych założeniach powiedziałem szefowi, który okazał się elastyczny i przystał na łączną cenę 30 EUR.
Można było się rozpakowywać!
Już wiem, czemu to nie są pokoje klasy turystycznej! ;)
Z tych urządzeń i tak nie zamierzaliśmy korzystać.
Z tych…i owszem, zamierzaliśmy.
Do dyspozycji mieliśmy w pełni wyposażoną kuchnię.
Do tego sterylnie czysta łazienka i toaleta!
Czysto było do tego stopnia, że mimo chodzenia po podłodze w białych kolarskich skarpetkach były one cały czas białe.
Jakoś nie miałem sumienia łazić po takim pokoju w butach z zatrzaskami SPD.
Jak wspomniałem, wioseczka jest kojąca i spokojna, ale była dopiero godzina 14:30 i na spokój czasu mieliśmy aż nadto, więc postanowiliśmy wyskoczyć do oddalonego o 16 km Ueckermunde, zrobić sobie wycieczkę, kupić piwko na wieczór (liczyłem, że mimo niedzieli coś otwartego będzie, bo w Altwarp jest jeden sklepik, ale był zamknięty), zakupić kebab u Turka w „Uecker66”, posnuć się po miasteczku i wrócić do Altwarp.
Port w Ueckermunde.
Przed kościołem w Ueckermunde. Niemcy.© Misiacz
Uliczka…
Rzeźba w porcie.
Po zwiedzeniu miasta, z zakupami w sakwach, raźnie ruszyliśmy do Altwarp.
Basia miała mnóstwo sił i nie mogła wyjść w związku z tym z podziwu nad swoją własną formą, a jeszcze bardziej, kiedy na liczniku pod pensjonatem w Altwarp zobaczyła u siebie taki wynik:
Tym samym pobiła swój życiowy rekord dystansu (niewtajemniczonym wyjaśnię, że jeździ od marca tego roku, kiedy to po już 7 km zsuwała się zmachana z roweru;))))). Gratulacje ode mnie!
Podjechaliśmy jeszcze do portu i na plażę, żeby było nieco więcej niż 100 km i się udało, ale zgodnie z prognozami ICM i YR.NO w tym momencie zaczął lać deszcz, więc ile sił wróciliśmy na werandę, by zająć się mniej męczącymi rzeczami. ;)
Trasa:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
102.25 km (16.00 km teren), czas: 05:39 h, avg:18.10 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1963 (kcal)