MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypadziki do Niemiec

Dystans całkowity:23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%)
Czas w ruchu:1225:30
Średnia prędkość:19.00 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:13 m
Suma kalorii:480913 kcal
Liczba aktywności:310
Średnio na aktywność:76.43 km i 4h 02m
Więcej statystyk

Rozkręcanie zakwasów po rekordzie...Loecknitz.

Wtorek, 3 maja 2011 | dodano: 03.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Po wczorajszym rekordzie i wspaniałej wycieczce ze Shrinkiem przez wyspę Uznam i wokół Zalewu Szczecińskiego obiecałem sobie, że dam sobie czas na zregenerowanie.
Tak...
Dałem...
Do godziny 12:00, kiedy to brat(!) wyciągnął mnie na przejażdżkę do Locknitz, taką rekreacyjno-zakupową.
Wrzuciliśmy rowery do jego samochodu, bo chcieliśmy, żeby przyjemnie się jechało od razu, a nie żeby tłuc się do przejścia 13 km po polskiej stronie.
Za Linken skręciliśmy na Grenzdorf, dokąd wiedzie przepiękna droga.

Drzewa wciąż w rozkwicie i zieleń jest jeszcze świeża.

W Grenzdorf skręciliśmy w prawo, kierując się na Ploewen.
Kolory wiosny w dość mroźnym...eee...znaczy rześkim jak na wiosnę powietrzu są bardzo nasycone.

Po zjechaniu na Ploewen natknęliśmy się na takiego oto stworka siedzącego na ogrodzeniu, istna laleczka Chucky. ;)

W Locknitz zrobiliśmy tradycyjne zakupy napojów chmielowych, w tym jeden bezalkoholowy w celu spokojnego wypicia w wiacie niedaleko 1000-letniego dębu nad jeziorem Loecknitzer See.

Wracaliśmy ponownie przez Ploewen, ale tym razem trasą obok Kutzower See i przez Hohenfelde.

Było tak sielsko i tak kolorowo, że nie mogłem powstrzymać się od robienia zdjęcia za zdjęciem. Dobrze, że mamy tu tak blisko.


Jeszcze mały popasik przed teleportacją do RP. ;)))

Jak widać i dziś mroźny wiatr nie przestawał wiać...
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 34.27 km (2.00 km teren), czas: 02:00 h, avg:17.14 km/h, prędkość maks: 37.00 km/h
Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 688 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Miśkowe 271 km wokół Zalewu Szczecińskiego (Stettiner Haff).

Poniedziałek, 2 maja 2011 | dodano: 03.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Wyprawy na Wyspę Uznam
Czemu „miśkowe”? Ano temu, ponieważ pojechały na ten wyczyn dwa Bikestatsowe futrzaki, czyli ja i Sebastian „Shrink”…a czemu futrzaki, to już widać po naszych logo-awatarach.
Od dawna trułem Shrinkowi zad, żeby „we dwa miśki” objechać Zalew Szczeciński przez Niemcy i wyspę Uznam i trasą powrotną przez Polskę w 1 dzień (kiedyś objechałem go już z Jurkiem i Krisem).

Ekipa miała się nawet rozszerzyć, ale Jarek „Gadbagienny” musiał iść do pracy, a Jurek „jurektc” nie mógł z nami jechać z bliżej nieznanych mi powodów.
Start zaplanowaliśmy o świcie o godzinie 4:00 ze Szczecina. W ogóle sam pomysł wydawał się szalony i nierealny, bo od kilku dni na Pomorzu szaleją takie wichry, że trudno czasem chodzić, jednak nasza cykloza przyćmiła nam racjonalne myślenie. Innym problemem były wariujące temperatury, bliskie zera o poranku i wzrastające do „aż” 10 st. C około południa. Nie wiadomo było jakie ciuchy na siebie wkładać, żeby nie targać ze sobą całej szafy. W każdym razie ubrałem się prawie zimowo (co okazało się słuszne).
Przejechaliśmy przez pusty o tej porze Szczecin, zatrzymując się jedynie na fotkę „startową” przy ulicy Krzywoustego.

Miśka rozpierała energia (zresztą już od wczoraj), bo wrzucił 28 km/h, a ja mu ciągle zrzędziłem, że w naszym przypadku trzeba jechać 24 km/h, żeby przy tej odległości i takich warunkach nie paść na twarz. Natura i fizjologia potem „za mnie” zajęły się tą kwestią. ;)))
Za jeziorem Głębokim (raptem 10 km od miejsca startu) zacząłem odczuwać, że to chyba nie mój dzień – nie byłem w stanie sensownie pedałować, czułem się jakbym miał za sobą kryzys po 150 km. Taka sytuacja trwała aż do granicy w Dobieszczyn-Hintersee. Tam wiele się wyjaśniło, kiedy Shrink spojrzał na termometr w liczniku: 1,5 st. C, odczuwalna koło 0 st.C (wg zapowiedzi ICM). Dotknąłem kontrolnie swoich ud i były lodowate, nic więc dziwnego, że nie chciały kręcić. Wrzuciłem na siebie drugie spodenki i od razu zrobiło się lepiej.

Shrink w międzyczasie rozpoczął swoją dzisiejszą „Przygodę-Z-Aparatem-I-Robieniem-Zdjęć-Gdzie-Się-Tylko-Da”. ;)))
Inna sprawa, że sam mu podsuwałem obiekty do fotografowania, a czas gonił. Tym razem było to zdjęcie kamiennego Krzyża Barnima już po niemieckiej stronie.
Udało mi się wreszcie sensownie kręcić pedałami i za Hintersee „byłem już sobą”. Tam powitał nas wschód słońca.

Kolejna spora porcja fotografii u Shrinka pochodzi z miejscowości Luckow, gdzie stoi zabytkowy kościół o konstrukcji ryglowej (lub szachulcowej, jak kto woli).


Jeszcze przed Luckow (za Ahlbeck) natknęliśmy się na hodowlę strusi.

Nadal doskwierało nam zimno, zdążyliśmy już odzwyczaić się od styczniowych wypraw, gdzie cali byliśmy pokryci szronem. Wiatr wiał od startu z północnego wschodu, pewnie gdzieś znad Finlandii, co nie mogło oznaczać nic innego, jak tylko zimno. Ponadto, wzmagał się z każdą godziną…a my jechaliśmy prawie, że dokładnie POD TEN WIATR!!!. W Warsin czuliśmy, że lekko nie będzie, a nie pokonaliśmy nawet 60 km, które dzielą Szczecin od Uekcermunde. A właśnie…Ueckermunde! ;))) Znów podkusiłem Shrinka, że warto cyknąć tam kilka fotek…więc po krótkim posiłku w wiacie w Warsin skierowaliśmy się tamże. Miało być fotografowanie „szybko-przejazdem-sygnalizacyjnie”…akurat! ;))) Poczułem w sobie zew przewodnika, Misiek zew fotografa i z założeń nic nie wyszło. Skierowaliśmy się najpierw w stronę pięknej plaży nad Zalewem, gdzie hulał sztorm, a wiatr zrywał prawie kaski z głów, potem przejechaliśmy w stronę centrum ścieżką, gdzie uschnięte drzewa rzeźbiarze zamienili w ciekawe rzeźby (to wszystko można obejrzeć w relacji Shrinka, ja już tyle razy tam byłem, że nawet nie fotografowałem ich po raz n-ty).
No dobra, zamieszczę fotkę wykonaną przez Shrinka!

A ta to już moja. ;)

Przed plażą stoi reklama w formie roweru (to ten w środku;))).

Potem był przejazd (i foty) przez drewniany most zwodzony (i foty), malowniczy port (i foty), przepiękną starówkę (i foty), Rynek Świński (i foty)…no dobra, na starówce i na rynku sam zrobiłem fotki, coś z tego przejazdu jednak trzeba mieć. Kiedy spojrzeliśmy na zegarek, okazało się, że mamy za sobą raptem 60 km, a minęły już 4 godziny, co przy zakładanym dystansie i wichrze nie wróżyło za ciekawie, tak więc posadziliśmy zady na siodełka i ruszyliśmy przez Moenkebude w stronę Ducherow.

Rowerowe świnie! ;)))

Na tym krótkim odcinku wiatr dał nam nieco odetchnąć, bo lawirował jakoś tak, że często dmuchał nam w plecy. Wiedzieliśmy jednak, co zacznie się na odcinku Ducherow – Anklam (droga na północ, prosto pod wiatr, wiele odkrytych odcinków), więc nieco przydepnęliśmy.
W Ducherow natknęliśmy się na kolejne dzieło niemieckich-pomorskich artystów graffiti. To co widać na zdjęciu, to nie pojazd, ale…stacja transformatorowa zmyślnie pomalowana tak, żeby udawała turystyczny samochód-camper. Dzieł tego i innego rodzaju jest w niemieckiej części Pomorza bardzo dużo, urozmaicają krajobraz, zmieniają nudne kontenery w ciekawe obiekty, a grafficiarzom dają możliwość artystycznego wyżycia się. Na daszku stacji podana jest strona, gdzie zapewne można obejrzeć więcej dzieł.

Tak jak się spodziewaliśmy, wiatr zaczął nam wściekle wiać w twarz już od momentu skrętu w prawo na Anklam. Dobrze, że prowadzi tam przez prawie cały odcinek rewelacyjna, asfaltowa ścieżka rowerowa, więc mogliśmy skupić się na walce z wichrem. Mieliśmy świadomość, że najcięższa walka zacznie się jednak przy i na wyspie Uznam, gdzie mieliśmy jechać na północny wschód. To jednak było jeszcze przed nami, na razie staraliśmy się dojechać do Anklam. Tam też fotografowanie miało być „szybko-przejazdem-sygnalizacyjnie” ;))). Zanim jednak do tego doszło, spędziliśmy sporo czasu w ogromnym sklepie rowerowym, gdzie poszukiwałem osłony do łańcucha (bez powodzenia), a Sebastian podziwiał rowerki. Potem ruszyliśmy do centrum, aby przejść przez kolejną foto-sesję. ;))) Co jakiś czas mówiłem dla żartu Shrinkowi: „Dość tego, nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności, postoje są zbędne, fotki są zbędne, wszystko jest zbędne, a średnia spada”…czy ja tego już gdzieś już nie słyszałem? ;)))
Były to oczywiście tylko żarty, sam lubię nie tylko jechać i patrzeć w licznik, ale również coś obejrzeć, sfotografować, co jednak w tym przypadku może nie było zbyt rozsądne…ale co tam! :) W związku z tym „aż” jedna fotka kamienicy w Anklam (też byłem tu już wielokrotnie).

No to się zaczęło! Morenowe zjazdy i podjazdy, zjazdy i podjazdy…no i niemożebnie silny zimny wicher, który momentami wręcz zatrzymywał rower w miejscu, rzucał nami na lewo i prawo, przechylał rower na boki, a z oczu (mimo okularów) wyciskał łzy. Mieliśmy wrażenie, że nie dojedziemy do Świnoujścia, bo takiej walki czekało nas blisko 60 km!!!

Na moście wjazdowym na wyspę Uznam nad rzeką Peene musieliśmy chować się za filary, żeby spokojnie zrobić zdjęcie, tam siła wiatru osiągnęła chyba apogeum.

Bond, James Bond...sfotografowany przez Shrinka. ;)))

Ledwie dotoczyliśmy się do miejscowości Usedom…na kolejną foto-sesję! ;) A co? To przecież malownicze miasteczko! ;)
Droga do Usedom jest niesłychanie malownicza, aż żal, że zdjęcie nie dmucha czytelnikowi w twarz zimnym wichrem, żeby poczuł co się tam działo! ;)))

W Usedom też zrobiłem tylko jedno zdjęcie zabytkowej bramy, ponieważ wcześniej zatrzaskałem ich już mnóstwo. Shrink nie zrobił jednego. ;)))

Na górkach i pagórkach za Usedom powoli mieliśmy już dość, a w ogóle zachciało nam się jakiegoś gorącego żarcia typu zupa, gulasz, ziemniaki … ileż można jeść batony, czekoladę i kanapki i popijać to zimnym izotonikiem.

Zatrzymaliśmy się w przydrożnej wiacie na mały posiłek (nie, nie gluasz…czekolada), gdzie kask uratował mnie przed guzem. Daszek wiaty jest tak nachylony i niski, że wstając ostro przyłożyłem w jego krawędź. Już wiem, do czego służy kask! ;)

Przed nami leżało jednak Korswandt. Kto tamtędy jechał, wie o co chodzi. Tamtędy puszczane są również wyścigi wokół Zalewu, wielu zawodników tam podobno odpada. Ścieżka (szutrowa) wiedzie przez las tak stromym podjazdem, że niektórzy po prostu schodzą z rowerów i próbują je podprowadzać (z obserwacji widziałem, że też nie było to proste). Podjazdy takie są tam dwa, a nagrodą jest równie stromy zjazd do Seebad-Ahlbeck.
W Ahlbeck Sebastian chciał podjechać na promenadę, aby…cyknąć parę fotek i choć zobaczyć morze. Trochę pokręciliśmy się po miasteczku i podjechaliśmy w okolice molo.

Po zapitych twarzach, butelkach piwa w dłoni i ordynarnym słownictwie w ręku widać, że w kurorcie pojawiło się z okazji długiej majówki wielu naszych rodaków, nie tylko tych, którzy przynoszą nam chlubę.
Na morzu panował niezły sztorm, co może niespecjalnie widać na zdjęciach, ale naprawdę był niezły.

Fotki zrobione, można gnać do Świnoujścia, poszukać czegoś na ciepło. Tu okazało się, że z powodu najazdu majówkowych turystów na zwykłego szajs-burgera trzeba czekać aż 20 minut, a nam szkoda było na to czasu. Zaproponowałem więc, by po przeprawieniu się promem na stały ląd skorzystać z baru obok dworca PKP, z którego korzystaliśmy wcześniej z Jurkiem i Krisem w trakcie objazdu Zalewu.
Wsiedliśmy na prom, a tam…Siwiutki i Milenka z Bikestats!!! W cywilu, bez rowerów, spędzają tam majówkę.

Jak widać, nasza organizacja ma wielu członków, których spotkać można niemal wszędzie (kiedyś poznałem w Niemczech Athenę i Odysseusa z BS;))).
Zamówiliśmy z Sebastianem po porcji składającej się z kotleta mielonego, ziemniaków i surówek, a gratis dostaliśmy po deserze czekoladowym. Wszystko to smakowało znakomicie po takim wysiłku i pozwoliło nam uczciwie odpocząć.

Po obiadku ruszyliśmy w stronę Międzyzdrojów, tym razem już główną trasą, która na szczęście ma pobocze. Wiaterek znów dawał nam w kość. Trasa byłaby lżejsza nieco, gdybyśmy jechali całość w przeciwnym kierunku, ale z przyczyn logistycznych Shrink musiał od razu jechać do Nowogardu, więc taka opcja nie wchodziła w grę.
Trudno jednak planować jazdę z wiatrem czy pod wiatr, jeśli jedzie się w kółko, gdzieś zawsze będzie w twarz.
Z głównej trasy zjechaliśmy do Dargobądza, gdzie Shrink zakupił zapas wody, a ja wdałem się w pogawędkę z dwoma starszymi tubylcami sączącymi piwko pod sklepem (dowiedziałem się, w czym pewien typ rowerów przewyższa inny typ;))).
Dojechaliśmy do Wolina, za którym skręciliśmy w Recławiu w boczną drogę wiodącą do Stepnicy. Tym razem wiatr już był w plecy i jechało się o wiele lepiej.
Szkoda, że akurat wtedy zaczął słabnąć…
Za Stepnicą jakoś coraz mniej chciało nam się jechać, bolały plecy i ręce, a słońce szykowało się do schowania się za horyzont. Wicherek znów przybrał na sile, a to dlatego, że jechaliśmy w stronę Goleniowa i miał okazję wiać nam w twarz. ;))) Złośliwy typek!
Na rondzie w Goleniowie pożegnałem się ze Shrinkiem, on miał do zrobienia 24 km do Nowogardu pod wiatr, ja w sumie 39 km z wiatrem.

Mimo, że wiało w plecy, nie udało mi się już jechać szybciej jak 28 km/h, zmęczenie dawało znać o sobie. Najwyraźniej nie wszyscy uważali, że to wolne tempo, bo dziadek pielący ogródek przy przydrożnym domku krzyknął do żony:
- Zobacz kurwa, jak zapierdala!!! ;)))
Do Szczecina wjechałem, kiedy już zmierzchało, a w domu byłem o godzinie 21:20 (po telefonie do Shrinka dowiedziałem się, że on dojechał o 20:48, więc widzę, że dzielnie poradził sobie z wiatrem).
Do 300 km brakowało jakieś 29 km, ale to już nie była ani pora ani kondycja na jakieś dokrętki…innym razem.
Wyjazd zaliczam do tych z gatunku znakomitych, nawet jeśli wiało. Wrażenia niezapomniane! ;)

P.S. Wg mojego licznika spaliłem odpowiednik tłuszczu = blisko 2,5 kostki masła :))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 270.20 km (4.00 km teren), czas: 12:11 h, avg:22.18 km/h, prędkość maks: 49.00 km/h
Temperatura:1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 5745 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(24)

Multi-spotkania Bikestats w drodze do Schwedt.

Niedziela, 17 kwietnia 2011 | dodano: 17.04.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Tradycyjne zdjęcie na Moście Długim, zamieszczone poniżej jest (i ma być) jak najbardziej mylące. ;)
Tu akurat zdjęcie Jurka (pożyczyłem;)).
Po lewej Paweł "Sargath", po prawej Paweł "Misiacz". ;)

Wcale nie pojechałem z widoczną tu ekipą Cyborgów (Jarek „Gadbagienny”, Paweł „Sargath”, Adrian „Gryf” i Jurek „Jurektc”), choć proponowali mi udział w „turystycznej” 200-kilometrowej eskapadzie nad morze w ich znakomitym towarzystwie. Nie skorzystałem, bo miałem inne plany, ale miałem chęć zobaczyć z rana ich sympatyczne gęby, więc podskoczyłem na 9:00 rano na most, żeby się z nimi spotkać. Potem jeszcze dojechał „Rammzes”, nawet się minęliśmy po drodze.
Cyborgi i ja. Most Długi w Szczecinie. © Misiacz

Inne zaproszenie wyszło od Anety „Atheny” i Marka „Odysseusa”, abym zabrał się z nimi pociągiem PKP do Kostrzyna, skąd trasa miała wieść po stronie niemieckiej do Szczecina. Jako, że nienawidzę jazdy polskimi zapyziałymi kolejami, darowałem sobie tę opcję.
Ja miałem w planie wyjazd do Schwedt, ponieważ połamałem osłonę łańcucha w swoim KTM-ie, a w Polsce jakoś znaleźć nie mogę. Postanowiłem więc spenetrować kilka sklepów rowerowych w Schwedt. Wg informacji z netu, osłonę taką można dostać tam za 8,90 EUR.
Zgadaliśmy się z Robertem „Sakwiarzem”, że pojedziemy kawałek do Gartz razem, bo niestety musiał wracać na jakąś imprezę. Do tego Gartz to jechaliśmy baaardzo naokoło, bo najpierw pomknęliśmy do Stobna, gdzie Robert miał do odbioru w DPD przesyłkę kurierską. Dziewczyna obsługująca klientów była jednak dość roztrzepana i wydanie paczki zajęło blisko pół godziny. Nie ma to jak ekspresowa poczta kurierska. ;)
Robert przed Neurochlitz.

Zrobiła się godzina 11:30, do Schwedt daleko, sobota i już nawet specjalnie nie liczyłem na to, że zdążę tam dojechać przed zamknięciem sklepów, choć tempo mieliśmy przyzwoite.
Jadąc „skrótami”, przejechaliśmy przez granicę i dalej toczyliśmy przez Schwennenz, Ladenthin, Rosow i Neurochlitz.

Na postoju za Neurochlitz Robert dostrzegł krążącego nad naszymi głowami drapieżnego „misiołowa”,więc czym prędzej ruszyliśmy do Mescherin, by dotrzeć ścieżką rowerową do Gartz. Tam przyszło nam się pożegnać, Robert zawrócił do Szczecina, a ja ruszyłem dalej sam do Schwedt. Mimo bocznego wiatru jechało się bardzo fajnie i lekko. We Fredrichstal tradycyjnie zatrzymałem się w wiacie turystycznej na małe co-nieco, a potem lasami i wzdłuż kanału dojechałem do Gatow.

Z tego miejsca zadzwoniłem do Atheny i Odysseusa, żeby ustalić miejsce spotkania. Okazało się, że i ja i oni jesteśmy jakieś 6 km od Schwedt, tyle że z różnych stron.
W okolicach drewnianego mostu przed Schwedt zagadnął mnie kolarz na rowerze szosowym, pytając „do you speak English”. Jako, że na jego spodenkach widniał napis Szczecin, powiedziałem, że owszem, a nawet mówię po polsku! ;) Wskazałem mu potrzebny kierunek i każdy pojechał w swoją stronę (potem minęliśmy się w centrum Schwedt).
Przycisnąłem mocniej, żeby zdążyć obskoczyć ewentualne otwarte sklepy. Pierwszy, do którego zawiodła mnie nawigacja był o dziwo otwarty, ponieważ w okolicy odbywał się jakiś jarmark. Zostałem miło obsłużony, aczkolwiek pani sprzedawczyni skierowała mnie wraz z rowerem do części warsztatowej, ponieważ nie umiała stwierdzić, czy rozstaw śrub będzie pasował. Mechanik skoczył wręcz do zdejmowania resztek mojej osłony, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Nie chciałem osłony z usługą, bo zapłaciłbym jak za zboże. Wystarczyło mi jednak zerknąć na cenę oferowanej osłony i nie było to 8,90 EUR, ale aż 18 EUR!!! Szybko powiedziałem „nein, danke” i zmyłem się szukać innego sklepu. Okazuje się, że sklep przy ul. Kietz 11 jest przedstawicielem firmy Horn, która produkuje moją osłonę Horn Catena 05. Sęk w tym, że … był już zamknięty. ;(
Przez szybę wydawało mi się, że widzę coś, co się nada, ale trzeba będzie tam podskoczyć w tygodniu.
Czasu do spotkania już było niewiele, więc szybko pojechałem na nadodrzańską promenadę (tam też był jakiś jarmark), gdzie umówiłem się z Anetą i Markiem.
Czekam i oto są! Ale co to? Sympatyczna niespodzianka, bo okazało się, że wraz z nimi jechał jeszcze Krzysiek „Monter61”. Zrobiła się całkiem pokaźna ekipa Bikestats.

Chwilę poleniuchowaliśmy na ławeczce, po czym prawym brzegiem pojechaliśmy w stronę Szczecina (do Neurochlitz tą samą trasą, którą jechałem wcześniej).

Będąc w Gartz przewidywałem, że będzie istniała konieczność wieczornej walki z zakwasami, więc pociągnąłem grupę pod sklep Netto, gdzie zakupiłem odpowiednie płyny ziołowe doskonale nadające się do tego celu. ;)))
Sęk w tym, że przez to odbicie Marek najechał na leżące na ziemi pinezki i …skończyło się to wymianą dętki.
Po naprawie pojechaliśmy nad Odrę i dojechaliśmy do Mescherin.

Nie lubię górki ciągnącej się od Mescherin do Staffelde. Przycinsnął Marek, przycisnął Krzysiek, a ja sobie wydumałem, że spacerkiem podjadę pod góreczkę razem z Anetą. Akurat!!! Aneta też przycisnęła i zaczęła również się ode mnie oddalać! Podejrzewam, że ta Cyborginii może w tygodniu umawiać się na potajemne treningi z naszymi Cyborgami z BS, gdzie osiąga znaczne prędkości przelotowe, jednak wpisów o tym na BS nie znajdziecie. ;))) Te treningi to zapewne tajna broń! ;))) Nie pozostało nic innego, jak zrezygnować ze spacerowego podjazdu, nie chciałem, żeby cała grupa potem na mnie czekała w Staffelde.
Minęliśmy przejście graniczne w Rosówki i dojechaliśmy do Kołbaskowa, gdzie Athena i Odysseus odbili na Smolęcin, a my z Krzyśkiem do Szczecina wjechaliśmy przez Przecław… Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 140.09 km (5.00 km teren), czas: 05:48 h, avg:24.15 km/h, prędkość maks: 52.00 km/h
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3213 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Leczenie z głupoty prędkości średniej. Niemcy. Basia. Krysia.

Niedziela, 10 kwietnia 2011 | dodano: 10.04.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Skąd taki tytuł? Można by powiedzieć, że to długa historia, ale w sumie czemu nie miałbym jej opisać? Otóż ostatnio zabieram Basię na wycieczki, dopiero się wprawia i stwierdziłem, że nie będę wpisywał tak niskich średnich prędkości, bo zasadniczo sam tak nie jeżdżę. Chciałem wiedzieć po prostu, jakie mam roczne możliwości wykręcenia MAKSYMALNEJ możliwej do uzyskania przeze mnie średniej. Stanąłem na rozdrożu, bo chcąc poznać moje roczne możliwości wykręcenia takiej to średniej mogłem stać się w oczach niektórych oszustem. Doszedłem do wniosku, że powinienem mieć kilka batonów w różnych kategoriach (np. sam, z Basią, z Cyborgami). Niestety, takich opcji nie ma.
Po moim wczorajszym wpisie bez podania średniej rozpoczęło się coś w rodzaju nagonki na Misiacza...
Długo na ten temat rozmawialiśmy na GG ze Shrinkiem, było trochę argumentów, trochę filozofowania. Po dłuższym czasie jednak mnie coś olśniło!
Przypomniałem sobie, że zakładając parę lat temu konto na BS, zakładałem je z myślą, że będę tu opisywał i fotograficznie dokumentował wycieczki.
O czymś takim jak średnia w ogóle nie myślałem.
Od niedawna zacząłem jeździć z różnego rodzaju szybkimi harpaganami i chyba padło mi od tego pędu na głowę. Zacząłem - zupełnie bez sensu - dbać o to, jaka mi średnia wychodzi. Czy ja jestem jakimś wyczynowcem?!
Dziś zadałem sobie pytanie:
- Misiacz, po ch...Ci cały ten pęd po średnią, niech sobie inni wariują, jeździsz dla siebie i powinieneś mieć tę całą psychozę AVG głęboko w dupie!
Co też dokładnie uczyniłem. Od dzisiaj średnią mam głęboko w zadzie. Wyjdzie taka jaka wyjdzie, a nie dlatego, że ją nakręcam celowo.
Czy to będzie 13 km/h czy 27 km/h - JAKIE TO MA ZNACZENIE??!!
Czasem wystarczy przebłysk mądrości... ;)))

No, a teraz do rzeczy. Wycieczki dziś były dwie. Na pierwszą ruszyłem z Robertem "Sakwiarzem" w stronę granicy niemieckiej.
Chcieliśmy zobaczyć, na jakim etapie znajduje się budowa drogi, która ma biec od Warnika do Ladenthin-Schwennenz.
Wichura po polach hulała dziś nieziemska. Na szczęście za Warzymicami droga wiła się tak, że przed Smolęcinem mieliśmy wiatr w plecy.
Co ciekawe, dzisiejszy Vmax - blisko 50 km/h - wykręciliśmy...pod górę przed Smolęcinem!
Tak wiało w plecy!!! Jeszcze nigdy nie podjeżdżałem pod górę z taką prędkością! ;)
Planowana droga przez granicę biegnie od zakrętu przed miejscowością Warnik i jest oznaczona stosownymi tablicami (to ta rozryta ziemia za mną z wyciętymi krzakami). Na razie Polacy zrobili tylko tyle.

Ponieważ roboty nie idą po naszej stronie zbyt szybko, pozostała nam jazda po polu, ale jechało się całkiem nieźle.

Ta kupa kamieni to inwestycja po polskiej stronie.
Na drugim planie widać wykonaną podbudowę drogi po stronie niemieckiej. Wg tablicy po niemieckiej stronie, inwestycja ma być gotowa w czerwcu tego roku.
Kiedy będzie gotowa po naszej...nie mam pojęcia. Sądząc po zaawansowaniu prac, może w 2020! ;)))

Dojeżdżając do granicy, miałem nadzieję, że nie powtórzy się historia z rowem granicznym, którą opisałem TUTAJ. ;)))
Powtórzyła się...
Przedzieram się przez rów graniczny. Polska - Niemcy. © Misiacz

Jak już wlazłem do tego rowu, to teraz muszę z niego wyleźć. ;)

Podbudowa po stronie niemieckiej, nie wszędzie jeszcze utwardzona, udało mi się zakopać.

Po dojechaniu do Ladenthin skierowaliśmy się na Schwennenz, a stamtąd polną drogą dojechaliśmy do granicy w Bobolinie.
Od Bobolina wiatr dął nam w plecy i jechało się znakomicie.
Niestety, po dojechaniu do Szczecina, wsiadając na rower i ruszając, zahaczyłem butem o osłonę łańcucha i ją połamałem. :(((
Rowerek wygląda na troszkę okaleczony, ale mam nadzieję, że uda mi się dokupić taką osłonę.
Potem nastąpiła krótka przerwa na odpoczynek i kawkę w domu, po czym zabrałem ponownie Basię (załapała wirusa cyklozy;))) i pojechaliśmy pod blok mojego brata, który zechciał wreszcie wsiąść na rower, a co ważniejsze - zabrał ze sobą Krysiorka.
Z Basią, Krysią i moim bratem powolutku potoczyliśmy się w stronę ul. Taczaka.

Stamtąd skręciliśmy w Łukasińskiego i dojechaliśmy do Mierzyna, gdzie mieliśmy krótką przerwę.
Tu Krysiorek zaciesza, choć wcale to tak nie wygląda. ;)))
.
Aaaa...brat też zaciesza! ;)
A tu grupowe wciąganie batoników w przysiadzie. ;)

W sumie z tą ekipą zrobiliśmy ok. 20,5 km i powiem, że była to również bardzo udana wycieczka!

P.S. Dziś chrzest bojowy ciuchów TC-TEAM (koszulka imienna z napisem MISIACZ TC plus spodenki) otrzymanych przeze mnie i resztę Cyborgów TC od sponsora, czyli naszej firmy Technic-Control.
:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 57.61 km (8.00 km teren), czas: 03:17 h, avg:17.55 km/h, prędkość maks: 49.30 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1219 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(13)

Z Basią na poważniej. Schwennenz in Deutschland.

Sobota, 9 kwietnia 2011 | dodano: 09.04.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Dziś Basia zrobiła naprawdę ponad 400% normy! ;))) Po ostatnich Basiowych wprawkach rowerowych po 7 km i 8 km, dzisiejszy wyjazd mogę wręcz nazwać wyprawą!!! ;)))
Pojechaliśmy na rowerkach przez Przecław, Będargowo do Schwennenz.
Zanim jednak do tego doszło, troszkę czasu zajęło nam się wygrzebanie z domu, my już tak mamy. Basia zapomniała dokumentów i tu na nią czekam pod domem.

Kiedy wreszcie ruszyliśmy, była 12:30, ale w sumie przecież daleko nie planowaliśmy jechać.
W drodze za Będargowem wichura dawała nam ostro w twarz.

Kiedy wreszcie skręciliśmy w stronę granicy, wichurę mieliśmy już "tylko boczną".
Będąc już po stronie niemieckiej zatrzymaliśmy się na herbatkę z termosu.

Uliczka w Schwennenz.

Nie przyjechałem do tej wioseczki tylko i wyłącznie w celach turystycznych, ale też aby połączyć przyjemne z przyjemnym, czyli wymienić trzy puste "Radebergery" na trzy pełne (w sklepiku p. Anke Schumann).
Po zakupach zatrzymaliśmy się jeszcze w "centrum" Schwennenz, aby coś przekąsić.
Jem, patrzę...a tu pomyka Monter61, który był jednym z uczestników ostatniej wycieczki na wyspę Rugię.
Świat nie jest zbyt duży.

Jak widać z kolejnego zdjęcia, dalej jechaliśmy już z Monterem. Tu zmykają mi z Basią pod górkę do Bobolina.

Na górce skręciliśmy w stronę Warnika, a wiatr tym razem był naszym wspaniałym sprzymierzeńcem, bo z pełną siłą dmuchał nam w plecy.
Koloryt pól mówi wyraźnie, że wiosna nadeszła!!!
Pola przed Warnikiem. © Misiacz

P.S. Przypomniałem sobie, że nie dla średniej jeżdżę...to odnośnie całego cyrku z wpisami w komentarzach. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 33.55 km (4.00 km teren), czas: 02:27 h, avg:13.69 km/h, prędkość maks: 31.00 km/h
Temperatura:16.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 671 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(10)

Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ...RUGIA z BS!!!

Sobota, 26 marca 2011 | dodano: 27.03.2011Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Rugia od 2010...
Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ. Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ. Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau. Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.
„Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów. Morze jest zimne i słone. Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy. Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.”
*************************************************************************
A ja udałem się na Rugię…powyższe zdania zapisane są w wymarłym słowiańskim języku ranijskim używanym na Rugii w czasach pogańskich.
Sam pomysł narodził się dość spontanicznie, praktycznie z dnia na dzień. W ostatni weekend Athena i Odysseus jechali przez Uznam, który zauroczył ich swoją magią, ja dodałem komentarz o jeszcze większej magii Rugii, Dornfeld dodał informację o tanich całodniowych biletach grupowych na kolejach niemieckich i…jedziemy!!!

Aby bilet grupowy był opłacalny, musieliśmy skompletować 5 osób.

W sobotni poranek w pociągu Deutsche Bahn jadącym w kierunku Pasewalku pojawiliśmy się w następującym składzie (alfabetycznie):
1) Athena
2) Dornfeld
3) Misiacz
4) Monter61
5) Odysseus
Pociąg ruszył punktualnie o godzinie 6:57, Dornfeld zebrał kasę i zakupił nam bilecik grupowy. Kosztowało nas to po 6,40 EUR na głowę plus 4,50 EUR za rower, więc za niecałe 11 EUR mogliśmy śmigać, gdzie nam się podobało po Meklemburgii.

Najpierw jednak śmignęliśmy do Pasewalku, gdzie mieliśmy przesiadkę na pociąg do Stralsundu. Jako, że mieliśmy 40 minut oczekiwania, pojechaliśmy na szybki „japoński” rekonesans po Pasewalku. Dornfeld został na dworcu, jako że bywał tam wielokrotnie, ja w sumie też, ale miałem chęć wykazać się jako przewodnik. ;)))
Zdjęć natrzaskałem tu już wiele nie raz, więc teraz postanowiłem wesprzeć regionalny browar (jak widać wsparłem go dosłownie).

„Grecy” na rynku w Pasewalku.

Stacja transformatorowa wymalowana w ciekawe graffiti.

Po szybkiej rundce wróciliśmy na dworzec i zapakowaliśmy się w pociąg zmierzający do Stralsundu.

Jadą one szybko i bezszelestnie, przedziały rowerowe są obszerne i posiadają pasy do przypięcia rowerów (takie, jak w samochodach), a na korytarzach żaden bury palacz nie śmie zanieczyszczać innym powietrza, tak jak to ma nadal miejsce w PKP mimo ustawowego zakazu.

W pociągu dumaliśmy, co dalej robić po przyjeździe na Rugię. Ponieważ część północna jest zdecydowanie najpiękniejsza, wszyscy przesiedliśmy się na kolejny pociąg na północ Rugii, do Sassnitz. Dornfeld postanowił stamtąd jednak pojechać na południe, a cała reszta na północ, więc umówiliśmy się na 18:23 na dworcu w Stralsundzie. Podoba mi się coś takiego, kiedy każdy jedzie tam gdzie chce, bez narzucania woli grupy czy woli jednostki, w końcu i tak spotkamy się u celu.
Kiedy wysiedliśmy z pociągu w Sassnitz o godzinie 10:40, przywitał nas chłód (3 st. C), piękne słońce i niesamowity błękit nieba. Jak dla mnie – pogoda jak marzenie.

Skierowaliśmy się na chwilę w okolice portu, gdzie znajduje się ciekawy budynek ratusza oraz podwieszana kładka prowadząca na nabrzeże.

Ruszyliśmy…no i się zaczęło! Podjazd z Sassnitz do Koenigsstuhl ma blisko 7 km i jest wyjątkowo upierdliwy, zwłaszcza dla kogoś, kto spędził parę godzin w ciepłym pociągu i wyszedł na chłód. Momentami miałem wrażenie, że wsiadłem na rower po raz pierwszy od roku, na szczęście potem wszystko to minęło.
Dojechaliśmy do zejścia na klify w Parku Narodowym Jasmund, gdzie zostałem z rowerami, ponieważ klif ten już widziałem. Inna sprawa, że nie uśmiechało mi się schodzenie 480 stopni na brzeg, a potem wspinanie się - zostawiłem to tym, którzy tego cudu jeszcze nie widzieli.
Tymczasem ja postanowiłem posilić się lokalnym przysmakiem, czyli rybną bułeczką Fischbrötchen. Jakże byłem rozczarowany, kiedy w budce, w której zawsze je kupowałem pani powiedziała, że sprzedaje głównie gofry. ;(((

Podobnie rozczarowani byli inni klienci, bo jedzonko to jest naprawdę pyszne. Jeszcze bardziej rozczarowało mnie to, że termos z gorącą herbatą został … w kuchni u mnie w domu. W gorączce przygotowań zapomniałem go zapakować i „opijałem” potem Athenę i Odysseusa, za co serdecznie im dziękuję.
Na szczęście oni zawsze wożą ze sobą ze dwie cysterny. ;)
W sytuacji „porzucenia mnie” na straży rowerów pozostało mi jedynie zamówienie kawy w tejże budce. Pani sprzedawczyni współczuła Misiaczowi, że został tak pozostawiony, ale wyjaśniłem, że reszta grupy nie uwzięła się na mnie i są niewinni. ;)
Powiem, że nawet szybko się uwinęli, bo po 20 minutach ruszyliśmy w stronę Hagen…gdzie miałem nadzieję na Fischbrötchen, ale ostatnia budka na tej trasie była zamknięta. ;(
Pozostawała złudna nadzieja, że zdążymy jeszcze zwiedzić Stralsund i przy tej okazji zakupić bułę z kutra w tamtejszym porcie, ale czas już złudzeń nie pozostawiał.
Na szczęście w nagrodę dostaliśmy piękny wiatr w plecy i długi zjazd prawie aż do Ruschwitz i Glowe, gdzie udało mi się bez żadnego trudu uzyskać 56 km/h.
W międzyczasie zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, skąd widać było morze i Kap Arkona.


Za Glowe wjechaliśmy na wąski przesmyk w lesie Schabe, gdzie na chwilę skierowaliśmy się na plażę, żeby zrobić fotki.


Ścieżka wiodąca przesmykiem jest asfaltowa i bardzo malownicza.
To nasza grupka na niej.

Po minięciu Juliusruh skręciliśmy w prawo, by po chwili zatrzymać się na moment na campingu w Drewoldke, na którym nocowaliśmy z Danielem w czasie wyprawy na Rugię z sakwami w ubiegłym roku.

Tym razem nie odbiliśmy z campingu do Altenkirchen, by jechać główną drogą w stronę Kap Arkona, ale kierowaliśmy się na Vitt wzdłuż wybrzeża, co okazało się strzałem w dziesiątkę! Szkoda, że nie znałem tej trasy w tamtym roku, zawsze to jednak nowe doświadczenie. Trasa, choć wiedzie płytami (równiutkimi) jest niesamowicie malownicza, a ponadto natknęliśmy się na niej na starosłowiańską budowlę megalityczną – kurhan.



Stamtąd skierowaliśmy się do osady Vitt, która wygląda prawie tak, jakby nie zmieniła się od wieków.
Na zdjęciu – droga do Vitt, w oddali latarnia morska na Kap Arkona.

Jedynym niepożądanym elementem był najazd jakichś naukowców czy urzędasów, którzy kręcili się tam z jakimiś papierami.

Normalnie jest to kameralna wioseczka rybacka u stóp klifu.



Zachciało mi się jeszcze zrobić zdjęcie pocztówkowe.

Z Vitt ostrym terenowym podjazdem wspięliśmy się do miejscowej kaplicy. Krótka fotka i jechaliśmy dalej ścieżką wzdłuż urwiska, zbliżając się coraz bardziej do Przylądka Arkona, aby sfotografować za moment dziwne zjawisko.

Zjawiskiem tym jest kobieta z ptakiem. ;)))

Zjawisko pojawia się okresowo. To już ptak bez kobiety. ;)

No to dojechaliśmy do celu, czyli do dawnego centrum pogaństwa słowiańskiego i miejsca mocy Arkona.
Mrugnęliśmy porozumiewawczo okiem i aparatem do zasępionego Światowida, doładowaliśmy solidnie baterie w miejscu mocy.

Kronikarz, Sakso Gramatyk tak opisywał świątynię i sam posąg Świętowita:

"W środku miasta [Arkony] znajdował się plac, na którym stała świątynia drewniana o misternej budowie, wzbudzająca cześć nie tylko wspaniałością nabożeństw, lecz boskością posągu w niej umieszczonego. Zewnętrzny jej obwód dokładną płaskorzeźbą się odznaczał, przedstawiając prostą i niewydoskonaloną sztuką malarską postacie najrozmaitszych rzeczy. Jedno tylko było wejście. Samą świątynię podwójny rząd ogrodzenia otaczał, z których zewnętrzne, ze ścian złożone, dach czerwony pokrywał, wewnętrzne czterema słupami podparte zamiast ścian świeciło czerwonymi zawieszonymi zasłonami z zewnętrznymi ścianami było połączone tylko kilku poprzecznymi tramami. W świątyni stał posąg ogromny, wielkością przewyższający postać ciała ludzkiego, czterema głowami i tyluż karkami wzbudzający zdziwienie, z których dwie w stronę piersi a dwie w stronę pleców zdawały się patrzeć. Zresztą wzrok umieszczonych z przodu czy z tyłu [głów], jedna w prawo, druga w lewo zdawały się zwracać. Brody były podgolone, włosy postrzyżone tak, że widoczny był zamiar artysty, aby przedstawić sposób, w jaki Rugianie pielęgnowali swe głowy. W prawej trzymał róg z rozmaitego kruszcu zrobiony, który kapłan znający się na ofiarach co rok napełniał miodem, aby ze samego stanu napoju mógł wywnioskować o obfitości roku przyszłego. Lewa ręka na boku wsparta tworzyła łuk. Szata dochodząca aż do goleni kończyła się w tym miejscu, w którym, dzięki zastosowaniu rozmaitości drzewa, były połączone z kolanami tak niewidocznie, że miejsce ich spojenia tylko przy bacznej uwadze można było dostrzec. Opodal widziało się uzdę i siodło bóstwa i kilka innych odznak boskości. A podziw dla nich zwiększał się z uwagi na miecz znacznej wielkości, którego pochwa i rękojeść rzucały się w oczy zewnętrznym wyglądem srebra i znakomitej ozdoby rzeźbiarskiej."
Światowid na Rugii. Kap Arkona. © Misiacz


Cyknęliśmy fotkę latarni i klifu, by za moment ruszyć w stronę Puttgarten i Altenkirchen. Chyba spodobaliśmy się Światowidowi, bo w zasadzie nadal mieliśmy wiatr w plecy, rzekłbym, że bóstwo sprzyjało nam przez całą trasę.

Wróciliśmy na ścieżkę na przesmyku pomiędzy Tromper Wiek a Grosser Jasmunder Boden, aby w Glowe skręcić w nienzaną nam jeszcze drogę rowerową wiodącą pomiędzy rozlewiskami w stronę Zamku Spyker. Ścieżka jak zwykle była malownicza i pomimo ubywającego czasu zatrzymaliśmy się na fotkę.


Przy Schloss Spyker zatrzymaliśmy się naprawdę na krótko, bo zbliżał się czas odjazdu pociągu do Stralsundu, a nie mieliśmy pewności, czy wsiadać w Sassnitz, czy w Lietzow czy może w Bergen („stolica” Rugii).

Teren za Sagard zrobił się dość pofałdowany, a do odjazdu pociągu o 17:20 mieliśmy już około pół godziny, więc po ostrym zjeździe do Lietzow postanowiliśmy tamże zapakować się do pociągu.
Zamek (?) w Lietzow.

Mając chwilę czasu podjechaliśmy na moment na fotkę na groblę pomiędzy rozlewiskami Grosser i Kleiner Jasmunder Boden.


Udaliśmy się jeszcze na posiłek do fajnej budki przy plaży, gdzie swego czasu pitrasiliśmy z Danielem obiadek na kuchenkach gazowych.

Potem wsiedliśmy w pociąg, przypięliśmy rowery i ruszyliśmy do Stralsundu.

Niestety, na zwiedzanie tego przepięknego miasta nie mieliśmy już czasu („Kraków jest przereklamowany” – jak stwierdził Dornfeld, któremu udało się co nieco zwiedzić w oczekiwaniu na nas). Jestem pewien, że nie była to ostatnia wyprawa w te okolice.
Mnie jednak nadal prześladowała rybna bułeczka Fischbrötchen – no jakże to tak, być tam i nie wciągnąć lokalnego przysmaku. Ruszyłem na penetrację dworca i MAM!!! Ostatnia Fischbrötchen w sklepie czekała na mnie! Pycha! Wyjazd się udał! ;))))))))))))))))))
Pociąg ruszył ze Stralsundu o 18:23, a o 20:03 w Pasewalku przesiedliśmy się na pociąg jadący do Szczecina.

Chyba dość dziwacznie wyglądaliśmy krążąc i prowadzając rowery wokół dworca, bo aż z ciekawości podeszli do nas policjanci i z tego co zrozumiałem, zapytali uprzejmie czy mamy chęć zwiedzać Pasewalk po nocy. ;)))
Pociąg szybciutko sunął do Szczecina, co mogłem stwierdzić stojąc przy otwartej kabinie maszynisty (100 km/h). Po jakimś czasie pociągiem zaczęło nagle rzucać w górę, w dół, w lewo, w prawo, rozległy się jakieś jęki i zgrzyty, a maszynista wyhamował do 40 km/h.
Nie, nie, nic się nie stało, żadna awaria, po prostu przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy na polskie tory.
Nie mogę tu powiedzieć, że przekroczyliśmy ją niepostrzeżenie. ;)))
Jak widać znamy się nie tylko na budowie krzywych autostrad, ale przenosimy naszą wiedzę również na tory kolejowe.
Kiedy dojechaliśmy na stację Szczecin-Gumieńce, postanowiliśmy wysiąść tam z Atheną i Odysseusem, a Dornfeld i Monter61 pojechali aż do Dworca Głównego.
Wspaniała wycieczka, pełna magii, słońca i pozytywnych wrażeń…no i upolowałem bułeczkę Fischbrötchen!!! ;)))

A to mapka odcinka pokonanego na Rugii:


Wszystkie zdjęcia znajdują się TUTAJ.

Jeśli kogoś interesuje język rański, to może się również w nim pomodlić:)

Nås woyc, koy jisĕ wă nibĕ, doy sä sjäntĕ tüjĕ jimä, doy praidĕ tüjĕ tjönästwă, doy bundĕ tüjă wölă, kok wă tĕm nibĕ, tok nă zimjĕ. Ĕ toy bĕ dål nås wösĕdännoy kläb danăs, ĕ wutdål näsĕ grächĕ kok moy wutdäjĕmĕ wonĕ delă näsaiçh gräsnikum, ĕ niveed nås nă ton farsukonk, abă paust nås wut wösau chudau. Ĕ tüjĕ jis tă tjönästwă, ĕ tă silă ĕ tă cäst delă wösăghdă. Amĕn.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź
królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi.
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze
winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na
pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Bo Twoje jest królestwo, i potęga, i chwała, na wieki wieków. Amen.” Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 95.65 km (5.00 km teren), czas: 04:28 h, avg:21.41 km/h, prędkość maks: 56.00 km/h
Temperatura:3.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2163 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(16)

Szczeciński rajd BS do Locknitz. Prawie Masa Krytyczna!

Sobota, 5 marca 2011 | dodano: 05.03.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Moje zaskoczenie jest coraz większe. Czemu?
Jeszcze w listopadzie 2010 roku zastanawiałem się, czy na moją propozycję Pierwszego Szczecińskiego Rajdu Bikestats ktokolwiek pojawi się na miejscu zbiórki. Wtedy przez pierwsze 10 minut miałem wątpliwości, które jednak się rozwiały, kiedy w sumie zebrało się aż 9 osób.
Od pewnego czasu takich wątpliwości już nie mam, jednak wczoraj naprawdę byłem zaskoczony!
W pewnym momencie liczebność grupy sięgnęła 12 osób!!! Piszę „w pewnym momencie”, bo różne osoby dojeżdżały i odjeżdżały w różnych miejscach, generalnie przez większość czasu jechało 11 osób. Jeszcze moment, a zrobi się z tego cotygodniowa Masa Krytyczna Bikestats! ;)))
Dobra, a teraz do rzeczy. Kto jechał? Oto lista (prawie alfabetycznie, przynajmniej jeśli chodzi o osoby przynależące do naszej cyklotycznej sekty BS ;))):

1. Aneta (Athena)
2. Adrian(Gryf)
3. Butros
4. Jurek (Jurektc)
5. Marek (Odysseus)
6. Paweł(Sargath)
7. Piotrek (Rammzes)
8. Robert (Lewy89)
9. Sebastian(Shrink)
10. Krzysiek (Kris)
11. Arek
12. No i Misiacz…znaczy ja ;)

Jednego byłem pewien – że moja wczorajsza dwusetka (~203 km)z Gadembagiennym będzie niczym, będzie Pikusiem, sobotnim spacerem w porównaniu do setki z Cyborgami?
Czy się pomyliłem? Ani trochę. Tym razem do spółki dołożył się wicher.

No to się spakowałem z rana. Odsłaniam zasłony a tam…mokre ulice. Ale to nic, zdecydowałem się jechać mimo wczorajszej dwusetki w nogach i tych mokrych ulic, ponieważ:

a) Paweł (Sargath) zaplanował ciekawą trasę.
b) Chciałem zrobić zakupy w Locknitz, które były w planach.
c) Byłem ciekaw, ile tym razem pojawi się osób…
d) Byłem ciekaw samych tych osób (może to powinno być na pierwszej pozycji nawet).

Czereda na Moście Długim.


Traska wyglądała z grubsza tak: KLIKNIJ

Paweł oddał mi na początku prowadzenie, jako że jestem zwolennikiem utrzymywania zrównoważonego tempa.
Sęk w tym, że jestem również zwolennikiem przestrzegania pewnych zasad, więc przy Autostradzie Poznańskiej wprowadziłem grupę na ścieżkę rowerową, zamiast olać zakaz i jechać dwupasmówką. Niestety, żadnych zasad nie przestrzegają fiutki, które tłuką butelki na drogach dla rowerów. Krótko mówiąc, skończyło się to dwoma flakami, u Shrinka i u Arka, a ja miałem dowód, że praworządność nie powinna chyba dotyczyć pewnych krajów…i nie dotyczy w sumie.

Guma.


Po załataniu dziur ruszyliśmy w stronę przejścia granicznego Rosówek / Rosow, do którego mieliśmy jakieś 10 km. No i się zaczęło…Aaa, zapomniałem dodać, że podałem się jako prowadzący do dymisji po powzięciu decyzji o jeździe ścieżką! ;)))
A co się zaczęło? Ano pomijając wicher wiejący w mordę, na czele ustawił się Kris, a czym to się kończy wie większość czytelników. Ja to też wiem, a jako że uodporniłem się na tzw. „psychozę tłumu”, nie pogoniłem za Krisem i za wszystkimi, którzy pogonili za Krisem, tylko wrzuciłem swoje stałe tempo 24 km/h i turlałem się, mając w zasięgu wzroku powoli oddalającą się grupkę (która i tak potem zaczęła się przybliżać, więc jak dla mnie na jedno wyszło ;))).
Przecież chyba nikt nie zostawi powolnego Misiacza na pastwę żywiołów? ;)))))))

W Rosow skontaktowaliśmy się z Adrianem (Gryfem), który miał do nas dojechać z Gryfina do Tantow w Niemczech, jednak okazało się, że dojechał tam wcześniej i ruszył nam naprzeciw w kierunku Rosow. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi.

Przed Tantow.


Od Tantow w kierunku Storkow dostawaliśmy już wycisk na całego. Wicher już się z nami nie cackał w ogóle, dął z pustych pól prosto w twarz. Jego złośliwości sprzyjało morenowe ukształtowanie terenu, oferując nam długie, proste i wykańczające podjazdy. Tam grupa na dobre porwała się na kawałki.
Maniacy ciśnięcia na pedały, zrywania mięśni ud i rozciągania łańcuchów pomknęli do przodu, reszta grupek mieliła w swoim mniej lub bardziej ślimaczym tempie, mając tę świadomość, że w Storkow Cyborgi i tak zaczekają ze stopniowo wychładzającymi się im ciuchami na grzbiecie! :PPP
W Storkow zrobiliśmy krótką przerwę na posiłek i sfotografowanie zabytkowego wiatraka.

Wiatrak w Storkow.




Następnie drogą dla rowerów (nie, nie…na tamtejszych drogach nie tłucze się masowo butelek) dojechaliśmy do Penkun, gdzie nasz „zroweryzowany gang” zaparkował pojazdy przed kościołem, wzbudzając chyba pewne zaniepokojenie starszego mężczyzny z domku naprzeciwko, który uważnie nas obserwował. Cóż, słowiański najazd dla człowieka, który za młodu służył w Wehrmahcie lub SS może i mógł się wydać niepokojący, a co najmniej nie na miejscu…;)

Kościół w Penkun.


Plemię Słowian przed kościołem.

Sprzed kościoła pojechaliśmy do zamku w Penkun, gdzie spotkaliśmy Butrosa. Wskutek nieporozumienia pojechał on planowaną trasą, tylko…w przeciwnym kierunku. ;)))

Zamek w Penkun.


Pojazdy gangu 1.


Pojazdy gangu 2.


Pojazdy gangu 3.
Pojazdy gangu BS ;))) © Misiacz


Z Penkun pojechaliśmy do Krackow, gdzie znajduje się okazałe muzeum starych pojazdów.
Trasa zaczęła się wić, więc udało nam się dostać wiatr w plecy. Tam Shrink pokazał mi, co to znaczy być prawdziwym Cyborgiem…i zaczął znikać w oddali.

Na trasie jestem zwolennikiem motta, którego autorem jest Leszek Miller : "Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna". ;)))
Oczywiście są wśród nas tacy, którzy potrafią i dobrze zacząć i dobrze skończyć; sami zainteresowani to wiedzą. Ja swoją kondycję zazwyczaj wolę „rozplanowywać”.

Do Krackow dojechaliśmy w dość dobrych warunkach. Tam pokazałem Shrinkowi rzeźby w starych wykonane w starych, uschniętych drzewach.
Na wejście do muzeum pojazdów zdecydował się Paweł i Marek.
My możemy zwiedzić to muzeum na fotografiach Pawła i Marka:
ZDJĘCIA Z RELACJI PAWŁA
ZDJĘCIA Z RELACJI MARKA
Muzeum techniki w Krackow.


Z Krackow ruszyliśmy przez Glasow w kierunku Locknitz. Wichura była niemożebna, do tego dokładały się górki i pagórki, a ekipa cały czas się tasowała.
Przed samym Locknitz Cyborgi pomknęły do przodu, mijając bez zatrzymywania się 1000-letni dąb. Niestety, Shrink go nigdy wcześniej nie widział, ale udało mi się go dogonić i pokazać mu ten pomnik przyrody. Ja sam zatrzymałem się na batonika obok w wiacie, gdzie mieliśmy posiłek w czasie Pierwszego Szczecińskiego Rajdu Bikestats

Budka w Locknitz.


Omijając sprytnym skrótem malowniczą przystań nad pięknym jeziorem, tak aby „nikt nie marnował czasu na głupoty typu robienie zdjęć” potoczyliśmy się do sklepu REWE w Loecknitz na zakupy! ;)))

Zakupy napojów...eee...hm...izotonicznych ?


Od tego momentu już mieliśmy jechać z wiatrem w plecy. W okolicach Ploewen udało mi się rozpędzić z górki do 52 km/h, co nie przeszkodziło Cybrogom w „połknięciu” mnie za chwilę na podjeździe.
Granicę przekroczyliśmy w Lubieszynie, a w Dołujach byłem świadkiem, jak Athena na twardych trybach szybko podjeżdża pod ciężki i upierdliwy podjazd do Dołuj. Uważam, że określenie Cyborgini, które nadał Athenie Gadzik jest jak najbardziej na miejscu – widzę, że to u Odysseusa i Atheny chyba rodzinne – taka para turystów posiadających w zanadrzu tryb „Cyborg”;))).

W zasadzie w Dołujach ekipa się rozjechała. Athena i Odysseus skręcili gdzieś na Wąelnicę, Cyborgi pojechały w kierunku Mierzyna, a ja ze Shrinkiem i Gryfem ruszyliśmy na Przecław.
Wiatr był na tyle sprzyjający, że udało nam się utrzymywać 35 km/h, w porywach do 40 km/h.
Na Rondzie Hakena pożegnaliśmy Gryfa, a ja zaprosiłem Shrinka do siebie, gdzie upitrasiłem obiadek i kawę, żeby zregenerować nasze siły.
Ponownie wsiedliśmy na rowery przed godziną 19:00, jako że 30 minut później Shrink miał pociąg powrotny do Nowogardu, więc odprowadziłem go na dworzec, przy okazji dokręcając nieco kilometrów i poprawiając średnią (jakoś mi się szybko ostatnio po mieście jeździ).

Po powrocie do domu stwierdziłem u siebie pewne znużenie mięśni, ale z tego co wyliczyłem wynika, że w dwa dni zrobiłem blisko 308 kilometrów, więc zakładam, że to normalne odczucie.

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 104.86 km (5.00 km teren), czas: 04:45 h, avg:22.08 km/h, prędkość maks: 52.00 km/h
Temperatura:4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2300 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(10)

203 km z Gadzikiem przez Hochensaaten.

Piątek, 4 marca 2011 | dodano: 04.03.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Pewnego dnia Jarek (Gadbagienny) przysłał mi maila z zapytaniem, czy w razie wolnego piątku wybiorę się z nim na przejażdżkę wzdłuż granicy, do Osinowa Dolnego za Cedynię z opcją powrotu przez Niemcy. Miałem wolny piątek i…machnęliśmy naprawdę bez specjalnego wysiłku z Jarkiem ok. 203 km przez Gryfino i Hohensaaten w Niemczech. No to fajna się zrobiła z tego przejażdżka. Miało być 175 km, a wyszło jak wyszło! ;)

Mapka poniżej zrobiła się troszkę nieaktualna, bo robiliśmy dokrętkę do 202, ale być może, jeśli komuś się zechce, to się mapkę poprawi. ;)))



W sumie to nie wiedziałem za bardzo, jak się ubrać, bo nad razem było -5 stopni, a w dzień miało być +4. Bądź tu mądry! Bardziej nastawiłem się na te późniejsze +4 stopnie, więc było „rześko”, jak to mówi Jarek! ;))) Nogi trochę kostniały, ale od czego herbata w termosie?

Ustaliliśmy z Jarkiem stałe tempo na 24 km/h, czego ściśle się trzymaliśmy ...ale bez przesady, nie pod górki, tempomatów nie mamy! Pozwoliło nam to na zachowanie sił do samego końca. Kiedy wiatr pomagał lub było z górki, jechało się oczywiście szybciej.

Lekko marznąc, przez Czepino dojechaliśmy do Gryfina. Jadąc przez Gryfino, usłyszałem z przejeżdżającego samochodu: "Dawaj, Misiacz, dawaj!!!" Patrzę, a tu z okna szczerzy do mnie gębę w uśmiechu nasz kompan z BS - Adrian (Gryf)! :)))

Jarek w Gryfinie.


Za Gryfinem nadal jechało się fajnie, choć wciąż było „rześko”, a na trasie pojawiły się dość ostre morenowe wzniesienia. Po wzięciu jednak garści rodzynek w gębę siły szybko przybywało.
Mieliśmy założenie wg zasad Jarka – w ciągu godziny przejechać 20 km. Udawało nam się to do 60 kilometra, mimo kilku drobnych postojów.
Mróz potrafi jednak wycisnąć co nieco z pęcherza! ;)

Za Widuchową.


Przed Krajnikiem Dolnym zatrzymaliśmy się na chwilę na granicznym urwisku nad Odrą, aby zrobić parę fotek. Nadal trzymał mróz i snuła się wilgoć, przeciskająca się jakimś cudem do ciała przez kilka warstw ubrania.

Przed Krajnikiem.


W Krajniku zaproponowałem Jarkowi zatrzymanie się na gorącą kawę w knajpie, w której swego czasu pożeraliśmy kiełbaski z grilla z Jurkiem (jurektc) i Krisem, robiąc dystans 202 km.
Restauracja i obsługa okazała się bardzo przyjemna, widać że jest nastawiona na Niemców z pobliskiego Schwedt, ale ma to zbawienny wpływ na smak zupy. Zamówiliśmy po misce pomidorowej, z kupą makaronu i byliśmy wniebowzięci. Kawa była mocna jak szatan. Naprawdę, wizyta tam dodała nam mnóstwa sił.

Na zupce w Krajniku, pycha! :)



Solidnie posileni i rozgrzani ruszyliśmy w kierunku miejscowości Piasek. Troszkę się bałem podjazdu, bo jest długi (chyba z 5 km) i upierdliwy, jednak zupka z kawką sprawiły, że w ogóle tego nie odczułem…a może to te rodzynki? ;)
Drzewa były pięknie oszronione i nareszcie przez mgłę zaczęło przebijać się słońce!

Podjazd do Piasku.


Jechało nam się tak dobrze, że zaczęliśmy rozważać wydłużenie trasy do 200 km, co jak wiadomo zrobiliśmy. Ilość przerw była spora, a mimo to nie przeszkodziła w utrzymywaniu odpowiedniego tempa całego przejazdu.

Sikanie...;)


Sprzyjał nam wiatr, a w zasadzie jego brak, bowiem dym z kominów unosił się prawie pionowo.
Przed Cedynią jest długa prosta z nowiutkiego asfaltu. Na końcu drogi ukazał się nam impresjonistyczny widok…

Cedynia we mgle...


W Cedynii zakupiłem dodatkowe napoje, ponieważ za niedługo mieliśmy wjeżdżać do Niemiec, a tam nie ma tylu sklepików, co u nas.
Prawdę mówiąc, sklepików nie ma tam prawie wcale.
Za Cedynią zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie w 972 roku rozegrała się pomiędzy księciem Mieszkiem I a margrabią Hodonem Bitwa pod Cedynią.

Miejsce bitwy pod Cedynią.


Dojeżdżając do przejścia granicznego w Osinowie Dolnym obserwowaliśmy dym z kominów. Pojawił się naprawdę lekki wiaterek, ale gęby nam się ucieszyły, bo choć lekki to miał nam wiać w plecy!
Po przekroczeniu granicy skręciliśmy na północ, poruszając się super gładkim asfaltem drogi rowerowej „Oder-Neisse Radweg”, biegnącej wzdłuż Nysy i Odry od granicy z Czechami prawie po Bałtyk.

To już Niemcy. Śluza w Hohensaaten.


Cóż powiedzieć, jechało się znakomicie, zefirek dmuchał w plecy, ja wiozłem się na kole Gadzika przez większość trasy, bo dla niego opory powietrza nie mają znaczenia, a dla mnie tak. Nawet nie chciał zmian, a przypuszczam, że beze mnie byłby w domu 2 godziny wcześniej! ;)))
Czasem też jechaliśmy obok siebie, ucinając sobie pogawędki i snując plany kolejnych wyjazdów…

Trasa "Oder-Neisse Radweg"


Wróciły ptaki. Wiosna idzie!


Trzymając tempo około 30 km/h zbliżaliśmy się do Schwedt. Nie było w tym żadnego wysiłku, bo był równy asfalt, wiaterek w plecy i Gadzik przede mną. ;)

Mostek koło Schwedt. Średnia wyszła jak na razie 24,1 km/h.


Kra na kanale...


Cały czas uczciwie kręcąc, dojechaliśmy do Gartz i Mescherin. Tam okazało się, że po przyjeździe do Szczecina zabraknie nam kilkunastu kilometrów do 200-tki, więc postanowiliśmy zrobić „dokrętkę” po mieście. Najlepszym sposobem na to jest pojechać nad jezioro Głębokie i tak też zrobiliśmy.

Zabrakło do 200 km...więc dokrętka na Głębokie!


Wracając do miasta nadal nam brakowało na licznikach paru kilometrów, więc pojechaliśmy do portu. We mnie coś wstąpiło i zacząłem po ulicach śmigać niczym goniec rowerowy. Czułem pełnię sił i radość, że zaraz wykręcę pierwszą w tym roku dwusetkę.
Mina Gadabagiennego w tym momencie…bezcenna! ;)))

No to się udało!
Tyle wyszło u mnie pod domem!
Dzisiejszy dystans. Naprawdę fajna trasa! © Misiacz
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 202.36 km (5.00 km teren), czas: 08:26 h, avg:24.00 km/h, prędkość maks: 48.00 km/h
Temperatura:-4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4571 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(24)

Wyprawa szczecińskiego BS na kebab do Ueckermunde (D).

Sobota, 19 lutego 2011 | dodano: 20.02.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
To już kolejny wyjazd pod hasłem Bikestats, nawet już nie liczę który – tyle się ich już od było od tego pierwszego razu. Tym razem trasę wymyśliłem ja, ponieważ planowana przez Gadabagiennego trasa Kostrzyn-Szczecin musiała zostać przesunięta na inny termin.
Mapka z orientacyjną trasą jest poniżej (pokazana od miejsca zbiórki):



Tym razem w sobotni poranek nie spotkaliśmy się tradycyjnie na Moście Długim, ale nad jeziorem Głębokie (w sumie też tradycyjnie). Pojawiła się sprawdzona już w bojach ekipa BS, tj. oprócz mnie był Jurek (jutektc), Paweł (Sargath), Adrian (Gryf) i Krzysiek (Kris), którego namawiamy do założenia konta na BS. :))) Słowa uznania dla Adriana, któremu już po raz drugi zechciało się przyjechać z Gryfina do Szczecina, żeby z nami pokręcić. Było nas więc w sumie 5 osób, reszta się nie stawiła. Namawiałem też moich dwóch innych „osobistych” kolegów, ale nie pojawili się, wykazując się zapewne instynktem samozachowawczym. :)))

Odczekawszy „studenckie” 15 minut ruszyliśmy szosą na Pilchowo i od razu nadmienię, że typowym dla tej grupy tempem „turystycznym” 28 km/h! ;)))
Minęliśmy Pilchowo i mknęliśmy w stronę Tanowa wzdłuż ślamazarnie toczącej się budowy ścieżki rowerowej. W Tanowie zatrzymaliśmy się na postój pod sklepem, ponieważ Krisowi wyczerpały się baterie i nie mógł dalej jechać. ;))) Tak myślałem, ale okazało się, że chodziło wyłącznie o baterie do odtwarzacza mp3, ponieważ nie może on być zasilany z samego Krisa (inne napięcie i natężenie).
Przy okazji okazało się, że w sklepie pracuje moja koleżanka z dawnych lat.
Ruszyliśmy. Od tego momentu pojawiają się sprzeczne wersje wydarzeń. Jak napisałem na forum, moim planem była spokojna, zrównoważona jazda stałym tempem 24-27 km/h, no chyba, że rower „sam będzie jechał” szybciej. Według mnie jazda z lekkiej górki i z wiatrem usprawiedliwiała 35 km/h i takie tempo trzymałem jadąc w tym momencie na prowadzeniu, ponieważ nie wymagało to w tej sytuacji wysiłku. Niestety, według relacji innych naocznych świadków było zupełnie odwrotnie – lekko pod górkę i pod wiatr – niestety, nie mogę się z tym zgodzić, ponieważ nie odczuwałem nic takiego.
Na odcinku do Dobieszczyna zmienił mnie Paweł i wreszcie zapowiadała się turystyka! Prowadził grupę z prędkością 24-25 km/h i mogłem wreszcie popatrzeć na niebo! ;) Niedoczekanie moje – to była zmyłka – ten Cyborg stanął wkrótce na pedały i popędził 37 km/h…rozpędzając się coraz bardziej. Nie chciało mi się szarpać, ponieważ trasa przed nami była długa i trzeba było rozsądnie planować siły, więc kręciłem sobie dalej spokojnym tempem 27 km/h. Nie byłem w stanie gnać za tym młodym, narowistym Cyborgiem! ;))) No, może i byłbym, ale co by potem ze mnie było?
Reszta grupy jest w wieku znacznie słuszniejszym niż Paweł i nie mamy tyle zapasów energii co on (hm, może będę mówił za siebie) – w każdym razie reszta poszła po rozum do głowy (lub procesora* - niepotrzebne skreślić) i staraliśmy się utrzymywać stałe tempo 28 km/h.
Różnica wieku między nami Pawłami jest spora, bo prawie 12 lat, więc kondycją mu nie dorównam, a jakby dobrze popatrzeć, to Jurek mógłby spokojnie być tatą Pawła – i tu pełen szacunek dla tego stalowego „taty” – chłop po chorobie, a kręcił wytrwale jak maszyna!
Dojechaliśmy do granicy w Dobieszczynie, gdzie nieśmiało zaproponowałem postój na fotki (czytaj: odpoczynek i sikanie).

Jako, że wjechaliśmy do Niemiec, Kris przybrał odpowiednią pozę pasującą do godła tego państwa! ;)

Potem jeszcze na moment odbiliśmy 50 m do lasu, żeby Paweł i Adrian mogli sfotografować krzyż księcia Barnima.
Od tego momentu staraliśmy się kręcić równym tempem 28 km/h i jadąc przez Hintersee i Ahlbeck dojechaliśmy pod kościół w Lueckow. Do brzegów Zalewu Szczecińskiego zostało nam raptem jakieś 3 km. Średnia prędkość do tego momentu wyniosła w przybliżeniu 26 km/h…czyli oczywiście „turystycznie”. ;)

Porobiliśmy kilka zdjęć (polecam obejrzenie relacji innych uczestników, ciekawe fotki) i ruszyliśmy do Vogelsang-Warsin, które leży nad brzegiem Zalewu Szczecińskiego, zwanego z tej strony Stettiner Haff. Przed samym Ueckermunde Paweł znów szarpnął tempo, a Jurek z Krisem jakoś się zapomnieli i pognali za nim. My z Gryfem spokojnie toczyliśmy się 27 km/h, zmierzając w stronę skrętu w prawo na plażę nad Zalewem, który to skręt rozpędzeni panowie oczywiście minęli, patrząc w liczniki i uważając, żeby zwisające jęzory nie wkręciły im się w szprychy. Zatrąbiłem. Usłyszeli. Zawrócili.
W komplecie zajechaliśmy na brzeg, gdzie rozpoczęliśmy sesję foto.


Kris postanowił z nadmiaru energii przeczołgać się jeszcze po tych zamarzniętych kamieniach, co świetnie widać na załączonym niżej, naprawdę znakomicie wykonanym przez Jurka filmie.

Po foto-sesji ruszyliśmy ścieżką rowerową wzdłuż rzeki Uecker w kierunku miasta. Wyschnięte drzewa przy ścieżce wykorzystują artyści, tworząc różne ciekawe rzeźby. Dla mnie oczywiście najciekawsza była ta rzeźba: ;)

Wjechaliśmy do malowniczego portu w Ueckermunde, choć dużo uroku odbiera mu pochmurna pogoda.

Na drugim brzegu pojawiła się rzeźba grającego na akordeonie marynarza, u którego stóp leżą monety euro (solidnie przez Niemców przyspawane – kto wie dlaczego, proszę o odpowiedź w komentarzu).

Przejechaliśmy przez piękną starówkę i dotarliśmy do celu naszej wyprawy – do tureckiej restauracji serwującej znakomity kebab.

Od samego wejścia powitało nas gromkie „dzień dobry” – miły akcent na samym początku.

Porcje są niemożebnie olbrzymie, pyszne i świeże, a ceny prawie identyczne jak w Szczecinie.
Znów napchaliśmy się jak jakieś prosiaki, a podkreślę, że zamówiliśmy małe porcje! ;)
Kebab w Ueckermunde. Szczeciński BS. © Misiacz

Od tego momentu poczuliśmy lenistwo, a niektórzy pogrążyli się w marzeniach o wannie z ciepłą wodą i kuflu z zimnym piwem. Za oknem już czekało na nas zimne…powietrze. Mimo, że temperatura nie była przerażająca jakaś, bo raptem -2,5 st.C, to jednak odczuwalna była czasem rzędu – 8st. Ze względu na wiatr i wilgoć. Wioząc brzuchy z kebabem na ramach (tekst Gryfa) pojechaliśmy w stronę Warsin, gdzie skręciliśmy w prawo, w szutrową drogę wiodącą lasami do Rieth.
Tam zostaliśmy ogromnie zaskoczeni tym, że pomimo dobrej ścieżki szutrowej Niemcy zabrali się za budowanie normalnej, utwardzonej drogi rowerowej biegnącej równolegle do szutru.
Jeśli o mnie chodzi, to bardzo się cieszę, bo mam nadzieję, że już latem będę mknął przez ten las po gładziutkim asfalciku. Wyjechaliśmy z lasu i wzdłuż brzegu Jeziora Nowowarpieńskiego dojechaliśmy do Rieth. Stamtąd ruszyliśmy do Hintersee szutrową ścieżką rowerową poprowadzoną przez las szlakiem dawnej kolei wąskotorowej. Jednak pędzenie szutrem daje w kość nieco bardziej, niż asfaltem, o czym wkrótce przekonał się Adrian, u którego bardzo boleśnie odezwała się kontuzja kolan. Dojechaliśmy do Hintersee, zamykając w ten sposób pętelkę.

Do domu jednak zostało sporo kilometrów, ruszyliśmy więc na Glasshuette. Po krótkim postoju pojechaliśmy w kierunku na Pampow. Tempo spadało, a ja jak na przekór poczułem duży przypływ sił. Dojechaliśmy do Blankensee, gdzie przekroczyliśmy granicę, a już w Polsce, w Buku zatrzymaliśmy się na zakupy w sklepiku. Na liczniku było ponad 120 km, a mnie zachciało się teraz gnać, pędzić, jechać i jechać.
Dotoczyliśmy się do Dobrej. Tam w zasadzie zakończyliśmy wspólny wyjazd. Jurek z Pawłem pojechali w stronę Głębokiego, a ja, Kris i Gryf kulaliśmy się w stronę Szczecina przez Lubieszyn, Dołuje, Będargowo i Przecław.

Gryfa bardzo już bolały oba kolana, a mimo to postanowił wracać aż do Gryfina…na rowerze, w ciemnościach. Postawa godna podziwu lub potępienia, zależy jak na to patrzeć. Ja skręciłem do domu, a Kris postanowił, że odprowadzi Adriana do Podjuch, skąd biegnie już prosta droga na Gryfino. Z informacji od Adriana wiem, że dojechał szczęśliwie do domu…pedałując już tylko jedną nogą, bo druga do niczego się już nie nadawała.
Mnie tymczasem rozpierała energia…z tym, że za 4 km dojechałem do domu i mogłem co najwyżej przeznaczyć ją na podniesienie kufla i zjedzenie zasłużonej pizzy. ;)

Poniżej znakomity, rzekłbym bardzo profesjonalny film nakręcony i zmontowany przez Jurka:
:))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 141.16 km (17.00 km teren), czas: 05:50 h, avg:24.20 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:-2.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3168 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(19)

Z Gadzikiem do Penkun.

Środa, 16 lutego 2011 | dodano: 16.02.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Otwieram rano oczy, a tu SMS-od Gadabagiennego, że proponuje wypad o godzinie 11:00 w kierunku Schwedt. Jako, że zleceń dziś nie obrabiałem, przeto "szybko" się spakowałem i o godzinie 11:00 spotkaliśmy się z Jarkiem. Miał jeszcze jechać Jurek, ale nad cyklozą zwyciężyła życiowa mądrość i postanowił nie jechać w taką wichurę i ziąb na rowerek tuż po przebytej chorobie.
Po dojechaniu do Rosówka i przekroczeniu granicy z Niemcami doszliśmy do wniosku, że nie ma co się szarpać z wiatrem bocznym i pchać na południe na Gartz, a lepiej skręcić w prawo i dać się nieść wiatrowi w kierunku Storkow (od razu wiedziałem, że kiedyś trzeba będzie pod ten wiatr wrócić).
Minąwszy Rosow dojechaliśmy do Nadrensee, gdzie skręciliśmy w lewo na drogę biegnącą tuż przy autostradzie, a prowadzącą do Storkow.
Gadzik tak mnie wymęczył, że wezwałem pomoc! :)))

A na poważnie, fajnie i spokojnie się jeździ z Jarkiem, a jedyną pomocą jakiej potrzebowałem było pożarcie batonika.
W Storkow poprowadziłem "grupę" drogą z równiutko poukładanych płyt wiodącą do Penkun.
Droga Storkow - Penkun (D) © Misiacz

Tam pokazałem Jarkowi kościół, rynek i obelisk odłupany pociskiem w czasie wojny.

Na tej kolumience widać ślad po walnięciu pocisku.

Z rynku przejechaliśmy pod pałac, spod którego ścieżka powiodła nas nad jezioro.
Tam zatrzymaliśmy się na herbatę z termosów i kanapki.

Po posiłku wspięliśmy się pod dość ostry podjazd i ruszyliśmy na Krackow.
Już za moment wiatr-przyjaciel zamienił się w wiatr-sku...a. Walił po twarzy, kołach, hamował, przechylał...ale jechaliśmy, byle do przodu.
W Krackow zjechałem z głównej trasy, chcąc pokazać Jarkowi rzeźby wykonane w przydrożnych, uschniętych drzewach. Zdjęć nie robiłem, bo bym się powtarzał - byłem tu nie pierwszy raz. Za to pierwszy raz skręciłem z tej drogi w lewo, w stronę pałacu i muzeum zabytkowych pojazdów. Jakoś nigdy nie było okazji.

Muzeum w zimie jest nieczynne, chyba że zadzwoni się pod podany numer, wtedy przyjdzie ktoś i otworzy. Doszliśmy do wniosku, że jak znajdziemy większą grupę chętną nie tylko do jazdy, ale również do zwiedzania, to na pewno kiedyś tam zajedziemy.
Cyknąłem fotkę pałacu i ruszyliśmy na Lebehn.

Wiatr teraz kazał nam płacić ostry haracz za to, że wcześniej nam tak pomagał...jak mafia jakaś.
W Lebehn ponownie zatrzymaliśmy się w wiatach nad jeziorem na krótki postój, po czym pojechaliśmy do Schwennenz.
Jako, że nie chciałem wracać z "niczym", zajechaliśmy do sklepiku pani Anke Schumann na małe zakupy. Sklepik ten to w zasadzie ewenement w Niemczech (przynajmniej w tej części). O ile u nas w każdej wiosce jest kilka lub kilkanaście sklepików różnej maści, o tyle w Niemczech w wioskach nie ma ich praktycznie wcale.
Zdarzają się markety większych sieci, ale tylko w większych miejscowościach, a i to nie zawsze.
A oto i moje zakupy! :))) Warsteiner!

Ze Schwennenz do granicy wiedzie jedynie stara brukowana droga o długości 1,5 km, która jest tak zarośnięta i tak nieużywana, że w zasadzie można ją uznać za drogę gruntową. Przed wojną biegła na Boblin (obecnie Bobolin już w Polsce), potem obie wioski na długie lata podzieliła granica.
Teraz jest tam tylko bramka, którą może przejść pieszy lub przejechać rowerzysta, stąd i ruch znikomy. Może to i dobrze?
Po wjechaniu do Polski zaczął się asfalt, a żeby nie walczyć z wiatrem bezpośrednio "dającym w pysk", cwanie skręciliśmy na Stobno i przez Okulickiego i Centralny wróciliśmy na Pomorzany. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 64.00 km (5.00 km teren), czas: 03:04 h, avg:20.87 km/h, prędkość maks: 41.30 km/h
Temperatura:-5.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1354 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)