- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2011
Dystans całkowity: | 1067.46 km (w terenie 99.60 km; 9.33%) |
Czas w ruchu: | 52:11 |
Średnia prędkość: | 20.35 km/h |
Maksymalna prędkość: | 55.00 km/h |
Suma kalorii: | 22075 kcal |
Liczba aktywności: | 14 |
Średnio na aktywność: | 76.25 km i 4h 00m |
Więcej statystyk |
Przygotowania do wyjazdu na Rugię.
Wtorek, 31 maja 2011 | dodano: 31.05.2011Kategoria Rugia od 2010..., Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Przygotowania do wypadu na Rugię. Przyszło mi jednak zmienić opony, bo zaczął już z nich wyłazić oplot, ale skoro ze mną przejechały blisko 14.000 km, w tym wyprawę na Suwalszczyznę, gdzie jeździłem z pełnym ekwipunkiem głównie po szutrach, to chyba miały prawo się zacząć rozwalać. Przednia jeszcze by dała radę, ale wolałem zmienić od razu komplet. Przez ten okres złapałem tylko 2 gumy, jedną z przodu, drugą z tyłu (za to obie dwudziurkowe).
Nawet tylna jeszcze ciągnie, w sobotę troszkę się bałem, ale pojechałem na blisko 150 km do wioski Wkrzan w Torgelow i wciąż żywa! ;)))
Schwalbe nie zawiodły mnie, więc kupiłem je ponownie, mam nadzieję, że też tyle posłużą.
Dętka Panracer zaskoczyła mnie tym, że producentem jest...Panasonic. Nawet nie wiedziałem. No to już wiem. :)))
Światowid vel Svantevit już czeka! ;)))
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Nawet tylna jeszcze ciągnie, w sobotę troszkę się bałem, ale pojechałem na blisko 150 km do wioski Wkrzan w Torgelow i wciąż żywa! ;)))
Schwalbe nie zawiodły mnie, więc kupiłem je ponownie, mam nadzieję, że też tyle posłużą.
Dętka Panracer zaskoczyła mnie tym, że producentem jest...Panasonic. Nawet nie wiedziałem. No to już wiem. :)))
Nowiutkie Schwalbe Marathon 700x35C.© Misiacz
Opnka założona, teraz tylko napompować na beton.© Misiacz
Światowid vel Svantevit już czeka! ;)))
Światowid na Rugii. Kap Arkona.© Misiacz
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
0.00 km (0.60 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
I znowu na Fischbrötchen :)))
Niedziela, 29 maja 2011 | dodano: 30.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Po wczorajszej wizycie w wiosce słowiańskich Wkrzan w Torgelow (D) w 10-osobowej szybkiej ekipie Bikestats, dziś przyszedł czas na relaks z Basią, spokojne ścieżki w Niemczech, obowiązkową bułkę Fischbrötchen i izotonicznego, bezalkoholowego Lubzera.
Najpierw jednak trzeba było przetestować nowy bagażnik dachowy.
Ponieważ po dojechaniu do celu okazało się, że rowery nadal są na dachu, oznacza to, że jak na razie bagażnik spisuje się dobrze. ;)
Dalsza trasa wiodła tym samym szlakiem, co ostatnio, wzdłuż Neuwarper See.
Powoli tocząc się dotarliśmy do celu.
Podjechaliśmy pod kościół, a potem na przystań.
Przyszedł czas na Fischbrötchen i bezalkoholowego, izotonicznego Lubzera w znanej nam już knajpce. :)
Buła coś niewyraźnie wyszła.
Lubię też takie wycieczki, można nacieszyć się jazdą w zupełnie innym, relaksującym stylu.
:)
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 644 (kcal)
Najpierw jednak trzeba było przetestować nowy bagażnik dachowy.
Ponieważ po dojechaniu do celu okazało się, że rowery nadal są na dachu, oznacza to, że jak na razie bagażnik spisuje się dobrze. ;)
Dalsza trasa wiodła tym samym szlakiem, co ostatnio, wzdłuż Neuwarper See.
Powoli tocząc się dotarliśmy do celu.
Podjechaliśmy pod kościół, a potem na przystań.
Przyszedł czas na Fischbrötchen i bezalkoholowego, izotonicznego Lubzera w znanej nam już knajpce. :)
Buła coś niewyraźnie wyszła.
Lubię też takie wycieczki, można nacieszyć się jazdą w zupełnie innym, relaksującym stylu.
:)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
32.72 km (5.00 km teren), czas: 01:53 h, avg:17.37 km/h,
prędkość maks: 30.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 644 (kcal)
Matka „Athena” i jej dziewięciu Bikesynów u Wkrzan w Torgelow (D).
Sobota, 28 maja 2011 | dodano: 29.05.2011Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Ja tylko zamieściłem informację, że wybieram się w sobotę do zrekonstruowanej osady słowiańskiego plemienia Wkrzan w Torgelow w Niemczech. Naprawdę, nie spodziewałem się, że będzie aż 10 osób. Fajnie, bo super się jeździ z tą ekipą.
Uczestnicy:
1) Athena
2) Exit87
3) Gryf
4) Ismail Delivere
5) Michał
6) Misiacz
7) Monter61
8) Odysseus
9) Rammzes
10) Sargath
Zbiórkę zaplanowałem o godzinie 7:00 pod TESCO na Pomorzanach. Po drodze w Dobrej miał jeszcze dołączyć Michał i Exit87.
Planowane tempo jazdy miało oscylować w okolicach 24 km/h, czego udało mi się dopilnować przez 21 km, kiedy to jechałem na prowadzeniu aż do Dobrej. Jako, że nie jestem Gadzikiem, więc nie mam tyle mocy, by non-stop jechać na czele, więc potem się zaczęło ostrzej, choć przyznam, że nawet gdy jechaliśmy szybko, to jechało się wyjątkowo lekko.
Postój w Blankensee.
Dobrze, a teraz czas na wyjaśnienie tytułu – dlaczego Athena została naszą matką? ;))) Otóż do osady Wkrzan można niedrogo wejść na bilet grupowy 10-osobowy, pod warunkiem, że jest to osoba dorosła z dziećmi w wieku szkolnym. Tu matkowania nam podjęła się Athena, my zaś występować mieliśmy jako jej małoletnie potomstwo (no i w zasadzie się udało, dostaliśmy bileciki ulgowe, dziękujemy Athenie;))).
Droga za Blankensee.
Trasa wiodła dalej przez Buk, Blankensee, Rothenklempenow, z przystankiem w Koblentz, gdzie Sargath chciał nam pokazać duże jezioro, chaszcze i błoto ;).
Potem Odysseus zaprowadził nas do grobowca-mauzoleum, ale czyjego? Jakoś specjalnie się tym nie zainteresowałem.
Znowu zachciało mi się odgrywać „Gladiatora”, muszę już przestać. ;)))
Z Koblentz szybko dojechaliśmy do Krugsdorf, gdzie znowu zrobiliśmy sobie krótką przerwę, również nad jeziorem.
Potem podjechaliśmy jeszcze na moment do pałacu Schloss Krugsdorf.
Stamtąd, częściowo płytową drogą dotarliśmy do drogi łączącej Paswalk z Torgelow i od tego momentu mieliśmy wiatr w plecy…i od tego momentu zaczęło się „darcie gum”, czyli nie schodzenie z prędkością poniżej 30 km/h. Nie przeczę, z wiatrem w plecy naprawdę fajnie się pędziło. Po drodze podpiął się pod nas niemiecki sakwiarz i jechał z nami aż do Torgelow.
W Torgelow najpierw skierowaliśmy się do Castrum Turglowe, znajdującego się przy resztkach murów obronnych w centrum miasta.
Nazywam to wersją demo tego, co można obejrzeć w pobliskim żywym skansenie Ukranenland, gdzie pasjonaci żyją tak, jak dawniej żyli słowiańscy Wkrzanie (z pominięciem posiadania komórek, skarpetek, faksu czy sprzedaży Coca-Coli ;))).
Poniżej seria zdjęć z Ukranenland. Pech chciał, że padła mi bateria w camcorderze, więc reszta fotek i ujęć do filmu została wykonana przy pomocy aparatu użyczonego przez Michała.
Bar "MacWKRZAN" ;)))
Wkrzanka przygotowuje hamburgery po starosłowiańsku. ;)
Pogańska świątynia.
Wkrzański kowal.
Wkrzański woj w skarpetkach ;)))
Wnętrze chaty wkrzańskiej.
Po zwiedzeniu osady inną drogą wróciliśmy do Torgelow, gdzie Sargath, który jak zwykle zabrał za mało kanapek (czytaj: nie zabrał ich wcale), rozpoczął daremne poszukiwania budy z kebabem (a mówiłem, żeby zjeść „hamburgera po wkrzańsku” w osadzie;))). Z braku kebaba podjechaliśmy do Lidla, gdzie Paweł, który nie zabiera na wyjazdy kanapek kupił sobie…kanapki z garmażerki i opakowanie…polskiej kiełbasy krakowskiej. Reszta w tym czasie przysypiała na chodniku pod sklepem. Ja na szczęście nie, bo wiem jak kończy się przydługie czekanie na kogoś, więc razem z Pawłem wlazłem do Lidla i snułem się tam razem z nim (ja w zasadzie bezcelowo).
Kiedy Paweł napełnił wreszcie zbiorniki, ruszyliśmy w kierunku Eggesin, a stamtąd na Hintersee. Tempo było cały czas ostre, ale jechało się dobrze (przynajmniej mi). Przed Gegensee zatrzymaliśmy się na krótki postój wśród drzew i komarów.
Przed granicą wyprzedziliśmy sporą grupkę turystów, która dogoniła nas, gdy zatrzymaliśmy się na postój przy słupkach granicznych.
Potem ponownie się mijaliśmy, a Sargath, Ismail i Gryf wdawali się co rusz w wyścigi…a to ze starszymi sakwiarzami, a to z pędzącymi 40 km/h szosowcami.
Najwidoczniej mają niespożyte siły.
Tak to zasuwając dotarliśmy na Głębokie w Szczecinie, gdzie nasza grupka zaczęła się powoli rozpraszać. Ja z Gryfem zajechałem na moment do Michała, od którego chciałem przegrać sobie fotki i ujęcia do filmu. Potem wraz z Gryfem dojechałem na Pomorzany, gdzie się pożegnaliśmy. Gryfowi zostało do domu jeszcze jakieś 30 km, co oznacza, że pokonał tego dnia dystans ok. 200 km (więcej dowiecie się zapewne z wpisu na jego stronie).
Wszystkie zdjęcia znajdują się TUTAJ.
Poniżej film, niestety pod koniec kręcony aparatem, ponieważ niespodziewanie padła mi bateria w kamerce...
:)
P.S. Dobrze byłoby kiedyś trafić na coś takiego:
&NR=1
:)
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3333 (kcal)
Uczestnicy:
1) Athena
2) Exit87
3) Gryf
4) Ismail Delivere
5) Michał
6) Misiacz
7) Monter61
8) Odysseus
9) Rammzes
10) Sargath
Zbiórkę zaplanowałem o godzinie 7:00 pod TESCO na Pomorzanach. Po drodze w Dobrej miał jeszcze dołączyć Michał i Exit87.
Planowane tempo jazdy miało oscylować w okolicach 24 km/h, czego udało mi się dopilnować przez 21 km, kiedy to jechałem na prowadzeniu aż do Dobrej. Jako, że nie jestem Gadzikiem, więc nie mam tyle mocy, by non-stop jechać na czele, więc potem się zaczęło ostrzej, choć przyznam, że nawet gdy jechaliśmy szybko, to jechało się wyjątkowo lekko.
Postój w Blankensee.
Dobrze, a teraz czas na wyjaśnienie tytułu – dlaczego Athena została naszą matką? ;))) Otóż do osady Wkrzan można niedrogo wejść na bilet grupowy 10-osobowy, pod warunkiem, że jest to osoba dorosła z dziećmi w wieku szkolnym. Tu matkowania nam podjęła się Athena, my zaś występować mieliśmy jako jej małoletnie potomstwo (no i w zasadzie się udało, dostaliśmy bileciki ulgowe, dziękujemy Athenie;))).
Droga za Blankensee.
Trasa wiodła dalej przez Buk, Blankensee, Rothenklempenow, z przystankiem w Koblentz, gdzie Sargath chciał nam pokazać duże jezioro, chaszcze i błoto ;).
Wieża obserwacyjna w krzaczorach na bagnach.© Misiacz
Potem Odysseus zaprowadził nas do grobowca-mauzoleum, ale czyjego? Jakoś specjalnie się tym nie zainteresowałem.
Znowu zachciało mi się odgrywać „Gladiatora”, muszę już przestać. ;)))
Z Koblentz szybko dojechaliśmy do Krugsdorf, gdzie znowu zrobiliśmy sobie krótką przerwę, również nad jeziorem.
Potem podjechaliśmy jeszcze na moment do pałacu Schloss Krugsdorf.
Stamtąd, częściowo płytową drogą dotarliśmy do drogi łączącej Paswalk z Torgelow i od tego momentu mieliśmy wiatr w plecy…i od tego momentu zaczęło się „darcie gum”, czyli nie schodzenie z prędkością poniżej 30 km/h. Nie przeczę, z wiatrem w plecy naprawdę fajnie się pędziło. Po drodze podpiął się pod nas niemiecki sakwiarz i jechał z nami aż do Torgelow.
W Torgelow najpierw skierowaliśmy się do Castrum Turglowe, znajdującego się przy resztkach murów obronnych w centrum miasta.
Nazywam to wersją demo tego, co można obejrzeć w pobliskim żywym skansenie Ukranenland, gdzie pasjonaci żyją tak, jak dawniej żyli słowiańscy Wkrzanie (z pominięciem posiadania komórek, skarpetek, faksu czy sprzedaży Coca-Coli ;))).
Poniżej seria zdjęć z Ukranenland. Pech chciał, że padła mi bateria w camcorderze, więc reszta fotek i ujęć do filmu została wykonana przy pomocy aparatu użyczonego przez Michała.
Bar "MacWKRZAN" ;)))
Wkrzanka przygotowuje hamburgery po starosłowiańsku. ;)
Pogańska świątynia.
Wkrzański kowal.
Wkrzański woj w skarpetkach ;)))
Wnętrze chaty wkrzańskiej.
Po zwiedzeniu osady inną drogą wróciliśmy do Torgelow, gdzie Sargath, który jak zwykle zabrał za mało kanapek (czytaj: nie zabrał ich wcale), rozpoczął daremne poszukiwania budy z kebabem (a mówiłem, żeby zjeść „hamburgera po wkrzańsku” w osadzie;))). Z braku kebaba podjechaliśmy do Lidla, gdzie Paweł, który nie zabiera na wyjazdy kanapek kupił sobie…kanapki z garmażerki i opakowanie…polskiej kiełbasy krakowskiej. Reszta w tym czasie przysypiała na chodniku pod sklepem. Ja na szczęście nie, bo wiem jak kończy się przydługie czekanie na kogoś, więc razem z Pawłem wlazłem do Lidla i snułem się tam razem z nim (ja w zasadzie bezcelowo).
Kiedy Paweł napełnił wreszcie zbiorniki, ruszyliśmy w kierunku Eggesin, a stamtąd na Hintersee. Tempo było cały czas ostre, ale jechało się dobrze (przynajmniej mi). Przed Gegensee zatrzymaliśmy się na krótki postój wśród drzew i komarów.
Przed granicą wyprzedziliśmy sporą grupkę turystów, która dogoniła nas, gdy zatrzymaliśmy się na postój przy słupkach granicznych.
Potem ponownie się mijaliśmy, a Sargath, Ismail i Gryf wdawali się co rusz w wyścigi…a to ze starszymi sakwiarzami, a to z pędzącymi 40 km/h szosowcami.
Najwidoczniej mają niespożyte siły.
Tak to zasuwając dotarliśmy na Głębokie w Szczecinie, gdzie nasza grupka zaczęła się powoli rozpraszać. Ja z Gryfem zajechałem na moment do Michała, od którego chciałem przegrać sobie fotki i ujęcia do filmu. Potem wraz z Gryfem dojechałem na Pomorzany, gdzie się pożegnaliśmy. Gryfowi zostało do domu jeszcze jakieś 30 km, co oznacza, że pokonał tego dnia dystans ok. 200 km (więcej dowiecie się zapewne z wpisu na jego stronie).
Wszystkie zdjęcia znajdują się TUTAJ.
Poniżej film, niestety pod koniec kręcony aparatem, ponieważ niespodziewanie padła mi bateria w kamerce...
:)
P.S. Dobrze byłoby kiedyś trafić na coś takiego:
&NR=1
:)
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
149.95 km (3.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:24.45 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3333 (kcal)
Masa krytyczna - maj 2011. Najazd BS.
Piątek, 27 maja 2011 | dodano: 27.05.2011Kategoria Szczecin i okolice
Dziś pojechałem na Masę Krytyczną. Planowany był przejazd ok. 700 rowerów, ale ile było? Nie policzyłem.
Oczywiście zebrała się spora grupka z naszej "sekty" Bikestats. ;)))
Na zdjęciu Athena, Odysseus, Rowerzystka, Rammzes..
Rowerzystka i Tunisława...
Pas rowerowy, prawie nowość w Szczecinie...
Troszkę nas było! ;)
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 396 (kcal)
Oczywiście zebrała się spora grupka z naszej "sekty" Bikestats. ;)))
Na zdjęciu Athena, Odysseus, Rowerzystka, Rammzes..
Ekipa BS na Masie Krytycznej.© Misiacz
Rowerzystka i Tunisława...
Rowerzystka i Tunisława.© Misiacz
Pas rowerowy, prawie nowość w Szczecinie...
Jaskółka wiosy nie czyni? A może jednak?© Misiacz
Troszkę nas było! ;)
Spora ta Masa. Ciekawe ile?© Misiacz
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
17.75 km (3.00 km teren), czas: 01:23 h, avg:12.83 km/h,
prędkość maks: 37.00 km/hTemperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 396 (kcal)
Tropiciel Fischbrötchen w Altwarp! ;)))
Niedziela, 22 maja 2011 | dodano: 22.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Średnią ponad 60 km/h osiągnęliśmy na odcinku między Szczecinem a Rieth w Niemczech. Nie rowerami oczywiście, a samochodem, który zawiózł nam tam rowery. ;)))
Po wczorajszym wyjeździe do Mescherin na spotkanie z klubem "Jantarowe Szlaki", dziś w planie było naprawdę luźne toczenie się…
W Rieth, wraz z Basią i moim bratem Krzyśkiem byliśmy koło południa, wypakowaliśmy sprzęt i najpierw skierowaliśmy się nad Neuwarper See, gdzie zjedliśmy co nieco, a ja uciąłem sobie krótką pogawędkę ze starszym Niemcem, który przypłynął z żoną w kanadyjce na plażę.
Następnie zająłem się myśleniem, jakby tu dalej pojechać. ;)
Brat z kolei zajął się batonikiem…
Próbowaliśmy jeszcze zajrzeć do zamku w Rieth, ale jest on własnością prywatną i wstępu do niego nie ma, więc skierowaliśmy się na ścieżkę szlaku „Oder-Neisse Radweg”. Po drodze sfotografowałem w Rieth domek zbudowany w stylu pomorskim.
Ponieważ wycieczka miała być absolutnie relaksująca, więc po chwili zatrzymaliśmy się na postój przy wieży widokowej nad Neuwarper See.
W tym czasie Basia powolutku turlała się w stronę lasu, gdzie wybudowana jest nowiutka ścieżka rowerowa.
Tak bardzo mi się ona podoba, że po raz kolejny musiałem ją uwiecznić, tylko jakiś typek wlazł mi w międzyczasie w kadr! ;)))
Wiatr nam sprzyjał i w całkiem żwawym tempie dojechaliśmy do Warsin nad Zalewem Szczecińskim (tudzież Stettinner Haff, jak kto woli).
Od Warsin do Altwarp jest niecałe 7 km i cały ten odcinek można komfortowo przejechać rewelacyjną ścieżką rowerową, całkiem niedawno oddaną do użytku.
Altwarp to spokojna, wręcz kojąca wioseczka, czysta i schludna. Znajduje się w niej port rybacki, stoi też niszczejący prom Adler, który swego czasu pływał w te i nazad między Altwarp i Nowym Warpnem, na pokładzie którego rodacy zaopatrywali się masowo w tani alkohol, a Niemcy na ryneczku w Nowym Warpnie robili zakupy…i jakoś się to toczyło, każdy miał coś do roboty. Teraz w Nowym Warpnie jedynie chyba „psy dupami szczekają”.
Kuterek rybacki.
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem smakoszem pomorskiego specjału pod nazwą Fischbrötchen (bułeczki z rybkami do wyboru plus sałata, cebula i inne warzywa) i niczym niedźwiedź grizzly zawsze za nimi węszę będąc w Niemczech. Tak też było i tym razem i ponownie miałem szczęście (po wpisach u innych lokalnych bikerów widzę, że „sprzedałem” zainteresowanie tą potrawą). Znalazłem knajpkę rybną na nabrzeżu, przed którą zaparkowaliśmy rowery.
Czym prędzej wszedłem do środka i już! Mam ją w rękach! Buła z rybką Butterfisch, cebulą, sałatą i ogórkiem jest moja! ;)
Jako, że na rowerze nie pijam napojów z procentami, więc zamówiłem znakomity bezalkoholowy napój izotoniczny!
Tak sobie zawsze żartuję mówiąc o piwie, ale patrzę na naklejkę na butelce, a tam jak byk napisane „ISOTONISCH”!
Teraz już wiem, co może dodawać sił rowerzyście, kalorie i chmiel bez alkoholu na trasie, to jest to!
W knajpce było tak błogo, a posiłek tak pyszny, że nie miałem chęci wstawać.
Jest mała nadzieja dla ruchu turystycznego między Starym Warpnem (czyli Altwarp), a Nowym Warpnem. Kursuje tam kuter „turystyczny”, który przewozi pasażerów za 3 EUR. Ciekawa alternatywa dostania się do Altwarp z rowerem w przyszłości (kiedyś zabierałem się tym rdzewiejącym promem w tle).
Powrót odbywał się dokładnie tą samą trasą. Tu widok na ścieżkę pomiędzy Altwarp a Warsin.
To już prawie koniec tej świetnej wycieczki, czas zapakować rowerki i do Szczecina.
W Szczecinie jednak zadzwonił do mnie tata i zaprosił na grilla na działkę, ale KTM-a miałem już zamkniętego w garażu, więc wyciągnąłem swojego wiernego „Rosynanta” i pomknąłem na szaszłyka.
Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 676 (kcal)
Po wczorajszym wyjeździe do Mescherin na spotkanie z klubem "Jantarowe Szlaki", dziś w planie było naprawdę luźne toczenie się…
W Rieth, wraz z Basią i moim bratem Krzyśkiem byliśmy koło południa, wypakowaliśmy sprzęt i najpierw skierowaliśmy się nad Neuwarper See, gdzie zjedliśmy co nieco, a ja uciąłem sobie krótką pogawędkę ze starszym Niemcem, który przypłynął z żoną w kanadyjce na plażę.
Następnie zająłem się myśleniem, jakby tu dalej pojechać. ;)
Brat z kolei zajął się batonikiem…
Próbowaliśmy jeszcze zajrzeć do zamku w Rieth, ale jest on własnością prywatną i wstępu do niego nie ma, więc skierowaliśmy się na ścieżkę szlaku „Oder-Neisse Radweg”. Po drodze sfotografowałem w Rieth domek zbudowany w stylu pomorskim.
Ponieważ wycieczka miała być absolutnie relaksująca, więc po chwili zatrzymaliśmy się na postój przy wieży widokowej nad Neuwarper See.
W tym czasie Basia powolutku turlała się w stronę lasu, gdzie wybudowana jest nowiutka ścieżka rowerowa.
Tak bardzo mi się ona podoba, że po raz kolejny musiałem ją uwiecznić, tylko jakiś typek wlazł mi w międzyczasie w kadr! ;)))
Wiatr nam sprzyjał i w całkiem żwawym tempie dojechaliśmy do Warsin nad Zalewem Szczecińskim (tudzież Stettinner Haff, jak kto woli).
Od Warsin do Altwarp jest niecałe 7 km i cały ten odcinek można komfortowo przejechać rewelacyjną ścieżką rowerową, całkiem niedawno oddaną do użytku.
Altwarp to spokojna, wręcz kojąca wioseczka, czysta i schludna. Znajduje się w niej port rybacki, stoi też niszczejący prom Adler, który swego czasu pływał w te i nazad między Altwarp i Nowym Warpnem, na pokładzie którego rodacy zaopatrywali się masowo w tani alkohol, a Niemcy na ryneczku w Nowym Warpnie robili zakupy…i jakoś się to toczyło, każdy miał coś do roboty. Teraz w Nowym Warpnie jedynie chyba „psy dupami szczekają”.
Kuterek rybacki.
Kuter w Altwarp.© Misiacz
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem smakoszem pomorskiego specjału pod nazwą Fischbrötchen (bułeczki z rybkami do wyboru plus sałata, cebula i inne warzywa) i niczym niedźwiedź grizzly zawsze za nimi węszę będąc w Niemczech. Tak też było i tym razem i ponownie miałem szczęście (po wpisach u innych lokalnych bikerów widzę, że „sprzedałem” zainteresowanie tą potrawą). Znalazłem knajpkę rybną na nabrzeżu, przed którą zaparkowaliśmy rowery.
Czym prędzej wszedłem do środka i już! Mam ją w rękach! Buła z rybką Butterfisch, cebulą, sałatą i ogórkiem jest moja! ;)
Jako, że na rowerze nie pijam napojów z procentami, więc zamówiłem znakomity bezalkoholowy napój izotoniczny!
Tak sobie zawsze żartuję mówiąc o piwie, ale patrzę na naklejkę na butelce, a tam jak byk napisane „ISOTONISCH”!
Teraz już wiem, co może dodawać sił rowerzyście, kalorie i chmiel bez alkoholu na trasie, to jest to!
W knajpce było tak błogo, a posiłek tak pyszny, że nie miałem chęci wstawać.
Jest mała nadzieja dla ruchu turystycznego między Starym Warpnem (czyli Altwarp), a Nowym Warpnem. Kursuje tam kuter „turystyczny”, który przewozi pasażerów za 3 EUR. Ciekawa alternatywa dostania się do Altwarp z rowerem w przyszłości (kiedyś zabierałem się tym rdzewiejącym promem w tle).
Powrót odbywał się dokładnie tą samą trasą. Tu widok na ścieżkę pomiędzy Altwarp a Warsin.
To już prawie koniec tej świetnej wycieczki, czas zapakować rowerki i do Szczecina.
W Szczecinie jednak zadzwonił do mnie tata i zaprosił na grilla na działkę, ale KTM-a miałem już zamkniętego w garażu, więc wyciągnąłem swojego wiernego „Rosynanta” i pomknąłem na szaszłyka.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
39.79 km (10.00 km teren), czas: 02:12 h, avg:18.09 km/h,
prędkość maks: 39.00 km/hTemperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 676 (kcal)
Łatanie gumy x 2 i klub "Jantarowe" Szlaki w Mescherin.
Niedziela, 22 maja 2011 | dodano: 22.05.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Moim planem na dziś było spokojne toczenie się po przygranicznych szlakach, oczywiście po stronie niemieckiej, tylko co ja poradzę na to, że wiatr wiał w plecy i do Kołbaskowa rower sam jechał 35 km/h…czego nie można chyba nazwać spokojnym toczeniem się…
We wczorajszym wpisie wspominałem o barbarzyńskich praktykach dokonywania w Polsce rzezi przydrożnych drzew, wspomniałem też o drodze do granicy w Rosówku, gdzie wiekowe drzewa spotkały się z piłami polskich drwali. Minąłem tylko słupki graniczne i mogłem sobie jedynie powspominać, że tak mogło to dalej u nas wyglądać, ale nie wygląda (u nas jest niebezpieczne, w Niemczech jest bezpieczne, to pewnie kwestia tego, z której strony słupka granicznego się akurat jest).
Kiedy dojechałem do Neurochlitz, zadzwonił do mnie tata, który z klubem turystyki rowerowej „Jantarowe Szlaki” wybrał się na wycieczkę w okolice Mescherin, gdzie mieli dodatkową atrakcję w postaci zwiedzania kanałów Międzyodrza strażackimi motorówkami. Jako, że dzieliło mnie od spotkania z tatą prawie 30 minut, a dystans był znikomy, postanowiłem poszukać wiatraka, do którego drogowskaz widziałem w okolicy. Wróciłem na drogę na Gartz, minąłem POLIZEI skrupulatnie łapiących tych, którzy drwią z niemieckich przepisów i zacząłem odczuwać dziwnie zwiększony komfort jazdy. Rower wręcz płynął, bujał się jak ponton, więc pomyślałem, że coś nie tak z amortyzatorem w sztycy, ale nie, był OK.
GUMA !!! Dziura!!! Rzadko mi się to zdarza, bo na tym komplecie opon przejechałem już blisko 14.000 km i była to dopiero druga guma, więc miałem prawo czuć się zdziwiony. ;)
Zrezygnowałem więc już z poszukiwań wiatraka, dopompowałem powietrza i skrótem skierowałem się na Staffelde, a stamtąd zjazdem na Mescherin.
Powietrze na szczęście nie uchodziło gwałtownie i udało mi się dojechać do Mescherin nad brzeg Odry i znaleźć dogodne stanowisko do naprawy awarii. Akurat nie miałem co robić czekając na tatę, nie ma to jak łatanie dętki dla zabicia nudy. ;)
Zdjąłem oponę, sprawdziłem, czy w środku nie ma szkła czy innych ostrych świństw i zabrałem się za szukanie dziurki (dętkę zapasową też miałem, ale skoro miałem oczekiwania prawie pół godziny...). Dziurki nie było, za to było jakieś dziwne przetarcie, które czym prędzej zakleiłem, innych dziur nie znalazłem. Założyłem dętkę, oponę, namachałem się i nabiłem ciśnienie na max, założyłem koło. Zbieram narzędzia, łapię za oponę a tam…flak. Co za licho? Robota od początku. Dobrze, że wożę ze sobą gumowe rękawiczki, przynajmniej łap nie upieprzyłem smarem.
Co się okazało? Otóż w bocznej części opony tkwił sobie mały, niewidoczny prawie drucik, który dziabnął mi w dętce drugą dziurkę.
Bądź tu mądry i ją znajdź.
Byłem.
Zlazłem nad rzekę, zanurzyłem dętkę i zobaczyłem, jak banieczki powietrza zapieprzają z dętki ku powierzchni wody. Uff, wreszcie się udało. Co ciekawe, przy poprzednim łataniu również trafiłem miałem dwie dziury na raz i też z podobnym scenariuszem.
Widok śliczny, więc czas się posilić.
Otwieram sakwy, a tam…pusto! ;(
Bułki i batoniki zostawiłem w kuchni na stole. Dobrze, że picie miałem kaloryczne.
Tata z Bożeną akurat dobili do stanicy, więc przejechałem mostem na polską stronę, by tam się z nimi spotkać. Dostałem kanapkę! ;)
Nie wiem, czy tamta impreza miała się ku końcowi, w każdym razie zebraliśmy się z tatą, Bożeną i dwoma innymi klubowiczami, Ewarystem i Tomkiem i postanowiliśmy przejechać się do Gartz.
Jak widać polityka nie oszczędziła i turystyki tzw. zorganizowanej.
W porcie w Gartz tradycyjna fotka pod łukiem prezentującym materiały, z których zbudowany był most, który już nie istnieje.
Pokręciliśmy się trochę po Gartz i zawróciliśmy tą samą ścieżką do Mescherin. Zaczyna się tam robić w weekendy tłoczno od naszych rowerzystów niczym w Parku Kasprowicza, po którym snują się tabuny niedzielnych rowerzystów. Zdecydowanie trzeba tam jeździć w godzinach rannych lub wieczornych.
W Mescherin zatrzymaliśmy się w knajpce, gdzie posiliłem się pyszną Gulaschsuppe. Oj, było mi to potrzebne!
Piwo w tle oczywiście bezalkoholowe. ;)
W zasadzie tam odłączyliśmy się z tatą i Bożeną od klubowiczów, ponieważ wykombinowałem, że do Polski pojedziemy „prawie wzdłuż granicy”, którą zamierzaliśmy przekroczyć w Schwennenz.
Najpierw jednak czekał nas 2-kilometrowy podjazd do Staffelde. Nie lubię go, jest upierdliwy jakiś.
Kurhan w Staffelde.
W Neurochlitz przecięliśmy drogę główną i skierowaliśmy się drogą na Rosow. Oczywiście znowu zachciało mi się odgrywać scenkę z filmu „Gladiator”. ;)))
Miałem jechać spokojnie i takie tempo w zasadzie trzymaliśmy…dopóki nie zachciało mi się gonić skutera, który nas minął po drodze.
Jak dzieciak…ruszyłem za nim w pościg! ;)))
Dopadłem go po jakimś kilometrze, chłopak ciągle zerkał w lusterko i bezskutecznie wyciskał z „bzyczka” ostatnie poty nie mogąc uciec. Miałem już zwolnić, ale bez sensu odpuszczać takiego „żywiciela”, któremu można ciągnąć się na kole. ;)
W Rosow skręciliśmy na Nadrensee, skąd droga powiodła nas na Ladenthin.
Bardzo podoba mi się tamtejszy krajobraz, więc po raz kolejny zrobiłem sobie z nim fotkę.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Schwennenz, z radością stwierdziłem, że Niemcy w ramach budowy przejścia Ladenthin-Warnik wyremontują również drogę Ladenthin-Schwennenz, której asfalt nie należy do najrówniejszych chyba nawet według standardów naszych rodzimych drogowców. ;)
Przed granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatni popas w wiacie, po czym przez Stobno dojechaliśmy do Mierzyna i dalej do Szczecina.
:)))
Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1736 (kcal)
We wczorajszym wpisie wspominałem o barbarzyńskich praktykach dokonywania w Polsce rzezi przydrożnych drzew, wspomniałem też o drodze do granicy w Rosówku, gdzie wiekowe drzewa spotkały się z piłami polskich drwali. Minąłem tylko słupki graniczne i mogłem sobie jedynie powspominać, że tak mogło to dalej u nas wyglądać, ale nie wygląda (u nas jest niebezpieczne, w Niemczech jest bezpieczne, to pewnie kwestia tego, z której strony słupka granicznego się akurat jest).
Kiedy dojechałem do Neurochlitz, zadzwonił do mnie tata, który z klubem turystyki rowerowej „Jantarowe Szlaki” wybrał się na wycieczkę w okolice Mescherin, gdzie mieli dodatkową atrakcję w postaci zwiedzania kanałów Międzyodrza strażackimi motorówkami. Jako, że dzieliło mnie od spotkania z tatą prawie 30 minut, a dystans był znikomy, postanowiłem poszukać wiatraka, do którego drogowskaz widziałem w okolicy. Wróciłem na drogę na Gartz, minąłem POLIZEI skrupulatnie łapiących tych, którzy drwią z niemieckich przepisów i zacząłem odczuwać dziwnie zwiększony komfort jazdy. Rower wręcz płynął, bujał się jak ponton, więc pomyślałem, że coś nie tak z amortyzatorem w sztycy, ale nie, był OK.
GUMA !!! Dziura!!! Rzadko mi się to zdarza, bo na tym komplecie opon przejechałem już blisko 14.000 km i była to dopiero druga guma, więc miałem prawo czuć się zdziwiony. ;)
Zrezygnowałem więc już z poszukiwań wiatraka, dopompowałem powietrza i skrótem skierowałem się na Staffelde, a stamtąd zjazdem na Mescherin.
Powietrze na szczęście nie uchodziło gwałtownie i udało mi się dojechać do Mescherin nad brzeg Odry i znaleźć dogodne stanowisko do naprawy awarii. Akurat nie miałem co robić czekając na tatę, nie ma to jak łatanie dętki dla zabicia nudy. ;)
Zdjąłem oponę, sprawdziłem, czy w środku nie ma szkła czy innych ostrych świństw i zabrałem się za szukanie dziurki (dętkę zapasową też miałem, ale skoro miałem oczekiwania prawie pół godziny...). Dziurki nie było, za to było jakieś dziwne przetarcie, które czym prędzej zakleiłem, innych dziur nie znalazłem. Założyłem dętkę, oponę, namachałem się i nabiłem ciśnienie na max, założyłem koło. Zbieram narzędzia, łapię za oponę a tam…flak. Co za licho? Robota od początku. Dobrze, że wożę ze sobą gumowe rękawiczki, przynajmniej łap nie upieprzyłem smarem.
Co się okazało? Otóż w bocznej części opony tkwił sobie mały, niewidoczny prawie drucik, który dziabnął mi w dętce drugą dziurkę.
Bądź tu mądry i ją znajdź.
Byłem.
Zlazłem nad rzekę, zanurzyłem dętkę i zobaczyłem, jak banieczki powietrza zapieprzają z dętki ku powierzchni wody. Uff, wreszcie się udało. Co ciekawe, przy poprzednim łataniu również trafiłem miałem dwie dziury na raz i też z podobnym scenariuszem.
Widok śliczny, więc czas się posilić.
Otwieram sakwy, a tam…pusto! ;(
Bułki i batoniki zostawiłem w kuchni na stole. Dobrze, że picie miałem kaloryczne.
Tata z Bożeną akurat dobili do stanicy, więc przejechałem mostem na polską stronę, by tam się z nimi spotkać. Dostałem kanapkę! ;)
Nie wiem, czy tamta impreza miała się ku końcowi, w każdym razie zebraliśmy się z tatą, Bożeną i dwoma innymi klubowiczami, Ewarystem i Tomkiem i postanowiliśmy przejechać się do Gartz.
Jak widać polityka nie oszczędziła i turystyki tzw. zorganizowanej.
W porcie w Gartz tradycyjna fotka pod łukiem prezentującym materiały, z których zbudowany był most, który już nie istnieje.
Łuk w Gartz.© Misiacz
Pokręciliśmy się trochę po Gartz i zawróciliśmy tą samą ścieżką do Mescherin. Zaczyna się tam robić w weekendy tłoczno od naszych rowerzystów niczym w Parku Kasprowicza, po którym snują się tabuny niedzielnych rowerzystów. Zdecydowanie trzeba tam jeździć w godzinach rannych lub wieczornych.
W Mescherin zatrzymaliśmy się w knajpce, gdzie posiliłem się pyszną Gulaschsuppe. Oj, było mi to potrzebne!
Piwo w tle oczywiście bezalkoholowe. ;)
W zasadzie tam odłączyliśmy się z tatą i Bożeną od klubowiczów, ponieważ wykombinowałem, że do Polski pojedziemy „prawie wzdłuż granicy”, którą zamierzaliśmy przekroczyć w Schwennenz.
Najpierw jednak czekał nas 2-kilometrowy podjazd do Staffelde. Nie lubię go, jest upierdliwy jakiś.
Kurhan w Staffelde.
W Neurochlitz przecięliśmy drogę główną i skierowaliśmy się drogą na Rosow. Oczywiście znowu zachciało mi się odgrywać scenkę z filmu „Gladiator”. ;)))
Miałem jechać spokojnie i takie tempo w zasadzie trzymaliśmy…dopóki nie zachciało mi się gonić skutera, który nas minął po drodze.
Jak dzieciak…ruszyłem za nim w pościg! ;)))
Dopadłem go po jakimś kilometrze, chłopak ciągle zerkał w lusterko i bezskutecznie wyciskał z „bzyczka” ostatnie poty nie mogąc uciec. Miałem już zwolnić, ale bez sensu odpuszczać takiego „żywiciela”, któremu można ciągnąć się na kole. ;)
Pościg Misiacza za skuterem.© Misiacz
W Rosow skręciliśmy na Nadrensee, skąd droga powiodła nas na Ladenthin.
Bardzo podoba mi się tamtejszy krajobraz, więc po raz kolejny zrobiłem sobie z nim fotkę.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Schwennenz, z radością stwierdziłem, że Niemcy w ramach budowy przejścia Ladenthin-Warnik wyremontują również drogę Ladenthin-Schwennenz, której asfalt nie należy do najrówniejszych chyba nawet według standardów naszych rodzimych drogowców. ;)
Przed granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatni popas w wiacie, po czym przez Stobno dojechaliśmy do Mierzyna i dalej do Szczecina.
:)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
82.00 km (4.00 km teren), czas: 04:29 h, avg:18.29 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1736 (kcal)
Barbarzyństwo przyrodnicze w Polsce.
Sobota, 21 maja 2011 | dodano: 21.05.2011
To żaden wpis rowerowy...choć może mieć z rowerem wiele wspólnego. W końcu też jeździmy tymi drogami.
To zdjęcie wykonałem 11 maja 2011 koło Warnika:
O ile remonty dróg i budowy autostrad ciągną się latami, o tyle w zapale do demolki nie mamy chyba sobie równych.
Przeczytałem ostatni wpis Rowerzystki, gdzie zobaczyłem, w jaki bezmyślny i barbarzyński sposób wycinane są drzewa w naszej okolicy.
Mamy dziś 21 maja 2011. Poniżej przykład sprawności drogowców.
To zdjęcie wykonała 18 maja 2011 Rowerzystka przy remontowanej drodze między Będargowem a Warnikiem (tydzień starczył, żeby zmienić nieodwracalnie krajobraz):
Po co wycięto te drzewa? Chyba każdy się domyśla, o czym poniżej...
Ten proceder ma miejsce w całej Polsce i najczęściej uzasadniany jest względami bezpieczeństwa. Dodam, że na drodze tej panuje minimalne natężenie ruchu.
O ile czasem jest to zrozumiałe, o tyle do wycinania w pień całych alei starych drzew przyczynia się zapewne głównie to, o czym można przeczytać w artykule "Wycinka drzew przydrożnych w Polsce", którego fragment przytaczam poniżej:
"Do ogałacania dróg z drzew przyczynia się też praktyka pozyskiwania taniego surowca na potrzeby opałowe (dla gmin – do szkół, świetlic lub jako swoisty „zasiłek” dla bezrobotnych). Takie nieodpłatne przekazywanie pozyskanego podczas wycinek drewna opałowego prowadzi często do nierzetelności, co potwierdził NIK: według pracownika ZDP w Elblągu 56 ściętych drzew przekazano nieodpłatnie wójtowi gminy Godkowo, jednak „z informacji uzyskanej od wójta […] wynika natomiast, że gmina uzyskała tylko 19 drzew” (co zatem stało się z pozostałymi 37 drzewami – zapewne zostały przerobione na meble)."
Podobne uzasadnienie "względami bezpieczeństwa" stało się przecież pretekstem do wyrżnięcia pięknej alei drzew wzdłuż drogi prowadzącej z Kołbaskowa do granicy w Rosówku (jak się okazało, wyniki "badań" były nierzetelne, zaledwie kilka drzew kwalifikowało się do usunięcia). Teraz mamy tam asfalt, pole i hulający wicher. Co ciekawe, za słupkami granicznymi, już w Niemczech, gdzie dalej biegnie ta sama droga, wszystkie drzewa są na swoim miejscu. Czy tam już nie stanowią zagrożenia? A może drzewa stanowią u nas zagrożenie dla debili pędzących drogami po 150 km/h, którzy czasem zawijają się na drzewku? To dla nich niszczona jest ta resztka natury, która nam pozostała?
Cytuję za artykułem:
"Zarządcy dróg, powołując się na frazes o „konieczności zapewnienia bezpieczeństwa ruchu drogowego”, pomijają fakt istnienia sprawdzonych możliwości technicznych zapewnienia tego bezpieczeństwa poprzez ustawianie znaków ograniczenia prędkości, zakazu wyprzedzania, oznaczenia drzew tablicami odblaskowymi czy ustawiania barier energochłonnych, zabezpieczających przed wypadnięciem pojazdów z jezdni i wpadnięciem na drzewo. Ta recepta jest skuteczna w Niemczech: w Brandenburgii (jeden z krajów związkowych) ustawiono 1352 kilometry barierek ochronnych (zabezpieczających pojazd przed zjechaniem z jezdni) i w latach 1997–2005 liczba przypadków najechania na drzewo zmalała tam o 33%, a liczba ofiar śmiertelnych takich wypadków spadła z 337 do 110!"
Jak wielkich rozmiarów jest w Polsce ten barbarzyński proceder podaje dalej artykuł:
"Skalę wycinki można szacować na dziesiątki tysięcy drzew rocznie, choćby na podstawie przykładów:
* kilka tysięcy drzew rosnących wzdłuż drogi nr 16 wycięto w latach 2004–2005 w okolicach Mikołajek (warmińsko-mazurskie)
* 760 drzew rosnących wzdłuż drogi nr 57 zezwolił usunąć w 2006 r. wójt gminy w Kolnie (warmińsko-mazurskie)
* 770 drzew rosnących wzdłuż drogi nr 57 usunięto w 2006 r. w gminie Dźwierzuty (warmińsko-mazurskie) na podstawie decyzji wójta, wydanej z naruszeniem prawa
* 4105 drzew wycięto w latach 2006–2007 przy trasie Bartoszyce – Kętrzyn (warmińsko-mazurskie)
* 1200 drzew rosnących w województwie pomorskim przy drogach nr 7, 20, 22, 55 planowano usunąć w 2005 r. (dzięki interwencji organizacji pozarządowych ok. 500 drzew ocalało)
* 2299 drzew zostało usuniętych w 2008 r. przez Zachodniopomorski Zarząd Dróg Wojewódzkich w Koszalinie, z tego w gminie Sławoborze 430, Trzebiatów – 247, Świdwin – 239
* 2306 drzew planował wyciąć do końca 2008 r. Zachodniopomorski Zarząd Dróg Wojewódzkich w Koszalinie, z czego:
- 474 przy drodze nr 106 zezwolił usunąć burmistrz Kamienia Pomorskiego,
- 446 przy drodze nr 203 zezwolił usunąć burmistrz miasta i gminy Sianów,
- 12 000 drzew zezwolił wyciąć w 2007 r. Urząd Miejski w Gliwicach (śląskie)
- Jak doniosła prasa w 2008 r.: „Nawet kilkadziesiąt tysięcy drzew planują wyciąć w najbliższym czasie zarządcy dróg dolnośląskich”.
Jeżeli będziemy kiedyś chcieli zobaczyć, jak wygląda zadrzewiona aleja, pozostaną nam wkrótce tylko wycieczki do Niemiec.
My w Szczecinie mamy to szczęście, że mamy ok. 10 km do granicy, ale co mają powiedzieć bikerzy w głębi Polski?
Na koniec gorzki, ironiczny fragment, stanowiący początek cytowanego artykułu:
"„Jazda przez zielone tunele alei wprawia w upojenie. Stuletnie drzewa rozpościerają swoje konary ponad drogą, tworząc ochronny dach, przez który przedzierają się tylko pojedyncze promienie słońca [...] Czy jest lepsza okazja do kontemplacji niż jazda samochodem przez okazałą cienistą aleję z zamykającym ją liściastym dachem? Wszędzie migocą małe i duże jeziora. Oto właściwe miejsce dla kogoś, kto tęskni za urlopem wśród jezior”.
Jeśli ktoś myśli, że to zachęta do odwiedzenia Mazur, jest w błędzie. To zaproszenie do odwiedzenia… Niemiec, zamieszczone na oficjalnej internetowej stronie turystycznej naszych sąsiadów. Oni reklamują się alejami. A my?
„Chcemy wyciąć wszystkie drzewa z poboczy Warmii i Mazur” – grozili drogowcy już w 2004 roku i plan ten realizują."
Link do artykułu znajduje się TUTAJ.
P.S. P.S. jest TUTAJ.
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
To zdjęcie wykonałem 11 maja 2011 koło Warnika:
O ile remonty dróg i budowy autostrad ciągną się latami, o tyle w zapale do demolki nie mamy chyba sobie równych.
Przeczytałem ostatni wpis Rowerzystki, gdzie zobaczyłem, w jaki bezmyślny i barbarzyński sposób wycinane są drzewa w naszej okolicy.
Mamy dziś 21 maja 2011. Poniżej przykład sprawności drogowców.
To zdjęcie wykonała 18 maja 2011 Rowerzystka przy remontowanej drodze między Będargowem a Warnikiem (tydzień starczył, żeby zmienić nieodwracalnie krajobraz):
Po co wycięto te drzewa? Chyba każdy się domyśla, o czym poniżej...
Ten proceder ma miejsce w całej Polsce i najczęściej uzasadniany jest względami bezpieczeństwa. Dodam, że na drodze tej panuje minimalne natężenie ruchu.
O ile czasem jest to zrozumiałe, o tyle do wycinania w pień całych alei starych drzew przyczynia się zapewne głównie to, o czym można przeczytać w artykule "Wycinka drzew przydrożnych w Polsce", którego fragment przytaczam poniżej:
"Do ogałacania dróg z drzew przyczynia się też praktyka pozyskiwania taniego surowca na potrzeby opałowe (dla gmin – do szkół, świetlic lub jako swoisty „zasiłek” dla bezrobotnych). Takie nieodpłatne przekazywanie pozyskanego podczas wycinek drewna opałowego prowadzi często do nierzetelności, co potwierdził NIK: według pracownika ZDP w Elblągu 56 ściętych drzew przekazano nieodpłatnie wójtowi gminy Godkowo, jednak „z informacji uzyskanej od wójta […] wynika natomiast, że gmina uzyskała tylko 19 drzew” (co zatem stało się z pozostałymi 37 drzewami – zapewne zostały przerobione na meble)."
Podobne uzasadnienie "względami bezpieczeństwa" stało się przecież pretekstem do wyrżnięcia pięknej alei drzew wzdłuż drogi prowadzącej z Kołbaskowa do granicy w Rosówku (jak się okazało, wyniki "badań" były nierzetelne, zaledwie kilka drzew kwalifikowało się do usunięcia). Teraz mamy tam asfalt, pole i hulający wicher. Co ciekawe, za słupkami granicznymi, już w Niemczech, gdzie dalej biegnie ta sama droga, wszystkie drzewa są na swoim miejscu. Czy tam już nie stanowią zagrożenia? A może drzewa stanowią u nas zagrożenie dla debili pędzących drogami po 150 km/h, którzy czasem zawijają się na drzewku? To dla nich niszczona jest ta resztka natury, która nam pozostała?
Cytuję za artykułem:
"Zarządcy dróg, powołując się na frazes o „konieczności zapewnienia bezpieczeństwa ruchu drogowego”, pomijają fakt istnienia sprawdzonych możliwości technicznych zapewnienia tego bezpieczeństwa poprzez ustawianie znaków ograniczenia prędkości, zakazu wyprzedzania, oznaczenia drzew tablicami odblaskowymi czy ustawiania barier energochłonnych, zabezpieczających przed wypadnięciem pojazdów z jezdni i wpadnięciem na drzewo. Ta recepta jest skuteczna w Niemczech: w Brandenburgii (jeden z krajów związkowych) ustawiono 1352 kilometry barierek ochronnych (zabezpieczających pojazd przed zjechaniem z jezdni) i w latach 1997–2005 liczba przypadków najechania na drzewo zmalała tam o 33%, a liczba ofiar śmiertelnych takich wypadków spadła z 337 do 110!"
Jak wielkich rozmiarów jest w Polsce ten barbarzyński proceder podaje dalej artykuł:
"Skalę wycinki można szacować na dziesiątki tysięcy drzew rocznie, choćby na podstawie przykładów:
* kilka tysięcy drzew rosnących wzdłuż drogi nr 16 wycięto w latach 2004–2005 w okolicach Mikołajek (warmińsko-mazurskie)
* 760 drzew rosnących wzdłuż drogi nr 57 zezwolił usunąć w 2006 r. wójt gminy w Kolnie (warmińsko-mazurskie)
* 770 drzew rosnących wzdłuż drogi nr 57 usunięto w 2006 r. w gminie Dźwierzuty (warmińsko-mazurskie) na podstawie decyzji wójta, wydanej z naruszeniem prawa
* 4105 drzew wycięto w latach 2006–2007 przy trasie Bartoszyce – Kętrzyn (warmińsko-mazurskie)
* 1200 drzew rosnących w województwie pomorskim przy drogach nr 7, 20, 22, 55 planowano usunąć w 2005 r. (dzięki interwencji organizacji pozarządowych ok. 500 drzew ocalało)
* 2299 drzew zostało usuniętych w 2008 r. przez Zachodniopomorski Zarząd Dróg Wojewódzkich w Koszalinie, z tego w gminie Sławoborze 430, Trzebiatów – 247, Świdwin – 239
* 2306 drzew planował wyciąć do końca 2008 r. Zachodniopomorski Zarząd Dróg Wojewódzkich w Koszalinie, z czego:
- 474 przy drodze nr 106 zezwolił usunąć burmistrz Kamienia Pomorskiego,
- 446 przy drodze nr 203 zezwolił usunąć burmistrz miasta i gminy Sianów,
- 12 000 drzew zezwolił wyciąć w 2007 r. Urząd Miejski w Gliwicach (śląskie)
- Jak doniosła prasa w 2008 r.: „Nawet kilkadziesiąt tysięcy drzew planują wyciąć w najbliższym czasie zarządcy dróg dolnośląskich”.
Jeżeli będziemy kiedyś chcieli zobaczyć, jak wygląda zadrzewiona aleja, pozostaną nam wkrótce tylko wycieczki do Niemiec.
My w Szczecinie mamy to szczęście, że mamy ok. 10 km do granicy, ale co mają powiedzieć bikerzy w głębi Polski?
Na koniec gorzki, ironiczny fragment, stanowiący początek cytowanego artykułu:
"„Jazda przez zielone tunele alei wprawia w upojenie. Stuletnie drzewa rozpościerają swoje konary ponad drogą, tworząc ochronny dach, przez który przedzierają się tylko pojedyncze promienie słońca [...] Czy jest lepsza okazja do kontemplacji niż jazda samochodem przez okazałą cienistą aleję z zamykającym ją liściastym dachem? Wszędzie migocą małe i duże jeziora. Oto właściwe miejsce dla kogoś, kto tęskni za urlopem wśród jezior”.
Jeśli ktoś myśli, że to zachęta do odwiedzenia Mazur, jest w błędzie. To zaproszenie do odwiedzenia… Niemiec, zamieszczone na oficjalnej internetowej stronie turystycznej naszych sąsiadów. Oni reklamują się alejami. A my?
„Chcemy wyciąć wszystkie drzewa z poboczy Warmii i Mazur” – grozili drogowcy już w 2004 roku i plan ten realizują."
Link do artykułu znajduje się TUTAJ.
P.S. P.S. jest TUTAJ.
Rower:
Dane wycieczki:
0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Rowery Goeteborga. Szwecja.
Wtorek, 17 maja 2011 | dodano: 19.05.2011Kategoria Rowery Europy
Kiedy jadę na wyjazd służbowy, zawsze liczę, że uda mi się skorzystać z publicznego systemu wynajmu rowerów i zwiedzić okolicę. Takie same zamiary miałem i teraz, ale wyjazdy służbowe mają to do siebie, że zazwyczaj taki wyjazd składa się głównie z: jazdy samochodem, oczekiwania na samolot lub prom w terminalu, przelot / rejs, dojazdu, hotelu, spania, przydługich jak zawsze obrad, widoku sali konferencyjnej i biegania wszędzie na czas.
Zalety: kolacja sponsorowana przez organizatora na statku płynącym wokół 4 co do wielkości wyspy Szwecji (Hisingen) i "zwiedzenie" Goeteborga w czasie szybkiego zasuwania z obrad na kolację, "żeby zdążyć".
W tym czasie oczywiście nie omieszkałem jak zawsze cyknąć fotek lokalnych rowerów (takie cyklotyczne odchyłki Misiacza;))).
Ten leży już długo, tylne ma koło prawie w "ósemkę", choć zdjęcie tego nie oddało.
I tyle...dotarłem do portu i wreszcie "łyk oddechu" :)))
Ożywczy łyk...;)))
...i tyle się najeździłem, choć może to i dobrze, bo trzeba wypocząć po ostatnich wycieczkach majowych.
Temperatura:11.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Zalety: kolacja sponsorowana przez organizatora na statku płynącym wokół 4 co do wielkości wyspy Szwecji (Hisingen) i "zwiedzenie" Goeteborga w czasie szybkiego zasuwania z obrad na kolację, "żeby zdążyć".
W tym czasie oczywiście nie omieszkałem jak zawsze cyknąć fotek lokalnych rowerów (takie cyklotyczne odchyłki Misiacza;))).
Ten leży już długo, tylne ma koło prawie w "ósemkę", choć zdjęcie tego nie oddało.
I tyle...dotarłem do portu i wreszcie "łyk oddechu" :)))
Ożywczy łyk...;)))
...i tyle się najeździłem, choć może to i dobrze, bo trzeba wypocząć po ostatnich wycieczkach majowych.
Rower:
Dane wycieczki:
0.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura:11.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Po dwusetce - na ognisko z Michałem. Pajace na cmentarzu.
Niedziela, 15 maja 2011 | dodano: 15.05.2011Kategoria Szczecin i okolice
Po wczorajszym rewelacyjnym wyjeździe na 215 km z BS do podnośni statków w Niederfinow, dziś był dzień na luzik.
Michał z żoną zaprosili mnie na ognisko i pieczenie kiełbasek. Z Bezrzecza pojechaliśmy przez Modrą i dawny poligon. Tej drogi nie znałem.
Z dawnego poligonu pozostało sporo zabudowań.
Dojechaliśmy. KTM na stanowisku ogniowym. ;)
Misiacz na stanowisku dowodzenia.
No piecz się, uparta kiełbasko! :)
Mam nadzieję, że pod spodem nie ma min lub niewypałów.
Kiedy wracałem, miałem nadzieję, że w ten spokojny i relaksujący dzień nie natknę się na żadnych debili, czubków czy chamów.
Niestety, rzadko to się udaje w naszym pięknym kraju. Zdziczenie i znieczulica społeczeństwa zaczyna sięgać zenitu!
Tę bezmyślną parkę sfotografowałem na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. Zrobili sobie wybieg dla swojego psa w takim miejscu jak cmentarz, a ich kundel biega bez smyczy i sra i szcza na groby moich i Waszych bliskich.
Temperatura:16.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Michał z żoną zaprosili mnie na ognisko i pieczenie kiełbasek. Z Bezrzecza pojechaliśmy przez Modrą i dawny poligon. Tej drogi nie znałem.
Z dawnego poligonu pozostało sporo zabudowań.
Dojechaliśmy. KTM na stanowisku ogniowym. ;)
Misiacz na stanowisku dowodzenia.
No piecz się, uparta kiełbasko! :)
Mam nadzieję, że pod spodem nie ma min lub niewypałów.
Kiedy wracałem, miałem nadzieję, że w ten spokojny i relaksujący dzień nie natknę się na żadnych debili, czubków czy chamów.
Niestety, rzadko to się udaje w naszym pięknym kraju. Zdziczenie i znieczulica społeczeństwa zaczyna sięgać zenitu!
Tę bezmyślną parkę sfotografowałem na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. Zrobili sobie wybieg dla swojego psa w takim miejscu jak cmentarz, a ich kundel biega bez smyczy i sra i szcza na groby moich i Waszych bliskich.
Dwa patafiany z psem na Cmentarzu Centralnym. Szczecin© Misiacz
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
28.19 km (10.00 km teren), czas: 01:36 h, avg:17.62 km/h,
prędkość maks: 28.00 km/hTemperatura:16.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Wycieczka na podnośnię w Niederfinow, 215 km z ekipą BS.
Sobota, 14 maja 2011 | dodano: 15.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Miałem wczoraj masę super tytułów na wpis, a gdy się obudziłem, z całej tej masy nie zostało nic. Wyprawę zorganizował Jarek „Gadbagienny”, a ja dodatkowo rozesłałem informacje po znajomych. Miało być spokojnie, turystycznie i ze zwiedzaniem. Od początku w to nie wierzyłem i nastawiony byłem na tempo, bo przy planowym wyjeździe o 8:00, dystansie ok. 200 km i zwiedzaniem podnośni i klasztoru w Chorin nie należało liczyć na spacer. Nie piszczę, bo wiedziałem, że tak być musi.
Jak wspomniałem, spotkaliśmy się o 8:00 pod TESCO na Pomorzanach. Ekipa zebrała się spora, bo aż 6 osób, tj.:
1) Jarek „Gadbagienny”
2) Ja, czyli „Misiacz”
3) Paweł „Sargath”
4) Krzysiek „Monter 61”
5) Robert „Lewy 89”
6) Marcin „Rake”
7) Adrian „Gryf” z Gryfina dołączył do nas w Gartz.
Według prognoz, wiatr miał wiać nam w twarz przez około 110 km, aż do Niederfinow i tak też było. Na wszelki wypadek na początku zrobiłem zdjęcie tego, co spodziewałem się widzieć przez cały dzień. ;)
Gadzik lubi jechać pod wiatr, twierdzi, że powiew go orzeźwia. Chyba tak bardzo lubi, że prawie cały czas nie schodził z prowadzenia, co nam szczerze mówiąc bardzo odpowiadało. ;) W międzyczasie skontaktowałem się z Gryfem i umówiliśmy się, że spotykamy się w Gartz. Do Mescherin dotarliśmy mniej więcej po godzinie czasu, co mówi samo za siebie, że od razu było „turystycznie”. ;)
Postój w Mescherin na telefon do Gryfa.
Następnie ścieżką rowerową przez las dojechaliśmy do Gartz, gdzie oczekiwał na nas Gryf, któremu powiedziałem, że wczasy się właśnie skończyły. ;)
Wspólna fotka w porcie w Gartz.
Mimo wiatru w twarz…a w zasadzie w Gadzika, kręciliśmy cały czas 28-30 km/h, ale jechało się wyjątkowo dobrze.
Chwilę przed dojechaniem do Schwedt zatrzymaliśmy się na krótki postój.
Ze Schwedt przeskoczyliśmy na polską stronę (3 km), żeby uzupełnić zapasy napojów, a niektórzy, tj. dwa Pawły (Sargath i Misiacz) zamówili sobie po misce zupy w knajpce, do której czasami zajeżdżamy w trakcie naszych wypadów.
Wciągamy zupki. Troszkę czasu zeszło na oczekiwanie i zjedzenie, co miało wpływ na końcowy przebieg trasy.
Cofnęliśmy się potem ponownie do Schwedt i ścieżką na wale przeciwpowodziowym skierowaliśmy się do objazdu do Criewen, bo dalsza część wału od dłuższego czasu jest w remoncie. Coś się guzdrzą, jak nie Niemcy. Po długim podjeździe wtoczyliśmy się do Criewen, gdzie czekała na nas „nagroda” w postaci kilkukilometrowej jazdy wyboistymi płytami do Stuetzkow. Tam za to zaliczyliśmy ostry zjazd i przez drewniany mostek wróciliśmy na ścieżkę na wale.
Trasa była oczywiście komfortowa i bezpieczna, ale coś za coś. Kilkanaście kilometrów jazdy na wprost po wale spowodowało, że zacząłem się nudzić. Na szczęście, dzięki tempu szybko dojechaliśmy w okolice śluzy w Hochensaaten, gdzie urządziliśmy sobie popas.
Po posiłku, przez krótki czas jechaliśmy drogą, z której Gadzik powiódł nas za chwilę w prawo na Oderberg. Droga była tu tak fatalna jak w Polsce, na przykład ta między Stolcem a Dobieszczynem, dziura na dziurze.
W Oderbergu miałem chęć zrobić więcej fotek, bo to ciekawe miasteczko, ale jako że „nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności”, fotki są tylko trzy.
To stary parowiec wyciągnięty na brzeg.
Malowniczy bulwar nadbrzeżny.
Rzut oka na centrum…i ruuuraa! ;)))
Po dość ostrym i długi podjeździe, a następnie zjeździe dojechaliśmy do Niederfinow. Widoczna tu konstrukcja to podnośnia statków, która przenosi statki na szlaku Odra – Hawela – Łaba, gdzie istnieje spora różnica poziomów i innej opcji nie ma. Budowla jest imponująca, czego zdjęcia niestety nie oddadzą. Została wzniesiona w latach 1927-1934 i wciąż ma się dobrze. Obok powstaje kolejna, współczesna.
Tam w górze płyną już przeniesione windą statki.
Stateczek wycieczkowy w trakcie windowania.
Tablica z danymi budowy.
Pod korytem, w którym płyną statki.
W tym miejscu spędziliśmy kupę czasu, ponieważ Sargath, Monter61 i Rake chcieli wejść na górę i obejrzeć konstrukcję dokładniej. Pozostała nasza czwórka blisko godzinę wypoczywała wśród drzew na ławeczce.
Po zwiedzaniu Sargath i Rake poczuli głód i smaka na niemieckiego „wursta”, więc wypoczywaliśmy dalej. To też dołożyło się do sposobu zakończenia wycieczki (miałem obsmarowywać Sargatha, więc zaczynam, on odwdzięczy mi się w swoim wpisie ;)))).
Jako, że byliśmy już blisko Chorin, gdzie można zwiedzić zabytkowy klasztor, więc ruszyliśmy skrótem przez las mającym ok. 6 km. Malowniczy to on może i jest, ale bruk jest tak parszywy, że w zębach mogą poluzować się wszystkie plomby. Wielu niemieckich turystów-sakwiarzy po prostu prowadziło swoje rowery, ale miało to tę wadę, że natychmiast opadały ich chmury krwiożerczych komarów. Pobocze było dość piaszczyste i jazda nim często była mocno utrudniona.
Wreszcie dotelepaliśmy się do Chorin, gdzie ukazał się nam taki widok.
Paweł oczywiście poleciał do kasy, żeby dokładnie zwiedzić środek. Kupił bilet ulgowy bez żadnego problemu, przecież widać, że jeszcze chodzi do przedszkola. ;)))
My natomiast zalegliśmy na trawce koło ruin.
Jako, że Sargath postanowił chyba zwiedzić klasztor bardzo szczegółowo, a ja zacząłem odczuwać nudę (minęło kilkadziesiąt minut…co miało wpływ na finał wyprawy), więc wsiadłem na rower i postanowiłem objechać cały kompleks klasztorny od strony zewnętrznej.
Przyklasztorny cmentarzyk.
Klasztor usytuowany jest nad jeziorem Amtsee.
No i Paweł wreszcie wylazł z lochów klasztornych. Można było jechać dalej, bo robiło się naprawdę późno, przed nami ok. 100 km, a godzina była zdaje się 17:00. Ruszyliśmy już główną drogą na odcinku Chorin – Angermuende. Na razie ruch był dość niewielki i jechało się w miarę spokojnie i tylko od czasu do czasu Paweł przyprawiał nas o dreszcze, wyjeżdżając na środek pasa w momencie, gdy wyprzedzał nas samochód, co wyprowadzało z równowagi nawet spokojnych niemieckich kierowców, z natury szanujących rowerzystów. Co chwila jeden za drugim wciskali klakson. Ma chłop szczęście, że jeszcze żyje i anioła-stróża z dużym refleksem i dużą dozą cierpliwości. ;)))
W okolicach Angermuende zatrzymaliśmy się na stacji na małe zakupy spożywcze i wizytę w WC. Dalej ruszyliśmy już odcinkiem Angermuende-Schwedt, gdzie ruch był już znaczny, ponieważ w pobliskim Joachimsthal jest zjazd z autostrady. Kierowcy nadal zmuszeni byli trąbić…;)))
Jakieś 7 km przed Schwedt zjechaliśmy na Criewen, w którym już dziś byliśmy i znaną nam już trasą i z wiatrem w plecy dojechaliśmy do drewnianego mostku, już za Schwedt. Tam mieliśmy krótką przerwę i tamże odebrałem telefon od Jurka „jurkatc”. Chłopisko jest sfrustrowane tym, że nie będzie mógł jeździć długo na rowerze, bo został służbowo zesłany na parę tygodni na Śląsk do wykonania zleconych prac, o czym nie omieszkał nam przypomnieć. Myślę, że w tym momencie mógłbym zmienić tytuł wpisu na:
ZEMSTA JURKA NR…3? (kilka ich już było). ;)))
Słoneczne do tej pory niebo zaczęło zasnuwać się stalowosinymi chmurami, zbliżały się do nas coraz bardziej i wiedzieliśmy, że czeka nas ostra pompa, a do domu blisko 60 km!!! Poczuliśmy, że brakuje nam do szczęścia dwóch godzin...no ale zwiedzać i jeść też było trzeba, a nie tylko gnać!
Tak mnie to zmotywowało, że depnąłem ostro po pedałach i prawie do Friedrichsthal nie schodziłem z 30 km/h…eee…czasem z 35…no hhhmmm…zdarzyło się (ale tylko chwilkę) 40 km/h. Strach przed burzą dodał sił…tyle, że w tyle został nieco osłabiony chorobą Gryf i Sargath, który go wspomagał.
Ta właśnie sytuacja będzie tematem paszkwilu na Misiacza, który w stosownym czasie stworzy Paweł! ;))) Szukajcie na jego blogu. ;)))
We Fredrichsthal zatrzymaliśmy się, by poczekać na tych, którzy zostali w tyle. Tam też Misiacz dostał burę…ale czy zasłużoną? Przecież i na początku trasy jechaliśmy 30 km/h, a teraz goniła nas ulewa. Niespodzianką było to, że pojawił się tam przypadkowo Bartek „Ismail Delivere” i od tego momentu jechaliśmy razem, w 8 rowerów.
Kilka minut po tym, gdy ruszyliśmy z wiaty, zaczęło się pandemonium. Chmura była już nad nami, wiatr w plecy gwałtownie zmienił się w wichurę w twarz, tak silną, że prędkość spadła z 28 km/h do 13 km/h i rzucało nami z jednej strony ścieżki na drugą. Przed samym Gartz spadły pierwsze krople deszczu i zrobiło się zimno. Trzeba było na siebie wciągać wszystko, co się dało.
Przestało być przyjemnie, ale jeszcze nie było parszywie. Przed nami było blisko 30 km, ciemno, zimno i wzmagające się opady. W Mescherin pożegnaliśmy się z Gryfem, który przez most wrócił do siebie do Gryfina, a my pedałowaliśmy dalej. Od Neurochlitz do Szczecina jechaliśmy już po ciemku, z wiatrem w mordę i nasiąkaliśmy zimnym deszczem.
Tam też pożegnał nas Bartek...czyli depnął i zniknął w oddali. Przy 30 km/h to on spaceruje, a nie jeździ! ;)))
Na postoju na stacji przed Kołbaskowem Sargath pożyczył mi bluzę, bo zrobiło mi się jakoś lodowato w Misiacza. Do Przecławia wjechaliśmy jeszcze razem, ale ja musiałem się zatrzymać, ponieważ poczułem tak gwałtowny spadek glukozy w mięśniach, że zrobiły się jak z waty. Zatrzymał się ze mną Gadzik, nie miało sensu zatrzymywanie całej reszty kolegów, im prędzej dojadą do domu tym lepiej. Wpieprzyłem wręcz jeden po drugim 8 cukierków czekoladowych i odzyskałem moc. Jechaliśmy z Gadzikiem na Pomorzany w takich kałużach, że woda wlewała mi się do butów i tam już sobie chlupotała, bo wypłynąć nie miała jak.
Mokry jak ścierka, ale zadowolony dojechałem do domu, mając za sobą przejechane 215 km w doborowym towarzystwie.
W domku osuszyłem się, wykąpałem pod gorącym prysznicem i zabrałem za uzupełnianie płynów i kalorii…
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4954 (kcal)
Jak wspomniałem, spotkaliśmy się o 8:00 pod TESCO na Pomorzanach. Ekipa zebrała się spora, bo aż 6 osób, tj.:
1) Jarek „Gadbagienny”
2) Ja, czyli „Misiacz”
3) Paweł „Sargath”
4) Krzysiek „Monter 61”
5) Robert „Lewy 89”
6) Marcin „Rake”
7) Adrian „Gryf” z Gryfina dołączył do nas w Gartz.
Według prognoz, wiatr miał wiać nam w twarz przez około 110 km, aż do Niederfinow i tak też było. Na wszelki wypadek na początku zrobiłem zdjęcie tego, co spodziewałem się widzieć przez cały dzień. ;)
Gadzik lubi jechać pod wiatr, twierdzi, że powiew go orzeźwia. Chyba tak bardzo lubi, że prawie cały czas nie schodził z prowadzenia, co nam szczerze mówiąc bardzo odpowiadało. ;) W międzyczasie skontaktowałem się z Gryfem i umówiliśmy się, że spotykamy się w Gartz. Do Mescherin dotarliśmy mniej więcej po godzinie czasu, co mówi samo za siebie, że od razu było „turystycznie”. ;)
Postój w Mescherin na telefon do Gryfa.
Następnie ścieżką rowerową przez las dojechaliśmy do Gartz, gdzie oczekiwał na nas Gryf, któremu powiedziałem, że wczasy się właśnie skończyły. ;)
Wspólna fotka w porcie w Gartz.
Mimo wiatru w twarz…a w zasadzie w Gadzika, kręciliśmy cały czas 28-30 km/h, ale jechało się wyjątkowo dobrze.
Chwilę przed dojechaniem do Schwedt zatrzymaliśmy się na krótki postój.
Ze Schwedt przeskoczyliśmy na polską stronę (3 km), żeby uzupełnić zapasy napojów, a niektórzy, tj. dwa Pawły (Sargath i Misiacz) zamówili sobie po misce zupy w knajpce, do której czasami zajeżdżamy w trakcie naszych wypadów.
Wciągamy zupki. Troszkę czasu zeszło na oczekiwanie i zjedzenie, co miało wpływ na końcowy przebieg trasy.
Cofnęliśmy się potem ponownie do Schwedt i ścieżką na wale przeciwpowodziowym skierowaliśmy się do objazdu do Criewen, bo dalsza część wału od dłuższego czasu jest w remoncie. Coś się guzdrzą, jak nie Niemcy. Po długim podjeździe wtoczyliśmy się do Criewen, gdzie czekała na nas „nagroda” w postaci kilkukilometrowej jazdy wyboistymi płytami do Stuetzkow. Tam za to zaliczyliśmy ostry zjazd i przez drewniany mostek wróciliśmy na ścieżkę na wale.
Trasa była oczywiście komfortowa i bezpieczna, ale coś za coś. Kilkanaście kilometrów jazdy na wprost po wale spowodowało, że zacząłem się nudzić. Na szczęście, dzięki tempu szybko dojechaliśmy w okolice śluzy w Hochensaaten, gdzie urządziliśmy sobie popas.
Po posiłku, przez krótki czas jechaliśmy drogą, z której Gadzik powiódł nas za chwilę w prawo na Oderberg. Droga była tu tak fatalna jak w Polsce, na przykład ta między Stolcem a Dobieszczynem, dziura na dziurze.
W Oderbergu miałem chęć zrobić więcej fotek, bo to ciekawe miasteczko, ale jako że „nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności”, fotki są tylko trzy.
To stary parowiec wyciągnięty na brzeg.
Malowniczy bulwar nadbrzeżny.
Rzut oka na centrum…i ruuuraa! ;)))
Po dość ostrym i długi podjeździe, a następnie zjeździe dojechaliśmy do Niederfinow. Widoczna tu konstrukcja to podnośnia statków, która przenosi statki na szlaku Odra – Hawela – Łaba, gdzie istnieje spora różnica poziomów i innej opcji nie ma. Budowla jest imponująca, czego zdjęcia niestety nie oddadzą. Została wzniesiona w latach 1927-1934 i wciąż ma się dobrze. Obok powstaje kolejna, współczesna.
Tam w górze płyną już przeniesione windą statki.
Stateczek wycieczkowy w trakcie windowania.
Tablica z danymi budowy.
Pod korytem, w którym płyną statki.
W tym miejscu spędziliśmy kupę czasu, ponieważ Sargath, Monter61 i Rake chcieli wejść na górę i obejrzeć konstrukcję dokładniej. Pozostała nasza czwórka blisko godzinę wypoczywała wśród drzew na ławeczce.
Podnośnia statków w Niederfinow. Niemcy.© Misiacz
Po zwiedzaniu Sargath i Rake poczuli głód i smaka na niemieckiego „wursta”, więc wypoczywaliśmy dalej. To też dołożyło się do sposobu zakończenia wycieczki (miałem obsmarowywać Sargatha, więc zaczynam, on odwdzięczy mi się w swoim wpisie ;)))).
Jako, że byliśmy już blisko Chorin, gdzie można zwiedzić zabytkowy klasztor, więc ruszyliśmy skrótem przez las mającym ok. 6 km. Malowniczy to on może i jest, ale bruk jest tak parszywy, że w zębach mogą poluzować się wszystkie plomby. Wielu niemieckich turystów-sakwiarzy po prostu prowadziło swoje rowery, ale miało to tę wadę, że natychmiast opadały ich chmury krwiożerczych komarów. Pobocze było dość piaszczyste i jazda nim często była mocno utrudniona.
Wreszcie dotelepaliśmy się do Chorin, gdzie ukazał się nam taki widok.
Paweł oczywiście poleciał do kasy, żeby dokładnie zwiedzić środek. Kupił bilet ulgowy bez żadnego problemu, przecież widać, że jeszcze chodzi do przedszkola. ;)))
My natomiast zalegliśmy na trawce koło ruin.
Jako, że Sargath postanowił chyba zwiedzić klasztor bardzo szczegółowo, a ja zacząłem odczuwać nudę (minęło kilkadziesiąt minut…co miało wpływ na finał wyprawy), więc wsiadłem na rower i postanowiłem objechać cały kompleks klasztorny od strony zewnętrznej.
Przyklasztorny cmentarzyk.
Klasztor usytuowany jest nad jeziorem Amtsee.
No i Paweł wreszcie wylazł z lochów klasztornych. Można było jechać dalej, bo robiło się naprawdę późno, przed nami ok. 100 km, a godzina była zdaje się 17:00. Ruszyliśmy już główną drogą na odcinku Chorin – Angermuende. Na razie ruch był dość niewielki i jechało się w miarę spokojnie i tylko od czasu do czasu Paweł przyprawiał nas o dreszcze, wyjeżdżając na środek pasa w momencie, gdy wyprzedzał nas samochód, co wyprowadzało z równowagi nawet spokojnych niemieckich kierowców, z natury szanujących rowerzystów. Co chwila jeden za drugim wciskali klakson. Ma chłop szczęście, że jeszcze żyje i anioła-stróża z dużym refleksem i dużą dozą cierpliwości. ;)))
W okolicach Angermuende zatrzymaliśmy się na stacji na małe zakupy spożywcze i wizytę w WC. Dalej ruszyliśmy już odcinkiem Angermuende-Schwedt, gdzie ruch był już znaczny, ponieważ w pobliskim Joachimsthal jest zjazd z autostrady. Kierowcy nadal zmuszeni byli trąbić…;)))
Jakieś 7 km przed Schwedt zjechaliśmy na Criewen, w którym już dziś byliśmy i znaną nam już trasą i z wiatrem w plecy dojechaliśmy do drewnianego mostku, już za Schwedt. Tam mieliśmy krótką przerwę i tamże odebrałem telefon od Jurka „jurkatc”. Chłopisko jest sfrustrowane tym, że nie będzie mógł jeździć długo na rowerze, bo został służbowo zesłany na parę tygodni na Śląsk do wykonania zleconych prac, o czym nie omieszkał nam przypomnieć. Myślę, że w tym momencie mógłbym zmienić tytuł wpisu na:
ZEMSTA JURKA NR…3? (kilka ich już było). ;)))
Słoneczne do tej pory niebo zaczęło zasnuwać się stalowosinymi chmurami, zbliżały się do nas coraz bardziej i wiedzieliśmy, że czeka nas ostra pompa, a do domu blisko 60 km!!! Poczuliśmy, że brakuje nam do szczęścia dwóch godzin...no ale zwiedzać i jeść też było trzeba, a nie tylko gnać!
Tak mnie to zmotywowało, że depnąłem ostro po pedałach i prawie do Friedrichsthal nie schodziłem z 30 km/h…eee…czasem z 35…no hhhmmm…zdarzyło się (ale tylko chwilkę) 40 km/h. Strach przed burzą dodał sił…tyle, że w tyle został nieco osłabiony chorobą Gryf i Sargath, który go wspomagał.
Ta właśnie sytuacja będzie tematem paszkwilu na Misiacza, który w stosownym czasie stworzy Paweł! ;))) Szukajcie na jego blogu. ;)))
We Fredrichsthal zatrzymaliśmy się, by poczekać na tych, którzy zostali w tyle. Tam też Misiacz dostał burę…ale czy zasłużoną? Przecież i na początku trasy jechaliśmy 30 km/h, a teraz goniła nas ulewa. Niespodzianką było to, że pojawił się tam przypadkowo Bartek „Ismail Delivere” i od tego momentu jechaliśmy razem, w 8 rowerów.
Kilka minut po tym, gdy ruszyliśmy z wiaty, zaczęło się pandemonium. Chmura była już nad nami, wiatr w plecy gwałtownie zmienił się w wichurę w twarz, tak silną, że prędkość spadła z 28 km/h do 13 km/h i rzucało nami z jednej strony ścieżki na drugą. Przed samym Gartz spadły pierwsze krople deszczu i zrobiło się zimno. Trzeba było na siebie wciągać wszystko, co się dało.
Przestało być przyjemnie, ale jeszcze nie było parszywie. Przed nami było blisko 30 km, ciemno, zimno i wzmagające się opady. W Mescherin pożegnaliśmy się z Gryfem, który przez most wrócił do siebie do Gryfina, a my pedałowaliśmy dalej. Od Neurochlitz do Szczecina jechaliśmy już po ciemku, z wiatrem w mordę i nasiąkaliśmy zimnym deszczem.
Tam też pożegnał nas Bartek...czyli depnął i zniknął w oddali. Przy 30 km/h to on spaceruje, a nie jeździ! ;)))
Na postoju na stacji przed Kołbaskowem Sargath pożyczył mi bluzę, bo zrobiło mi się jakoś lodowato w Misiacza. Do Przecławia wjechaliśmy jeszcze razem, ale ja musiałem się zatrzymać, ponieważ poczułem tak gwałtowny spadek glukozy w mięśniach, że zrobiły się jak z waty. Zatrzymał się ze mną Gadzik, nie miało sensu zatrzymywanie całej reszty kolegów, im prędzej dojadą do domu tym lepiej. Wpieprzyłem wręcz jeden po drugim 8 cukierków czekoladowych i odzyskałem moc. Jechaliśmy z Gadzikiem na Pomorzany w takich kałużach, że woda wlewała mi się do butów i tam już sobie chlupotała, bo wypłynąć nie miała jak.
Mokry jak ścierka, ale zadowolony dojechałem do domu, mając za sobą przejechane 215 km w doborowym towarzystwie.
W domku osuszyłem się, wykąpałem pod gorącym prysznicem i zabrałem za uzupełnianie płynów i kalorii…
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
214.81 km (10.00 km teren), czas: 08:56 h, avg:24.05 km/h,
prędkość maks: 55.00 km/hTemperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4954 (kcal)