MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypadziki do Niemiec

Dystans całkowity:23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%)
Czas w ruchu:1225:30
Średnia prędkość:19.00 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:13 m
Suma kalorii:480913 kcal
Liczba aktywności:310
Średnio na aktywność:76.43 km i 4h 02m
Więcej statystyk

Integracja transgraniczna „Mobil ohne Auto”.

Niedziela, 19 czerwca 2011 | dodano: 19.06.2011Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
W tę niedzielę kluby turystyki rowerowej z Polski i z Niemiec wspólnie organizowały integracyjną imprezę rowerową pod nazwą „Mobil ohne Auto” („Mobilny bez samochodu”). Był tam również klub „Jantarowe Szlaki”, do którego należałem „za małolata”, a do którego wciąż należy mój tata (w sumie to on zaprosił mnie na ten wyjazd). Oczywiście załapałem się na rajdowy znaczek. ;)
Rajd polsko-niemiecki "Mobilny bez samochodu" © Misiacz

Start był ogłoszony na 7:30 na Głębokim lub 10:00 w Buku (nie wiem, po co tyle czasu na przejazd tak krótkiego odcinka), więc wykombinowałem sobie, że lepiej dłużej pospać, rano wrzucić rower mój i Basi na dach samochodu i rozładować je w Lubieszynie, żeby nie tłuc się ruchliwą drogą do granicy. Kiedy jednak Basia zobaczyła prognozy (deszcz), zrezygnowała z wyjazdu. Ja się troszkę guzdrałem i w sumie na granicy byłem o 9:45, a że do Buku chciałem dojechać od strony niemieckiej przez Bismark i Blankensee, więc było już nieco późno. Liczyłem, że złapię grupę już po stronie niemieckiej właśnie w Blankensee, gdzie planowany był poczęstunek. Ruszyłem nową ścieżką do Bismark.

Za Bismark skręciłem na Blankensee. Na tej drodze minął mnie Wober z ekipą, którą pozdrowiłem, ale niestety…nie rozpoznałem. Pozdrawiam. A na przyszłość dajcie sobie jakąś maskotkę na kierownicę, to poznam! ;)))

Dojechałem do Blankensee…

Już miałem wjeżdżać do Polski, a tam patrzę wtacza się ze 100 rowerów, a za nimi karetka pogotowia na "kogutach" (jechała za nami cały czas jako asysta, w razie czego).

W Blankensee zostaliśmy podjęci przez miejscowych gospodarzy ciastem domowej roboty, herbatką i napojami.


Prowadzą oni też swoją mini galerię tego, co tworzą…

W Blankensee po raz pierwszy pojechałem inną trasą na Pampow, nie znałem jej, mimo, że tyle lat już penetruję te tereny. Zawsze można się czegoś nowego dowiedzieć. W wiosce trzeba skręcić w prawo i minąć takie rzeźby sowy i grzybków.


Za Pampow grupa rozciągnęła się, jednym podjazd wychodził lepiej, innym gorzej, ale dało to pogląd na wielkość grupy.

Eskorta wciąż w…pogotowiu. ;)

Za Gruenhof skręciliśmy w prawo na Glasshuette, jednak tam nie dojeżdżaliśmy, bowiem skręciliśmy z drogi głównej w lewo na Borken. Tej trasy też nie znałem.
W Borken mieści się majątek, odzyskany przez spadkobierców w latach 90. Znów zobaczyłem coś nowego, a myślałem, że w okolicy widziałem prawie wszystko.

Niemieccy organizatorzy opowiadają historię majątku…

…a uczestnicy słuchają. ;)

Niektórzy niespecjalnie się zmęczyli. To elektrycznie wspomagany rower niemieckiego turysty, o zasięgu do 140 km na jednym ładowaniu akumulatora.

Cała grupa niestety nie zmieściła się w obiektyw.

Z Borken trasą, którą jeszcze nie jechałem dojechaliśmy do Koblentz, do mauzoleum rodziny von Eickstedt, które z kolei już widziałem.

Z Koblentz przez Breitenstein dojechaliśmy do Rothenklempenow, przez którą to miejscowość przejeżdżałem niezliczoną ilość razy. Tu muszę się przyznać, że przejeżdżałem jak przeciąg i nigdy nie przyszło mi do głowy, że może tam być tak ciekawy majątek ziemski, również należący swego czasu do rodziny von Eickstedt, która władała okolicznymi ziemiami . Ech…lepiej późno niż wcale. ;)
Folwark znajduje się za kościołem.

Zostaliśmy tam podjęci kawą, napojami oraz michą przepysznej grochówki (a raczej dania z grochu i warzyw) ze znakomitą kiełbaską (gotowany kabanos, pierwszy raz jadłem, super smakował). Sponsorowała to strona niemiecka ze środków regionalnych i unijnych. Dobrze, że jedzenie smakowało regionalnie, a nie unijnie. ;)

Po posiłku wyjrzałem przez drzwi wejściowe a tam…zaczęły gromadzić się ciężkie deszczowe chmury!



Lunął rzęsisty deszcz, na szczęście pozwolono nam wprowadzić rowery do sali, gdzie go przeczekaliśmy. Nie trwał długo, zresztą i tak odbywała się przemowa organizatorów. ;)


Deszcz jak szybko przyszedł, tak szybko poszedł, a my ruszyliśmy na zwiedzanie majątku Rothenklempenow.

Tu można zjeść, zwłaszcza Ci co jedzą dużo, a zabierają zawsze za mało. ;))) Gulaszowa z kluchami 3,50 EUR, cena do przyjęcia (do kupienia w tej knajpce na terenie posiadłości).

Na terenie folwarku znajduje się też stara baszta, obecnie służąca jako punkt widokowy.

Parę widoczków z baszty.


Wjazd do majątku.

Dojeżdża się tu od strony kościoła tą drogą.

Przy majątku znajduje się również mały park, w którym znajduje się staw, rzeźba i ciekawe ule.



Po zwiedzeniu tego folwarku i przyległości wsiedliśmy na rowery i przez Mewegen dojechaliśmy do Blankensee. Tam nastąpiło oficjalne zakończenie imprezy i tam też odłączyłem się od grupy.

Niemcy rozjechali się w różnych kierunkach, polska grupa ruszyła do Polski w kierunku Buku, a ja skręciłem na południe w stronę Bismark, ponieważ musiałem wrócić do Lubieszyna, gdzie oczekiwał na mnie pozostawiony samochód. Nie pojechałem teraz jednak do samego Bismark, ale odbiłem na Hochenfelde.

Tam też jest pałacyk, ale jest nieco zaniedbany (też wcześniej jakoś mi w oko nie wpadł). Przejechałem swoją ulubioną brzozową trasą do drogi wiodącej do Linken, gdzie wskoczyłem na ścieżkę i dojechałem do granicy, załadowałem rower na bagażnik i wróciłem do Szczecina. Kilkanaście minut po moim wejściu do domu nadciągnęły ciężkie chmury i zaczęła się ulewa…i tak mamy już godzinę 21:15, a z nieba nadal kapie. Miałem wyjątkowe szczęście do pogody na tym wyjeździe.
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 64.02 km (2.00 km teren), czas: 03:27 h, avg:18.56 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1337 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(11)

(Prawie) wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 11 (Redlice, Linken)

Niedziela, 12 czerwca 2011 | dodano: 17.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Nadal ujmuję to pod kategorią „Rugia” jako zakończenie urlopu na tej pięknej wyspie.
Tym razem zaplanowany został wyjazd rodzinny po okolicach, tj. ja, Basia, tata i Bożena. Za przewodnika służył nam tata i poprowadził nas najpierw do Skarbimierzyc, skąd polną drogą można dojechać do Redlic.

Z Redlic pojechaliśmy na Wąwelnicę i na Dołuje, gdzie zaproponowałem, że pokażę jak wygląda nowa ścieżka zbudowana po stronie niemieckiej na odcinku od Linken na Grambow.

Do Grambow jednak nie dojeżdżaliśmy, ale tuż przed tą wioską skręciliśmy w lewo, w brukowaną drogę prowadzącą do Polski, a konkretnie do Kościna.
Tam, wyjątkowo zniszczoną nawierzchnią asfaltową dojechaliśmy do Dołuj, a następnie do Stobna.

Przez Gumieńce i Centralny dojechaliśmy do ul. Białowieskiej. Tam pożegnaliśmy się z tatą i Bożeną, którzy jechali na działkę, a my z Basią wróciliśmy do domu.
Nooo…to teraz mogę powiedzieć, że urlop „Wyspa Rugia na rowerze 2011” został zakończony.
Poniżej małe podsumowanie, które również dostępne jest po kliknięciu na kategorię Rugia 2011.

ZESTAWIENIE:
Rugia 2011
Wszystkie kilometry: 485.57 km (w terenie 142.10 km; 29.26%)
Czas na rowerze: 32:12
Średnia prędkość: 15.08 km/h
Maksymalna prędkość: 57.00 km/h
Suma kalorii: 9729 kcal
Wycieczek: 11
Średnio na wycieczkę: 44.14 km i 02:55 godz.


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ)

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podoba Ci się ta relacja i moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 41.14 km (15.00 km teren), czas: 02:42 h, avg:15.24 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 812 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)

(Prawie) wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 10 (Loecknitz)

Sobota, 11 czerwca 2011 | dodano: 17.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Zaplanowaliśmy wcześniejszy niż zakładaliśmy powrót z Rugii do domu, aby w miarę płynnie dostosować się do lokalnej rzeczywistości i w Szczecinie pojawiliśmy się w piątek po południu. Ponieważ jednak cykloza nie opuściła nas w dalszym ciągu, potraktowaliśmy to jak zwykłe przemieszczenie się do kolejnej bazy wypadowej na wycieczki rowerowe. Przyznaję, że mimo dość spacerowego tempa wyprawy tego dnia odczuwałem jakieś znużenie, może to kwestia zmiany klimatu? Cykloza spowodowała, że wrzuciliśmy rowerki na dach samochodu, ja założyłem sakwy, które napełniłem „szklanymi surowcami wtórnymi” i pojechaliśmy do Lubieszyna, żeby nie tłuc się po naszych ruchliwych drogach.

Po przystosowaniu rowerków przekroczyliśmy granicę, a w Linken skręciliśmy w lewo na Grambow, ponieważ chciałem Basi pokazać świeżo wybudowaną ścieżkę do Grambow.

Ścieżki dla rowerów buduje się tu mocniejsze niż niejedna droga w Polsce.

Całej jej jednak nie przejechaliśmy, bo odbiliśmy w prawo na Grenzdorf, skąd polami i lasem przez Gellin dojechaliśmy do Wilhelmshof.


Tam czekało nas jakieś 500 metrów jazdy ruchliwą trasą Linken – Loecknitz, jednak dość szybko skręciliśmy na Ploewen, żeby jak najkrócej jechać tym „zmotoryzowanym” odcinkiem. Z Ploewen znów wyjechaliśmy przy wspomnianej drodze, jednak od skrzyżowania prowadziła już do Loecknitz ścieżka rowerowa. Tam też zdałem puste surowce wtórne, które zamieniłem na pełne i dokonałem jeszcze innych zakupów spożywczych.

Przyszedł czas na mały popas, więc udaliśmy się nad Loecknitzer See, gdzie w wiacie napiliśmy się i posililiśmy. Po odpoczynku wróciliśmy ścieżka do Ploewen, skąd tym razem skręciliśmy na Kutzow i Hohenfelde.

Wiedzie stamtąd przepiękna droga wśród brzóz prowadząca do Tanger. Tam skręciliśmy ostro w prawo i dojechaliśmy do wyjazdu na główną szosę Bismarck – Linken. Na szczęście tam również niedawno oddano do użytku znakomitą ścieżkę wiodącą do przejścia granicznego, z której z przyjemnością skorzystaliśmy.

Po drodze skinąłem głową w geście pozdrowienia nadjeżdżającemu z przeciwka rowerzyście, ale chyba był jakiś zamyślony, bo dopiero potem Basia mi powiedziała, że już do niej zdążył krzyknąć „pozdrowić Misiaczka”. :)))
Okazało się, że był to srk23 z Polic na swojej kolejnej wycieczce. Za pozdrowienia jeszcze raz dziękuję.
Pozostało nam już tylko przekroczenie granicy, zamocowanie rowerów na dachu i powrót do domu.

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 34.23 km (2.00 km teren), czas: 02:04 h, avg:16.56 km/h, prędkość maks: 39.00 km/h
Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 690 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(2)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 9 (na wyspie Ummanz)

Piątek, 10 czerwca 2011 | dodano: 17.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Piątek rano…Po zarwanej nocy w towarzystwie pijanych techno-nazistów i drinkujących pod naszym nosem surferów wstaliśmy wcześnie rano i zaczęliśmy definitywnie zwijać obozowisko. W drodze powrotnej do domu chcieliśmy jeszcze wjechać rowerami na wyspę Ummanz po zachodniej stronie Rugii.

Wyszedłem jeszcze na wydmę, żeby uwiecznić widoki, na które codziennie spoglądaliśmy…

Zwróciłem uwagę napotkanemu cieciowi pilnującemu campingu na zachowanie tych szczyli, ale westchnął i rzekł jedynie „ach Ci młodzi, to grupa to i są hałaśliwi…”, jakby to miało wszystko wyjaśniać. O nazistowskich incydentach wspomniałem również w recepcji, ale babka stwierdziła, że to nie mogło być na terenie ich campingu (a było), coś tam mnie wypytywała „za którym budynkiem” jest ta grupa, z lewej, z prawej…itp., ale minę miała taką, jakbym ją nakrył na robieniu kupy w krzakach i nie wiedziała, w którą stronę skierować wzrok. Nic to, zapłaciłem (nawet kartę Maestro przyjęli, co się w Niemczech nieczęsto zdarza) i od razu ubrani w rowerowe ciuchy pojechaliśmy do Gingst.

Po rozładowaniu rowerów pojechaliśmy zwiedzić to naprawdę urocze miasteczko.

Choć byłem niewyspany, to humor mi się poprawił, nie ma to jak wsiąść na rower, wtedy przechodzi wiele rzeczy.

Zwiedziliśmy miejscowy kościół, a pani sprzątająca…mówiła płynnie po angielsku. Potem okazało się, że tuż za murami kościoła prowadzi również sklepik z pamiątkami.


Z Gingst prowadzi malownicza trasa w kierunku wyspy Ummanz, która wiedzie przez wioski Kapelle i Volsvitz.

Następnie trasa zagłębia się w las. Była tak ładna, że postanowiliśmy wrócić tą samą drogą.

Po wyjechaniu z lasu dotarliśmy do główniejszej drogi łączącej Gingst z wyspą Ummanz.
Nie musieliśmy nią jednak jechać, ponieważ wiodła przy niej nowiutka i gładka jak stół ścieżka rowerowa.

Po drodze natknęliśmy się patrzącą na nas spode łba niemiecką świnię ;)

W oddali zauważyłem świeżo wybudowane osiedle domków jednorodzinnych.
Też taki chcę!!!

Minąwszy Mursewiek dojechaliśmy do mostu łączącego wyspę Rugię z wyspą Ummanz.



Ktoś tu chyba zbiera stare kotwice?

Pierwszą miejscowością na wyspie jest Waase. Od razu zauważyliśmy Fischbude, ale postanowiliśmy zajechać tam wracając z objazdu wyspy. Kierując się naszą nową mapą skręciliśmy w prawo na Tankow. Droga była przez jakiś czas asfaltowa, ale potem zmieniła się na płytową, niespecjalnie równą. Dobrze, że krajobrazy ciekawe, kojąca cisza (pomijając wiatr w twarz), mało ludzi…Wysepka jest mało skomercjalizowana, co nam się bardzo spodobało.

Po jakimś czasie płytówka się skończyła i wjechaliśmy na pustą drogę asfaltową, którą przez Markow i Haide dotarliśmy do Suhrendorf. Tam Basia zauważyła drogowskaz dla rowerzystów kierujący na ścieżkę biegnącą szytem wału przeciwpowodziowego (zabezpieczającego przed wtargnięciem morza w głąb lądu). Wiało jak diabli, ale za to widoki nieziemskie!

To raj dla windsurferów i kitesurferów. Staliśmy i nie mogliśmy się napatrzeć, jakie ewolucje wyczyniają.

Jadąc dalej wałem, dotarliśmy do campingu, gdzie zjeżdżają się miłośnicy wiatrowo-wodnych szaleństw.

Wszedłem nawet zapytać o cenę, ale koszt 26 EUR za dobę za rozbicie namiotu wydał mi się grubo przesadzony tym bardziej, że i tu prysznice były dodatkowo płatne 0,30 EUR za minutę (niezłe źródło dodatkowych zysków, biorąc pod uwagę, że surferzy wychodzą cali zasoleni po morskich ewolucjach). No nic, trzeba było jechać dalej. Minęliśmy płytowy zjazd na punkt widokowy, który postanowiliśmy sobie pozostawić na kolejną wizytę na tej uroczej wysepce i przez Wusse dojechaliśmy do Waase.
Tam zjechaliśmy do portu, gdzie wszedłem do knajpy zamówić Fischbroetchen.

Co za pech! Kupiłem ostatnią, którą zjedliśmy z Basią na pół… :(
Tą samą trasą, którą dojechaliśmy, wróciliśmy do Gingst.

Urlop z rowerami na Rugii dobiegł końca i można je zapakować na dach i wracać do Szczecina.

Wsiedliśmy i ruszyliśmy. W miejscowości Samtens wypatrzyliśmy budkę z bułami rybnymi, więc dałem po hamulcach i wjechałem na parking.
Jesteśmy chyba uzależnieni od tych Fischbroetchen. Tu były wyjątkowo pyszne!
Teraz pozostało tylko zjechać z wyspy, wskoczyć na autostradę i w zasadzie zakończyć urlop pod hasłem „Wyspa Rugia na rowerze 2011”, ale my nie zamierzaliśmy się tak łatwo poddać i przez kolejne dwa dni urlop ten w pewien sposób kontynuowaliśmy, choć w zupełnie innym rejonie, ale o tym w kolejnym odcinku serii.

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ)

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 30.50 km (15.00 km teren), czas: 02:05 h, avg:14.64 km/h, prędkość maks: 28.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 604 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 8 (i techno-naziści…)

Czwartek, 9 czerwca 2011 | dodano: 17.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Dziś czwartek. Po środowej wieczornej naradzie przy kolacji stwierdziliśmy, że praktycznie całą północną część Rugii mamy już dokładnie zwiedzoną (oprócz może jednej ścieżki, która nas jeszcze interesowała), a przenoszenie się z majdanem na inny camping w inne miejsce na Rugii w piątek nie ma specjalnie sensu, gdyż:
a) Urlop i tak mieliśmy do niedzieli;
b) Zwijanie i rozwijanie obozowiska, przejazd, poszukiwanie sensownego campingu (a mało tam takich naprawdę) to strata czasu;
c) Chcieliśmy dać sobie w domu czas na stopniową aklimatyzację po Rugii (a jest to naprawdę ciężka sprawa, nie wiem co jest w tej wyspie);
d) Nie zamierzaliśmy mimo powrotu w piątek tracić piątku na samą jazdę samochodem, ale zwiedzić jeszcze wyspę Ummanz, prawie „przyklejoną” do Rugii tak blisko ze strony zachodniej, że prawie nie widać na mapie, że to wyspa. ;)

W decyzji utwierdziła nasz jeszcze jedna rzecz. Jakieś dwa wcześniej dni na nasz camping zwaliła się szczylowata banda techno-idiotów ze Stralsundu i pomimo, że ulokowali się w odległym zakątku, to jednak techno-łomot „bum-bum-umcccyy-umcccyy” słychać było od rana prawie do północy. Nie wiem, jak można było wytrzymywać przy samym sprzęcie grającym, ale co typowe dla miłośników techno musiały być to ćpuny, nawalone LDS, extasy i trawką, które snuły się po campingu, zapijając smak prochów winem i piwem prosto z flaszek. Byli solidnie znieczuleni i niestety, co ma dobre strony u typowych pijących wyłącznie alkohol, tych nie brał. Zatęskniłem ponownie za cichymi francuskimi campingami…

Na szczęście my większość czasu spędzaliśmy poza campingiem jeżdżąc na rowerach. Tak było i tym razem. Niebo było gdzieniegdzie nieco zaciągnięte chmurkami, ale opady się nie szykowały. Ponownie pojechaliśmy przez Goor w stronę Kap Arkona, tą samą drogą co pierwszego dnia na Rugii.
Po drodze Basia sfotografowała ciekawy czerwony obiekt.

Jeszcze raz zatrzymaliśmy się przy megalitach w połowie drogi do Arkony.

W dojrzałym rzepaku mocno rozkwitły maki.

Trzeba też było podziękować naszym pluszowym towarzyszom za wspólną jazdę i baczną obserwację dróg – dostały kwiatki. ;)))
Misiek Misiacza:

Misiek Basi (zerwał się z parady przed Buckingham Palace w Londynie?;))):

Mimo, że nie było to już specjalnie po drodze, zajechaliśmy jeszcze do rybackiej osady Vitt, gdzie tym razem zauważyłem dom kryty strzechą i … mchem. Pewnie sam tam wyrósł.

Rzut oka z przystani na Arkonę…

Kawałek dalej…

Tym razem rzeźba pod tytułem „Misiacz z ptakiem” ;)

Na Kap Arkona znów trzeba było podładować akumulatorki w starosłowiańskiej stacji poboru mocy. ;)

Minąwszy latarnię morską na Kap Arkona, pojechaliśmy dalej ubitą ścieżką gruntową wzdłuż klifowego wybrzeża, chcąc w ten sposób dotrzeć do Schwarbe. Co jakiś czas trafiają się tam budzące zadumę (jak widać) widoki na morze.

A jest na co patrzeć…

Poganie wciąż pewnie ukrywają się w zaroślach przed Niemcami i w nocy potajemnie czczą swoje posągi. ;)

Mogliśmy w pewnym momencie skręcić na asfaltową drogę, ale wiodła ona przez puste pola.
Ta wydawała się o wiele ciekawsza.

Droga ta w końcu w okolicach stadniny koło Schwarbe zrobiła się nieprzejezdna. Trzeba tam skręcić w głąb wyspy koło parkingu…hmm…to znaczy parking wygląda tak, że jest to pole porośnięte trawą na przemian z szutrem, parę drewnianych żerdzi i znaczek „P”. Najciekawsze jednak, że w szczerym polu, na tym to „parkingu” stoi…parkomat, gdzie należy wykupić bilet postojowy! ;))) Aż żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia!
Po przejechaniu przez Schwarbe dostaliśmy się na drogę asfaltową, którą dotarliśmy do Nonnevitz, a stamtąd pojechaliśmy na pożegnalną Fischbrötchen do Wiek.
Wracając na camping ponownie zajechaliśmy do Breege, gdzie zauroczył nas malutki port i rzeźba kapitana, którego broda składa się z malutkich rybek.

Kiedy wróciliśmy na camping, orgia techno-cymbałów przybrała na sile. To już nie była tylko muzyczna techno-łupanka.
Z oddali słyszeliśmy, jak któryś tych ćpunów wygłasza przemówienia Hitlera, naśladując jego wymowę i wrzask. Po zakończeniu przemowy rozległo się gromkie hitlerowskie:
- Sieg Heil!
- Sieg Heil!
- Sieg Heil!
Nie zdziwiłyby mnie ręce uniesione w nazistowskim pozdrowieniu, no ale tego nie widziałem, bo byliśmy w pewnym oddaleniu, za pagórkiem i za drzewami.
Mało tego, po chwili rozległ się hymn niemiecki, z ulubioną przez nazistów pierwszą zwrotką , która jest obecnie w Niemczech zakazana:
„Deutschland, Deutschland über alles…” [Niemcy, Niemcy ponad wszystko – to dla niewtajemniczonych]

Dokładnie takiego zestawu (kliknij) byliśmy zmuszeni wysłuchać (nie wiem, czemu Google pozwala na zamieszczanie czegoś takiego, ale przedstawiam informacyjnie ku przestrodze)...:///
Informacje te i linki umieszczam jedynie w celu informacyjnym, żeby pokazać na co się natknęliśmy i jakie patologiczne zjawiska pojawiają się we wschodnich landach Niemiec.

Poczuliśmy się nieswojo…Tym bardziej nieswojo, że nasz samochód, jedyny z polską rejestracją na campingu, stał przy drodze, którą te małpoludy chodziły do sanitariatów. Techno-nazista nawalony extasy, snujący się w grupie koło naszego samochodu i namiotu…różne scenariusze mogły się zdarzyć.
Padła decyzja o przenosinach w inne miejsce na campingu, z dala od tej niebezpiecznej hołoty. Znalazłem rewelacyjne miejsce, poszedłem przeprowadzić tam rowery…a tam już rozbijały się dwie „sakwiarki”. Powietrze jakoś ze mnie uszło…Znalazłem miejsce jeszcze dalej, koło nieczynnego drink-baru dla surferów.
Jako, że mamy już praktykę w tego typu przenosinach (nasza ulubiona forma wakacji to zwiedzanie z namiotem), więc po wyjęciu szpilek z podłoża, cały rozłożony namiot…wstawiliśmy na relingi na dach samochodu. Ja powoli jechałem, Basia szła obok, ubezpieczając namiot, żeby się nie zsunął. Wzbudziliśmy tą operacją ogólną wesołość na campingu, ludzie robili zdjęcia temu niesamowitemu „namioto-mobilowi”. ;) Najgorsze, że JA zdjęcia NIE ZROBIŁEM! ;( Byłem ogólnie spompowany tym wszystkim.
Tu nasz namiot bez tropiku na nowym miejscu.

Ten dzień jakiś porąbany się okazał…bo nieczynny drink-bar akurat TEJ nocy został otwarty i surferzy drinki sączyli w nim do późnych godzin nocnych, więc spać się nie dało w namiocie. Nie to, żeby byli jacyś specjalnie uciążliwi, ale…vive les campings de la France!
Wlazłem do samochodu i zasnąłem na przednim siedzeniu, było cichutko. Obudziłem się o jakoś 2:00 w nocy, panowała absolutna cisza, bar zamknięty, nawet naziści padli na pyski, więc zabrałem się z samochodu i wlazłem do Basi do namiotu (ona to ma dobrze, bo zasnęłaby nawet przy kanonadzie artyleryjskiej;))).
Miałem nadzieję, że ten jeden skumulowany incydent nie zepsuje mi wakacji ani następnego dnia, który mieliśmy przejechać rowerami po wyspie Ummanz i… nie pomyliłem się, ale o tym w kolejnej relacji.



UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 40.00 km (20.00 km teren), czas: 02:35 h, avg:15.48 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 729 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 7.

Środa, 8 czerwca 2011 | dodano: 16.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Tego dnia wybraliśmy się na jedną z dłuższych i ciekawszych tras (w sumie to nie było na wyjeździe tras nieciekawych). Chcieliśmy obejrzeć słynne rugijskie klify w punkcie widokowym Victoria Sicht (lepsza i darmowa „konkurencja” dla płatnego Koenigsstuhl tuż obok) w Parku Narodowym Jasmund.

Jako, że w głąb wyspy można dostać się wyłącznie przez mierzeję Schaabe (ewentualnie przeprawić się w Wittower, ale to akurat nie był nasz kierunek), więc ponownie pojechaliśmy w stronę Glowe. Zebraliśmy się z rana najszybciej jak to w naszym urlopowym tempie możliwe, ponieważ na godzinę 17:00 zapowiadano opady. Cóż…udało się nam wyjechać o godzinie 10:00. Wszystko przez to, że rano okazało się, że w moim przednim kole nie było powietrza i przyszło mi zmienić dętkę. Zupełnie nie wiem o co chodzi z tym kapciem, bo opona nówka Schwalbe Marathon, dętka absolutnie cała (sprawdzałem w wodzie), zawór trzymał. Może ktoś mi w nocy dowcip wyciął? ;) Powietrze już nie schodziło...
Od samego początku mieliśmy ostry wiatr w twarz, wiało jak dotychczas ze wschodu i z południa jednocześnie. W Glowe tym razem byliśmy nietypowi – zamiast zwyczajowych Fischbrötchen zjedliśmy „pospolite” kanapki przyrządzone przed wyjazdem (dodam, że ze znakomitym chlebem wiejskim z … Netto).

Jeszcze raz przejechaliśmy promenadą i skręciliśmy na Polchow i Neuchof, trasą wśród wodnej roślinności opisaną we wcześniejszych relacjach. Jechaliśmy znaczną część trasy pod górki, a jazdę cierpliwie „umilał” nam „wmordęwind”.

Dojechaliśmy do miejscowości Sagard, oznaczonej na mapie jako miejscowość interesująca turystycznie. Ponieważ nasza trasa wiodła długim i ostrym podjazdem, którego Basia miała serdecznie dość, a droga do centrum (hmmm…) odbijała z naszego szlaku ostro i długo w dół (szacuję na jakieś 12%), więc zbiesiła się i powiedziała, że jedzie dalej, bo przecież i tak ją dogonię, tym bardziej że trasa miała nadal iść pod górkę z jakieś 3 km ;))) Miała rację. Ja jednak zjechałem i co ujrzałem? Zrujnowany budynek na rynku, socrealistyczne pozamykane sklepy i kościół. To pewnie on miał być tą atrakcją. No nic, dodatkowy trening mnie czekał przy powrocie na szlak.

Basia w tym czasie zdążyła się już znacznie oddalić i „dopadłem” ją aż w Neddesitz, gdzie znajduje się wystawa rzeźb z piasku opisana kilka dni temu.
Teraz czekał nas nieznany odcinek, a żeby nie było za wesoło – cały czas niezmiernie ostrymi podjazdami i pod wiatr. Naprawdę nie było lekko.


Choć wymagało to wysiłku, to nagrodą były niezwykle piękne krajobrazy, pagórki na których nadal kwitł rzepak, które to widoki znakomicie wynagradzały podjęty trud.

W Nipmerow skręciliśmy do Nardevitz, cały czas jadąc trasą rowerową (równolegle do drogi, którą kiedyś wracaliśmy z poszukiwania kurhanów ;))). Oczywiście jechaliśmy nadal pod górkę i pod wiatr. Uchhh…W Nardevitz odbiliśmy na Lohme, tym razem szybko zjeżdżając stromym, długim odcinkiem szosy, jednak nie dojeżdżaliśmy do miejscowości Lohme, tylko kierując się strzałkami dla rowerzystów odbiliśmy w prawo na Ramzow. Jedziemy, jedziemy…a tam droga zamknięta, stoją barierki, a za barierkami szaleją koparki, spychacze i robotnicy budujący nową drogę. Nijak przejechać…:( Kiedy tak staliśmy stropieni, zauważył to operator koparki, wstrzymał prace i zostaliśmy przepuszczeni przez plac budowy. Pokierował nas jeszcze we właściwym kierunku i wjechaliśmy na drogę polną prowadzącą do puszczy Parku Narodowego Jasmund (znowu pod górkę).

Do Koenigsstuhl jechaliśmy naprawdę przepięknym lasem, drogą terenową, raz w górę raz w dół.

Dojechaliśmy wreszcie do klifów Koenigsstuhl.

Tu pozwolę sobie udzielić rady tym, którzy tam jeszcze nie byli, a nie chcą dla samego zobaczenia klifów wydać niepotrzebnie 6 EUR. Otóż istnieje tam płatny punkt widokowy Koenigsstuhl, który znajduje się na terenie ogrodzonym, wewnątrz którego jest budynek z broszurkami i ciekawy, ale nie powalający widok na fragment klifów. To wszystko. Za 6 EUR od osoby. Wiem, bo będąc wcześniej na Rugii weszliśmy tam z Basią. Zdecydowanie lepiej (i za darmo) jest skręcić z drogi asfaltowej w prawo (koło budki spożywczej i knajpy) i potem w lewo i najpierw zejść klifem (ponad 400 stopni) na brzeg pod urwiskiem i zobaczyć te cuda z dołu (strzałka „Ausstieg”, jeśli dobrze pamiętam). Jeśli po powrocie mamy siłę, warto jest z kolei pójść kilkaset metrów dalej (dróżką za knajpkami) w las i dojść do punktu widokowego Victoria Sicht (są strzałki).

Oferuje on niesamowite widoki za doskonałą cenę…czyli za darmo. ;))) Moim zdaniem, a widziałem wszystko to co opisuję, widoki z Victoria Sicht są zdecydowanie lepsze niż z sąsiadującego Koenigsstuhl, a to dlatego, że widać stamtąd właśnie słynne Koenigsstuhl, którego nie zobaczylibyśmy stojąc na nim. ;))) Jedyny szkopuł (dla niektórych, nie dla mnie), to taki, że te kilkaset metrów trzeba przejść pieszo, bo nie wolno tam wjeżdżać rowerami (byli jednak i tacy, co ten zakaz olewali). Warto mieć ze sobą jakieś zapięcie, bo rower można zostawić przypięty do drewnianych stojaków przy budce z goframi i Fischbroetchen. Według mnie to bardzo bezpieczne miejsce, choć przezornie „po polsku” zapiąłem rowery aż na 3 zapięcia. ;)))
Warto zwrócić uwagę na kolor wody, w większości przypadków jest taka lub lazurowa jak w Morzu Śródziemnym, bo ze względu na przeważające jednak wiatry północno-zachodnie nie docierają tu syficzne wody z Wisły i Odry.

Poniżej zamieszczam kilka fotografii z punktu Victoria Sicht, można to też obejrzeć na poniższym filmie.



Po powrocie zjedliśmy lody w budce, przy której mieliśmy przypięte rowery i ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem asfaltówką do Hagen. Czekało nas jeszcze kilka podjazdów, ale mieliśmy świadomość, że droga powrotna to będzie już pęd z góry i z wiatrem w plecy. Od Nardevitz jechaliśmy już 38-45 km/h (w przeciwieństwie do 8-13 km/h wcześniej tą samą drogą w odwrotnym kierunku) i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak szybko dojedziemy do Neddesitz, gdzie skręcliśmy tym razem na Polchow. Tam w zasadzie można było jechać jak na motocyklu – bez pedałowania, 35-40 km/h, ponieważ trasa wiodła z górki, a silny wiatr dął w nasze plecy jak w żagle. Rewelacja i super nagroda za wysiłek!
Do Polchow jeszcze rozpędziłem się do 57 km/h, a potem już spokojniej szutrami i asfaltową ścieżką powróciliśmy do Glowe. Tam zatrzymaliśmy się jeszcze w Netto na zakupy (w Niemczech są Netto „czerwone” i Netto „czarne” takie jak u nas, jeśli ktoś wie o co chodzi, poproszę o wyjaśnienie). Po zakupach ogarnęło nas ogólne lenistwo i ciapowatość jakaś, bo toczyliśmy się już jak zaspane miśki. Wturlaliśmy się przed godziną 17:00 na camping i zgodnie z zapowiedziami, tuż po naszym przyjeździe rozpadł się deszcz. Co ja mówię „deszcz”! Zaczęło grzmieć, zerwał się wicher, zaczęła się uczciwa wściekła burza, na szczęście zdążyliśmy przygotować rowery i obozowisko do nawałnicy (okopałem namiot łyżką do zupy, akurat była pod ręką;))). Burza skończyła się około 19:00, a w tym czasie zajmowaliśmy się gotowaniem posiłku pod tropikiem przedsionka i popijaniem go odpowiednimi napojami „mineralnymi”. Prognoza idealnie trafiła z godziną, ale nie z ilością deszczu (miały być lekkie opady 1 mm, a nie nawałnica z piorunami).

Ciepło należy szanować i nie otwierać namiotu na oścież. ;)

Według skleconej przeze mnie mapki, suma przewyższeń tego dnia wyniosła ok. 370 m! Nieźle! :)



UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 69.18 km (15.00 km teren), czas: 04:22 h, avg:15.84 km/h, prędkość maks: 57.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1427 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(11)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 6.

Wtorek, 7 czerwca 2011 | dodano: 16.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Z założenia miał to być dzień bardzo lekki, bez żadnych poważniejszych planów rowerowych i tak też było. Tym bardziej, że choć rano było jeszcze ładnie, to potem nadeszły chmury.
Cóż było robić, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do pobliskiego Altenkirchen na większe zakupy w Netto. Po powrocie z zakupów w środku dnia dopadła nas na campingu burza, kolejna już po tej, którą mieliśmy w nocy, więc nie pozostało nic innego jak wleźć pod tropik przedsionka, upitrasić na kuchence spaghetti, wypić po solidnej lampce białego Soave i rzucić się na materac i podrzemać.
Pogoda zaczęła się poprawiać około godziny 18:00, więc zdecydowaliśmy, że ruszamy do Wiek na najlepszą bułę rybną napotkaną przez nas na Rugii.



Pojechaliśmy przez Breege, a potem piękną wąską szosą z asfaltu dotarliśmy do Wiek.



Tam zwiedziliśmy (z zewnątrz, bo zamknięty) miejscowy kościół i skierowaliśmy się do portu.







Pani w Fischbude była nieco nie w sosie, ale kiedy jej powiedziałem, że robi najlepsze Fischbroetchen, jakie do tej pory napotkałem na Rugii (naprawdę), jej wyraz twarzy diametralnie się zmienił.



Zjedliśmy bułeczki i prawie taką samą trasą wróciliśmy do Breege, do którego wjechaliśmy jednak w taki sposób, aby dotrzeć do portu.



Port, rzekłbym, jest kameralny, malutki, ale ma w sobie niepowtarzalny klimat. Aż nie chciało nam się stamtąd odjeżdżać.







Zbliżała się jednak godzina 20:00 i czas było wracać. Po drodze natknęliśmy się jeszcze na rząd pomorskich chat, w których urządzone są pensjonaty. Jeden z nich reklamuje się, że to dawny dom kapitana. Trzeba umieć się sprzedać…



Zajechaliśmy jeszcze do parku, który wydawał nam się ciekawy, ale po deszczach był jakiś ponury, zabłocony i zakomarzony, więc szybko się stamtąd zwinęliśmy.
Wieczorem tradycyjnie sympatyczna kolacja przy świecy przeciwkomarowej. ;)))



UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 20.76 km (2.00 km teren), czas: 01:22 h, avg:15.19 km/h, prędkość maks: 26.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 408 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 5. (4.000 km w 2011 przekroczone!)

Poniedziałek, 6 czerwca 2011 | dodano: 15.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Była to najdłuższa wycieczka w czasie całego wyjazdu. Tradycyjnie wyruszyliśmy o poranku (no, może przesadziłem z tym porankiem;)) z campingu w Drewoldke i przez Breege i Juliusruh znaną już ścieżką po mierzei Schaabe dotarliśmy do Glowe.

Wiem, że to może już nudne, ale jak co dzień udaliśmy się do budki sprzedającej Fischbrötchen. ;)))
Przejechaliśmy ponownie promenadą.

W tych rejonach Rugii temperatura była jeszcze znośna, ale po wjechaniu w głąb wyspy sięgnęła już 32 st.C. Woda z bidonów szła jak … woda. ;) Po minięciu pomostu koło Mittel See wyjechaliśmy z zarośli i szutrówką dotarliśmy do Polchow, skąd tym razem pojechaliśmy na południe. Z Polchow można dojechać do Neuhof kierując się drogowskazami dla rowerów. Owszem, trasa jest malownicza, nad brzegiem Grosser Jasmunder Bodden, w cieniu drzew…tylko ten bruk…:/ Dlatego pojechaliśmy równoległą, mało uczęszczaną asfaltówką. W Neuhof dalej jechaliśmy drogą polną, a po dotarciu do Vorwerk droga była już asfaltowa, choć bardzo wąska i przyszło nam przepuszczać olbrzymie traktory z przyczepami wracające z pól (za co ich kierowcy za każdym razem nam dziękowali).

Po pewnym czasie dotarliśmy do drogi głównej biegnącej na Sagard, na szczęście obok niej biegnie dobra asfaltowa ścieżka rowerowa, która po pewnym czasie, tuż przed Lietzow zagłębia się w las, pnąc się ostro pod górę.

Podjazd w lesie.

Za to jednak czekała na nas nagroda w postaci ostrego zjazdu do Lietzow, na plażę przy Grosser Jasmunder Bodden.
Ogólnie zaczęło się robić coraz bardziej pagórkowato.

Nad rozlewiskiem zatrzymaliśmy się w wielokrotnie już odwiedzanej przeze mnie wiacie. Tam posililiśmy się kanapkami, a komary posiliły się naszą krwią. Przejechawszy przez przesmyk między Kleiner a Grosser Jasmunder Bodden musieliśmy włożyć sporo sił, żeby podjechać pod długi, upierdliwy kilkukilometrowy wjazd. Upał ostro dawał się we znaki. Ponieważ Basia nie chciała pod koniec podjazdu schodzić z roweru, zdecydowałem, że te kilkaset metrów porobię za „pchacz” i tak to Basia dostała się na szczyt wzniesienia. :)
Po dojechaniu do najbliższego skrzyżowania skręciliśmy w prawo na Ralswiek. Miejscowość (poza tym, że jest ładna) słynie z teatru na wodzie (zamek pirata Stoertebekera), gdzie odbywają przedstawienia walk morskich i związanych z epoką dworsko-pirackich dyrdymał. Jest tam również przepiękny zamek Schloss Ralswiek. Do Ralswiek prowadzi ostry zjazd 13% i wydaje mi się, że Niemcy każą tam zsiadać z roweru, ale że jakiś wandal zakleił pierwszą literkę zakazu, za diabła nie domyśliłem się, że mam sprowadzać rower, a nie na nim zjechać! ;))) No to zjechałem.

Zjechała również bardzo ciekawa para „sakwiarzy”. Był to młody murzynek, obładowany niczym wielbłąd sakwami i taszczący do tego na plecach olbrzymi plecak. Jechała z nim starsza od niego biała kobieta, która obciążona była … plecaczkiem-torebką, w którym mogła co najwyżej zmieścić się portmonetka i szminka. Ciekaw jestem, czy była to para, czy pani i służba?
Przed Ralswiek stoi dość ciekawy drewniany kościół, ale jako że Basia znów dała dyla, nie pozostało mi nic innego jak rzucić się pogoń za niewyżytą rowerzystką. Zdążyłem tylko zrobić zdjęcie. ;)

Jak wspomniałem, Ralswiek to ciekawa miejscowość, w której przytrafiła mi się nieciekawa niespodzianka. Okazało się, że bateria w kamerce, która rano była pełna, teraz okazała się prawie zupełnie rozładowana (stąd na filmie wstawki zdjęciowe). Zdążyłem jeszcze nakręcić nieco portu, zamku i rzucić obiektywem na widniejący w oddali teatr na wodzie.


Wjechaliśmy następnie na teren parku zamkowego, którego ścieżkami ostro wspinaliśmy się aż do samego zamku (na tyły). Okazało się, że aby dojechać do wejścia, trzeba podjechać zupełnie inną drogą (10% nachylenia), więc zrobiłem to sam, a Basia poczekała na mnie niżej.

W oddali zamek pirata Stoertebekera.

Schloss Ralswiek.

Po powrocie do Ralswiek szosą skierowaliśmy się do Patzig. Znów czekał nas podjazd 10% i tym razem Basia już podprowadziła rower. Ponieważ było bardzo gorąco, szybko kończyły nam się napoje, a jak wiadomo w Niemczech sklepików w wioskach jest jak na lekarstwo (w zasadzie to ich nie ma). Jakiż byłem zadowolony, kiedy okazało się, że w Patzig sklepik JEST!!! Fakt, że mieli tylko wodę gazowaną, ale mieli.
Zjedliśmy dodatkowo po lodzie czekoladowym, które niespodziewanie dały nam bardzo dużą ilość energii.

Droga za Patzig aż do Woorke i Veikvitz była ułożona z płyt (gładkich), a następnie zmieniła się z żwirówkę (do Gagern). Z niepokojem zacząłem obserwować, jak błękitne dotąd niebo na zachodzie pokrywa się stalowoszarymi, ciężkimi chmurami burzowymi zmierzającymi w naszą stronę.
Nie uśmiechało mi się jechać jeszcze ze 20 km w oberwaniu chmury.

Za Gagern drogą żużlowo-piaszczystą doturlaliśmy się do wioski Silenz (znaczy cisza?;))) i musieliśmy niestety wjechać na drogę główną łączącą Samtens i Bergen z przeprawą promową Wittower i portem w Schaprode. Jazda tą drogą była dość stresująca, bo jak wspomniałem, Rugijczycy – mimo, że mówią po niemiecku – tak naprawdę genetycznie mają dużą domieszkę słowiańskiej krwi (po Ranijskich przodkach), więc komfort jazdy i bezpieczeństwo rowerzystów (czy kogokolwiek) nie mają dla nich specjalnego znaczenia (dla około 50% mijających nas Rugijczyków) – mijanie w odległości „na gazetę”, gaz do dechy, jazda na czołówkę z innymi samochodami, wyprzedzanie na „trzeciego”…poczułem się jak w Polsce (dobrze, że z racji mieszkania w Polsce jestem w miarę przyzwyczajony do chamstwa drogowego, niemieccy rowerzyści chyba tam robili ze strachu na siodełka;))). Nie wiem, czy by mnie w ogóle zauważali, gdybym nie miał włączonych dwóch czerwonych lampek z tyłu.
Basia jakby dostała tam dodatkowego napędu, aby tylko jak najszybciej zwiać z tej drogi. Sytuacja uspokoiła się w Trent, gdzie większość czubków skręciła na Schaprode, zresztą i tak zaczęła się tam asfaltowa ścieżka, więc nie miało to już specjalnego znaczenia. Rozpęd nam jednak pozostał i bardzo dobrze, bo na prom do Wittower wpadliśmy dokładnie na 2 minuty przed jego odpłynięciem (a chmury się kłębiły!!!).



Skasowano nas na pokładzie 4,50 EUR i już po chwili wyładowywaliśmy się w Wittower Faehre. Tym razem zauważyłem drogowskaz na ścieżkę rowerową (którego nie zauważyłem jadąc tam z Danielem) i nie było potrzeby jechać główną drogą. Ścieżka zaczyna się po lewej stronie, od razu po wyjechaniu z promu. Wiedzie ona nad Rassower Strom, a potem nad Wieker Bodden. Jest wykonana z szarej kostki typu „Polbruk” i dość nierówna (obecnie budowane w Szczecinie ścieżki z kostki są znacznie lepszej jakości, przynajmniej póki są nowe).

Momentami ścieżka zmieniała się w drogę leśną, co też miało swój urok.

Cały czas unosiły się tam stada muszek i żeby porozmawiać, trzeba było otwierać usta trzymając głowę w dół (czyli patrzeć na pedały), inaczej pełnowartościowe latające białko dostawało się do środka jako darmowa kolacja.

Po dojechaniu do Wiek poczuliśmy, że czas już na Fischbrötchen. Znaleźliśmy inną Fischbude i był to strzał w „10”. Trafiliśmy tam na najsmaczniejsze na całym wyjeździe bułeczki rybne z rugijskim śledziem (dlatego parę razy tam wróciliśmy), a co ciekawsze były one tańsze o ponad 25% od dotychczas kupowanych.

Z Wiek ścieżką rowerową dojechaliśmy do Altenkirchen, gdzie zatrzymaliśmy się w Netto na zakupy. Zazwyczaj w sklepach takich jak Netto zakupy robię z mieszanymi uczuciami, ale innego sklepu tam nie ma. Co się okazało? Kupiliśmy ser żółty, który po otwarciu smakuje jak autentyczny żółty ser sprzed lat!!! Już zapomniałem, jak smakuje żółty ser, jedząc u nas „sery” nagminnie chrzczone utwardzanym olejem palmowym (nawet te droższe). Co ciekawe, cena 0,4 kilograma tego sera w przeliczeniu na złote wychodzi ok. 8 zł. Za 8 zł to ja mogę u nas kupić „ser” o smaku parafiny. Jako, że byliśmy na biwaku, zaryzykowałem i zakup parówek (nie jadam tego, bo zazwyczaj u nas to świństwo składa się w większości ze skrobii i chyba ze zmielonego papieru toaletowego). Tu parówka składała się w 80% z MIĘSA!!! Oczywiście były tańsze niż nasze papierowe kiełbasy. Szlag jasny mnie trafia, że jesteśmy tak w Polsce oszukiwani i jeszcze musimy za to słono płacić. Dobrze, że mam do granicy tylko 10 km, już wiem, gdzie ser będę kupował (i nie tylko ser).

Po zakupach dojechaliśmy na camping. Chmury zbliżały się szybko, więc Basia zarządziła ewakuację rowerów pod plandekę, a sama zajęła się przygotowaniami do odparcia kataklizmu. Wieczorem runęły z nieba kaskady wody. To nie była mżawka, to była potężna burza z piorunami, wichrem i oberwaniem chmury – cały ten „pakiet” trwał nieustannie przez wiele godzin. Potem nawałnica powoli zaczęła ustawać...
Obozowisko po burzy. © Misiacz

Wreszcie się uspokoiło i nawet pod wieczór wyszło słońce, co pozwoliło zregenerować w plenerze, a nie pod tropikiem w namiocie braki w zaopatrzeniu organizmu w niezbędne do życia płyny. ;)))



P.S. W tym dniu przekroczyłem dystans 4.000 km w roku 2011! :)

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 75.40 km (35.00 km teren), czas: 04:58 h, avg:15.18 km/h, prędkość maks: 44.00 km/h
Temperatura:32.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1505 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 4.

Niedziela, 5 czerwca 2011 | dodano: 14.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Czwartego dnia pobytu na rowerowym urlopie postanowiliśmy pojechać na wschód, w kierunku Parku Narodowego Jasmund, gdzie znajdują się słynne rugijskie klify i przepiękna puszcza. Jeszcze tylko ostatnie siusiu i napełnienie wodą bidonów (braliśmy z kranu, woda z tamtejszych ujęć jest lepsza niż butelkowana) i ruszamy.

Najpierw skierowaliśmy się do Juliusruh, miejscowości, która w zasadzie graniczy z Drewoldke. Zaczyna się tam znakomita ścieżka rowerowa o długości blisko 10 km, która doprowadza do miejscowości Glowe.

Tam oczywiście, nałogowo już prawie, poszukiwaliśmy budki sprzedającej Fischbrötchen, a że mamy to już opanowane do perfekcji, więc bułeczki znalazły się szybciutko.

Jeszcze na moment zawitaliśmy na promenadę...

Po posileniu się ruszyliśmy w kierunku wschodnim, z którego wiatr wiał nam w twarz, po czym skierowaliśmy się na południe, skąd również wiał silny wiatr w twarz (wiało od kilku dni ze wschodu i południa jednocześnie). Było to wkurzające, ale też dawało pewność, że trasa powrotna będzie odbywała się z wiatrem. Znakomitą ścieżką dojechaliśmy do rozlewisk „Bodden" przed pałacem (zamkiem?) Schloss Spycker, a w zasadzie do przesmyku pomiędzy jeziorami Spyckerscher See, a Mittel See stanowiącymi część tychże „Bodden”. Rozlewiska te oczywiście stanowią rezerwat, a dojeżdża się do nich wśród wysokiej roślinności i tu nawierzchnia ścieżki jest już nieco wyboista ze względu na podmokły teren i korzenie, które powodują wybrzuszanie asfaltu. Nad „Bodden" znajduje się punkt widokowy, na którym zrobiliśmy sobie przerwę.


Wyjechawszy z zarośli, skierowaliśmy się ścieżką w lewo, żeby obejrzeć Schloss Spycker. Obecnie jest tam hotel, więc ograniczyliśmy się do oględzin zewnętrznych i zawróciliśmy do skrzyżowania z drogą polną na Polchow.

Na Rugii bardzo często jeździliśmy drogami polnymi, szutrowymi i brukowanymi. Kupiliśmy tam znakomitą mapę dróg rowerowych, która jest wyjątkowo dokładna, a ponadto odporna na wodę i zniszczenie, ponieważ jest zalaminowana (koszt 4,95 EUR). Ścieżki zaznaczone na czerwono gwarantują w miarę przyzwoitą jazdę, natomiast ścieżki zielone to tzw. trasy regionalne, czyli jest to absolutna loteria, o czym mieliśmy się przekonać tego dnia.

Za Polchow jedzie się już zwykłą drogą asfaltową, jakieś 2 km do skrzyżowania z drogą Ruschvitz – Sagard.
Był to bardzo ciężki podjazd, tym cięższy, że wiał nam nadal wiatr w twarz.

Za skrzyżowaniem zaczęła się już gładziutka asfaltowa ścieżka rowerowa, nadal „bardzo pod górki” i pod wiatr (czasem aż rower stawał, ale nie daliśmy się, Basia była bardzo dzielna i jechała, podczas gdy wielu Niemców rowery po prostu prowadziło). W takich to warunkach dojechaliśmy do Neddesitz, gdzie zaplanowałem jazdę „zieloną rowerową trasą regionalną”, aby obejrzeć znajdujące się przy niej prehistoryczne kurhany. Najpierw ruszyliśmy na Gummanz (koło muzeum kredy), ale droga, jaką zobaczyliśmy wybiła nam ten pomysł z głowy – jakieś 14% pod górę polną drogą z koleinami i kamulcami. Taka to jest czasem ta „zielona rowerowa trasa regionalna”. ;))). Zawróciliśmy do Neddesitz, gdzie natknęliśmy się na wystawę rzeźb z piasku.

Wykombinowałem sobie, że skoro nie ta, to inna „zielona rowerowa trasa regionalna” (czerwonych tam nie było) i ruszyliśmy początkowo na Sagard.
Przy drodze stała tradycyjna i bardzo ciekawa chałupa pomorska.

Droga to może słowo na wyrost, bo były to takie kocie łby, że aż się nasze własne łby telepały.
To trasa do Promoisel, gdzie spodziewałem się znaleźć kurhany…

Teraz już wiem, że zielone ścieżki regionalne to „rosyjska ruletka”, a co gorsza taką nawierzchnią w upale i jednocześnie przy wietrze w twarz podjeżdżaliśmy pod wzniesienia o nachyleniu blisko 12%!!! Nie dziwię się Basi, że podprowadzała rower. Niemieckich turystów rowerowych tam nie uświadczysz (w ogóle mało kogo w tej dziczy spotkaliśmy), dla nich tego typu drogi są nieprzejezdne, nawet roweru by nie podprowadzili! ;)))


Jechaliśmy tym czymś blisko 6 km, a najgorsze, że nawet nie udało mi się znaleźć tych kurhanów.

Widziałem jakąś kupę kamieni w krzakach, więc może było to to?
Za miejscowością Rusewase wjechaliśmy wreszcie w granice Parku Narodowego Jasmund i tam stan nawierzchni nieco się poprawił.

Potem już było w ogóle dobrze, bo jechaliśmy ścieżką leśną z ubitego szutru (zaznaczona na czerwono na mapie) przez piękną puszczę, wśród licznych jarów.

Ścieżką tą dojechaliśmy do miejscowości Hagen, gdzie wjechaliśmy na asfaltową szosę i skręciliśmy na zachód. Od tego momentu zaczął się powrót z wiatrem i z górki, gdzie Basia osiągała już prędkości rzędu 46 km/h (ma już w sobie bakcyla cyklozy).
Na moment zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym gdzieś w okolicach Nardevitz, nie tylko my zresztą.


Pędząc „ile fabryka dała”, z wiatrem w grzbiet dotarliśmy do Ruschvitz, skąd był już tylko „rzut mokrym beretem” do Glowe, skąd ścieżką po mierzei Schaabe dotarliśmy do Juliusruh, a stamtąd na camping w Drewoldke.
Musiałem po tej walce z brukiem skutecznie nawilżyć organizm, a nie ma nic lepszego jak „izotoniki” z browaru Stralsunder. ;)))
Dodam, że przewyższeń mieliśmy w tym dniu ok. 200 m, więc chyba całkiem przyzwoicie?
Z innych ciekawostek, to na Rugii panuje specyficzny mikroklimat – w głębi wyspy temperatura sięgała 30 st.C, a w miarę zbliżania się do campingu była coraz niższa i wynosiła 15 st.C, więc skok o 50%.
Napoje izotoniczne. © Misiacz

Dziś dla odmiany do dni poprzednich prezentuję film zupełnie bez podkładu muzycznego.


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 61.06 km (20.00 km teren), czas: 04:14 h, avg:14.42 km/h, prędkość maks: 57.00 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1269 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 3.

Sobota, 4 czerwca 2011 | dodano: 13.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Tego dnia postanowiliśmy wybrać się w rejony Rugii mniej nawiedzane przez turystów, rzekłbym nawet że momentami dzikie.
Najpierw jednak pojechaliśmy do pobliskiego Altenkirchen zakupić w pobliskim Netto chleb i drożdżówki.

Jadąc chwilę główną drogą od Netto do Altenkirchen, jak się okazuje niepotrzebnie, bo można było jechać przez Gudderitz, dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie w bok odchodziła w pole ścieżka rowerowa z kostki betonowej.

Jako, że mało kto w Niemczech mówi po angielsku, przyszło mi ponownie ćwiczyć mój „zleżały” niemiecki (podobno organ nieużywany zanika;))), więc zapytałem przejeżdżającą cyklistkę, czy dróżką tą dotrzemy do miejscowości Wiek. Okazało się, że tak, więc podskakując na wybojach ruszyliśmy we wskazanym kierunku.

Wjeżdżając do Wiek zauważyłem bardzo dziwną i starą budowlę z betonu przypominającą konstrukcję wyrzutni rakiet V-2 (sprostowanie po komentarzu Sargatha poniżej - faktycznie pochrzaniły mi się rakietki, za dużo Fischbroetchen zżarłem;)))). Jak się potem okazało, w XIX wieku był to bardzo aktywnie działający port morski, a rzekoma wyrzutnia okazała się rampą, po której wwożono towary na statki.


W Wieku nie mogliśmy oczywiście pominąć wizyty w Fischbude i zakupić – jak codziennie – Fischbroetchen, którymi żywiliśmy się regularnie, bo super się na tym jeździ.

Basia zaczęła skarżyć się na latające i skrzypiące siodełko (miałem w samochodzie na campingu zapasowe, bo to jest fajne, skórzane ale i zabytkowe i różnie to bywa).
Okazało się jednak, że wystarczy nieco je przesmarować i dokręcić śrubę mocującą, by wszystko wróciło do normy.

Ruszyliśmy w kierunku Wittower Faehre, gdzie na kolejnej wycieczce planowaliśmy skorzystać z promu. Z rozpoznania nic nie wyszło, bo za Wiek nie mogliśmy znaleźć wjazdu na ścieżkę i poglądy nam się „dynamicznie zmieniły”, więc ruszyliśmy przez Starrvitz do Dranske, z którego wiedzie droga na dość dziki, ale malowniczy półwysep Bug. Ścieżka tam prowadząca jest niesamowicie gładka i doskonałej jakości, więc jechało się rewelacyjnie.

Dranske wydało się nam zasadniczo senną, ale i malowniczą miejscowością z pomostami nad rozlewiskiem.

Wrażenie to rozwiało się, gdy pojechaliśmy dalej wzdłuż brzegu. Północno-zachodnie rejony Rugii to raj dla windsurferów i kitesurferów, którzy mogą rozkoszować się pływaniem przy silnym wietrze na pięknych i płytkich, wrzynających się w ląd rozlewiskach, zwanych po niemiecku „Bodden”. Było ich tam pełno! Kiedy jednak wyjechaliśmy z Dranske i dojechaliśmy do przesmyku prowadzącego na półwysep Bug, miałem wrażenie, że nie jestem w Niemczech, na Rugii…nawet nie wiem gdzie.
Czuło się błogość, dzikość rejonu, a wrażenie pogłębiał jeszcze facet pchający wózek z sianem.

Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się, aby zejść na brzeg morski, z którego widać mocno przereklamowaną jako atrakcję turystyczną wyspę Hiddensee.


Koszt dopłynięcia na nią z rowerami i z powrotem to 44 EUR, a jedyną w zasadzie atrakcją jest latarnia morska i wozy konne (obowiązuje tam zakaz poruszania się samochodów z zewnątrz, ponieważ wyspa stanowi część parku narodowego). Na każdym prospekcie reklamującym tę wyspę widać w zasadzie latarnię i wóz z koniem, dlatego sobie darowaliśmy ;))) Miło za to na nią popatrzeć z brzegu na półwyspie Bug.

Jadąc dalej drogą w głąb półwyspu natknęliśmy się na…bramę przegradzającą szosę! Niektórzy tam wchodzili, niektórzy ją otwierali, ale kiedy zapytałem wjeżdżających tam motocyklistów, czy mogę jechać dalej, powiedzieli mi, że to jest niedozwolone, ale nie wiem dlaczego. Sami też nie byli miejscowi…Są jakieś tabliczki, że to miejsce produkcji energii elektrycznej, nie za bardzo wiedziałem o co chodzi, ale wolałem nie ryzykować spotkania z jakąś ochroną albo nawet i Polizei, jeżeli to jakiś obiekt zamknięty. Euro wolałem zachować na „Stralsundera” i Fischbroetchen. ;)))
Zawróciliśmy więc i pojechaliśmy przez Dranske i Lancken do Nonnevitz. W środku lasu, przy drodze znajduje się ogromny parking jak przed jakimś supermarketem. Było to dla nas zastanawiające, po jakie licho taki parking w lesie? Okazuje się, że znajduje się tam dość ciekawy camping. Otóż nie można na niego wjechać samochodem. Leży on w lesie w strefie wydm, jest niesamowicie kojący, cichy i…ekologiczny.

Zastanawiało nas jednak, jak z tego parkingu dostarczyć namiot, materace i kupę sprzętu biwakowego na miejsce biwakowania. Jest na to sposób. Przy recepcji na parkingu znajdują się dwukołowe wózki z dyszlem, które wypina się tak jak w sklepie po włożeniu monety, a na które pakuje się swoje klamoty i zasuwa w głąb lasu.
My wjechaliśmy tam na rowerach, by zobaczyć, czy nie warto się przenieść. Jeśli chodzi o ciszę i spokój – jak najbardziej warto, jednak takie taszczenie klamotów to spora komplikacja. Gdyby cena za dobę nie wynosiła blisko 26 EUR mógłbym to jeszcze rozważyć, ale w tej sytuacji pozostał on dla nas jedynie ciekawostką turystyczną.

Plaża przy campingu Nonnevitz. © Misiacz

Na parkingu przy toaletach (schludne i czyste, testowaliśmy), natknęliśmy się na dwie ciekawostki – dwa nowoczesne brytyjskie motocykle Triumph i …dwa bardzo, ale to bardzo zabytkowe Wartburgi (Warczyburgi;))).

Stamtąd dość prostą drogą dojechaliśmy do Altenkirchen, skąd mieliśmy już tylko kilka kilometrów na camping.

Rowerki znów zostały ułożone do snu, a my zasiedliśmy do kolacji.
Dla odmiany dziś poczułem, że do filmu pasuje mi stara bretońska pieśń żeglarska „Tri Martolod” i stąd podkład muzyczny inny niż dotychczas.


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 41.35 km (2.00 km teren), czas: 03:00 h, avg:13.78 km/h, prędkość maks: 30.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 821 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)