- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w kategorii
Wypadziki do Niemiec
Dystans całkowity: | 23693.60 km (w terenie 2858.88 km; 12.07%) |
Czas w ruchu: | 1225:30 |
Średnia prędkość: | 19.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.00 km/h |
Suma podjazdów: | 13 m |
Suma kalorii: | 480913 kcal |
Liczba aktywności: | 310 |
Średnio na aktywność: | 76.43 km i 4h 02m |
Więcej statystyk |
Rajd na "zakończenie" sezonu jak Masa Krytyczna ;).
Niedziela, 30 grudnia 2012 | dodano: 30.12.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Wreszcie nadszedł czas, by ruszyć zad po kontuzji kolana, a okazja ku temu była znakomita, bowiem "Jaszek" ogłosił tzw. "zakończenie" sezonu i zaproponował na Forum RS taką oto trasę:
Niestety, siły jakoweś nieczyste i wredne, które nienawidzą wycieczek rowerowych, próbowały zablokować zebranie się uczestników wyjazdu poprzez odcięcie serwera Forum RS na weekend, ale próżne działania sił nieprzychylnych turystom i ograniczonych cenzorów rodem z PRL-u, na starcie o godzinie 10:30 pojawiła się ogromna grupa zainteresowanych (w sumie jechało nas potem 17 osób na 16 rowerach, bo "Yogi" z Wandą zasuwali na tandemie).
Jechali z nami:
1) Paweł "Misiacz"
2) Piotrek "Bronik"
3) Krzysiek "Monter"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Ania "VonZan"
7) Michał "Ernir"
8) Jacek "Kajacek"
9) Małgosia "Rowerzystka"
10) Piotrek "Piotrktm"
11) "Tunia"
12) Janusz "Janusz"
13) Ania
14) Marek
15) Tomek "Yogi"
16) Wanda
17) Krzysiek "Siwobrody"
Ufff...spamiętałem!
Wielką czeredą ruszyliśmy na Schwennenz, gdzie czekała na nas "Tunia".
Stamtąd skierowaliśmy się na Ramin.
Tempo było naprawdę lekkie i turystyczne.
Za Bismark, w drodze do Blankensee wreszcie wyjrzało słońce!
Aż chciało się robić zdjęcia typu "Landschaft" ;).
Przed Blankensee zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem Cośtamcośtamsee, gdzie Ania poczęstowała nas pysznym smalczykiem własnej roboty.
W tym czasie po plaży kręcił się nasz rodak z wykrywaczem metali, zapewne w poszukiwaniu zagubionych euro i biżuterii.
Mieliśmy też dwóch Jezusków, którzy próbowali chodzić po wodzie ;).
Mój rower w lesie nad jeziorem.
Widoczna w oddali budka na zamarzniętym jeszcze jeziorze...
W Blankensee wjechaliśmy do Polski, a następnie na ścieżkę rowerową do Dobrej, na której "Bronik" prawie że "zmiótł" jadącego z przeciwka rowerzystę.
Chłopina się zamyślił i wjechał na przeciwległy pas ruchu i rowerzysta po gwałtownym hamowaniu zaliczył glebę.
"Bronik" to jednak porządny człek, zawrócił i przeprosił swoją ofiarę.
Z Dobrej skierowaliśmy się na Sławoszewo, do karczmy "Zjawa", jednak spotkał nas zawód, gdyż przybytek ten był zamknięty na głucho, a szkoda, bo fajne miejsce.
Z "braku laku" przemieściliśmy się do knajpki do Bartoszewa, jednak jej klimat mi nie odpowiada, więc troszkę "po angielsku" zniknęliśmy stamtąd wraz z "Monterem", "Bronikiem" i "VonZan" i dojechaliśmy, po nie do końca odśnieżonych, a na pewno zasyfionych ścieżkach rowerowych na Głębokie.
Urażonych i fochliwych za nasze prymitywne zniknięcie serdecznie przepraszamy ;).
Tam wpadłem na głupkowaty pomysł wracania przez Las Arkoński, mimo ostrzeżeń Ani, że gdzieniegdzie jest tam jeszcze lód.
Cóż, za głupotę zapłaciłem glebą, ubłoconą kurtką, spodniami, sakwą, kierownicą, licznikiem i obitym prawym bokiem (czego to ja jeszcze nie mam poobijanego?).
Po pożegnaniu Ani postanowiliśmy pojechać nową ścieżką na nowej ul. Arkońskiej.
Ścieżka fajna, ale nad sygnalizacją świetlną to można popracować.
Na ul. Niemierzyńskiej ścieżka na wysokości dawnego liceum się skończyła.
"Monter" opowiadał o bardzo niebezpiecznym rozwiązaniu przystanków na tejże ulicy - otóż w pewnym momencie ulica przed wiatą podwyższa się jakby w formie rampy, przy czym dość wysoki lewy bok tej rampy (blisko środka ulicy) praktycznie jest niewidoczny dla jadących bliżej środka jezdni lub omijających rampę.
Zdarzyło się już tak, że samochód wjechał kołem na tenże bok i po uderzeniu został gwałtownie wybity z toru jazdy.
Podobnie było dziś ze mną, złapałem kołem niewidoczną lewą ściankę tejże rampy, koło zaczęło szaleć, przykleiło się do niej, cudem nie odniosłem poważnych obrażeń, choć mogło być nawet gorzej. Autor tego pomysłu może mieć wkrótce parę istnień na sumieniu, na przykład gdy wybity w powietrze samochód wpadnie na pieszych na chodniku lub pójdzie na czołówkę z innym samochodem. To jest absolutna tragedia i wg mnie kryminał !!!!!!!!!!!!!!!
Na szczęście przeżyłem...
Co ciekawe, w tym momencie na dodatek lunął deszcz, którego nie miało być, "Monter" depnął ostro po pedałach i tyle go z "Bronikiem" widzieliśmy, więc odbiliśmy na ul. Piotra Skargi. Tam ulewa rozhulała się i schroniliśmy się pod daszkiem dawnej lodziarni.
Potem mokrymi ulicami wracaliśmy na Pomorzany, a mój wymyty rower i wykąpany łańcuch zamieniły się we wspomnienia.
Z ciekawostek - na Pomorzanach Piotrek MUSIAŁ przejechać swoją ukochaną kładką, choć nawet nie było to po drodze ;).
Temperatura:8.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1387 (kcal)
Niestety, siły jakoweś nieczyste i wredne, które nienawidzą wycieczek rowerowych, próbowały zablokować zebranie się uczestników wyjazdu poprzez odcięcie serwera Forum RS na weekend, ale próżne działania sił nieprzychylnych turystom i ograniczonych cenzorów rodem z PRL-u, na starcie o godzinie 10:30 pojawiła się ogromna grupa zainteresowanych (w sumie jechało nas potem 17 osób na 16 rowerach, bo "Yogi" z Wandą zasuwali na tandemie).
Jechali z nami:
1) Paweł "Misiacz"
2) Piotrek "Bronik"
3) Krzysiek "Monter"
4) Beata "Jaszkowa"
5) Jacek "Jaszek"
6) Ania "VonZan"
7) Michał "Ernir"
8) Jacek "Kajacek"
9) Małgosia "Rowerzystka"
10) Piotrek "Piotrktm"
11) "Tunia"
12) Janusz "Janusz"
13) Ania
14) Marek
15) Tomek "Yogi"
16) Wanda
17) Krzysiek "Siwobrody"
Ufff...spamiętałem!
Wielką czeredą ruszyliśmy na Schwennenz, gdzie czekała na nas "Tunia".
Stamtąd skierowaliśmy się na Ramin.
Tempo było naprawdę lekkie i turystyczne.
Za Bismark, w drodze do Blankensee wreszcie wyjrzało słońce!
Aż chciało się robić zdjęcia typu "Landschaft" ;).
Przed Blankensee zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem Cośtamcośtamsee, gdzie Ania poczęstowała nas pysznym smalczykiem własnej roboty.
W tym czasie po plaży kręcił się nasz rodak z wykrywaczem metali, zapewne w poszukiwaniu zagubionych euro i biżuterii.
Mieliśmy też dwóch Jezusków, którzy próbowali chodzić po wodzie ;).
Mój rower w lesie nad jeziorem.
Widoczna w oddali budka na zamarzniętym jeszcze jeziorze...
W Blankensee wjechaliśmy do Polski, a następnie na ścieżkę rowerową do Dobrej, na której "Bronik" prawie że "zmiótł" jadącego z przeciwka rowerzystę.
Chłopina się zamyślił i wjechał na przeciwległy pas ruchu i rowerzysta po gwałtownym hamowaniu zaliczył glebę.
"Bronik" to jednak porządny człek, zawrócił i przeprosił swoją ofiarę.
Z Dobrej skierowaliśmy się na Sławoszewo, do karczmy "Zjawa", jednak spotkał nas zawód, gdyż przybytek ten był zamknięty na głucho, a szkoda, bo fajne miejsce.
Z "braku laku" przemieściliśmy się do knajpki do Bartoszewa, jednak jej klimat mi nie odpowiada, więc troszkę "po angielsku" zniknęliśmy stamtąd wraz z "Monterem", "Bronikiem" i "VonZan" i dojechaliśmy, po nie do końca odśnieżonych, a na pewno zasyfionych ścieżkach rowerowych na Głębokie.
Urażonych i fochliwych za nasze prymitywne zniknięcie serdecznie przepraszamy ;).
Tam wpadłem na głupkowaty pomysł wracania przez Las Arkoński, mimo ostrzeżeń Ani, że gdzieniegdzie jest tam jeszcze lód.
Cóż, za głupotę zapłaciłem glebą, ubłoconą kurtką, spodniami, sakwą, kierownicą, licznikiem i obitym prawym bokiem (czego to ja jeszcze nie mam poobijanego?).
Po pożegnaniu Ani postanowiliśmy pojechać nową ścieżką na nowej ul. Arkońskiej.
Ścieżka fajna, ale nad sygnalizacją świetlną to można popracować.
Na ul. Niemierzyńskiej ścieżka na wysokości dawnego liceum się skończyła.
"Monter" opowiadał o bardzo niebezpiecznym rozwiązaniu przystanków na tejże ulicy - otóż w pewnym momencie ulica przed wiatą podwyższa się jakby w formie rampy, przy czym dość wysoki lewy bok tej rampy (blisko środka ulicy) praktycznie jest niewidoczny dla jadących bliżej środka jezdni lub omijających rampę.
Zdarzyło się już tak, że samochód wjechał kołem na tenże bok i po uderzeniu został gwałtownie wybity z toru jazdy.
Podobnie było dziś ze mną, złapałem kołem niewidoczną lewą ściankę tejże rampy, koło zaczęło szaleć, przykleiło się do niej, cudem nie odniosłem poważnych obrażeń, choć mogło być nawet gorzej. Autor tego pomysłu może mieć wkrótce parę istnień na sumieniu, na przykład gdy wybity w powietrze samochód wpadnie na pieszych na chodniku lub pójdzie na czołówkę z innym samochodem. To jest absolutna tragedia i wg mnie kryminał !!!!!!!!!!!!!!!
Na szczęście przeżyłem...
Co ciekawe, w tym momencie na dodatek lunął deszcz, którego nie miało być, "Monter" depnął ostro po pedałach i tyle go z "Bronikiem" widzieliśmy, więc odbiliśmy na ul. Piotra Skargi. Tam ulewa rozhulała się i schroniliśmy się pod daszkiem dawnej lodziarni.
Potem mokrymi ulicami wracaliśmy na Pomorzany, a mój wymyty rower i wykąpany łańcuch zamieniły się we wspomnienia.
Z ciekawostek - na Pomorzanach Piotrek MUSIAŁ przejechać swoją ukochaną kładką, choć nawet nie było to po drodze ;).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
68.31 km (7.00 km teren), czas: 03:57 h, avg:17.29 km/h,
prędkość maks: 43.00 km/hTemperatura:8.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1387 (kcal)
Megalityczne grobowce koło Wollschow.
Sobota, 24 listopada 2012 | dodano: 24.11.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Dumałem wczoraj i dumałem, dokąd by tu w sobotę pojechać, pomysłów specjalnych nie miałem, więc niezbyt błyskotliwie wymyśliłem, że po prostu pojedziemy na zupę dyniową do knajpki do Sławoszewa. Większość z zagadniętych przytaknęła, ale od czego mamy sierżanta "Montera"? ;)))
Rzucił pomysł, żeby pojechać do lasów koło Loecknitz, niedaleko Wollschow i Woddow, gdzie znajdują się prehistoryczne grobowce megalityczne.
Ich przybliżona lokalizacja: KLIK.
Niestety, do chwili obecnej nie mogę nic znaleźć na temat ich historii, może ktoś coś wie?
"Jaszek" znalazł coś takiego: KLIK.
Spotkaliśmy się tradycyjnie o 10:00 przy jeziorku na Derdowskiego, oprócz niejakiego "Misiacza" i Basi "Misiaczowej" była jeszcze Małgosia "Rowerzystka", Piotrek "Bronik", Krzysiek "Monter oraz Jacek "Jaszek".
Krzysiek "Monter" obiecywał, że "skrótów" będzie co najwyżej 1% całego dystansu, ale tradycyjnie wszyscy przyjmowali te obietnice z przymrużeniem oka.
Koniec końców, okazało się, że nasz sierżant zapomniał dodać jeszcze zero do tego 1% ;))).
Pogoda była dziś wyjątkowo "reumatyczna", niby nie zimno, ale zimno, za to ponuro i wilgotno...ale co tam.
Ruszyliśmy w stronę Schwennenz, gdzie zatrzymaliśmy się na popasik.
Ścieżką rowerową dojechaliśmy do Krakckow, gdzie przy muzeum dawnych pojazdów (jest co oglądać, można wejść) zdecydowaliśmy się zjeść coś konkretniejszego i popić herbatką z termosów, bo wilgoć i zimno dobierały nam się do zadków.
Z Krackow dojechaliśmy do Wollin, skąd lekkim "skrótem" dotarliśmy do Bagemuehl, skąd zaczął się ten obiecany "skrót" właściwy.
W zasadzie nie mam się czego czepiać, droga przez las była przyjemna, na początku wręcz spacerowa i nie trzeba było robić komiksu, jak kiedyś (KLIK :))).
Poszukiwania właściwej drogi na rozstajach wprawiły nas w dziwny nastrój...a może to już oddziaływała moc megalitów?
Choć w środku lasu, dojazd jest całkiem dobrze oznakowany, gorzej jest, gdy się szuka samego początku trasy w wiosce.
Potem dróżka się "nieco" zwęziła, ale w zasadzie byliśmy już u celu.
Gdy "Jaszek" potraktował prehistoryczny grobowiec jak stojak na rowery, nie spodobało się to jego mieszkańcom i zaczęły się dziać dziwne rzeczy, a to się koledze rower wywrócił, a to koścista ręka złapała go za nogę i takie tam...:).
Miejsce ciekawe i liczę, że uda mi się dowiedzieć o nim więcej, tymczasem należało się zbierać, bo ciemno robi się koło godziny 16:00.
Wyjechaliśmy z lasu i dojechaliśmy do Loecknitz, gdzie ja i Piorek zrobiliśmy drobne zakupy, po czym wszyscy udaliśmy się na tradycyjny popasik nad jezioro Loecknitzer See.
Tam dowiedziałem się, że mój pomysł z zupą dyniową nadal wzbudzał zainteresowanie grupy...za wyjątkiem mnie i Basi, dlatego w Ploewen pożegnaliśmy się z "bandą", a sami przez Bismark, Linken, Lubieszyn i Mierzyn wróciliśmy do Szczecina, gdzie też zjedliśmy zupę, w domu, cebulową...z proszku, kupioną w tym celu w "Netto" w Loecknitz :))).
Wydawało mi się, że niedaleko TESCO pozdrowił mnie "Butros", ale wnioskuję tylko po kasku, bo był w kominiarce :).
Temperatura:6.4 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1627 (kcal)
Rzucił pomysł, żeby pojechać do lasów koło Loecknitz, niedaleko Wollschow i Woddow, gdzie znajdują się prehistoryczne grobowce megalityczne.
Ich przybliżona lokalizacja: KLIK.
Niestety, do chwili obecnej nie mogę nic znaleźć na temat ich historii, może ktoś coś wie?
"Jaszek" znalazł coś takiego: KLIK.
Spotkaliśmy się tradycyjnie o 10:00 przy jeziorku na Derdowskiego, oprócz niejakiego "Misiacza" i Basi "Misiaczowej" była jeszcze Małgosia "Rowerzystka", Piotrek "Bronik", Krzysiek "Monter oraz Jacek "Jaszek".
Krzysiek "Monter" obiecywał, że "skrótów" będzie co najwyżej 1% całego dystansu, ale tradycyjnie wszyscy przyjmowali te obietnice z przymrużeniem oka.
Koniec końców, okazało się, że nasz sierżant zapomniał dodać jeszcze zero do tego 1% ;))).
Pogoda była dziś wyjątkowo "reumatyczna", niby nie zimno, ale zimno, za to ponuro i wilgotno...ale co tam.
Ruszyliśmy w stronę Schwennenz, gdzie zatrzymaliśmy się na popasik.
Ścieżką rowerową dojechaliśmy do Krakckow, gdzie przy muzeum dawnych pojazdów (jest co oglądać, można wejść) zdecydowaliśmy się zjeść coś konkretniejszego i popić herbatką z termosów, bo wilgoć i zimno dobierały nam się do zadków.
Z Krackow dojechaliśmy do Wollin, skąd lekkim "skrótem" dotarliśmy do Bagemuehl, skąd zaczął się ten obiecany "skrót" właściwy.
W zasadzie nie mam się czego czepiać, droga przez las była przyjemna, na początku wręcz spacerowa i nie trzeba było robić komiksu, jak kiedyś (KLIK :))).
Poszukiwania właściwej drogi na rozstajach wprawiły nas w dziwny nastrój...a może to już oddziaływała moc megalitów?
Choć w środku lasu, dojazd jest całkiem dobrze oznakowany, gorzej jest, gdy się szuka samego początku trasy w wiosce.
Potem dróżka się "nieco" zwęziła, ale w zasadzie byliśmy już u celu.
Gdy "Jaszek" potraktował prehistoryczny grobowiec jak stojak na rowery, nie spodobało się to jego mieszkańcom i zaczęły się dziać dziwne rzeczy, a to się koledze rower wywrócił, a to koścista ręka złapała go za nogę i takie tam...:).
Miejsce ciekawe i liczę, że uda mi się dowiedzieć o nim więcej, tymczasem należało się zbierać, bo ciemno robi się koło godziny 16:00.
Wyjechaliśmy z lasu i dojechaliśmy do Loecknitz, gdzie ja i Piorek zrobiliśmy drobne zakupy, po czym wszyscy udaliśmy się na tradycyjny popasik nad jezioro Loecknitzer See.
Tam dowiedziałem się, że mój pomysł z zupą dyniową nadal wzbudzał zainteresowanie grupy...za wyjątkiem mnie i Basi, dlatego w Ploewen pożegnaliśmy się z "bandą", a sami przez Bismark, Linken, Lubieszyn i Mierzyn wróciliśmy do Szczecina, gdzie też zjedliśmy zupę, w domu, cebulową...z proszku, kupioną w tym celu w "Netto" w Loecknitz :))).
Wydawało mi się, że niedaleko TESCO pozdrowił mnie "Butros", ale wnioskuję tylko po kasku, bo był w kominiarce :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
80.09 km (15.00 km teren), czas: 04:39 h, avg:17.22 km/h,
prędkość maks: 43.00 km/hTemperatura:6.4 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1627 (kcal)
A, wyskoczyłem sobie na zakupy obok ... do Loecknitz :).
Piątek, 9 listopada 2012 | dodano: 09.11.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Korzystając z wolnego dnia i obserwując znikające powoli różnego rodzaju zapasy, wyjątkowo leniwie zebrałem się na rower. Wraz z montażem sakw wyszło tak, że ruszyłem spod garażu dopiero o godzinie 10:40. Sugerując się zupełnie błędnymi prognozami (wszystkie takie same), że odczuwalna temperatura będzie wynosiła ok. 5 st.C przy silnym wietrze z zachodu, ogaciłem się niczym chłopska chałupa przed zimą...i to był błąd, bo co rusz się rozbierałem i ubierałem. Czas leciał, kilometry niespecjalnie.
Następną niespodzianką był zamknięty na amen przejazd kolejowy na Cukrowej.
Na amen oznacza, że trwają tam jakieś prace związane z jego przebudową i musiałem zawrócić na objazd.
Do tego dołożył się jeszcze wyjątkowo silny wiatr w twarz.
Przed Przecławiem zrobiło się tak gorąco, że musiałem wleźć w krzaczory i się "rozgacić". Czas leciał, kilometry niespecjalnie.
Od Będargowa pod górkę do Warnika miałem totalny zjazd formy, przyczyny nie znam, a na dodatek do górki dokładał się wiatr i opanowujący mnie niedźwiedzi głód. Prędkość spadła do 13 km/h.
Zatrzymałem się, podgryzłem bułę i jakoś podjechałem, choć buła jakby wpadła do generatora plazmowego...po prostu za moment już jej we mnie nie było.
Z Ladenthin zjechałem do Schwennenz, gdzie dołożyłem kolejną porcję bułki, batonika i kubek herbaty.
Czułem, że za 5 minut i z tego nic nie zostanie, musi iść ciężka zima, skoro Misiacze tak się napychają :).
Jakoś przetoczyłem się do Grambow, choć mozolnie to szło, potem pojawił się Ramin i...zatrzymałem się na kolejną bułkę i herbatkę, dobrze, że ich tyle nabrałem :))).
No, teraz było już zdecydowanie lepiej i ochoczo ruszyłem do Loecknitz, w pierwszej kolejności kierując się do NETTO "pomarańczowego", a następnie do REWE.
Rower spętałem aż trzema zapięciami, przy okazji zabezpieczając siodełko przez pałąk i licząc, że zastanę rower po powrocie, ruszyłem między półki.
Kupiłem:
- 2 czerwone wina wytrawne (ok. 1,5 kg + butelki)
- 5 piw (jakieś 2,5 kg + butelki)
- 4 opakowania sera (1,6 kg)
- 2 dezodoranty Rexona
- 1 płyn nabłyszczający do zmywarki (1 kg)
- 1 płyn do mycia naczyń (0,5 kg)
- czarne świństwo do jedzenia - jakieś opony Haribo na zamówienie koleżanki Spinki ;)
Razem doszło mi do sakw ok. 7,5 kg.
Kiedy wróciłem, rower był na miejscu, w końcu nie codziennie trafia się obok taki stróż :).
Jakoś to wszystko poupychałem w sakwach, zabezpieczyłem, by nie brzęczało i ruszyłem do Ploewen.
Przed ośrodkiem kolonijnym nad Kutzowsee zatrzymałem się na ławeczce, żeby napocząć bezalkoholowego Wernesgruenera.
Jak nie znoszę takich wynalazków, tak o tym piwku powiem, że jest pyszne!
Nieopróżnioną do końca butelczynę umieściłem w koszyku na bidon i pojechałem do Hohenfelde, żeby do Bismark dotrzeć moją ulubioną brzozową alejką.
Będąc przed Linken zacząłem się zastanawiać, czy wracać prostą i krótszą, ale nieciekawą drogą przez Dołuje i Lubieszyn, czy odbić na dłuższą trasę na Grenzdorf i przez Grambow i Schwennenz wjechać do Polski. Wybrałem opcję nr 2.
Będąc w Schwennenz stwierdziłem, że bez sensu jest przywozić do domu pustą butelkę po bezalkoholowym, więc czym prędzej wymieniłem ją na pełną Wahrsteinera w sklepiku u pani Anki Schumann. Troszkę pogadaliśmy, po czym wskoczyłem na rowerek i polną drogą wspiąłem się do Bobolina, po drodze zatrzymując się w wiacie na herbatkę.
Do domu dojechałem przez Bobolin, Warnik i Będargowo i zameldowałem się pod garażem tuż przed godziną 17:00.
Temperatura:11.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1531 (kcal)
Następną niespodzianką był zamknięty na amen przejazd kolejowy na Cukrowej.
Na amen oznacza, że trwają tam jakieś prace związane z jego przebudową i musiałem zawrócić na objazd.
Do tego dołożył się jeszcze wyjątkowo silny wiatr w twarz.
Przed Przecławiem zrobiło się tak gorąco, że musiałem wleźć w krzaczory i się "rozgacić". Czas leciał, kilometry niespecjalnie.
Od Będargowa pod górkę do Warnika miałem totalny zjazd formy, przyczyny nie znam, a na dodatek do górki dokładał się wiatr i opanowujący mnie niedźwiedzi głód. Prędkość spadła do 13 km/h.
Zatrzymałem się, podgryzłem bułę i jakoś podjechałem, choć buła jakby wpadła do generatora plazmowego...po prostu za moment już jej we mnie nie było.
Z Ladenthin zjechałem do Schwennenz, gdzie dołożyłem kolejną porcję bułki, batonika i kubek herbaty.
Czułem, że za 5 minut i z tego nic nie zostanie, musi iść ciężka zima, skoro Misiacze tak się napychają :).
Jakoś przetoczyłem się do Grambow, choć mozolnie to szło, potem pojawił się Ramin i...zatrzymałem się na kolejną bułkę i herbatkę, dobrze, że ich tyle nabrałem :))).
No, teraz było już zdecydowanie lepiej i ochoczo ruszyłem do Loecknitz, w pierwszej kolejności kierując się do NETTO "pomarańczowego", a następnie do REWE.
Rower spętałem aż trzema zapięciami, przy okazji zabezpieczając siodełko przez pałąk i licząc, że zastanę rower po powrocie, ruszyłem między półki.
Kupiłem:
- 2 czerwone wina wytrawne (ok. 1,5 kg + butelki)
- 5 piw (jakieś 2,5 kg + butelki)
- 4 opakowania sera (1,6 kg)
- 2 dezodoranty Rexona
- 1 płyn nabłyszczający do zmywarki (1 kg)
- 1 płyn do mycia naczyń (0,5 kg)
- czarne świństwo do jedzenia - jakieś opony Haribo na zamówienie koleżanki Spinki ;)
Razem doszło mi do sakw ok. 7,5 kg.
Kiedy wróciłem, rower był na miejscu, w końcu nie codziennie trafia się obok taki stróż :).
Jakoś to wszystko poupychałem w sakwach, zabezpieczyłem, by nie brzęczało i ruszyłem do Ploewen.
Przed ośrodkiem kolonijnym nad Kutzowsee zatrzymałem się na ławeczce, żeby napocząć bezalkoholowego Wernesgruenera.
Jak nie znoszę takich wynalazków, tak o tym piwku powiem, że jest pyszne!
Nieopróżnioną do końca butelczynę umieściłem w koszyku na bidon i pojechałem do Hohenfelde, żeby do Bismark dotrzeć moją ulubioną brzozową alejką.
Będąc przed Linken zacząłem się zastanawiać, czy wracać prostą i krótszą, ale nieciekawą drogą przez Dołuje i Lubieszyn, czy odbić na dłuższą trasę na Grenzdorf i przez Grambow i Schwennenz wjechać do Polski. Wybrałem opcję nr 2.
Będąc w Schwennenz stwierdziłem, że bez sensu jest przywozić do domu pustą butelkę po bezalkoholowym, więc czym prędzej wymieniłem ją na pełną Wahrsteinera w sklepiku u pani Anki Schumann. Troszkę pogadaliśmy, po czym wskoczyłem na rowerek i polną drogą wspiąłem się do Bobolina, po drodze zatrzymując się w wiacie na herbatkę.
Do domu dojechałem przez Bobolin, Warnik i Będargowo i zameldowałem się pod garażem tuż przed godziną 17:00.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
73.14 km (3.00 km teren), czas: 03:44 h, avg:19.59 km/h,
prędkość maks: 44.00 km/hTemperatura:11.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1531 (kcal)
Listopadowa "Pogoń za lisem".
Niedziela, 4 listopada 2012 | dodano: 04.11.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Hm...Nie wiem jak zacząć...
Brak weny zupełny na starcie, może się rozkręcę...
No dobra, "Jewti" na Forum RS zarządził listopadową "pogoń za lisem".
Dość krótko trwały debaty, bo przecież wybór był oczywisty: lisem musiała zostać Baśka "Rudzielec" :).
Zbiórka ogłoszona została na godzinę 10:30 nad jeziorem Głębokie. Ruszyliśmy z Pomorzan z Basią "Misiaczową" i Piotrkiem "Bronikiem".
Na starcie - choć tu tego nie widać - stawił się tłum rowerzystów, myślę, że potem w sumie ze 30 osób było, nie liczyłem.
To nasz lisek, może nie rudy, a srebrny, ale jednak lisek ;).
A to grupowe zdjęcie "zajumane" od "Jaszka", z agentem Dżejmsem 007 i agentką Tatianą (znajdź tę parę;)).
Uciekający lisek zostawiał tropy w postaci czerwonych wstążeczek. Każdy szczęśliwy znalazca częstowany był przez "Jewtiego" cukierkiem.
Ja też powinienem dostać, bo choć wstążeczki nie znalazłem, to znalazłem zgubione walkie-talkie, które wypadło przypadkiem w trakcie jazdy naszemu 'prezesowi' ;).
Po dojechaniu do Bartoszewa okrążyliśmy jeziorko, nad którym szczęśliwym myśliwym okazał się Piotrek "Hombrecośtamcośtamcośtamcośtam" ;)
Lisek ukrywał się w krzaczkach.
Po schwytaniu zwierza ruszyliśmy w kierunku Sławoszewa, gdzie gospodarze Gospody "Zjawa" czekali na nas z ogniskiem i z pysznościami.
Tą pysznością okazała się domowa, pikantna zupa dyniowa z grzankami i śmietaną, jak znalazł na chłodne dni!
"Misiacz" cwaniaczek szybko ustawił się pierwszy w kolejce, żeby potem nie patrzeć z wywalonym językiem na tych już jedzących...jak ci ostatni w kolejce :)
Dodatkowo, dokupiliśmy sobie po kiełbasce, którą na ognisku upichciła Basia, a gospodarze zasponsorowali garniec domowego smalcu i domowego chleba.
W międzyczasie "Jewti" rozdał nagrody i gadżety najbardziej zasłużonym działaczom :).
Jak się siedzi, zaczyna robić się chłodno, więc postanowiliśmy z Basią, że zwijamy się i wracamy do domu przez Dobrą, Blankensee, Bismark i Schwennenz.
Dołączyli do nas Beata i Jacek "Jaszkowie" i Krzysiek "Monter". Po drodze dogoniła nas grupa "Jewtiego" i odbiła na Rzędziny.
Tymczasem od strony Buku nadjechali - przypadek - wykręcający dziś gdzieś średnią Paweł "Sargath" i Adrian "Gryf".
Myślałem, że Paweł jakoś zniknął, nic się u niego nie dzieje, ale nie. Jest dobrze, charakterek pozostał, bo dzień bez awantury z kierowcą to dzień stracony :))).
Dziś było dwóch, o szczegółach i stratach (kierowców oczywiście) opowiadał nie będę ;).
Minąwszy Buk, wjechaliśmy do Niemiec, ciała ofiar "Sargatha" ktoś w międzyczasie szybko zdążył uprzątnąć ;))).
Tu pomykamy drogą Blankensee - Bismark.
W Bismark "Jaszek" pokazał nam ciekawostkę, szwabski hełm, pewnie to jakiś symboliczny grób najeźdźców.
Niech ktoś to zbada ;).
Stalowa czapeczka przymocowana jest linką, żeby ktoś się nie skusił.
Kościółek był zamknięty, ale na ścianie wisi opis, również w języku polskim.
Z Bismark skręcliśmy na Gellin, skąd polami kierowaliśmy się do Grenzdorf.
Zakwitł ponownie rzepak, wiosna idzie ? ;)))
Za Grenzdorf wjechaliśmy na drogę dla rowerów, która doprowadziła nas do Grambow, skąd dotarliśmy do Schwennenz.
Jadąc polną drogą do Bobolina zatrzymaliśmy się na zbiór jabłek, w końcu muszę mieć z czego piec kolejne tarty jabłkowe ;).
Przed Bobolinem pożegnaliśmy się, reszta pojechała na Stobno, a ja z Basią na Warnik i Będargowo.
Zaczynało się robić jakoś zimno, dobrze, że aż do domu nie dopadł nas deszcz, który właśnie leje w momencie, gdy spisuję tę relację.
P.S. Dziękujemy "Jewtiemu" za organizację ciekawej imprezy :).
Temperatura:7.5 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1368 (kcal)
Brak weny zupełny na starcie, może się rozkręcę...
No dobra, "Jewti" na Forum RS zarządził listopadową "pogoń za lisem".
Dość krótko trwały debaty, bo przecież wybór był oczywisty: lisem musiała zostać Baśka "Rudzielec" :).
Zbiórka ogłoszona została na godzinę 10:30 nad jeziorem Głębokie. Ruszyliśmy z Pomorzan z Basią "Misiaczową" i Piotrkiem "Bronikiem".
Na starcie - choć tu tego nie widać - stawił się tłum rowerzystów, myślę, że potem w sumie ze 30 osób było, nie liczyłem.
To nasz lisek, może nie rudy, a srebrny, ale jednak lisek ;).
A to grupowe zdjęcie "zajumane" od "Jaszka", z agentem Dżejmsem 007 i agentką Tatianą (znajdź tę parę;)).
Uciekający lisek zostawiał tropy w postaci czerwonych wstążeczek. Każdy szczęśliwy znalazca częstowany był przez "Jewtiego" cukierkiem.
Ja też powinienem dostać, bo choć wstążeczki nie znalazłem, to znalazłem zgubione walkie-talkie, które wypadło przypadkiem w trakcie jazdy naszemu 'prezesowi' ;).
Po dojechaniu do Bartoszewa okrążyliśmy jeziorko, nad którym szczęśliwym myśliwym okazał się Piotrek "Hombrecośtamcośtamcośtamcośtam" ;)
Lisek ukrywał się w krzaczkach.
Po schwytaniu zwierza ruszyliśmy w kierunku Sławoszewa, gdzie gospodarze Gospody "Zjawa" czekali na nas z ogniskiem i z pysznościami.
Tą pysznością okazała się domowa, pikantna zupa dyniowa z grzankami i śmietaną, jak znalazł na chłodne dni!
"Misiacz" cwaniaczek szybko ustawił się pierwszy w kolejce, żeby potem nie patrzeć z wywalonym językiem na tych już jedzących...jak ci ostatni w kolejce :)
Dodatkowo, dokupiliśmy sobie po kiełbasce, którą na ognisku upichciła Basia, a gospodarze zasponsorowali garniec domowego smalcu i domowego chleba.
W międzyczasie "Jewti" rozdał nagrody i gadżety najbardziej zasłużonym działaczom :).
Jak się siedzi, zaczyna robić się chłodno, więc postanowiliśmy z Basią, że zwijamy się i wracamy do domu przez Dobrą, Blankensee, Bismark i Schwennenz.
Dołączyli do nas Beata i Jacek "Jaszkowie" i Krzysiek "Monter". Po drodze dogoniła nas grupa "Jewtiego" i odbiła na Rzędziny.
Tymczasem od strony Buku nadjechali - przypadek - wykręcający dziś gdzieś średnią Paweł "Sargath" i Adrian "Gryf".
Myślałem, że Paweł jakoś zniknął, nic się u niego nie dzieje, ale nie. Jest dobrze, charakterek pozostał, bo dzień bez awantury z kierowcą to dzień stracony :))).
Dziś było dwóch, o szczegółach i stratach (kierowców oczywiście) opowiadał nie będę ;).
Minąwszy Buk, wjechaliśmy do Niemiec, ciała ofiar "Sargatha" ktoś w międzyczasie szybko zdążył uprzątnąć ;))).
Tu pomykamy drogą Blankensee - Bismark.
W Bismark "Jaszek" pokazał nam ciekawostkę, szwabski hełm, pewnie to jakiś symboliczny grób najeźdźców.
Niech ktoś to zbada ;).
Stalowa czapeczka przymocowana jest linką, żeby ktoś się nie skusił.
Kościółek był zamknięty, ale na ścianie wisi opis, również w języku polskim.
Z Bismark skręcliśmy na Gellin, skąd polami kierowaliśmy się do Grenzdorf.
Zakwitł ponownie rzepak, wiosna idzie ? ;)))
Za Grenzdorf wjechaliśmy na drogę dla rowerów, która doprowadziła nas do Grambow, skąd dotarliśmy do Schwennenz.
Jadąc polną drogą do Bobolina zatrzymaliśmy się na zbiór jabłek, w końcu muszę mieć z czego piec kolejne tarty jabłkowe ;).
Przed Bobolinem pożegnaliśmy się, reszta pojechała na Stobno, a ja z Basią na Warnik i Będargowo.
Zaczynało się robić jakoś zimno, dobrze, że aż do domu nie dopadł nas deszcz, który właśnie leje w momencie, gdy spisuję tę relację.
P.S. Dziękujemy "Jewtiemu" za organizację ciekawej imprezy :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
67.95 km (5.00 km teren), czas: 04:05 h, avg:16.64 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:7.5 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1368 (kcal)
Rekord sezonu pobity! Rehabilitacja.
Niedziela, 28 października 2012 | dodano: 29.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Z Basią..., Wypadziki do Niemiec
Do bicia tego rekordu z Basią "Misiaczową" przygotowywaliśmy się solidnie, rzekłbym od 2 lat!
Jako, że pora już chłodna, a rekord nowy i jeszcze dotąd nie osiągnięty, zabraliśmy:
- 2 termosy (duży i mały)
- 2 bidony
- 6 bułek
- kilkanaście słodkich batonów
- 2 pary ochraniaczy na buty
- zapasowe ciuchy, gdyby bardzo się oziębiło
Ruszyliśmy spod garażu przed południem, ale nie takie dystanse się robiło zaczynając o późnej porze.
Przez ul. Mieszka I i Cukrową dotarliśmy do zamkniętego szlabanu, gdzie korzystając z okazji zmieniliśmy ciuchy, bo temperatura zrobiła się prawie letnia (14 st.C).
Tuż przed Przecławiem padła decyzja, żeby ten rekord był jeszcze bardziej spektakularny, niż planowaliśmy, tym bardziej, że pogoda była znakomita.
Kiedy wróciliśmy do garażu, stwierdziliśmy, że z dumą możemy zaprezentować światu nasz nowy wspólny i niespotykany rekord dystansu! :))))))))))))))) Pfffff...
P.S. Nie wiem, co się dzieje od wczoraj i to nie tylko ze mną, nogi mieliśmy jak z waty, lenia ogromniastego i jedyne, o czym marzyliśmy to to, żeby już nie jechać, zawinąć do domu i zalec gdzieś jak ten osobnik i jeszcze nakryć się stertą liści ;).
_______________________________
Tymczasem...minęło kilka godzin...
_______________________________
Po powrocie do domu, obiadku i drzemce nie mogłem pogodzić się z tak "zmarnowaną" niedzielą i prawdę mówiąc nabrałem ochoty na kręcenie, choć dochodziła 16:00 starego czasu (nie przestawiałem zegarków, zostawiłem to sobie na wieczór).
Szybko się zebrałem i postanowiłem posnuć się po Szczecinie, zaczynając od kursu Wały Chrobrego.
Jak widać po cieniu, słońce powoli się chowało.
Dalszy plan był taki, żeby leniwie potoczyć się przez Jasne Błonia na Głębokie i stamtąd wrócić do domu.
W międzyczasie jednak w Misiaczowej głowie zaczął rodzić się "szatański plan" :))).
Dojrzewał i dojrzewał w miarę jak znikało słońce.
Po dojechaniu na Głębokie o 16:50 stwierdziłem, że po to mam lampy i dynamo, żeby ich używać.
Zjadłem gofra, bo kalorie do planu były konieczne, tym bardziej, że temperatura zaczynała zbliżać się do 2 st.C. Ruszyłem w kierunku Wołczkowa, stamtąd skręciłem na Bezrzecze i po wjechaniu pod górkę (o dziwo, bez żadnego już wysiłku jak to miało miejsce wczoraj i rano) skierowałem się na Redlicę.
Droga wyremontowana, miło się jedzie, dziwne tylko, że w samej Redlicy pozostawiono asfaltowy ser z dziurami.
Przemknąłem przez Wąwelnicę, dojechałem do Dołuj i...ruszyłem na Lubieszyn, aby przekroczyć granicę ;).
Jadąc już ścieżką od Linken w stronę Neu Grambow obserwowałem termometr w liczniku, gdzie temperatura spadała w zadziwiającym tempie. Przestałem obserwować termometr, gdy wskazywał 1,7 st.C.
Zapadał zmierzch, na niebo wylazł "łysy", ale ja zatrzymałem się jeszcze w wiacie na rezerwową kanapkę (miałem;)).
Jadąc już na światłach, starając się trzymać 30 km/h dotarłem szybko do Schwennenz, skąd wspiąłem się podjazdem do Ladenthin, gdzie było już zupełnie ciemno.
Krótki popasik przy kamieniu, po czym szybkim tempem ruszyłem do domu i po raz kolejny stwierdzam, że jazda w nocy jest też bardzo ciekawa.
Przed garażem zaczęły mi już ziębnąć palce, na szczęście byłem już u celu, zadowolony, wyżyty i ZREHABILITOWANY ;))).
Temperatura:1.7 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1452 (kcal)
Jako, że pora już chłodna, a rekord nowy i jeszcze dotąd nie osiągnięty, zabraliśmy:
- 2 termosy (duży i mały)
- 2 bidony
- 6 bułek
- kilkanaście słodkich batonów
- 2 pary ochraniaczy na buty
- zapasowe ciuchy, gdyby bardzo się oziębiło
Ruszyliśmy spod garażu przed południem, ale nie takie dystanse się robiło zaczynając o późnej porze.
Przez ul. Mieszka I i Cukrową dotarliśmy do zamkniętego szlabanu, gdzie korzystając z okazji zmieniliśmy ciuchy, bo temperatura zrobiła się prawie letnia (14 st.C).
Tuż przed Przecławiem padła decyzja, żeby ten rekord był jeszcze bardziej spektakularny, niż planowaliśmy, tym bardziej, że pogoda była znakomita.
Kiedy wróciliśmy do garażu, stwierdziliśmy, że z dumą możemy zaprezentować światu nasz nowy wspólny i niespotykany rekord dystansu! :))))))))))))))) Pfffff...
P.S. Nie wiem, co się dzieje od wczoraj i to nie tylko ze mną, nogi mieliśmy jak z waty, lenia ogromniastego i jedyne, o czym marzyliśmy to to, żeby już nie jechać, zawinąć do domu i zalec gdzieś jak ten osobnik i jeszcze nakryć się stertą liści ;).
_______________________________
Tymczasem...minęło kilka godzin...
_______________________________
Po powrocie do domu, obiadku i drzemce nie mogłem pogodzić się z tak "zmarnowaną" niedzielą i prawdę mówiąc nabrałem ochoty na kręcenie, choć dochodziła 16:00 starego czasu (nie przestawiałem zegarków, zostawiłem to sobie na wieczór).
Szybko się zebrałem i postanowiłem posnuć się po Szczecinie, zaczynając od kursu Wały Chrobrego.
Jak widać po cieniu, słońce powoli się chowało.
Dalszy plan był taki, żeby leniwie potoczyć się przez Jasne Błonia na Głębokie i stamtąd wrócić do domu.
W międzyczasie jednak w Misiaczowej głowie zaczął rodzić się "szatański plan" :))).
Dojrzewał i dojrzewał w miarę jak znikało słońce.
Po dojechaniu na Głębokie o 16:50 stwierdziłem, że po to mam lampy i dynamo, żeby ich używać.
Zjadłem gofra, bo kalorie do planu były konieczne, tym bardziej, że temperatura zaczynała zbliżać się do 2 st.C. Ruszyłem w kierunku Wołczkowa, stamtąd skręciłem na Bezrzecze i po wjechaniu pod górkę (o dziwo, bez żadnego już wysiłku jak to miało miejsce wczoraj i rano) skierowałem się na Redlicę.
Droga wyremontowana, miło się jedzie, dziwne tylko, że w samej Redlicy pozostawiono asfaltowy ser z dziurami.
Przemknąłem przez Wąwelnicę, dojechałem do Dołuj i...ruszyłem na Lubieszyn, aby przekroczyć granicę ;).
Jadąc już ścieżką od Linken w stronę Neu Grambow obserwowałem termometr w liczniku, gdzie temperatura spadała w zadziwiającym tempie. Przestałem obserwować termometr, gdy wskazywał 1,7 st.C.
Zapadał zmierzch, na niebo wylazł "łysy", ale ja zatrzymałem się jeszcze w wiacie na rezerwową kanapkę (miałem;)).
Jadąc już na światłach, starając się trzymać 30 km/h dotarłem szybko do Schwennenz, skąd wspiąłem się podjazdem do Ladenthin, gdzie było już zupełnie ciemno.
Krótki popasik przy kamieniu, po czym szybkim tempem ruszyłem do domu i po raz kolejny stwierdzam, że jazda w nocy jest też bardzo ciekawa.
Przed garażem zaczęły mi już ziębnąć palce, na szczęście byłem już u celu, zadowolony, wyżyty i ZREHABILITOWANY ;))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
67.59 km (8.00 km teren), czas: 03:25 h, avg:19.78 km/h,
prędkość maks: 47.00 km/hTemperatura:1.7 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1452 (kcal)
"Śpiąca Skarpetka" - reaktywacja. Damiztow i Misiacz jak dętka...
Sobota, 27 października 2012 | dodano: 28.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Wczoraj na Forum RS nie mogłem znaleźć nic dla siebie, więc postanowiłem, że dziś przed Misiaczem samotna wycieczka do Rzeszy, tym bardziej, że "Bronik" miał uczestniczyć w rodzinnej "Akcji Znicz" i zgarnąć w sobotę liście z grobów, żeby zrobić miejsce tym, które spadną w niedzielę.
Z tzw. "przyczyn obiektywnych" nic z akcji nie wyszło i został chłopina na lodzie, czyli ani roweru ani akcji...
Od lat jeździłem często sam i nie sprawia mi to żadnego problemu.
Jeszcze pełen zapału ruszyłem przez Będargowo i Warnik i dotarłem do Ladenthin po niemieckiej stronie.
Reaktywacja ciepłej "Śpiącej Skarpetki" jako termoizolatora na bidon świadczy o niechybnie nadciągających zimnych dniach.
Minę mam nietęgą, bo po przejechaniu kilkunastu kilometrów miałem wrażenie, że mam za sobą już ze 100.
Co za licho?
Jak zaległem na ławeczce z kanapką i gorącą herbatą, tak miałem ochotę tam zostać i gapić się w niebo.
Pomyślałem jednak, że jak zawsze jeszcze parę kilometrów i załapię klimat.
Zjechałem do Pomellen, ale dalej nic, jak to się mówi "noga nie podawała mocy", choć usilnie zmuszałem ją do tego niewybrednym mamrotaniem pod nosem.
Po chwili nastąpił zaskok, a za chwilę odcięcie mocy i tak na okrągło, raz 30 km/h, a za moment ledwie 15, no co za cholera!
Doczłapałem do Radekow, odbiłem na płytówkę do Damitzow i zająłem się foto-sesją, aby tylko nie jechać ;).
Doturlałem się wreszcie do Damitzow z zamiarem objechania jeziora Schloss See wytyczoną tam trasą wokół niego ("Rundweg"), której nie "zaliczyliśmy" tam ostatnim razem z "Jaszkami" i ekipą.
Jakoś do niej dojechałem, choć po drodze psy oszczekały mnie dupami, przedarłem się obok jakiegoś płotu, ześliznąłem po liściach, zagłębiłem w błotko pod nimi i po niecałych 100 m zatrzymałem maszynę.
Ta droga nie nadaje się do przejechania, przynajmniej dla mnie, może góral na grubych balonach to jeszcze, ale nie moim trekkingiem.
Cóż, ładna, ale najlepiej to ją zaliczyć na pieszo!
Wróciłem nad jezioro, cyknąłem mu fotkę i równie błyskotliwy jak i silny dziś, zastanawiałem się, co począć z Misiaczem.
Cóż, po raz kolejny wjechałem na wyspę Schloss Insel, zresztą wjazd jest bardzo malowniczy.
Dotarłem do końca wyspy, przedarłem się przez jakieś chaszcze, co skończyło się tym, że cały byłem oblepiony rzepami, ale za to znalazłem pomost.
Niebieska skarpeta na bidonie na tle jeziora prezentuje się wyśmienicie ;).
Jako miłośnik fotografowania łódek na wodzie ustrzeliłem kolejną z nich, choć bardziej przypomina już wioskowego U-boota niż łódź.
Zupełnie bez sił (gdzie je mogłem stracić?), zapału, chęci i zadowolenia z jazdy powlokłem się z powrotem na Pomellen, gdzie tuż przed nim znalazłem asfaltowy "skrót" przez pole i las do Nadrensee, którym pojechałem, naiwnie łudząc się, że coś we mnie jeszcze "zaskoczy".
To raczej ja byłem zaskoczony, kiedy za moment mordowałem się z zupełnie niewinną górką jak jakiś początkujący leszcz albo jak króliczek, któremu zamiast baterii Duracella wepchnięto w dupę jakieś chińskie badziewie.
Potem jeszcze wczołgałem się pod Ladenthin, za którym musiałem wczołgać się pod Warnik, za którym musiałem wczołgać się na ostatnią górkę, za którą już nie musiałem się czołgać, bo niby było z górki do Będargowa, ale po całym dniu zupełnej ciszy, teraz wiatr wiał prosto w mój pysk i żeby zjechać w miarę sensownie z tej górki, musiałem solidnie pedałować.
Wróciłem do domu bez najmniejszej satysfakcji z wyjazdu, czego zupełnie nie mogę pojąć, bo nie przypominam sobie tak dziwnego swojego stanu w mojej rowerowej "karierze".
Dobrze, że choć na zdjęciach ładne widoki (pomijając Misiacza-dętkę na pierwszym z nich ;))).
Temperatura:5.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1236 (kcal)
Z tzw. "przyczyn obiektywnych" nic z akcji nie wyszło i został chłopina na lodzie, czyli ani roweru ani akcji...
Od lat jeździłem często sam i nie sprawia mi to żadnego problemu.
Jeszcze pełen zapału ruszyłem przez Będargowo i Warnik i dotarłem do Ladenthin po niemieckiej stronie.
Reaktywacja ciepłej "Śpiącej Skarpetki" jako termoizolatora na bidon świadczy o niechybnie nadciągających zimnych dniach.
Minę mam nietęgą, bo po przejechaniu kilkunastu kilometrów miałem wrażenie, że mam za sobą już ze 100.
Co za licho?
Jak zaległem na ławeczce z kanapką i gorącą herbatą, tak miałem ochotę tam zostać i gapić się w niebo.
Pomyślałem jednak, że jak zawsze jeszcze parę kilometrów i załapię klimat.
Zjechałem do Pomellen, ale dalej nic, jak to się mówi "noga nie podawała mocy", choć usilnie zmuszałem ją do tego niewybrednym mamrotaniem pod nosem.
Po chwili nastąpił zaskok, a za chwilę odcięcie mocy i tak na okrągło, raz 30 km/h, a za moment ledwie 15, no co za cholera!
Doczłapałem do Radekow, odbiłem na płytówkę do Damitzow i zająłem się foto-sesją, aby tylko nie jechać ;).
Doturlałem się wreszcie do Damitzow z zamiarem objechania jeziora Schloss See wytyczoną tam trasą wokół niego ("Rundweg"), której nie "zaliczyliśmy" tam ostatnim razem z "Jaszkami" i ekipą.
Jakoś do niej dojechałem, choć po drodze psy oszczekały mnie dupami, przedarłem się obok jakiegoś płotu, ześliznąłem po liściach, zagłębiłem w błotko pod nimi i po niecałych 100 m zatrzymałem maszynę.
Ta droga nie nadaje się do przejechania, przynajmniej dla mnie, może góral na grubych balonach to jeszcze, ale nie moim trekkingiem.
Cóż, ładna, ale najlepiej to ją zaliczyć na pieszo!
Wróciłem nad jezioro, cyknąłem mu fotkę i równie błyskotliwy jak i silny dziś, zastanawiałem się, co począć z Misiaczem.
Cóż, po raz kolejny wjechałem na wyspę Schloss Insel, zresztą wjazd jest bardzo malowniczy.
Dotarłem do końca wyspy, przedarłem się przez jakieś chaszcze, co skończyło się tym, że cały byłem oblepiony rzepami, ale za to znalazłem pomost.
Niebieska skarpeta na bidonie na tle jeziora prezentuje się wyśmienicie ;).
Jako miłośnik fotografowania łódek na wodzie ustrzeliłem kolejną z nich, choć bardziej przypomina już wioskowego U-boota niż łódź.
Zupełnie bez sił (gdzie je mogłem stracić?), zapału, chęci i zadowolenia z jazdy powlokłem się z powrotem na Pomellen, gdzie tuż przed nim znalazłem asfaltowy "skrót" przez pole i las do Nadrensee, którym pojechałem, naiwnie łudząc się, że coś we mnie jeszcze "zaskoczy".
To raczej ja byłem zaskoczony, kiedy za moment mordowałem się z zupełnie niewinną górką jak jakiś początkujący leszcz albo jak króliczek, któremu zamiast baterii Duracella wepchnięto w dupę jakieś chińskie badziewie.
Potem jeszcze wczołgałem się pod Ladenthin, za którym musiałem wczołgać się pod Warnik, za którym musiałem wczołgać się na ostatnią górkę, za którą już nie musiałem się czołgać, bo niby było z górki do Będargowa, ale po całym dniu zupełnej ciszy, teraz wiatr wiał prosto w mój pysk i żeby zjechać w miarę sensownie z tej górki, musiałem solidnie pedałować.
Wróciłem do domu bez najmniejszej satysfakcji z wyjazdu, czego zupełnie nie mogę pojąć, bo nie przypominam sobie tak dziwnego swojego stanu w mojej rowerowej "karierze".
Dobrze, że choć na zdjęciach ładne widoki (pomijając Misiacza-dętkę na pierwszym z nich ;))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
58.56 km (3.00 km teren), czas: 03:03 h, avg:19.20 km/h,
prędkość maks: 45.00 km/hTemperatura:5.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1236 (kcal)
Szlif Misiacza na trasie do Altwarp i "fiszbuły".
Sobota, 20 października 2012 | dodano: 21.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Na weekend nie było na RS propozycji tras, które by mi odpowiadały, więc wymyśliłem ją sobie sam.
Pogoda zapowiadała się znakomita!
"Wymyśliłem"...to za wielkie słowo, po prostu celem miała być "fiszbuła" w Altwarp, na którą początkowo planowałem wybrać się sam, ale po rozmowach z "Jaszkiem" zdecydowałem się temat wrzucić na Forum.
Ponieważ planowany dystans wynosił ok. 130 km, więc od razu zastrzegłem, że nie czekam na takich palaczy i fotomiłośników natury, którzy zatrzymują się co 500 metrów nie bacząc na grupę. Cóż, może nie wydałem się niektórym specjalnie miły, ale lepiej od razu szczerze wyjaśnić parę spraw na początku ;).
Start zaplanowany został tradycyjnie nad Jeziorkiem Słonecznym na godzinę 9:00.
Na starcie stawił się "Bronik", a 10 minut potem pojawili się Państwo "Jaszkowie", tradycyjnie w formie rozciągniętego dwuosobowego peletonu ;).
Czasu było niewiele, bo w Dobrej na 9:40 umówiłem się z "Baśką Rudzielcem", "Siwobrodym", "Monterem" i "VonZan".
I w tym momencie "Jaszek" przechwycił władzę!!! ;)))
Chyba pod wpływem zbyt wielu wycieczek z "Monterem" zaczął nas od jeziorka prowadzić jakimiś "chaszczami i skrótami", co skończyło się tym, że na Bezrzeczu byliśmy dopiero o 9:30.
Łańcuch przyczyn i skutków doprowadził do tego, że zbyt szybko wjechałem na ul. Koralową i na mokrym asfalcie koło straciło przyczepność i Misiacz wraz rowerem przejechali się pięknym szlifem po asfalcie!
Ponieważ mówi się, że "winnego należy zawsze znaleźć i ukarać", więc niech będzie, że w wyniku splotu przyczyn i skutków WINNYM MISIACZOWEGO SZLIFA JEST "JASZEK", A PARAGRAF NA NIEGO SIĘ ZNAJDZIE...hehe :)))
Na szczęście nic nie jechało, widać mój anioł stróż znów miał robotę, wielkie dzięki.
Pozbierałem się i jak to facet, zamiast obejrzeć swoje rany...zacząłem oglądać uszkodzenia roweru.
Na szczęście okazały się nieznaczne, lekka rysa na lakierze, obtarta gąbka na kierownicy.
O swoich uszkodzeniach miałem dowiedzieć się dopiero znacznie później.
Tymczasem w Dobrej...
Zniecierpliwiony 10-minutowym opóźnieniem "Siwobrody" zaczął do mnie dzwonić na komórkę, ale akurat wjeżdżaliśmy do Dobrej, wyjaśniłem przyczynę i dojechaliśmy do ronda (na którym wcześniej asfalt szlifował jakiś kolarz na szosówce, dziwne te drogi dziś...a może to też wina "Jaszka"? :))))
Po "obandażowaniu" mojej kierownicy i zakupach ruszyliśmy doskonale przygotowaną drogą dla rowerów z Dobrej do Rzędzin, wielkie brawa dla gminy.
Świetny asfalt, co krok ławeczki i wiaty, stojaki dla rowerów. Oby tak dalej i jeszcze dalej, do Dobieszczyna ;).
Niestety, w Rzędzinach trasa się kończy i do Stolca trzeba jechać asfaltem z dziurami jak po nalocie bombowym! Gmino, jest robota!
Dopiero w Stolcu stwierdziłem, że może zobaczę, jak wyglądają moje obicia.
Okazało się, że mam stłuczony mięsień łydki, z kolana cieknie krew i przesiąka przez spodnie, obite mam bioderko i łokieć.
Na szczęście prawa strona Misiacza była cała i można było spokojnie jechać dalej, tym bardziej, że "Siwobrody" wozi małe ambulatorium i zaopatrzył mnie w duży plaster.
Nad jeziorem Stolsko zrobiliśmy sobie mały popasik, a ja nie omieszkałem dorwać się z aparatem do łódek (Basia mówiła, żebym nie ważył się bez zdjęć łódek wracać ;))).
No i słynne łódki! ;)
Spokój wypoczywającym notorycznie zakłócał jakiś paparazzo z długą, siwą brodą krążący miedzy nami, na szczęście nie uchwycił mnie (mam nadzieję, bo zdolny jest) jak sikam pod drzewem ;))).
Po popasiku ruszyliśmy w stronę Dobieszczyna, ruch jak na Marszałkowskiej w szczycie, pełno grzybiarzy (więcej niż grzybów), a samochody rzędem ustawione jeden za drugim na skraju lasu.
Ilość samochodów zmniejszyła się po przekroczeniu granicy przed Hintersee. Tam zatrzymaliśmy się na placu w "centrum", gdzie paru osobników osuszyło - tu już całkiem legalnie - po puszeczce z piwem. Ilość puszek liczył specjalnie przysłany tu, czający się w samochodzie niemiecki agent.
W tym miejscu wycieczkę zakończyła Ania "VonZan", jako że jest "kibolką" ;))) i spieszyła się na mecz.
W tym momencie "Siwobrody" zasymulował ból kolana, żeby też się nam urwać i móc wracać z Anią, choć nie wiedział, na co się szykuje, ponieważ Ania od pewnego czasu pomyka na szosówce i obawiam się, że tym samym dominacja pewnych naszych znajomych "koksów" szosowych staje się zagrożona.
Na szczęście Ania ma już sporą wprawę w reanimowaniu "Siwobrodego" i wiem, że żywy dotarł do domu ;))).
My tymczasem przez las dojechaliśmy do Rieth, gdzie czekała nas dłuższa przerwa, bo "Jaszek" namiętnie oddawał tam wraz ze swoim narowistym aparatem cześć starej drewnianej pompie ;).
Szanujemy uczucia religijne, ale czas naglił i trzeba było przerwać te obrzędy i ruszać do Altwarp.
Po dojechaniu do Warsin (remont drogi jest tam praktycznie skończony) dla odmiany pojechaliśmy do Altwarp przez las starą "drogą pocztową", może niezbyt równą, ale za to bardzo malowniczą.
Od razu się przyznaję, że tym razem to ja byłem pomysłodawcą "skrótu", a nie "Monter"...choć co to dla niego za skrót, gdy nie trzeba rowerów nosić na rękach ;).
Kiedy wjeżdżam do Altwarp, zawsze czuję, że bardzo lubię klimat tego miejsca.
"Fiszbuły" i bezalkoholowego Erdingera też, choć tym razem nie zdecydowałem się na zakup "Fischbroetchen"...coś nie czułem smaka.
Dobrze, że "Jaszki" zamówiły po bule, bo tradycja została podtrzymana.
Ja też musiałem podtrzymać tradycję i sfotografować choć jeden obiekt pływający ;).
Po popasie i ciekawych fotkach, które wykonał nam "Jaszek" (będą zapewne w jego relacji, gdy ją już napisze ;))) ruszyliśmy w drogę powrotnę asfaltową ścieżką do Warsin.
Na mokrej nawierzchni, jadąc za Baśką, dostałem "w Misiacza" spod kół smugę czegoś, co początkowo wydało mi się błotem.
Smród nie pozostawiał wątpliwości, na szczęście w Warsin jest cmentarz, a na nim woda i mogłem się obmyć ;))).
Po dojechaniu do Rieth zatrzymaliśmy się na izotoniki w "B-Imbiss-iku", gdzie zamówiłem sobie dodatkowo kiełbachę na gorąco "Bockwurst" za "całe" 1,50 EUR z bułą i musztardą.
Baśka, gdy jest znużona, zaczyna poszukiwać innych środków lokomocji.
Tu próbuje nakłonić "Bronika" do zmuszenia zwierza do galopu aż do Hintersee, ale widać po minie, że ten facet jest twardy i nie da się zmanipulować.
W Hintersee, mimo komunikatów innych rowerzystów o robotach drogowych utrudniających przejazd, skierowaliśmy się do Glasshuette, gdzie okazało się, że te roboty niczego nam zupełnie nie utrudniły i za chwilę pomykaliśmy nowiutką trasą rowerową do Gruenhoff.
Stamtąd wspięliśmy się na górkę przed Pampow, potem z niej zjechaliśmy i za niedługą chwilę za Blankensee wjechaliśmy do Polski.
Ściemniało się już i do Szczecina wróciliśmy już z migającymi lampkami. Było super!
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2834 (kcal)
Pogoda zapowiadała się znakomita!
"Wymyśliłem"...to za wielkie słowo, po prostu celem miała być "fiszbuła" w Altwarp, na którą początkowo planowałem wybrać się sam, ale po rozmowach z "Jaszkiem" zdecydowałem się temat wrzucić na Forum.
Ponieważ planowany dystans wynosił ok. 130 km, więc od razu zastrzegłem, że nie czekam na takich palaczy i fotomiłośników natury, którzy zatrzymują się co 500 metrów nie bacząc na grupę. Cóż, może nie wydałem się niektórym specjalnie miły, ale lepiej od razu szczerze wyjaśnić parę spraw na początku ;).
Start zaplanowany został tradycyjnie nad Jeziorkiem Słonecznym na godzinę 9:00.
Na starcie stawił się "Bronik", a 10 minut potem pojawili się Państwo "Jaszkowie", tradycyjnie w formie rozciągniętego dwuosobowego peletonu ;).
Czasu było niewiele, bo w Dobrej na 9:40 umówiłem się z "Baśką Rudzielcem", "Siwobrodym", "Monterem" i "VonZan".
I w tym momencie "Jaszek" przechwycił władzę!!! ;)))
Chyba pod wpływem zbyt wielu wycieczek z "Monterem" zaczął nas od jeziorka prowadzić jakimiś "chaszczami i skrótami", co skończyło się tym, że na Bezrzeczu byliśmy dopiero o 9:30.
Łańcuch przyczyn i skutków doprowadził do tego, że zbyt szybko wjechałem na ul. Koralową i na mokrym asfalcie koło straciło przyczepność i Misiacz wraz rowerem przejechali się pięknym szlifem po asfalcie!
Ponieważ mówi się, że "winnego należy zawsze znaleźć i ukarać", więc niech będzie, że w wyniku splotu przyczyn i skutków WINNYM MISIACZOWEGO SZLIFA JEST "JASZEK", A PARAGRAF NA NIEGO SIĘ ZNAJDZIE...hehe :)))
Na szczęście nic nie jechało, widać mój anioł stróż znów miał robotę, wielkie dzięki.
Pozbierałem się i jak to facet, zamiast obejrzeć swoje rany...zacząłem oglądać uszkodzenia roweru.
Na szczęście okazały się nieznaczne, lekka rysa na lakierze, obtarta gąbka na kierownicy.
O swoich uszkodzeniach miałem dowiedzieć się dopiero znacznie później.
Tymczasem w Dobrej...
Zniecierpliwiony 10-minutowym opóźnieniem "Siwobrody" zaczął do mnie dzwonić na komórkę, ale akurat wjeżdżaliśmy do Dobrej, wyjaśniłem przyczynę i dojechaliśmy do ronda (na którym wcześniej asfalt szlifował jakiś kolarz na szosówce, dziwne te drogi dziś...a może to też wina "Jaszka"? :))))
Po "obandażowaniu" mojej kierownicy i zakupach ruszyliśmy doskonale przygotowaną drogą dla rowerów z Dobrej do Rzędzin, wielkie brawa dla gminy.
Świetny asfalt, co krok ławeczki i wiaty, stojaki dla rowerów. Oby tak dalej i jeszcze dalej, do Dobieszczyna ;).
Niestety, w Rzędzinach trasa się kończy i do Stolca trzeba jechać asfaltem z dziurami jak po nalocie bombowym! Gmino, jest robota!
Dopiero w Stolcu stwierdziłem, że może zobaczę, jak wyglądają moje obicia.
Okazało się, że mam stłuczony mięsień łydki, z kolana cieknie krew i przesiąka przez spodnie, obite mam bioderko i łokieć.
Na szczęście prawa strona Misiacza była cała i można było spokojnie jechać dalej, tym bardziej, że "Siwobrody" wozi małe ambulatorium i zaopatrzył mnie w duży plaster.
Nad jeziorem Stolsko zrobiliśmy sobie mały popasik, a ja nie omieszkałem dorwać się z aparatem do łódek (Basia mówiła, żebym nie ważył się bez zdjęć łódek wracać ;))).
No i słynne łódki! ;)
Spokój wypoczywającym notorycznie zakłócał jakiś paparazzo z długą, siwą brodą krążący miedzy nami, na szczęście nie uchwycił mnie (mam nadzieję, bo zdolny jest) jak sikam pod drzewem ;))).
Po popasiku ruszyliśmy w stronę Dobieszczyna, ruch jak na Marszałkowskiej w szczycie, pełno grzybiarzy (więcej niż grzybów), a samochody rzędem ustawione jeden za drugim na skraju lasu.
Ilość samochodów zmniejszyła się po przekroczeniu granicy przed Hintersee. Tam zatrzymaliśmy się na placu w "centrum", gdzie paru osobników osuszyło - tu już całkiem legalnie - po puszeczce z piwem. Ilość puszek liczył specjalnie przysłany tu, czający się w samochodzie niemiecki agent.
W tym miejscu wycieczkę zakończyła Ania "VonZan", jako że jest "kibolką" ;))) i spieszyła się na mecz.
W tym momencie "Siwobrody" zasymulował ból kolana, żeby też się nam urwać i móc wracać z Anią, choć nie wiedział, na co się szykuje, ponieważ Ania od pewnego czasu pomyka na szosówce i obawiam się, że tym samym dominacja pewnych naszych znajomych "koksów" szosowych staje się zagrożona.
Na szczęście Ania ma już sporą wprawę w reanimowaniu "Siwobrodego" i wiem, że żywy dotarł do domu ;))).
My tymczasem przez las dojechaliśmy do Rieth, gdzie czekała nas dłuższa przerwa, bo "Jaszek" namiętnie oddawał tam wraz ze swoim narowistym aparatem cześć starej drewnianej pompie ;).
Szanujemy uczucia religijne, ale czas naglił i trzeba było przerwać te obrzędy i ruszać do Altwarp.
Po dojechaniu do Warsin (remont drogi jest tam praktycznie skończony) dla odmiany pojechaliśmy do Altwarp przez las starą "drogą pocztową", może niezbyt równą, ale za to bardzo malowniczą.
Od razu się przyznaję, że tym razem to ja byłem pomysłodawcą "skrótu", a nie "Monter"...choć co to dla niego za skrót, gdy nie trzeba rowerów nosić na rękach ;).
Kiedy wjeżdżam do Altwarp, zawsze czuję, że bardzo lubię klimat tego miejsca.
"Fiszbuły" i bezalkoholowego Erdingera też, choć tym razem nie zdecydowałem się na zakup "Fischbroetchen"...coś nie czułem smaka.
Dobrze, że "Jaszki" zamówiły po bule, bo tradycja została podtrzymana.
Ja też musiałem podtrzymać tradycję i sfotografować choć jeden obiekt pływający ;).
Po popasie i ciekawych fotkach, które wykonał nam "Jaszek" (będą zapewne w jego relacji, gdy ją już napisze ;))) ruszyliśmy w drogę powrotnę asfaltową ścieżką do Warsin.
Na mokrej nawierzchni, jadąc za Baśką, dostałem "w Misiacza" spod kół smugę czegoś, co początkowo wydało mi się błotem.
Smród nie pozostawiał wątpliwości, na szczęście w Warsin jest cmentarz, a na nim woda i mogłem się obmyć ;))).
Po dojechaniu do Rieth zatrzymaliśmy się na izotoniki w "B-Imbiss-iku", gdzie zamówiłem sobie dodatkowo kiełbachę na gorąco "Bockwurst" za "całe" 1,50 EUR z bułą i musztardą.
Baśka, gdy jest znużona, zaczyna poszukiwać innych środków lokomocji.
Tu próbuje nakłonić "Bronika" do zmuszenia zwierza do galopu aż do Hintersee, ale widać po minie, że ten facet jest twardy i nie da się zmanipulować.
W Hintersee, mimo komunikatów innych rowerzystów o robotach drogowych utrudniających przejazd, skierowaliśmy się do Glasshuette, gdzie okazało się, że te roboty niczego nam zupełnie nie utrudniły i za chwilę pomykaliśmy nowiutką trasą rowerową do Gruenhoff.
Stamtąd wspięliśmy się na górkę przed Pampow, potem z niej zjechaliśmy i za niedługą chwilę za Blankensee wjechaliśmy do Polski.
Ściemniało się już i do Szczecina wróciliśmy już z migającymi lampkami. Było super!
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
135.52 km (20.00 km teren), czas: 06:57 h, avg:19.50 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2834 (kcal)
Nad Schloss See do Damitzow i...po gruszki i jabłka w towarzystwie.
Niedziela, 14 października 2012 | dodano: 15.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Rano troszkę z Basią dziś "przyspaliśmy", zarzucając tym samym pierwotny plan jazdy z "Iskierkami" do Doliny Miłości w Zatoni. Stwierdziliśmy, że jakoś zbyt deszczowo jest i jeśli koło południa się wypogodzi, to skoczymy gdzieś bliżej. Pomysłu nie było, ale potem przypomniało mi się, że Basia nie widziała jeszcze malowniczego jeziora Schloss See w Damitzow. Start zaplanowaliśmy na 12:00. W międzyczasie dostaliśmy SMS-a od "Jaszka", że w ramach akcji "wycieczka last minute" zaprasza na zbiórkę nad jeziorko przy Derdowskiego na 11:30, a cel się wymyśli. Cóż, na tę godzinę nie byliśmy w stanie się wygrzebać, ale za to mieliśmy cel do zaoferowania ;).
Umówiliśmy się, że każdy rusza w kierunku Damitzow i gdzieś na trasie się spotkamy.
Najpierw "kłodę pod koła" rzuciła nam pogoda. Po przejechaniu ledwie 3 km na błękitnym niebie pojawiły się chmurki i lunęło jak z cebra. Dobrze, że akurat była stacja Shella, pod której dachem staliśmy blisko 15 minut. Akurat spotkaliśmy tam tankującego kolegę Mariusza, więc urozmaicał nam czas opowieściami z wyjazdu do Bułgarii.
Chmura jak przyszła, tak poszła i mogliśmy ruszać dalej. Tymczasem reszta ekipy podążała do celu pod błękitnym niebem, obserwując ciężką chmurę zawieszoną w Szczecinie nad Misiaczami.
Już mieliśmy nadrobić stracony czas, gdy dosłownie w ostatniej chwili na ul. Cukrowej zamknął się nam szlaban przed nosem. Dróżnik był tak "mądry", że opuszczał bariery w momencie, gdy na torach był jeszcze miejski autobus, a pociągu nawet jeszcze nie było widać na horyzoncie.
O ile jeszcze rozumiem sens opuszczania szlabanu, gdy pociąg nadjeżdża (ten akurat po przyjechaniu tkwił na stacji parę minut, więc też nieco bez sensu), to zupełnie nie wiem po co trzymać szlaban zamknięty nawet do 5 minut po przejeździe. Co? Nagle pociąg z piskiem kół wróci na wstecznym? :)
Osobowy pojechał i...leniwa lokomotywka zaczęła leniwie przetaczać kilkadziesiąt cystern, a my staliśmy tam jak jakieś dwa ciołki, tymczasem ekipa "Jaszkowa" zaczęła "z nudów" zwiedzać kościół w Ladenthin :).
Cofać się przez Rondo Hakena nie było sensu, zrobiła to jedna parka na rowerach, ale nic im to nie dało.
Gdy my wspinaliśmy się pod wiatr pod dłuuuugi podjazd do Warnika, kościół już "został zwiedzony" i ekipa ruszyła w stronę Pomellen.
Nad głowami przetaczały się nam groźne chmury, z których każda mogła się w dowolnym momencie "zesikać", ale brnęliśmy dalej pod górę.
Wreszcie jednak wspięliśmy się, zaczął się zjazd, a za Ladenthin spotkaliśmy wracającą, zmarzniętą Anię "VonZan", która wciąż czuje lato i wybrała się w rękawiczkach bez palców ;).
Reszta drużyny oczekiwała na nas w wiacie w Pomellen, bo zaczął pokapywać deszczyk.
Basia dała tu upust swojej radości ze spotkania sympatycznych znajomych! ;)))
Oprócz Jacka i Beaty była jeszcze Ania, Marek i ich syn Kamil, który rwał się do jazdy mimo mżawki.
Opad na szczęście szybko ustał, wyszło słońce i można było ruszać!
Drogi mokre, ale niebo już błękitne.
Do końca dnia mieliśmy już spokój i nic na nas nie nakapało, chyba, że spod kół lub z drzew.
W "centrum" Radekow odbiliśmy na czerwony szlak do Damitzow (słowiańska nazwa Damiczów), do którego ostatnie dwa kilometry wiodą po drodze z płyt.
Sama miejscowość wygląda, jakby była na końcu świata.
Jej atrakcją jest malownicze jezioro Schloss See (Zamkowe), na którym znajduje się Schloss Insel (Wyspa Zamkowa). Można na nią wjechać małym czerwonym mostkiem.
Po samym zamku nie widać już żadnego śladu, być może gdzieś tam są jakieś resztki w trawie czy ziemi, ale nie sprawdzałem.
Więcej o miejscowości i jej architekturze można poczytać TUTAJ (KLIK).
Zamku na wyspie nie ma, ale za to są piękne, kilkusetletnie dęby!
Nad brzegiem jeziora zauważyłem tajemniczy (jak na razie) obelisk.
Z drugiej strony posiada on wyryte w kamieniu napisy i sądziłem, że pochodzi on sprzed wielu, wielu lat, tymczasem - jeśli dobrze odczytałem - poświęcony on jest Alfredowi, który w roku 1948, ratując uczniów spod lodu na jeziorze sam stracił tam życie.
W pobliżu obelisku przedarłem się przez krzaki na brzeg jeziora, naprawdę jest malownicze.
Wokół jeziora prowadzi też szlak (strzałka "Rundweg"), ale nie mieliśmy już czasu na jego przemierzenie, trzeba będzie tam zawitać ponownie.
W drodze powrotnej nazbieraliśmy całe sakwy pysznych gruszek.
Całą tę aleję mógłbym nazwać Aleją Gruszkową, tyle ich tam jest!
W pobliżu Nadrensee nastąpił kolejny etap zbieractwa, wiadomo, słowiańskie plemię wędrowne nie pozwoli, by pyszne winne jabłka zamieniły się w nawóz.
Kiedy jabłka zostały już zapakowane, Misiacz został "zmuszony" do dania obietnicy, że zaraz po powrocie przerobi jabłkowe zbiory na jabłkową tartę pieczoną na maśle...co też uczynił.
Jeszcze cieplutką spałaszowaliśmy ją wieczorkiem w towarzystwie chorwackiego winka z "Jaszkami", którzy zawitali już do nas "w cywilu".
I tylko "Jaszka" żal...
Przyjechał samochodem i delektował się herbatką ;))).
Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1133 (kcal)
Umówiliśmy się, że każdy rusza w kierunku Damitzow i gdzieś na trasie się spotkamy.
Najpierw "kłodę pod koła" rzuciła nam pogoda. Po przejechaniu ledwie 3 km na błękitnym niebie pojawiły się chmurki i lunęło jak z cebra. Dobrze, że akurat była stacja Shella, pod której dachem staliśmy blisko 15 minut. Akurat spotkaliśmy tam tankującego kolegę Mariusza, więc urozmaicał nam czas opowieściami z wyjazdu do Bułgarii.
Chmura jak przyszła, tak poszła i mogliśmy ruszać dalej. Tymczasem reszta ekipy podążała do celu pod błękitnym niebem, obserwując ciężką chmurę zawieszoną w Szczecinie nad Misiaczami.
Już mieliśmy nadrobić stracony czas, gdy dosłownie w ostatniej chwili na ul. Cukrowej zamknął się nam szlaban przed nosem. Dróżnik był tak "mądry", że opuszczał bariery w momencie, gdy na torach był jeszcze miejski autobus, a pociągu nawet jeszcze nie było widać na horyzoncie.
O ile jeszcze rozumiem sens opuszczania szlabanu, gdy pociąg nadjeżdża (ten akurat po przyjechaniu tkwił na stacji parę minut, więc też nieco bez sensu), to zupełnie nie wiem po co trzymać szlaban zamknięty nawet do 5 minut po przejeździe. Co? Nagle pociąg z piskiem kół wróci na wstecznym? :)
Osobowy pojechał i...leniwa lokomotywka zaczęła leniwie przetaczać kilkadziesiąt cystern, a my staliśmy tam jak jakieś dwa ciołki, tymczasem ekipa "Jaszkowa" zaczęła "z nudów" zwiedzać kościół w Ladenthin :).
Cofać się przez Rondo Hakena nie było sensu, zrobiła to jedna parka na rowerach, ale nic im to nie dało.
Gdy my wspinaliśmy się pod wiatr pod dłuuuugi podjazd do Warnika, kościół już "został zwiedzony" i ekipa ruszyła w stronę Pomellen.
Nad głowami przetaczały się nam groźne chmury, z których każda mogła się w dowolnym momencie "zesikać", ale brnęliśmy dalej pod górę.
Wreszcie jednak wspięliśmy się, zaczął się zjazd, a za Ladenthin spotkaliśmy wracającą, zmarzniętą Anię "VonZan", która wciąż czuje lato i wybrała się w rękawiczkach bez palców ;).
Reszta drużyny oczekiwała na nas w wiacie w Pomellen, bo zaczął pokapywać deszczyk.
Basia dała tu upust swojej radości ze spotkania sympatycznych znajomych! ;)))
Oprócz Jacka i Beaty była jeszcze Ania, Marek i ich syn Kamil, który rwał się do jazdy mimo mżawki.
Opad na szczęście szybko ustał, wyszło słońce i można było ruszać!
Drogi mokre, ale niebo już błękitne.
Do końca dnia mieliśmy już spokój i nic na nas nie nakapało, chyba, że spod kół lub z drzew.
W "centrum" Radekow odbiliśmy na czerwony szlak do Damitzow (słowiańska nazwa Damiczów), do którego ostatnie dwa kilometry wiodą po drodze z płyt.
Sama miejscowość wygląda, jakby była na końcu świata.
Jej atrakcją jest malownicze jezioro Schloss See (Zamkowe), na którym znajduje się Schloss Insel (Wyspa Zamkowa). Można na nią wjechać małym czerwonym mostkiem.
Po samym zamku nie widać już żadnego śladu, być może gdzieś tam są jakieś resztki w trawie czy ziemi, ale nie sprawdzałem.
Więcej o miejscowości i jej architekturze można poczytać TUTAJ (KLIK).
Zamku na wyspie nie ma, ale za to są piękne, kilkusetletnie dęby!
Nad brzegiem jeziora zauważyłem tajemniczy (jak na razie) obelisk.
Z drugiej strony posiada on wyryte w kamieniu napisy i sądziłem, że pochodzi on sprzed wielu, wielu lat, tymczasem - jeśli dobrze odczytałem - poświęcony on jest Alfredowi, który w roku 1948, ratując uczniów spod lodu na jeziorze sam stracił tam życie.
W pobliżu obelisku przedarłem się przez krzaki na brzeg jeziora, naprawdę jest malownicze.
Wokół jeziora prowadzi też szlak (strzałka "Rundweg"), ale nie mieliśmy już czasu na jego przemierzenie, trzeba będzie tam zawitać ponownie.
W drodze powrotnej nazbieraliśmy całe sakwy pysznych gruszek.
Całą tę aleję mógłbym nazwać Aleją Gruszkową, tyle ich tam jest!
W pobliżu Nadrensee nastąpił kolejny etap zbieractwa, wiadomo, słowiańskie plemię wędrowne nie pozwoli, by pyszne winne jabłka zamieniły się w nawóz.
Kiedy jabłka zostały już zapakowane, Misiacz został "zmuszony" do dania obietnicy, że zaraz po powrocie przerobi jabłkowe zbiory na jabłkową tartę pieczoną na maśle...co też uczynił.
Jeszcze cieplutką spałaszowaliśmy ją wieczorkiem w towarzystwie chorwackiego winka z "Jaszkami", którzy zawitali już do nas "w cywilu".
I tylko "Jaszka" żal...
Przyjechał samochodem i delektował się herbatką ;))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
55.17 km (2.00 km teren), czas: 03:13 h, avg:17.15 km/h,
prędkość maks: 50.00 km/hTemperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1133 (kcal)
Do Loecknitz w 9 do 10 osób po "izotoniki" ;).
Sobota, 13 października 2012 | dodano: 13.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Jako, że wczoraj na Forum RS nikt nic nie ogłosił (poza "Gadzikiem", ale to była za ostra propozycja), zagadałem do Krzyśka "Montera", czy ma ochotę jechać po "izotoniki" do Loecknitz. Miał, więc zacząłem pytać innych, a potem Krzysiek wrzucił temat na Forum i ugadaliśmy się na 10:00 przy jeziorku na Derdowskiego.
Stawiło się na początek 9 osób.
Poza Misiaczem byli jeszcze:
1) Baśka "Rudzielec"
2) Marzena "Foxy"
3) Ania "VonZan"
4) Piotrek "Bronik"
5) Krzysiek "Monter"
6) Jacek "Jaszek"
7) Michał "Ernir"
8) Piotrek "Butros"
Pod ostry wiatr ruszyliśmy w stronę Stobna i granicy Bobolin-Schwennenz. Za ciepło nie było, tym bardziej, że całą noc lał deszcz.
Tu zmierzamy w stronę Grambow, ale nim odpalił się mój przedpotopowy aparat, ekipa znikęnła za drzewami.
Grambow.
Z Grambow pokręciliśmy do Ramin, gdzie odłączył się Piotrek, który musiał wcześniej wracać do domu, my zaś dotarliśmy w końcu do Loecknitz, gdzie nad jeziorem "zgarnęliśmy" czekającego tam na nas dziesiątego uczestnika, Mirka "Srk23" z Polic...czyli w sumie nadal było nas 9 sztuk ;).
Pierwszy długi przystanek mieliśmy w sklepie "REWE".
Tu widać szczęśliwego "Jaszka" z zestawem preparatów do wytwarzania "zespołu dnia następnego", tudzież łagodniej zwanych "izotonikami" (zapasy "Jaszka" i "Bronika").
Z "REWE" przeturlaliśmy się do pobliskiego "NETTO", gdzie dokupiłem 2 kg żółtych serów i czerwone wino "Tempranillo", przez co razem z "izotonikami" "Berliner" masa mojego bagażu wzrosła w sumie o jakieś 6 kg.
Teraz nadszedł czas na labę nad jeziorkiem Loecknitzer See.
Otoczenie piękne, las, za lasem jezioro, ekipa świetna, legalne tu "izotoniki" smaczniutkie, więc nawet nie zauważyliśmy, gdy na zegarkach pojawiła się godzina 14:00 i trzeba było się zawijać do domu.
"Monter" nie byłby sobą, gdyby nie znalazł choćby jednego mini-mini skróciku (nawet w samym Loecknitz potrafi tego dokonać!!!), gdzie ludziska musieli przenosić rowery przez ścięte drzewa :)))
Na szczęście ja, "Jaszek" i "Ernir" nie załapaliśmy się na te atrakcje, gdyż spod wiaty wyjechaliśmy troszkę później (gleba wołała o zroszenie) i złapaliśmy "skrótowiczów" przy wyjeździe z miasteczka, gdy mocowali się z wyjściem z lasu przez ścięte drzewa :))).
Za Ploewen ciekawostka, nad Kutzower See było sztuczne gniazdo dla os (prawdziwych!!!), na szczęście tych choler już tam nie ma.
Do Bismark dojechaliśmy piękną brzozową aleją.
Moja i nie tylko - ulubiona aleja wśród brzózek!
Musiałem się zatrzymać, mimo, że reszta już pojechała.
No jak tu nie zrobić fotki?
Ekipa czekała na mnie w Bismark, na szczęście niezbyt długo.
Gdzieś tam wcześniej po drodze urwała się "Foxy", nawet nie zauważyłem kiedy, a na granicy w Lubieszynie zaczęliśmy się rozjeżdżać w różne strony.
Ja, Baśka, Jacek i Krzysiek wzdłuż granicy dojechaliśmy ponownie do Schwennenz, a po krótkim popasie w wiacie jeszcze po niemieckiej stronie pod Bobolin, gdzie się pożegnaliśmy.
Jako, że Basia "Misiaczowa" jeszcze była na trasie, więc niespiesznie ruszyłem przez Bobolin, Warnik, Barnisław, Smolęcin i Przecław do Szczecina.
Nim rozpakowałem duże sakwy, przełożyłem na bagażnik małe i przesmarowałem łańcuch, nadjechała Basia, wracająca ze swojej "pętli sławoszewskiej".
Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1532 (kcal)
Stawiło się na początek 9 osób.
Poza Misiaczem byli jeszcze:
1) Baśka "Rudzielec"
2) Marzena "Foxy"
3) Ania "VonZan"
4) Piotrek "Bronik"
5) Krzysiek "Monter"
6) Jacek "Jaszek"
7) Michał "Ernir"
8) Piotrek "Butros"
Pod ostry wiatr ruszyliśmy w stronę Stobna i granicy Bobolin-Schwennenz. Za ciepło nie było, tym bardziej, że całą noc lał deszcz.
Tu zmierzamy w stronę Grambow, ale nim odpalił się mój przedpotopowy aparat, ekipa znikęnła za drzewami.
Grambow.
Z Grambow pokręciliśmy do Ramin, gdzie odłączył się Piotrek, który musiał wcześniej wracać do domu, my zaś dotarliśmy w końcu do Loecknitz, gdzie nad jeziorem "zgarnęliśmy" czekającego tam na nas dziesiątego uczestnika, Mirka "Srk23" z Polic...czyli w sumie nadal było nas 9 sztuk ;).
Pierwszy długi przystanek mieliśmy w sklepie "REWE".
Tu widać szczęśliwego "Jaszka" z zestawem preparatów do wytwarzania "zespołu dnia następnego", tudzież łagodniej zwanych "izotonikami" (zapasy "Jaszka" i "Bronika").
Z "REWE" przeturlaliśmy się do pobliskiego "NETTO", gdzie dokupiłem 2 kg żółtych serów i czerwone wino "Tempranillo", przez co razem z "izotonikami" "Berliner" masa mojego bagażu wzrosła w sumie o jakieś 6 kg.
Teraz nadszedł czas na labę nad jeziorkiem Loecknitzer See.
Otoczenie piękne, las, za lasem jezioro, ekipa świetna, legalne tu "izotoniki" smaczniutkie, więc nawet nie zauważyliśmy, gdy na zegarkach pojawiła się godzina 14:00 i trzeba było się zawijać do domu.
"Monter" nie byłby sobą, gdyby nie znalazł choćby jednego mini-mini skróciku (nawet w samym Loecknitz potrafi tego dokonać!!!), gdzie ludziska musieli przenosić rowery przez ścięte drzewa :)))
Na szczęście ja, "Jaszek" i "Ernir" nie załapaliśmy się na te atrakcje, gdyż spod wiaty wyjechaliśmy troszkę później (gleba wołała o zroszenie) i złapaliśmy "skrótowiczów" przy wyjeździe z miasteczka, gdy mocowali się z wyjściem z lasu przez ścięte drzewa :))).
Za Ploewen ciekawostka, nad Kutzower See było sztuczne gniazdo dla os (prawdziwych!!!), na szczęście tych choler już tam nie ma.
Do Bismark dojechaliśmy piękną brzozową aleją.
Moja i nie tylko - ulubiona aleja wśród brzózek!
Musiałem się zatrzymać, mimo, że reszta już pojechała.
No jak tu nie zrobić fotki?
Ekipa czekała na mnie w Bismark, na szczęście niezbyt długo.
Gdzieś tam wcześniej po drodze urwała się "Foxy", nawet nie zauważyłem kiedy, a na granicy w Lubieszynie zaczęliśmy się rozjeżdżać w różne strony.
Ja, Baśka, Jacek i Krzysiek wzdłuż granicy dojechaliśmy ponownie do Schwennenz, a po krótkim popasie w wiacie jeszcze po niemieckiej stronie pod Bobolin, gdzie się pożegnaliśmy.
Jako, że Basia "Misiaczowa" jeszcze była na trasie, więc niespiesznie ruszyłem przez Bobolin, Warnik, Barnisław, Smolęcin i Przecław do Szczecina.
Nim rozpakowałem duże sakwy, przełożyłem na bagażnik małe i przesmarowałem łańcuch, nadjechała Basia, wracająca ze swojej "pętli sławoszewskiej".
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
75.48 km (5.00 km teren), czas: 04:04 h, avg:18.56 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1532 (kcal)
Z Basią na jabłka do Rzeszy. Klon nr 3.
Niedziela, 7 października 2012 | dodano: 07.10.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Klon nr 3 trasy, którą pokonywałem niedawno z "Bronikiem", a potem z "Gadzikiem".
Jak zwykle na jabłuszka lub jak to mówi Pani Spinka "na szaberek", chociaż nic to z szaberkiem wspólnego nie ma, bo jabłonie stoją na zupełnym odludziu :).
W stronę granicy mieliśmy ostro pod wiatr plus na dokładkę górka do Warnika.
Pogoda była fotogeniczna.
Jabłko na głowie ustawione, brakowało tylko Wilhelma Tella :).
Podjazd Schwennenz-Bobolin.
Coś z tych jabłek potem muszę zrobić, więc po raz kolejny padło na tartę, tym razem wg innego przepisu :).
Temperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 784 (kcal)
Jak zwykle na jabłuszka lub jak to mówi Pani Spinka "na szaberek", chociaż nic to z szaberkiem wspólnego nie ma, bo jabłonie stoją na zupełnym odludziu :).
W stronę granicy mieliśmy ostro pod wiatr plus na dokładkę górka do Warnika.
Pogoda była fotogeniczna.
Jabłko na głowie ustawione, brakowało tylko Wilhelma Tella :).
Podjazd Schwennenz-Bobolin.
Coś z tych jabłek potem muszę zrobić, więc po raz kolejny padło na tartę, tym razem wg innego przepisu :).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
39.06 km (2.00 km teren), czas: 02:19 h, avg:16.86 km/h,
prędkość maks: 40.00 km/hTemperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 784 (kcal)