MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Szczecińskie Rajdy BS i RS

Dystans całkowity:14134.97 km (w terenie 1800.85 km; 12.74%)
Czas w ruchu:693:50
Średnia prędkość:19.09 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma kalorii:278949 kcal
Liczba aktywności:206
Średnio na aktywność:68.62 km i 4h 03m
Więcej statystyk

Matka „Athena” i jej dziewięciu Bikesynów u Wkrzan w Torgelow (D).

Sobota, 28 maja 2011 | dodano: 29.05.2011Kategoria Szczecińskie Rajdy BS i RS, Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec
Ja tylko zamieściłem informację, że wybieram się w sobotę do zrekonstruowanej osady słowiańskiego plemienia Wkrzan w Torgelow w Niemczech. Naprawdę, nie spodziewałem się, że będzie aż 10 osób. Fajnie, bo super się jeździ z tą ekipą.
Uczestnicy:
1) Athena
2) Exit87
3) Gryf
4) Ismail Delivere
5) Michał
6) Misiacz
7) Monter61
8) Odysseus
9) Rammzes
10) Sargath
Zbiórkę zaplanowałem o godzinie 7:00 pod TESCO na Pomorzanach. Po drodze w Dobrej miał jeszcze dołączyć Michał i Exit87.

Planowane tempo jazdy miało oscylować w okolicach 24 km/h, czego udało mi się dopilnować przez 21 km, kiedy to jechałem na prowadzeniu aż do Dobrej. Jako, że nie jestem Gadzikiem, więc nie mam tyle mocy, by non-stop jechać na czele, więc potem się zaczęło ostrzej, choć przyznam, że nawet gdy jechaliśmy szybko, to jechało się wyjątkowo lekko.
Postój w Blankensee.

Dobrze, a teraz czas na wyjaśnienie tytułu – dlaczego Athena została naszą matką? ;))) Otóż do osady Wkrzan można niedrogo wejść na bilet grupowy 10-osobowy, pod warunkiem, że jest to osoba dorosła z dziećmi w wieku szkolnym. Tu matkowania nam podjęła się Athena, my zaś występować mieliśmy jako jej małoletnie potomstwo (no i w zasadzie się udało, dostaliśmy bileciki ulgowe, dziękujemy Athenie;))).
Droga za Blankensee.

Trasa wiodła dalej przez Buk, Blankensee, Rothenklempenow, z przystankiem w Koblentz, gdzie Sargath chciał nam pokazać duże jezioro, chaszcze i błoto ;).


Wieża obserwacyjna w krzaczorach na bagnach. © Misiacz

Potem Odysseus zaprowadził nas do grobowca-mauzoleum, ale czyjego? Jakoś specjalnie się tym nie zainteresowałem.

Znowu zachciało mi się odgrywać „Gladiatora”, muszę już przestać. ;)))

Z Koblentz szybko dojechaliśmy do Krugsdorf, gdzie znowu zrobiliśmy sobie krótką przerwę, również nad jeziorem.

Potem podjechaliśmy jeszcze na moment do pałacu Schloss Krugsdorf.

Stamtąd, częściowo płytową drogą dotarliśmy do drogi łączącej Paswalk z Torgelow i od tego momentu mieliśmy wiatr w plecy…i od tego momentu zaczęło się „darcie gum”, czyli nie schodzenie z prędkością poniżej 30 km/h. Nie przeczę, z wiatrem w plecy naprawdę fajnie się pędziło. Po drodze podpiął się pod nas niemiecki sakwiarz i jechał z nami aż do Torgelow.
W Torgelow najpierw skierowaliśmy się do Castrum Turglowe, znajdującego się przy resztkach murów obronnych w centrum miasta.

Nazywam to wersją demo tego, co można obejrzeć w pobliskim żywym skansenie Ukranenland, gdzie pasjonaci żyją tak, jak dawniej żyli słowiańscy Wkrzanie (z pominięciem posiadania komórek, skarpetek, faksu czy sprzedaży Coca-Coli ;))).
Poniżej seria zdjęć z Ukranenland. Pech chciał, że padła mi bateria w camcorderze, więc reszta fotek i ujęć do filmu została wykonana przy pomocy aparatu użyczonego przez Michała.




Bar "MacWKRZAN" ;)))
Wkrzanka przygotowuje hamburgery po starosłowiańsku. ;)


Pogańska świątynia.


Wkrzański kowal.

Wkrzański woj w skarpetkach ;)))

Wnętrze chaty wkrzańskiej.

Po zwiedzeniu osady inną drogą wróciliśmy do Torgelow, gdzie Sargath, który jak zwykle zabrał za mało kanapek (czytaj: nie zabrał ich wcale), rozpoczął daremne poszukiwania budy z kebabem (a mówiłem, żeby zjeść „hamburgera po wkrzańsku” w osadzie;))). Z braku kebaba podjechaliśmy do Lidla, gdzie Paweł, który nie zabiera na wyjazdy kanapek kupił sobie…kanapki z garmażerki i opakowanie…polskiej kiełbasy krakowskiej. Reszta w tym czasie przysypiała na chodniku pod sklepem. Ja na szczęście nie, bo wiem jak kończy się przydługie czekanie na kogoś, więc razem z Pawłem wlazłem do Lidla i snułem się tam razem z nim (ja w zasadzie bezcelowo).
Kiedy Paweł napełnił wreszcie zbiorniki, ruszyliśmy w kierunku Eggesin, a stamtąd na Hintersee. Tempo było cały czas ostre, ale jechało się dobrze (przynajmniej mi). Przed Gegensee zatrzymaliśmy się na krótki postój wśród drzew i komarów.

Przed granicą wyprzedziliśmy sporą grupkę turystów, która dogoniła nas, gdy zatrzymaliśmy się na postój przy słupkach granicznych.

Potem ponownie się mijaliśmy, a Sargath, Ismail i Gryf wdawali się co rusz w wyścigi…a to ze starszymi sakwiarzami, a to z pędzącymi 40 km/h szosowcami.
Najwidoczniej mają niespożyte siły.
Tak to zasuwając dotarliśmy na Głębokie w Szczecinie, gdzie nasza grupka zaczęła się powoli rozpraszać. Ja z Gryfem zajechałem na moment do Michała, od którego chciałem przegrać sobie fotki i ujęcia do filmu. Potem wraz z Gryfem dojechałem na Pomorzany, gdzie się pożegnaliśmy. Gryfowi zostało do domu jeszcze jakieś 30 km, co oznacza, że pokonał tego dnia dystans ok. 200 km (więcej dowiecie się zapewne z wpisu na jego stronie).

Wszystkie zdjęcia znajdują się TUTAJ.

Poniżej film, niestety pod koniec kręcony aparatem, ponieważ niespodziewanie padła mi bateria w kamerce...


:)

P.S. Dobrze byłoby kiedyś trafić na coś takiego:
&NR=1
:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 149.95 km (3.00 km teren), czas: 06:08 h, avg:24.45 km/h, prędkość maks: 42.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3333 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Wycieczka na podnośnię w Niederfinow, 215 km z ekipą BS.

Sobota, 14 maja 2011 | dodano: 15.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Miałem wczoraj masę super tytułów na wpis, a gdy się obudziłem, z całej tej masy nie zostało nic. Wyprawę zorganizował Jarek „Gadbagienny”, a ja dodatkowo rozesłałem informacje po znajomych. Miało być spokojnie, turystycznie i ze zwiedzaniem. Od początku w to nie wierzyłem i nastawiony byłem na tempo, bo przy planowym wyjeździe o 8:00, dystansie ok. 200 km i zwiedzaniem podnośni i klasztoru w Chorin nie należało liczyć na spacer. Nie piszczę, bo wiedziałem, że tak być musi.

Jak wspomniałem, spotkaliśmy się o 8:00 pod TESCO na Pomorzanach. Ekipa zebrała się spora, bo aż 6 osób, tj.:
1) Jarek „Gadbagienny”
2) Ja, czyli „Misiacz”
3) Paweł „Sargath”
4) Krzysiek „Monter 61”
5) Robert „Lewy 89”
6) Marcin „Rake”
7) Adrian „Gryf” z Gryfina dołączył do nas w Gartz.
Według prognoz, wiatr miał wiać nam w twarz przez około 110 km, aż do Niederfinow i tak też było. Na wszelki wypadek na początku zrobiłem zdjęcie tego, co spodziewałem się widzieć przez cały dzień. ;)

Gadzik lubi jechać pod wiatr, twierdzi, że powiew go orzeźwia. Chyba tak bardzo lubi, że prawie cały czas nie schodził z prowadzenia, co nam szczerze mówiąc bardzo odpowiadało. ;) W międzyczasie skontaktowałem się z Gryfem i umówiliśmy się, że spotykamy się w Gartz. Do Mescherin dotarliśmy mniej więcej po godzinie czasu, co mówi samo za siebie, że od razu było „turystycznie”. ;)
Postój w Mescherin na telefon do Gryfa.

Następnie ścieżką rowerową przez las dojechaliśmy do Gartz, gdzie oczekiwał na nas Gryf, któremu powiedziałem, że wczasy się właśnie skończyły. ;)
Wspólna fotka w porcie w Gartz.

Mimo wiatru w twarz…a w zasadzie w Gadzika, kręciliśmy cały czas 28-30 km/h, ale jechało się wyjątkowo dobrze.
Chwilę przed dojechaniem do Schwedt zatrzymaliśmy się na krótki postój.

Ze Schwedt przeskoczyliśmy na polską stronę (3 km), żeby uzupełnić zapasy napojów, a niektórzy, tj. dwa Pawły (Sargath i Misiacz) zamówili sobie po misce zupy w knajpce, do której czasami zajeżdżamy w trakcie naszych wypadów.

Wciągamy zupki. Troszkę czasu zeszło na oczekiwanie i zjedzenie, co miało wpływ na końcowy przebieg trasy.

Cofnęliśmy się potem ponownie do Schwedt i ścieżką na wale przeciwpowodziowym skierowaliśmy się do objazdu do Criewen, bo dalsza część wału od dłuższego czasu jest w remoncie. Coś się guzdrzą, jak nie Niemcy. Po długim podjeździe wtoczyliśmy się do Criewen, gdzie czekała na nas „nagroda” w postaci kilkukilometrowej jazdy wyboistymi płytami do Stuetzkow. Tam za to zaliczyliśmy ostry zjazd i przez drewniany mostek wróciliśmy na ścieżkę na wale.


Trasa była oczywiście komfortowa i bezpieczna, ale coś za coś. Kilkanaście kilometrów jazdy na wprost po wale spowodowało, że zacząłem się nudzić. Na szczęście, dzięki tempu szybko dojechaliśmy w okolice śluzy w Hochensaaten, gdzie urządziliśmy sobie popas.

Po posiłku, przez krótki czas jechaliśmy drogą, z której Gadzik powiódł nas za chwilę w prawo na Oderberg. Droga była tu tak fatalna jak w Polsce, na przykład ta między Stolcem a Dobieszczynem, dziura na dziurze.
W Oderbergu miałem chęć zrobić więcej fotek, bo to ciekawe miasteczko, ale jako że „nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności”, fotki są tylko trzy.
To stary parowiec wyciągnięty na brzeg.

Malowniczy bulwar nadbrzeżny.

Rzut oka na centrum…i ruuuraa! ;)))

Po dość ostrym i długi podjeździe, a następnie zjeździe dojechaliśmy do Niederfinow. Widoczna tu konstrukcja to podnośnia statków, która przenosi statki na szlaku Odra – Hawela – Łaba, gdzie istnieje spora różnica poziomów i innej opcji nie ma. Budowla jest imponująca, czego zdjęcia niestety nie oddadzą. Została wzniesiona w latach 1927-1934 i wciąż ma się dobrze. Obok powstaje kolejna, współczesna.

Tam w górze płyną już przeniesione windą statki.

Stateczek wycieczkowy w trakcie windowania.

Tablica z danymi budowy.

Pod korytem, w którym płyną statki.

W tym miejscu spędziliśmy kupę czasu, ponieważ Sargath, Monter61 i Rake chcieli wejść na górę i obejrzeć konstrukcję dokładniej. Pozostała nasza czwórka blisko godzinę wypoczywała wśród drzew na ławeczce.
Podnośnia statków w Niederfinow. Niemcy. © Misiacz




Po zwiedzaniu Sargath i Rake poczuli głód i smaka na niemieckiego „wursta”, więc wypoczywaliśmy dalej. To też dołożyło się do sposobu zakończenia wycieczki (miałem obsmarowywać Sargatha, więc zaczynam, on odwdzięczy mi się w swoim wpisie ;)))).
Jako, że byliśmy już blisko Chorin, gdzie można zwiedzić zabytkowy klasztor, więc ruszyliśmy skrótem przez las mającym ok. 6 km. Malowniczy to on może i jest, ale bruk jest tak parszywy, że w zębach mogą poluzować się wszystkie plomby. Wielu niemieckich turystów-sakwiarzy po prostu prowadziło swoje rowery, ale miało to tę wadę, że natychmiast opadały ich chmury krwiożerczych komarów. Pobocze było dość piaszczyste i jazda nim często była mocno utrudniona.

Wreszcie dotelepaliśmy się do Chorin, gdzie ukazał się nam taki widok.

Paweł oczywiście poleciał do kasy, żeby dokładnie zwiedzić środek. Kupił bilet ulgowy bez żadnego problemu, przecież widać, że jeszcze chodzi do przedszkola. ;)))
My natomiast zalegliśmy na trawce koło ruin.

Jako, że Sargath postanowił chyba zwiedzić klasztor bardzo szczegółowo, a ja zacząłem odczuwać nudę (minęło kilkadziesiąt minut…co miało wpływ na finał wyprawy), więc wsiadłem na rower i postanowiłem objechać cały kompleks klasztorny od strony zewnętrznej.



Przyklasztorny cmentarzyk.

Klasztor usytuowany jest nad jeziorem Amtsee.








No i Paweł wreszcie wylazł z lochów klasztornych. Można było jechać dalej, bo robiło się naprawdę późno, przed nami ok. 100 km, a godzina była zdaje się 17:00. Ruszyliśmy już główną drogą na odcinku Chorin – Angermuende. Na razie ruch był dość niewielki i jechało się w miarę spokojnie i tylko od czasu do czasu Paweł przyprawiał nas o dreszcze, wyjeżdżając na środek pasa w momencie, gdy wyprzedzał nas samochód, co wyprowadzało z równowagi nawet spokojnych niemieckich kierowców, z natury szanujących rowerzystów. Co chwila jeden za drugim wciskali klakson. Ma chłop szczęście, że jeszcze żyje i anioła-stróża z dużym refleksem i dużą dozą cierpliwości. ;)))
W okolicach Angermuende zatrzymaliśmy się na stacji na małe zakupy spożywcze i wizytę w WC. Dalej ruszyliśmy już odcinkiem Angermuende-Schwedt, gdzie ruch był już znaczny, ponieważ w pobliskim Joachimsthal jest zjazd z autostrady. Kierowcy nadal zmuszeni byli trąbić…;)))
Jakieś 7 km przed Schwedt zjechaliśmy na Criewen, w którym już dziś byliśmy i znaną nam już trasą i z wiatrem w plecy dojechaliśmy do drewnianego mostku, już za Schwedt. Tam mieliśmy krótką przerwę i tamże odebrałem telefon od Jurka „jurkatc”. Chłopisko jest sfrustrowane tym, że nie będzie mógł jeździć długo na rowerze, bo został służbowo zesłany na parę tygodni na Śląsk do wykonania zleconych prac, o czym nie omieszkał nam przypomnieć. Myślę, że w tym momencie mógłbym zmienić tytuł wpisu na:
ZEMSTA JURKA NR…3? (kilka ich już było). ;)))
Słoneczne do tej pory niebo zaczęło zasnuwać się stalowosinymi chmurami, zbliżały się do nas coraz bardziej i wiedzieliśmy, że czeka nas ostra pompa, a do domu blisko 60 km!!! Poczuliśmy, że brakuje nam do szczęścia dwóch godzin...no ale zwiedzać i jeść też było trzeba, a nie tylko gnać!
Tak mnie to zmotywowało, że depnąłem ostro po pedałach i prawie do Friedrichsthal nie schodziłem z 30 km/h…eee…czasem z 35…no hhhmmm…zdarzyło się (ale tylko chwilkę) 40 km/h. Strach przed burzą dodał sił…tyle, że w tyle został nieco osłabiony chorobą Gryf i Sargath, który go wspomagał.
Ta właśnie sytuacja będzie tematem paszkwilu na Misiacza, który w stosownym czasie stworzy Paweł! ;))) Szukajcie na jego blogu. ;)))
We Fredrichsthal zatrzymaliśmy się, by poczekać na tych, którzy zostali w tyle. Tam też Misiacz dostał burę…ale czy zasłużoną? Przecież i na początku trasy jechaliśmy 30 km/h, a teraz goniła nas ulewa. Niespodzianką było to, że pojawił się tam przypadkowo Bartek „Ismail Delivere” i od tego momentu jechaliśmy razem, w 8 rowerów.


Kilka minut po tym, gdy ruszyliśmy z wiaty, zaczęło się pandemonium. Chmura była już nad nami, wiatr w plecy gwałtownie zmienił się w wichurę w twarz, tak silną, że prędkość spadła z 28 km/h do 13 km/h i rzucało nami z jednej strony ścieżki na drugą. Przed samym Gartz spadły pierwsze krople deszczu i zrobiło się zimno. Trzeba było na siebie wciągać wszystko, co się dało.

Przestało być przyjemnie, ale jeszcze nie było parszywie. Przed nami było blisko 30 km, ciemno, zimno i wzmagające się opady. W Mescherin pożegnaliśmy się z Gryfem, który przez most wrócił do siebie do Gryfina, a my pedałowaliśmy dalej. Od Neurochlitz do Szczecina jechaliśmy już po ciemku, z wiatrem w mordę i nasiąkaliśmy zimnym deszczem.
Tam też pożegnał nas Bartek...czyli depnął i zniknął w oddali. Przy 30 km/h to on spaceruje, a nie jeździ! ;)))
Na postoju na stacji przed Kołbaskowem Sargath pożyczył mi bluzę, bo zrobiło mi się jakoś lodowato w Misiacza. Do Przecławia wjechaliśmy jeszcze razem, ale ja musiałem się zatrzymać, ponieważ poczułem tak gwałtowny spadek glukozy w mięśniach, że zrobiły się jak z waty. Zatrzymał się ze mną Gadzik, nie miało sensu zatrzymywanie całej reszty kolegów, im prędzej dojadą do domu tym lepiej. Wpieprzyłem wręcz jeden po drugim 8 cukierków czekoladowych i odzyskałem moc. Jechaliśmy z Gadzikiem na Pomorzany w takich kałużach, że woda wlewała mi się do butów i tam już sobie chlupotała, bo wypłynąć nie miała jak.
Mokry jak ścierka, ale zadowolony dojechałem do domu, mając za sobą przejechane 215 km w doborowym towarzystwie.
W domku osuszyłem się, wykąpałem pod gorącym prysznicem i zabrałem za uzupełnianie płynów i kalorii… Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 214.81 km (10.00 km teren), czas: 08:56 h, avg:24.05 km/h, prędkość maks: 55.00 km/h
Temperatura:18.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4954 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(17)

Miśkowe 271 km wokół Zalewu Szczecińskiego (Stettiner Haff).

Poniedziałek, 2 maja 2011 | dodano: 03.05.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Wyprawy na Wyspę Uznam
Czemu „miśkowe”? Ano temu, ponieważ pojechały na ten wyczyn dwa Bikestatsowe futrzaki, czyli ja i Sebastian „Shrink”…a czemu futrzaki, to już widać po naszych logo-awatarach.
Od dawna trułem Shrinkowi zad, żeby „we dwa miśki” objechać Zalew Szczeciński przez Niemcy i wyspę Uznam i trasą powrotną przez Polskę w 1 dzień (kiedyś objechałem go już z Jurkiem i Krisem).

Ekipa miała się nawet rozszerzyć, ale Jarek „Gadbagienny” musiał iść do pracy, a Jurek „jurektc” nie mógł z nami jechać z bliżej nieznanych mi powodów.
Start zaplanowaliśmy o świcie o godzinie 4:00 ze Szczecina. W ogóle sam pomysł wydawał się szalony i nierealny, bo od kilku dni na Pomorzu szaleją takie wichry, że trudno czasem chodzić, jednak nasza cykloza przyćmiła nam racjonalne myślenie. Innym problemem były wariujące temperatury, bliskie zera o poranku i wzrastające do „aż” 10 st. C około południa. Nie wiadomo było jakie ciuchy na siebie wkładać, żeby nie targać ze sobą całej szafy. W każdym razie ubrałem się prawie zimowo (co okazało się słuszne).
Przejechaliśmy przez pusty o tej porze Szczecin, zatrzymując się jedynie na fotkę „startową” przy ulicy Krzywoustego.

Miśka rozpierała energia (zresztą już od wczoraj), bo wrzucił 28 km/h, a ja mu ciągle zrzędziłem, że w naszym przypadku trzeba jechać 24 km/h, żeby przy tej odległości i takich warunkach nie paść na twarz. Natura i fizjologia potem „za mnie” zajęły się tą kwestią. ;)))
Za jeziorem Głębokim (raptem 10 km od miejsca startu) zacząłem odczuwać, że to chyba nie mój dzień – nie byłem w stanie sensownie pedałować, czułem się jakbym miał za sobą kryzys po 150 km. Taka sytuacja trwała aż do granicy w Dobieszczyn-Hintersee. Tam wiele się wyjaśniło, kiedy Shrink spojrzał na termometr w liczniku: 1,5 st. C, odczuwalna koło 0 st.C (wg zapowiedzi ICM). Dotknąłem kontrolnie swoich ud i były lodowate, nic więc dziwnego, że nie chciały kręcić. Wrzuciłem na siebie drugie spodenki i od razu zrobiło się lepiej.

Shrink w międzyczasie rozpoczął swoją dzisiejszą „Przygodę-Z-Aparatem-I-Robieniem-Zdjęć-Gdzie-Się-Tylko-Da”. ;)))
Inna sprawa, że sam mu podsuwałem obiekty do fotografowania, a czas gonił. Tym razem było to zdjęcie kamiennego Krzyża Barnima już po niemieckiej stronie.
Udało mi się wreszcie sensownie kręcić pedałami i za Hintersee „byłem już sobą”. Tam powitał nas wschód słońca.

Kolejna spora porcja fotografii u Shrinka pochodzi z miejscowości Luckow, gdzie stoi zabytkowy kościół o konstrukcji ryglowej (lub szachulcowej, jak kto woli).


Jeszcze przed Luckow (za Ahlbeck) natknęliśmy się na hodowlę strusi.

Nadal doskwierało nam zimno, zdążyliśmy już odzwyczaić się od styczniowych wypraw, gdzie cali byliśmy pokryci szronem. Wiatr wiał od startu z północnego wschodu, pewnie gdzieś znad Finlandii, co nie mogło oznaczać nic innego, jak tylko zimno. Ponadto, wzmagał się z każdą godziną…a my jechaliśmy prawie, że dokładnie POD TEN WIATR!!!. W Warsin czuliśmy, że lekko nie będzie, a nie pokonaliśmy nawet 60 km, które dzielą Szczecin od Uekcermunde. A właśnie…Ueckermunde! ;))) Znów podkusiłem Shrinka, że warto cyknąć tam kilka fotek…więc po krótkim posiłku w wiacie w Warsin skierowaliśmy się tamże. Miało być fotografowanie „szybko-przejazdem-sygnalizacyjnie”…akurat! ;))) Poczułem w sobie zew przewodnika, Misiek zew fotografa i z założeń nic nie wyszło. Skierowaliśmy się najpierw w stronę pięknej plaży nad Zalewem, gdzie hulał sztorm, a wiatr zrywał prawie kaski z głów, potem przejechaliśmy w stronę centrum ścieżką, gdzie uschnięte drzewa rzeźbiarze zamienili w ciekawe rzeźby (to wszystko można obejrzeć w relacji Shrinka, ja już tyle razy tam byłem, że nawet nie fotografowałem ich po raz n-ty).
No dobra, zamieszczę fotkę wykonaną przez Shrinka!

A ta to już moja. ;)

Przed plażą stoi reklama w formie roweru (to ten w środku;))).

Potem był przejazd (i foty) przez drewniany most zwodzony (i foty), malowniczy port (i foty), przepiękną starówkę (i foty), Rynek Świński (i foty)…no dobra, na starówce i na rynku sam zrobiłem fotki, coś z tego przejazdu jednak trzeba mieć. Kiedy spojrzeliśmy na zegarek, okazało się, że mamy za sobą raptem 60 km, a minęły już 4 godziny, co przy zakładanym dystansie i wichrze nie wróżyło za ciekawie, tak więc posadziliśmy zady na siodełka i ruszyliśmy przez Moenkebude w stronę Ducherow.

Rowerowe świnie! ;)))

Na tym krótkim odcinku wiatr dał nam nieco odetchnąć, bo lawirował jakoś tak, że często dmuchał nam w plecy. Wiedzieliśmy jednak, co zacznie się na odcinku Ducherow – Anklam (droga na północ, prosto pod wiatr, wiele odkrytych odcinków), więc nieco przydepnęliśmy.
W Ducherow natknęliśmy się na kolejne dzieło niemieckich-pomorskich artystów graffiti. To co widać na zdjęciu, to nie pojazd, ale…stacja transformatorowa zmyślnie pomalowana tak, żeby udawała turystyczny samochód-camper. Dzieł tego i innego rodzaju jest w niemieckiej części Pomorza bardzo dużo, urozmaicają krajobraz, zmieniają nudne kontenery w ciekawe obiekty, a grafficiarzom dają możliwość artystycznego wyżycia się. Na daszku stacji podana jest strona, gdzie zapewne można obejrzeć więcej dzieł.

Tak jak się spodziewaliśmy, wiatr zaczął nam wściekle wiać w twarz już od momentu skrętu w prawo na Anklam. Dobrze, że prowadzi tam przez prawie cały odcinek rewelacyjna, asfaltowa ścieżka rowerowa, więc mogliśmy skupić się na walce z wichrem. Mieliśmy świadomość, że najcięższa walka zacznie się jednak przy i na wyspie Uznam, gdzie mieliśmy jechać na północny wschód. To jednak było jeszcze przed nami, na razie staraliśmy się dojechać do Anklam. Tam też fotografowanie miało być „szybko-przejazdem-sygnalizacyjnie” ;))). Zanim jednak do tego doszło, spędziliśmy sporo czasu w ogromnym sklepie rowerowym, gdzie poszukiwałem osłony do łańcucha (bez powodzenia), a Sebastian podziwiał rowerki. Potem ruszyliśmy do centrum, aby przejść przez kolejną foto-sesję. ;))) Co jakiś czas mówiłem dla żartu Shrinkowi: „Dość tego, nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności, postoje są zbędne, fotki są zbędne, wszystko jest zbędne, a średnia spada”…czy ja tego już gdzieś już nie słyszałem? ;)))
Były to oczywiście tylko żarty, sam lubię nie tylko jechać i patrzeć w licznik, ale również coś obejrzeć, sfotografować, co jednak w tym przypadku może nie było zbyt rozsądne…ale co tam! :) W związku z tym „aż” jedna fotka kamienicy w Anklam (też byłem tu już wielokrotnie).

No to się zaczęło! Morenowe zjazdy i podjazdy, zjazdy i podjazdy…no i niemożebnie silny zimny wicher, który momentami wręcz zatrzymywał rower w miejscu, rzucał nami na lewo i prawo, przechylał rower na boki, a z oczu (mimo okularów) wyciskał łzy. Mieliśmy wrażenie, że nie dojedziemy do Świnoujścia, bo takiej walki czekało nas blisko 60 km!!!

Na moście wjazdowym na wyspę Uznam nad rzeką Peene musieliśmy chować się za filary, żeby spokojnie zrobić zdjęcie, tam siła wiatru osiągnęła chyba apogeum.

Bond, James Bond...sfotografowany przez Shrinka. ;)))

Ledwie dotoczyliśmy się do miejscowości Usedom…na kolejną foto-sesję! ;) A co? To przecież malownicze miasteczko! ;)
Droga do Usedom jest niesłychanie malownicza, aż żal, że zdjęcie nie dmucha czytelnikowi w twarz zimnym wichrem, żeby poczuł co się tam działo! ;)))

W Usedom też zrobiłem tylko jedno zdjęcie zabytkowej bramy, ponieważ wcześniej zatrzaskałem ich już mnóstwo. Shrink nie zrobił jednego. ;)))

Na górkach i pagórkach za Usedom powoli mieliśmy już dość, a w ogóle zachciało nam się jakiegoś gorącego żarcia typu zupa, gulasz, ziemniaki … ileż można jeść batony, czekoladę i kanapki i popijać to zimnym izotonikiem.

Zatrzymaliśmy się w przydrożnej wiacie na mały posiłek (nie, nie gluasz…czekolada), gdzie kask uratował mnie przed guzem. Daszek wiaty jest tak nachylony i niski, że wstając ostro przyłożyłem w jego krawędź. Już wiem, do czego służy kask! ;)

Przed nami leżało jednak Korswandt. Kto tamtędy jechał, wie o co chodzi. Tamtędy puszczane są również wyścigi wokół Zalewu, wielu zawodników tam podobno odpada. Ścieżka (szutrowa) wiedzie przez las tak stromym podjazdem, że niektórzy po prostu schodzą z rowerów i próbują je podprowadzać (z obserwacji widziałem, że też nie było to proste). Podjazdy takie są tam dwa, a nagrodą jest równie stromy zjazd do Seebad-Ahlbeck.
W Ahlbeck Sebastian chciał podjechać na promenadę, aby…cyknąć parę fotek i choć zobaczyć morze. Trochę pokręciliśmy się po miasteczku i podjechaliśmy w okolice molo.

Po zapitych twarzach, butelkach piwa w dłoni i ordynarnym słownictwie w ręku widać, że w kurorcie pojawiło się z okazji długiej majówki wielu naszych rodaków, nie tylko tych, którzy przynoszą nam chlubę.
Na morzu panował niezły sztorm, co może niespecjalnie widać na zdjęciach, ale naprawdę był niezły.

Fotki zrobione, można gnać do Świnoujścia, poszukać czegoś na ciepło. Tu okazało się, że z powodu najazdu majówkowych turystów na zwykłego szajs-burgera trzeba czekać aż 20 minut, a nam szkoda było na to czasu. Zaproponowałem więc, by po przeprawieniu się promem na stały ląd skorzystać z baru obok dworca PKP, z którego korzystaliśmy wcześniej z Jurkiem i Krisem w trakcie objazdu Zalewu.
Wsiedliśmy na prom, a tam…Siwiutki i Milenka z Bikestats!!! W cywilu, bez rowerów, spędzają tam majówkę.

Jak widać, nasza organizacja ma wielu członków, których spotkać można niemal wszędzie (kiedyś poznałem w Niemczech Athenę i Odysseusa z BS;))).
Zamówiliśmy z Sebastianem po porcji składającej się z kotleta mielonego, ziemniaków i surówek, a gratis dostaliśmy po deserze czekoladowym. Wszystko to smakowało znakomicie po takim wysiłku i pozwoliło nam uczciwie odpocząć.

Po obiadku ruszyliśmy w stronę Międzyzdrojów, tym razem już główną trasą, która na szczęście ma pobocze. Wiaterek znów dawał nam w kość. Trasa byłaby lżejsza nieco, gdybyśmy jechali całość w przeciwnym kierunku, ale z przyczyn logistycznych Shrink musiał od razu jechać do Nowogardu, więc taka opcja nie wchodziła w grę.
Trudno jednak planować jazdę z wiatrem czy pod wiatr, jeśli jedzie się w kółko, gdzieś zawsze będzie w twarz.
Z głównej trasy zjechaliśmy do Dargobądza, gdzie Shrink zakupił zapas wody, a ja wdałem się w pogawędkę z dwoma starszymi tubylcami sączącymi piwko pod sklepem (dowiedziałem się, w czym pewien typ rowerów przewyższa inny typ;))).
Dojechaliśmy do Wolina, za którym skręciliśmy w Recławiu w boczną drogę wiodącą do Stepnicy. Tym razem wiatr już był w plecy i jechało się o wiele lepiej.
Szkoda, że akurat wtedy zaczął słabnąć…
Za Stepnicą jakoś coraz mniej chciało nam się jechać, bolały plecy i ręce, a słońce szykowało się do schowania się za horyzont. Wicherek znów przybrał na sile, a to dlatego, że jechaliśmy w stronę Goleniowa i miał okazję wiać nam w twarz. ;))) Złośliwy typek!
Na rondzie w Goleniowie pożegnałem się ze Shrinkiem, on miał do zrobienia 24 km do Nowogardu pod wiatr, ja w sumie 39 km z wiatrem.

Mimo, że wiało w plecy, nie udało mi się już jechać szybciej jak 28 km/h, zmęczenie dawało znać o sobie. Najwyraźniej nie wszyscy uważali, że to wolne tempo, bo dziadek pielący ogródek przy przydrożnym domku krzyknął do żony:
- Zobacz kurwa, jak zapierdala!!! ;)))
Do Szczecina wjechałem, kiedy już zmierzchało, a w domu byłem o godzinie 21:20 (po telefonie do Shrinka dowiedziałem się, że on dojechał o 20:48, więc widzę, że dzielnie poradził sobie z wiatrem).
Do 300 km brakowało jakieś 29 km, ale to już nie była ani pora ani kondycja na jakieś dokrętki…innym razem.
Wyjazd zaliczam do tych z gatunku znakomitych, nawet jeśli wiało. Wrażenia niezapomniane! ;)

P.S. Wg mojego licznika spaliłem odpowiednik tłuszczu = blisko 2,5 kostki masła :))) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 270.20 km (4.00 km teren), czas: 12:11 h, avg:22.18 km/h, prędkość maks: 49.00 km/h
Temperatura:1.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 5745 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(24)

Multi-spotkania Bikestats w drodze do Schwedt.

Niedziela, 17 kwietnia 2011 | dodano: 17.04.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Tradycyjne zdjęcie na Moście Długim, zamieszczone poniżej jest (i ma być) jak najbardziej mylące. ;)
Tu akurat zdjęcie Jurka (pożyczyłem;)).
Po lewej Paweł "Sargath", po prawej Paweł "Misiacz". ;)

Wcale nie pojechałem z widoczną tu ekipą Cyborgów (Jarek „Gadbagienny”, Paweł „Sargath”, Adrian „Gryf” i Jurek „Jurektc”), choć proponowali mi udział w „turystycznej” 200-kilometrowej eskapadzie nad morze w ich znakomitym towarzystwie. Nie skorzystałem, bo miałem inne plany, ale miałem chęć zobaczyć z rana ich sympatyczne gęby, więc podskoczyłem na 9:00 rano na most, żeby się z nimi spotkać. Potem jeszcze dojechał „Rammzes”, nawet się minęliśmy po drodze.
Cyborgi i ja. Most Długi w Szczecinie. © Misiacz

Inne zaproszenie wyszło od Anety „Atheny” i Marka „Odysseusa”, abym zabrał się z nimi pociągiem PKP do Kostrzyna, skąd trasa miała wieść po stronie niemieckiej do Szczecina. Jako, że nienawidzę jazdy polskimi zapyziałymi kolejami, darowałem sobie tę opcję.
Ja miałem w planie wyjazd do Schwedt, ponieważ połamałem osłonę łańcucha w swoim KTM-ie, a w Polsce jakoś znaleźć nie mogę. Postanowiłem więc spenetrować kilka sklepów rowerowych w Schwedt. Wg informacji z netu, osłonę taką można dostać tam za 8,90 EUR.
Zgadaliśmy się z Robertem „Sakwiarzem”, że pojedziemy kawałek do Gartz razem, bo niestety musiał wracać na jakąś imprezę. Do tego Gartz to jechaliśmy baaardzo naokoło, bo najpierw pomknęliśmy do Stobna, gdzie Robert miał do odbioru w DPD przesyłkę kurierską. Dziewczyna obsługująca klientów była jednak dość roztrzepana i wydanie paczki zajęło blisko pół godziny. Nie ma to jak ekspresowa poczta kurierska. ;)
Robert przed Neurochlitz.

Zrobiła się godzina 11:30, do Schwedt daleko, sobota i już nawet specjalnie nie liczyłem na to, że zdążę tam dojechać przed zamknięciem sklepów, choć tempo mieliśmy przyzwoite.
Jadąc „skrótami”, przejechaliśmy przez granicę i dalej toczyliśmy przez Schwennenz, Ladenthin, Rosow i Neurochlitz.

Na postoju za Neurochlitz Robert dostrzegł krążącego nad naszymi głowami drapieżnego „misiołowa”,więc czym prędzej ruszyliśmy do Mescherin, by dotrzeć ścieżką rowerową do Gartz. Tam przyszło nam się pożegnać, Robert zawrócił do Szczecina, a ja ruszyłem dalej sam do Schwedt. Mimo bocznego wiatru jechało się bardzo fajnie i lekko. We Fredrichstal tradycyjnie zatrzymałem się w wiacie turystycznej na małe co-nieco, a potem lasami i wzdłuż kanału dojechałem do Gatow.

Z tego miejsca zadzwoniłem do Atheny i Odysseusa, żeby ustalić miejsce spotkania. Okazało się, że i ja i oni jesteśmy jakieś 6 km od Schwedt, tyle że z różnych stron.
W okolicach drewnianego mostu przed Schwedt zagadnął mnie kolarz na rowerze szosowym, pytając „do you speak English”. Jako, że na jego spodenkach widniał napis Szczecin, powiedziałem, że owszem, a nawet mówię po polsku! ;) Wskazałem mu potrzebny kierunek i każdy pojechał w swoją stronę (potem minęliśmy się w centrum Schwedt).
Przycisnąłem mocniej, żeby zdążyć obskoczyć ewentualne otwarte sklepy. Pierwszy, do którego zawiodła mnie nawigacja był o dziwo otwarty, ponieważ w okolicy odbywał się jakiś jarmark. Zostałem miło obsłużony, aczkolwiek pani sprzedawczyni skierowała mnie wraz z rowerem do części warsztatowej, ponieważ nie umiała stwierdzić, czy rozstaw śrub będzie pasował. Mechanik skoczył wręcz do zdejmowania resztek mojej osłony, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Nie chciałem osłony z usługą, bo zapłaciłbym jak za zboże. Wystarczyło mi jednak zerknąć na cenę oferowanej osłony i nie było to 8,90 EUR, ale aż 18 EUR!!! Szybko powiedziałem „nein, danke” i zmyłem się szukać innego sklepu. Okazuje się, że sklep przy ul. Kietz 11 jest przedstawicielem firmy Horn, która produkuje moją osłonę Horn Catena 05. Sęk w tym, że … był już zamknięty. ;(
Przez szybę wydawało mi się, że widzę coś, co się nada, ale trzeba będzie tam podskoczyć w tygodniu.
Czasu do spotkania już było niewiele, więc szybko pojechałem na nadodrzańską promenadę (tam też był jakiś jarmark), gdzie umówiłem się z Anetą i Markiem.
Czekam i oto są! Ale co to? Sympatyczna niespodzianka, bo okazało się, że wraz z nimi jechał jeszcze Krzysiek „Monter61”. Zrobiła się całkiem pokaźna ekipa Bikestats.

Chwilę poleniuchowaliśmy na ławeczce, po czym prawym brzegiem pojechaliśmy w stronę Szczecina (do Neurochlitz tą samą trasą, którą jechałem wcześniej).

Będąc w Gartz przewidywałem, że będzie istniała konieczność wieczornej walki z zakwasami, więc pociągnąłem grupę pod sklep Netto, gdzie zakupiłem odpowiednie płyny ziołowe doskonale nadające się do tego celu. ;)))
Sęk w tym, że przez to odbicie Marek najechał na leżące na ziemi pinezki i …skończyło się to wymianą dętki.
Po naprawie pojechaliśmy nad Odrę i dojechaliśmy do Mescherin.

Nie lubię górki ciągnącej się od Mescherin do Staffelde. Przycinsnął Marek, przycisnął Krzysiek, a ja sobie wydumałem, że spacerkiem podjadę pod góreczkę razem z Anetą. Akurat!!! Aneta też przycisnęła i zaczęła również się ode mnie oddalać! Podejrzewam, że ta Cyborginii może w tygodniu umawiać się na potajemne treningi z naszymi Cyborgami z BS, gdzie osiąga znaczne prędkości przelotowe, jednak wpisów o tym na BS nie znajdziecie. ;))) Te treningi to zapewne tajna broń! ;))) Nie pozostało nic innego, jak zrezygnować ze spacerowego podjazdu, nie chciałem, żeby cała grupa potem na mnie czekała w Staffelde.
Minęliśmy przejście graniczne w Rosówki i dojechaliśmy do Kołbaskowa, gdzie Athena i Odysseus odbili na Smolęcin, a my z Krzyśkiem do Szczecina wjechaliśmy przez Przecław… Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 140.09 km (5.00 km teren), czas: 05:48 h, avg:24.15 km/h, prędkość maks: 52.00 km/h
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3213 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ...RUGIA z BS!!!

Sobota, 26 marca 2011 | dodano: 27.03.2011Kategoria Wypadziki do Niemiec, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Rugia od 2010...
Tĕ rånskai ludĕ jidum wă möru löwitĕ. Tă mörĕ jis zaimnĕ ĕ slonĕ. Ton jåtr dömĕ fest ĕ mitĕ påsk dă möjaiçh wöcau. Jeen muoz zärĕ cai nĕjidum nĕ tuncĕ köjĕ lijum dözdj.
„Mieszkańcy Rugii udają się na morski połów. Morze jest zimne i słone. Wiatr dmie mocno i sypie mi piaskiem w oczy. Mężczyzna wypatruje, czy nie idą deszczowe chmury.”
*************************************************************************
A ja udałem się na Rugię…powyższe zdania zapisane są w wymarłym słowiańskim języku ranijskim używanym na Rugii w czasach pogańskich.
Sam pomysł narodził się dość spontanicznie, praktycznie z dnia na dzień. W ostatni weekend Athena i Odysseus jechali przez Uznam, który zauroczył ich swoją magią, ja dodałem komentarz o jeszcze większej magii Rugii, Dornfeld dodał informację o tanich całodniowych biletach grupowych na kolejach niemieckich i…jedziemy!!!

Aby bilet grupowy był opłacalny, musieliśmy skompletować 5 osób.

W sobotni poranek w pociągu Deutsche Bahn jadącym w kierunku Pasewalku pojawiliśmy się w następującym składzie (alfabetycznie):
1) Athena
2) Dornfeld
3) Misiacz
4) Monter61
5) Odysseus
Pociąg ruszył punktualnie o godzinie 6:57, Dornfeld zebrał kasę i zakupił nam bilecik grupowy. Kosztowało nas to po 6,40 EUR na głowę plus 4,50 EUR za rower, więc za niecałe 11 EUR mogliśmy śmigać, gdzie nam się podobało po Meklemburgii.

Najpierw jednak śmignęliśmy do Pasewalku, gdzie mieliśmy przesiadkę na pociąg do Stralsundu. Jako, że mieliśmy 40 minut oczekiwania, pojechaliśmy na szybki „japoński” rekonesans po Pasewalku. Dornfeld został na dworcu, jako że bywał tam wielokrotnie, ja w sumie też, ale miałem chęć wykazać się jako przewodnik. ;)))
Zdjęć natrzaskałem tu już wiele nie raz, więc teraz postanowiłem wesprzeć regionalny browar (jak widać wsparłem go dosłownie).

„Grecy” na rynku w Pasewalku.

Stacja transformatorowa wymalowana w ciekawe graffiti.

Po szybkiej rundce wróciliśmy na dworzec i zapakowaliśmy się w pociąg zmierzający do Stralsundu.

Jadą one szybko i bezszelestnie, przedziały rowerowe są obszerne i posiadają pasy do przypięcia rowerów (takie, jak w samochodach), a na korytarzach żaden bury palacz nie śmie zanieczyszczać innym powietrza, tak jak to ma nadal miejsce w PKP mimo ustawowego zakazu.

W pociągu dumaliśmy, co dalej robić po przyjeździe na Rugię. Ponieważ część północna jest zdecydowanie najpiękniejsza, wszyscy przesiedliśmy się na kolejny pociąg na północ Rugii, do Sassnitz. Dornfeld postanowił stamtąd jednak pojechać na południe, a cała reszta na północ, więc umówiliśmy się na 18:23 na dworcu w Stralsundzie. Podoba mi się coś takiego, kiedy każdy jedzie tam gdzie chce, bez narzucania woli grupy czy woli jednostki, w końcu i tak spotkamy się u celu.
Kiedy wysiedliśmy z pociągu w Sassnitz o godzinie 10:40, przywitał nas chłód (3 st. C), piękne słońce i niesamowity błękit nieba. Jak dla mnie – pogoda jak marzenie.

Skierowaliśmy się na chwilę w okolice portu, gdzie znajduje się ciekawy budynek ratusza oraz podwieszana kładka prowadząca na nabrzeże.

Ruszyliśmy…no i się zaczęło! Podjazd z Sassnitz do Koenigsstuhl ma blisko 7 km i jest wyjątkowo upierdliwy, zwłaszcza dla kogoś, kto spędził parę godzin w ciepłym pociągu i wyszedł na chłód. Momentami miałem wrażenie, że wsiadłem na rower po raz pierwszy od roku, na szczęście potem wszystko to minęło.
Dojechaliśmy do zejścia na klify w Parku Narodowym Jasmund, gdzie zostałem z rowerami, ponieważ klif ten już widziałem. Inna sprawa, że nie uśmiechało mi się schodzenie 480 stopni na brzeg, a potem wspinanie się - zostawiłem to tym, którzy tego cudu jeszcze nie widzieli.
Tymczasem ja postanowiłem posilić się lokalnym przysmakiem, czyli rybną bułeczką Fischbrötchen. Jakże byłem rozczarowany, kiedy w budce, w której zawsze je kupowałem pani powiedziała, że sprzedaje głównie gofry. ;(((

Podobnie rozczarowani byli inni klienci, bo jedzonko to jest naprawdę pyszne. Jeszcze bardziej rozczarowało mnie to, że termos z gorącą herbatą został … w kuchni u mnie w domu. W gorączce przygotowań zapomniałem go zapakować i „opijałem” potem Athenę i Odysseusa, za co serdecznie im dziękuję.
Na szczęście oni zawsze wożą ze sobą ze dwie cysterny. ;)
W sytuacji „porzucenia mnie” na straży rowerów pozostało mi jedynie zamówienie kawy w tejże budce. Pani sprzedawczyni współczuła Misiaczowi, że został tak pozostawiony, ale wyjaśniłem, że reszta grupy nie uwzięła się na mnie i są niewinni. ;)
Powiem, że nawet szybko się uwinęli, bo po 20 minutach ruszyliśmy w stronę Hagen…gdzie miałem nadzieję na Fischbrötchen, ale ostatnia budka na tej trasie była zamknięta. ;(
Pozostawała złudna nadzieja, że zdążymy jeszcze zwiedzić Stralsund i przy tej okazji zakupić bułę z kutra w tamtejszym porcie, ale czas już złudzeń nie pozostawiał.
Na szczęście w nagrodę dostaliśmy piękny wiatr w plecy i długi zjazd prawie aż do Ruschwitz i Glowe, gdzie udało mi się bez żadnego trudu uzyskać 56 km/h.
W międzyczasie zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, skąd widać było morze i Kap Arkona.


Za Glowe wjechaliśmy na wąski przesmyk w lesie Schabe, gdzie na chwilę skierowaliśmy się na plażę, żeby zrobić fotki.


Ścieżka wiodąca przesmykiem jest asfaltowa i bardzo malownicza.
To nasza grupka na niej.

Po minięciu Juliusruh skręciliśmy w prawo, by po chwili zatrzymać się na moment na campingu w Drewoldke, na którym nocowaliśmy z Danielem w czasie wyprawy na Rugię z sakwami w ubiegłym roku.

Tym razem nie odbiliśmy z campingu do Altenkirchen, by jechać główną drogą w stronę Kap Arkona, ale kierowaliśmy się na Vitt wzdłuż wybrzeża, co okazało się strzałem w dziesiątkę! Szkoda, że nie znałem tej trasy w tamtym roku, zawsze to jednak nowe doświadczenie. Trasa, choć wiedzie płytami (równiutkimi) jest niesamowicie malownicza, a ponadto natknęliśmy się na niej na starosłowiańską budowlę megalityczną – kurhan.



Stamtąd skierowaliśmy się do osady Vitt, która wygląda prawie tak, jakby nie zmieniła się od wieków.
Na zdjęciu – droga do Vitt, w oddali latarnia morska na Kap Arkona.

Jedynym niepożądanym elementem był najazd jakichś naukowców czy urzędasów, którzy kręcili się tam z jakimiś papierami.

Normalnie jest to kameralna wioseczka rybacka u stóp klifu.



Zachciało mi się jeszcze zrobić zdjęcie pocztówkowe.

Z Vitt ostrym terenowym podjazdem wspięliśmy się do miejscowej kaplicy. Krótka fotka i jechaliśmy dalej ścieżką wzdłuż urwiska, zbliżając się coraz bardziej do Przylądka Arkona, aby sfotografować za moment dziwne zjawisko.

Zjawiskiem tym jest kobieta z ptakiem. ;)))

Zjawisko pojawia się okresowo. To już ptak bez kobiety. ;)

No to dojechaliśmy do celu, czyli do dawnego centrum pogaństwa słowiańskiego i miejsca mocy Arkona.
Mrugnęliśmy porozumiewawczo okiem i aparatem do zasępionego Światowida, doładowaliśmy solidnie baterie w miejscu mocy.

Kronikarz, Sakso Gramatyk tak opisywał świątynię i sam posąg Świętowita:

"W środku miasta [Arkony] znajdował się plac, na którym stała świątynia drewniana o misternej budowie, wzbudzająca cześć nie tylko wspaniałością nabożeństw, lecz boskością posągu w niej umieszczonego. Zewnętrzny jej obwód dokładną płaskorzeźbą się odznaczał, przedstawiając prostą i niewydoskonaloną sztuką malarską postacie najrozmaitszych rzeczy. Jedno tylko było wejście. Samą świątynię podwójny rząd ogrodzenia otaczał, z których zewnętrzne, ze ścian złożone, dach czerwony pokrywał, wewnętrzne czterema słupami podparte zamiast ścian świeciło czerwonymi zawieszonymi zasłonami z zewnętrznymi ścianami było połączone tylko kilku poprzecznymi tramami. W świątyni stał posąg ogromny, wielkością przewyższający postać ciała ludzkiego, czterema głowami i tyluż karkami wzbudzający zdziwienie, z których dwie w stronę piersi a dwie w stronę pleców zdawały się patrzeć. Zresztą wzrok umieszczonych z przodu czy z tyłu [głów], jedna w prawo, druga w lewo zdawały się zwracać. Brody były podgolone, włosy postrzyżone tak, że widoczny był zamiar artysty, aby przedstawić sposób, w jaki Rugianie pielęgnowali swe głowy. W prawej trzymał róg z rozmaitego kruszcu zrobiony, który kapłan znający się na ofiarach co rok napełniał miodem, aby ze samego stanu napoju mógł wywnioskować o obfitości roku przyszłego. Lewa ręka na boku wsparta tworzyła łuk. Szata dochodząca aż do goleni kończyła się w tym miejscu, w którym, dzięki zastosowaniu rozmaitości drzewa, były połączone z kolanami tak niewidocznie, że miejsce ich spojenia tylko przy bacznej uwadze można było dostrzec. Opodal widziało się uzdę i siodło bóstwa i kilka innych odznak boskości. A podziw dla nich zwiększał się z uwagi na miecz znacznej wielkości, którego pochwa i rękojeść rzucały się w oczy zewnętrznym wyglądem srebra i znakomitej ozdoby rzeźbiarskiej."
Światowid na Rugii. Kap Arkona. © Misiacz


Cyknęliśmy fotkę latarni i klifu, by za moment ruszyć w stronę Puttgarten i Altenkirchen. Chyba spodobaliśmy się Światowidowi, bo w zasadzie nadal mieliśmy wiatr w plecy, rzekłbym, że bóstwo sprzyjało nam przez całą trasę.

Wróciliśmy na ścieżkę na przesmyku pomiędzy Tromper Wiek a Grosser Jasmunder Boden, aby w Glowe skręcić w nienzaną nam jeszcze drogę rowerową wiodącą pomiędzy rozlewiskami w stronę Zamku Spyker. Ścieżka jak zwykle była malownicza i pomimo ubywającego czasu zatrzymaliśmy się na fotkę.


Przy Schloss Spyker zatrzymaliśmy się naprawdę na krótko, bo zbliżał się czas odjazdu pociągu do Stralsundu, a nie mieliśmy pewności, czy wsiadać w Sassnitz, czy w Lietzow czy może w Bergen („stolica” Rugii).

Teren za Sagard zrobił się dość pofałdowany, a do odjazdu pociągu o 17:20 mieliśmy już około pół godziny, więc po ostrym zjeździe do Lietzow postanowiliśmy tamże zapakować się do pociągu.
Zamek (?) w Lietzow.

Mając chwilę czasu podjechaliśmy na moment na fotkę na groblę pomiędzy rozlewiskami Grosser i Kleiner Jasmunder Boden.


Udaliśmy się jeszcze na posiłek do fajnej budki przy plaży, gdzie swego czasu pitrasiliśmy z Danielem obiadek na kuchenkach gazowych.

Potem wsiedliśmy w pociąg, przypięliśmy rowery i ruszyliśmy do Stralsundu.

Niestety, na zwiedzanie tego przepięknego miasta nie mieliśmy już czasu („Kraków jest przereklamowany” – jak stwierdził Dornfeld, któremu udało się co nieco zwiedzić w oczekiwaniu na nas). Jestem pewien, że nie była to ostatnia wyprawa w te okolice.
Mnie jednak nadal prześladowała rybna bułeczka Fischbrötchen – no jakże to tak, być tam i nie wciągnąć lokalnego przysmaku. Ruszyłem na penetrację dworca i MAM!!! Ostatnia Fischbrötchen w sklepie czekała na mnie! Pycha! Wyjazd się udał! ;))))))))))))))))))
Pociąg ruszył ze Stralsundu o 18:23, a o 20:03 w Pasewalku przesiedliśmy się na pociąg jadący do Szczecina.

Chyba dość dziwacznie wyglądaliśmy krążąc i prowadzając rowery wokół dworca, bo aż z ciekawości podeszli do nas policjanci i z tego co zrozumiałem, zapytali uprzejmie czy mamy chęć zwiedzać Pasewalk po nocy. ;)))
Pociąg szybciutko sunął do Szczecina, co mogłem stwierdzić stojąc przy otwartej kabinie maszynisty (100 km/h). Po jakimś czasie pociągiem zaczęło nagle rzucać w górę, w dół, w lewo, w prawo, rozległy się jakieś jęki i zgrzyty, a maszynista wyhamował do 40 km/h.
Nie, nie, nic się nie stało, żadna awaria, po prostu przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy na polskie tory.
Nie mogę tu powiedzieć, że przekroczyliśmy ją niepostrzeżenie. ;)))
Jak widać znamy się nie tylko na budowie krzywych autostrad, ale przenosimy naszą wiedzę również na tory kolejowe.
Kiedy dojechaliśmy na stację Szczecin-Gumieńce, postanowiliśmy wysiąść tam z Atheną i Odysseusem, a Dornfeld i Monter61 pojechali aż do Dworca Głównego.
Wspaniała wycieczka, pełna magii, słońca i pozytywnych wrażeń…no i upolowałem bułeczkę Fischbrötchen!!! ;)))

A to mapka odcinka pokonanego na Rugii:


Wszystkie zdjęcia znajdują się TUTAJ.

Jeśli kogoś interesuje język rański, to może się również w nim pomodlić:)

Nås woyc, koy jisĕ wă nibĕ, doy sä sjäntĕ tüjĕ jimä, doy praidĕ tüjĕ tjönästwă, doy bundĕ tüjă wölă, kok wă tĕm nibĕ, tok nă zimjĕ. Ĕ toy bĕ dål nås wösĕdännoy kläb danăs, ĕ wutdål näsĕ grächĕ kok moy wutdäjĕmĕ wonĕ delă näsaiçh gräsnikum, ĕ niveed nås nă ton farsukonk, abă paust nås wut wösau chudau. Ĕ tüjĕ jis tă tjönästwă, ĕ tă silă ĕ tă cäst delă wösăghdă. Amĕn.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź
królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi.
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze
winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na
pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Bo Twoje jest królestwo, i potęga, i chwała, na wieki wieków. Amen.” Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 95.65 km (5.00 km teren), czas: 04:28 h, avg:21.41 km/h, prędkość maks: 56.00 km/h
Temperatura:3.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2163 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(16)

Znikający czerwony punkt przed Nowogardem! :)

Sobota, 12 marca 2011 | dodano: 13.03.2011Kategoria Po Polsce, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ...
Nie pojechałem z Cyborgami do Prenzlau. Chciałem odpocząć! Los jednak nie pozwolił, bo trafiłem do Sebastiana (Shrinka) do Nowogardu na „leczenie” mojego laptopa. Jako, że cholera była wyjątkowo oporna, zszedł nam wczoraj blisko cały dzień, w środku którego zrobiliśmy sobie małą wycieczkę na przewietrzenie głów. Ponieważ walka z laptopem się przeciągnęła, a Pani Shrinkowa dostarczyła piwo strudzonym wojownikom, nie pozostało nic innego, jak spędzić noc w tych jakże gościnnych progach, a z rana wybrać się na relaksującą przejażdżkę. Hmmm...relaksującą... ;)))
Sebastian zaplanował wycieczkę do pałacu w Rybokartach, specjalnie dla mnie miała ona przebiegać asfaltami, pomimo, że Shrink użyczył mi swojego „flagowego” górala. Okazało się, że z rana dołączy do nas również Bartek (Siwiutki).
Co do tego górala...cóż...jako notoryczny użytkownik trekkinga albo szosówki, miałem poważne wątpliwości, czy dam sobie radę na takim sprzęcie na grubych oponach.
Po pierwszych 20 kilometrach nasza średnia wynosiła 27 km/h. Prawdę mówiąc...eee...hm...dość znacznie się do niej przyczyniałem. Nic z tego nie rozumiem, jak można na góralu momentami pomykać 40 km/h i nie czuć zmęczenia, a w przypadku o wiele lżej jeżdżącego trekkinga uzyskanie takich prędkości wiąże się ze znacznym wysiłkiem. Może to ktoś wyjaśnić? To musi mieć jakiś związek z konstrukcją roweru, no bo przecież nie z moją.
Przez Miętno, Wierzchy i Truskolas dotarliśmy do Trzygłowia. Stoi tam pałac, który jest obecnie remontowany. Tam mieliśmy pierwszą w sumie uczciwą przerwę, więc rozleźliśmy się po posiadłości z aparatami i batonikami w łapach. Widać, że wiosna jest tuż, tuż…

Shrink przed pałacem.


Po tej nawet całkiem długiej przerwie ruszyliśmy dalej...a mi o dziwo, fajnie jechało się na tym rowerku, choć gdybym go miał, to pierwszą rzeczą byłaby zmiana siodełka na skórzane i zmiana gripów na szersze.

Zdjęcie wykonane przez Shrinka.

Inną przyczyną, dla której rowerki fajnie szły, był ostry wiatr wiejący nam prawie w plecy. Na poniższym zdjęciu doskonale widać, jak wyginają się gałęzie brzozy.
Brzoza na wietrze. © Misiacz

Kiedy dojechaliśmy w okolice wsi Rzęsin, wiedziałem, że będzie skrót polną drogą, ale nie spodziewałem się, że będę jechał 5-10 km/h, próbując wydobyć się z błota i rozmiękłej ziemi, w której zapadały mi się koła i buksowały w miejscu. Średnią oczywiście szlag trafił (to informacja dla tych, którzy na wyjazdach najbardziej pasjonują się tym wskazaniem;))).
Skrót okazał się męczący, niby parę kilometrów, a byłem cały mokry.

Zdjęcie i aranżacja: Shrink.

Pokonawszy skrót, zaczęliśmy szukać drogi na Rybokarty, ale nijak znaleźć jej nie mogliśmy. Z Kukania ruszyliśmy na Wołczyno i jeszcze dalej, w końcu w jednej z zagród uzyskaliśmy informacje, że jednak trzeba się cofnąć 2 km do Wołczyna i jechać …polną drogą, bo lepszej nie ma.
No cóż, a niech będzie i polna. To jednak, po czym przyszło nam „jechać” nie powinno w ogóle nazywać się drogą. Koła grzęzły w błocie, pewne odcinki były zupełnie nieprzejezdne. Niezła frajda! ;)

Zdjęcie i aranżacja: Shrink.

W końcu dotelepaliśmy się do Rybokart. Pałac jest niesamowity, choć wymaga jeszcze trochę pracy.

Naprzeciwko pałacu znajduje się kościół z wieżą o konstrukcji szachulcowej.

To mój rumak, którego dosiadałem na wyprawie, oparty o pałacowe drzewo.

Na tyłach pałacu znajduje się jezioro, które mimo wysokich temperatur nadal pokryte jest lodem.


Widok na pałac z pomostu.

Podkręcam średnią na innym rowerze.

Zwiedziwszy tereny pałacowe, ruszyliśmy malowniczymi lasami i pagórkami w kierunku Gryfic. Już wiedzieliśmy, że w drodze powrotnej wiatr wystawi nam słony rachunek wraz z lichwiarskimi odsetkami za wcześniejszą pomoc.
W Gryficach skierowaliśmy się w stronę muzeum kolei wąskotorowej. Bilet wstępu kosztował 6 złotych. To miejsce jest tak klimatyczne, że nawet ci, którzy jeżdżą wyłącznie dla średniej byliby zadowoleni z wejścia tam. Zdjęć będzie sporo, bo muzeum naprawdę mnie urzekło, tam wręcz czuje się historię.


Ciuchcia niczym z bajki dla dzieci, wyprodukowana w latach 20-tych w Niemczech, dzielnie pracowała do roku 1979.
Kto dziś robi tak trwały sprzęt?


Wagoniki jak zabawki.

Resor. Musiał zapewniać specyficzny komfort. ;)

Podobny komfort zapewniały jego siedziska. Cóż z tego, że niewygodny – bardzo chciałbym mieć możliwość przejechania się tym wagonikiem. Zdjęcie zrobione przez szybkę.

Lokomotywa wyprodukowana przed wojną w słynnej szczecińskiej stoczni „VULCAN”.

Ktoś zapyta, czemu słynnej i co mogło być w ogóle w Szczecinie słynnego? Było wiele rzeczy. Wystarczy kliknąć na powyższy link, żeby dowiedzieć się, że stocznia ta przed wojną produkowała takie transatlantyki, przy których „Titanic” wyglądał jak kuter rybacki. Cztery ze zbudowanych na "Vulcanie" statków pasażerskich dwunastokrotnie zdobywały Błękitną Wstęgę Atlantyku, o czym Anglicy jakoś niechętnie wspominają (albo pomijają ten fakt zupełnym milczeniem).
Oprócz statków stocznia ta produkowała również lokomotywy i inne maszyny, a w czasie wojny również U-booty dla hitlerowskiej Kriegsmarine.
Po torach lokalnych kolei poruszały się również i takie „vany”. ;)

Nim elektryczność przyjęła się na dobre, za reflektory robiły…lampy naftowe!

Naprawdę nie chciało mi się stamtąd wychodzić, ale trzeba było ruszyć w drogę. Za Gryficami ruszyliśmy najpierw w stronę Golczewa. Wiatr ostro dawał w twarz.
Do Golczewa jednak nie dojechaliśmy, tylko skręciliśmy w lewo w stronę Nowogardu, jadąc już odcinkiem, który przemierzaliśmy z rana.
Nie wiem, o co chodzi, ale jak zwykle pod koniec wycieczki coś we mnie wstąpiło i mimo wiatru w pysk jechałem z prędkością 28-30 km/h. Czy to znowu kwestia konstrukcji Shrinkowego górala?
Kiedy po jakichś 5 kilometrach zatrzymałem się na picie, dogonił mnie Shrink i stwierdził, że to moje słynne, deklarowane wszem i wobec „zrównoważone tempo turystyczne” jest…eee…hmm…nieco dziwne! ;)))
Z racji koloru kurtki zostałem nazwany "Znikającym Czerwonym Punktem". ;)
Starałem się nie wyrywać naprzód, ale jakoś tak samo wychodziło. W końcu dojechaliśmy do Nowogardu, gdzie pożegnaliśmy Siwiutkiego, a ja – po obiadku u państwa Shrinków – wsiadłem w samochód, podziękowałem za miłą gościnę, użyczenie roweru i pojechałem do Szczecina.
To był wspaniały weekend, raz jeszcze dziękuję!

Rower: Dane wycieczki: 80.30 km (7.80 km teren), czas: 03:36 h, avg:22.31 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Co dwa Miśki to nie jeden!

Piątek, 11 marca 2011 | dodano: 11.03.2011Kategoria Po Polsce, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ...
Nowogard. Przeciwko nam był komputer, który za diabła nie chciał przyjąć do wiadomości, że jego Windows jest w agonii i należy z nami współpracować.
No, a ten fiutek nie zamierzał!
Pogoda za oknem była naprawdę super...Kiedy w końcu pokonaliśmy dziada, zeszliśmy po rowery do piwnicy, wyszliśmy przed blok...No i co? Pogoda przestała być super.
Lunęło. Popadało 5 minut tylko po to, żeby nas zmoczyć, zmoczyć drogi, a potem żeby na nas chlapało spod kół.
Nic to, pojechaliśmy na nowogardzki Smoczak!

Po lekkiej dawce motocrossu ruszyliśmy drogą pożarową do Ostrzycy.
Fajna trasa, bo mało ruchliwa. W pewnym momencie jechaliśmy za starą Fiestą, która miała niespecjalnie wysoką średnią. My mieliśmy większą! ;)

Przejechaliśmy przez Ostrzycę i skierowaliśmy do miejscowości Kulice.
Wiaterek tradycyjnie już "umilał" nam jazdę.
W Kulicach zatrzymaliśmy się, żeby cyknąć fotki dworku, w którym swego czasu pomieszkiwała rodzina Bismarcków.

Największą jednak atrakcją wyjazdu był przejazd dawną trasą kolejki wąskotorowej.
Jego atrakcyjność polega na tym, że składa się z wertepów wywalających co luźniejsze plomby z zębów.
Kulminacją były kąpiele błotne, błotna impregnacja butów i gięcie tarcz w korbie. Naprawdę było fajnie! ;)

Zadowoleni z wyjazdu i pełni nowych sił wróciliśmy, by dalej mocować się ze "znakomitymi" produktami Billa Gates'a typu Windows i Office... ;)
Serdecznie polecam wpis i fotki Shrinka, które stanowią doskonałe uzupełnienie mojej relacji! ;) Rower: Dane wycieczki: 31.10 km (8.90 km teren), czas: 01:30 h, avg:20.73 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:8.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Szczeciński rajd BS do Locknitz. Prawie Masa Krytyczna!

Sobota, 5 marca 2011 | dodano: 05.03.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec, Z cyborgami z TC TEAM :)))
Moje zaskoczenie jest coraz większe. Czemu?
Jeszcze w listopadzie 2010 roku zastanawiałem się, czy na moją propozycję Pierwszego Szczecińskiego Rajdu Bikestats ktokolwiek pojawi się na miejscu zbiórki. Wtedy przez pierwsze 10 minut miałem wątpliwości, które jednak się rozwiały, kiedy w sumie zebrało się aż 9 osób.
Od pewnego czasu takich wątpliwości już nie mam, jednak wczoraj naprawdę byłem zaskoczony!
W pewnym momencie liczebność grupy sięgnęła 12 osób!!! Piszę „w pewnym momencie”, bo różne osoby dojeżdżały i odjeżdżały w różnych miejscach, generalnie przez większość czasu jechało 11 osób. Jeszcze moment, a zrobi się z tego cotygodniowa Masa Krytyczna Bikestats! ;)))
Dobra, a teraz do rzeczy. Kto jechał? Oto lista (prawie alfabetycznie, przynajmniej jeśli chodzi o osoby przynależące do naszej cyklotycznej sekty BS ;))):

1. Aneta (Athena)
2. Adrian(Gryf)
3. Butros
4. Jurek (Jurektc)
5. Marek (Odysseus)
6. Paweł(Sargath)
7. Piotrek (Rammzes)
8. Robert (Lewy89)
9. Sebastian(Shrink)
10. Krzysiek (Kris)
11. Arek
12. No i Misiacz…znaczy ja ;)

Jednego byłem pewien – że moja wczorajsza dwusetka (~203 km)z Gadembagiennym będzie niczym, będzie Pikusiem, sobotnim spacerem w porównaniu do setki z Cyborgami?
Czy się pomyliłem? Ani trochę. Tym razem do spółki dołożył się wicher.

No to się spakowałem z rana. Odsłaniam zasłony a tam…mokre ulice. Ale to nic, zdecydowałem się jechać mimo wczorajszej dwusetki w nogach i tych mokrych ulic, ponieważ:

a) Paweł (Sargath) zaplanował ciekawą trasę.
b) Chciałem zrobić zakupy w Locknitz, które były w planach.
c) Byłem ciekaw, ile tym razem pojawi się osób…
d) Byłem ciekaw samych tych osób (może to powinno być na pierwszej pozycji nawet).

Czereda na Moście Długim.


Traska wyglądała z grubsza tak: KLIKNIJ

Paweł oddał mi na początku prowadzenie, jako że jestem zwolennikiem utrzymywania zrównoważonego tempa.
Sęk w tym, że jestem również zwolennikiem przestrzegania pewnych zasad, więc przy Autostradzie Poznańskiej wprowadziłem grupę na ścieżkę rowerową, zamiast olać zakaz i jechać dwupasmówką. Niestety, żadnych zasad nie przestrzegają fiutki, które tłuką butelki na drogach dla rowerów. Krótko mówiąc, skończyło się to dwoma flakami, u Shrinka i u Arka, a ja miałem dowód, że praworządność nie powinna chyba dotyczyć pewnych krajów…i nie dotyczy w sumie.

Guma.


Po załataniu dziur ruszyliśmy w stronę przejścia granicznego Rosówek / Rosow, do którego mieliśmy jakieś 10 km. No i się zaczęło…Aaa, zapomniałem dodać, że podałem się jako prowadzący do dymisji po powzięciu decyzji o jeździe ścieżką! ;)))
A co się zaczęło? Ano pomijając wicher wiejący w mordę, na czele ustawił się Kris, a czym to się kończy wie większość czytelników. Ja to też wiem, a jako że uodporniłem się na tzw. „psychozę tłumu”, nie pogoniłem za Krisem i za wszystkimi, którzy pogonili za Krisem, tylko wrzuciłem swoje stałe tempo 24 km/h i turlałem się, mając w zasięgu wzroku powoli oddalającą się grupkę (która i tak potem zaczęła się przybliżać, więc jak dla mnie na jedno wyszło ;))).
Przecież chyba nikt nie zostawi powolnego Misiacza na pastwę żywiołów? ;)))))))

W Rosow skontaktowaliśmy się z Adrianem (Gryfem), który miał do nas dojechać z Gryfina do Tantow w Niemczech, jednak okazało się, że dojechał tam wcześniej i ruszył nam naprzeciw w kierunku Rosow. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi.

Przed Tantow.


Od Tantow w kierunku Storkow dostawaliśmy już wycisk na całego. Wicher już się z nami nie cackał w ogóle, dął z pustych pól prosto w twarz. Jego złośliwości sprzyjało morenowe ukształtowanie terenu, oferując nam długie, proste i wykańczające podjazdy. Tam grupa na dobre porwała się na kawałki.
Maniacy ciśnięcia na pedały, zrywania mięśni ud i rozciągania łańcuchów pomknęli do przodu, reszta grupek mieliła w swoim mniej lub bardziej ślimaczym tempie, mając tę świadomość, że w Storkow Cyborgi i tak zaczekają ze stopniowo wychładzającymi się im ciuchami na grzbiecie! :PPP
W Storkow zrobiliśmy krótką przerwę na posiłek i sfotografowanie zabytkowego wiatraka.

Wiatrak w Storkow.




Następnie drogą dla rowerów (nie, nie…na tamtejszych drogach nie tłucze się masowo butelek) dojechaliśmy do Penkun, gdzie nasz „zroweryzowany gang” zaparkował pojazdy przed kościołem, wzbudzając chyba pewne zaniepokojenie starszego mężczyzny z domku naprzeciwko, który uważnie nas obserwował. Cóż, słowiański najazd dla człowieka, który za młodu służył w Wehrmahcie lub SS może i mógł się wydać niepokojący, a co najmniej nie na miejscu…;)

Kościół w Penkun.


Plemię Słowian przed kościołem.

Sprzed kościoła pojechaliśmy do zamku w Penkun, gdzie spotkaliśmy Butrosa. Wskutek nieporozumienia pojechał on planowaną trasą, tylko…w przeciwnym kierunku. ;)))

Zamek w Penkun.


Pojazdy gangu 1.


Pojazdy gangu 2.


Pojazdy gangu 3.
Pojazdy gangu BS ;))) © Misiacz


Z Penkun pojechaliśmy do Krackow, gdzie znajduje się okazałe muzeum starych pojazdów.
Trasa zaczęła się wić, więc udało nam się dostać wiatr w plecy. Tam Shrink pokazał mi, co to znaczy być prawdziwym Cyborgiem…i zaczął znikać w oddali.

Na trasie jestem zwolennikiem motta, którego autorem jest Leszek Miller : "Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna". ;)))
Oczywiście są wśród nas tacy, którzy potrafią i dobrze zacząć i dobrze skończyć; sami zainteresowani to wiedzą. Ja swoją kondycję zazwyczaj wolę „rozplanowywać”.

Do Krackow dojechaliśmy w dość dobrych warunkach. Tam pokazałem Shrinkowi rzeźby w starych wykonane w starych, uschniętych drzewach.
Na wejście do muzeum pojazdów zdecydował się Paweł i Marek.
My możemy zwiedzić to muzeum na fotografiach Pawła i Marka:
ZDJĘCIA Z RELACJI PAWŁA
ZDJĘCIA Z RELACJI MARKA
Muzeum techniki w Krackow.


Z Krackow ruszyliśmy przez Glasow w kierunku Locknitz. Wichura była niemożebna, do tego dokładały się górki i pagórki, a ekipa cały czas się tasowała.
Przed samym Locknitz Cyborgi pomknęły do przodu, mijając bez zatrzymywania się 1000-letni dąb. Niestety, Shrink go nigdy wcześniej nie widział, ale udało mi się go dogonić i pokazać mu ten pomnik przyrody. Ja sam zatrzymałem się na batonika obok w wiacie, gdzie mieliśmy posiłek w czasie Pierwszego Szczecińskiego Rajdu Bikestats

Budka w Locknitz.


Omijając sprytnym skrótem malowniczą przystań nad pięknym jeziorem, tak aby „nikt nie marnował czasu na głupoty typu robienie zdjęć” potoczyliśmy się do sklepu REWE w Loecknitz na zakupy! ;)))

Zakupy napojów...eee...hm...izotonicznych ?


Od tego momentu już mieliśmy jechać z wiatrem w plecy. W okolicach Ploewen udało mi się rozpędzić z górki do 52 km/h, co nie przeszkodziło Cybrogom w „połknięciu” mnie za chwilę na podjeździe.
Granicę przekroczyliśmy w Lubieszynie, a w Dołujach byłem świadkiem, jak Athena na twardych trybach szybko podjeżdża pod ciężki i upierdliwy podjazd do Dołuj. Uważam, że określenie Cyborgini, które nadał Athenie Gadzik jest jak najbardziej na miejscu – widzę, że to u Odysseusa i Atheny chyba rodzinne – taka para turystów posiadających w zanadrzu tryb „Cyborg”;))).

W zasadzie w Dołujach ekipa się rozjechała. Athena i Odysseus skręcili gdzieś na Wąelnicę, Cyborgi pojechały w kierunku Mierzyna, a ja ze Shrinkiem i Gryfem ruszyliśmy na Przecław.
Wiatr był na tyle sprzyjający, że udało nam się utrzymywać 35 km/h, w porywach do 40 km/h.
Na Rondzie Hakena pożegnaliśmy Gryfa, a ja zaprosiłem Shrinka do siebie, gdzie upitrasiłem obiadek i kawę, żeby zregenerować nasze siły.
Ponownie wsiedliśmy na rowery przed godziną 19:00, jako że 30 minut później Shrink miał pociąg powrotny do Nowogardu, więc odprowadziłem go na dworzec, przy okazji dokręcając nieco kilometrów i poprawiając średnią (jakoś mi się szybko ostatnio po mieście jeździ).

Po powrocie do domu stwierdziłem u siebie pewne znużenie mięśni, ale z tego co wyliczyłem wynika, że w dwa dni zrobiłem blisko 308 kilometrów, więc zakładam, że to normalne odczucie.

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 104.86 km (5.00 km teren), czas: 04:45 h, avg:22.08 km/h, prędkość maks: 52.00 km/h
Temperatura:4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2300 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(10)

203 km z Gadzikiem przez Hochensaaten.

Piątek, 4 marca 2011 | dodano: 04.03.2011Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Wypadziki do Niemiec
Pewnego dnia Jarek (Gadbagienny) przysłał mi maila z zapytaniem, czy w razie wolnego piątku wybiorę się z nim na przejażdżkę wzdłuż granicy, do Osinowa Dolnego za Cedynię z opcją powrotu przez Niemcy. Miałem wolny piątek i…machnęliśmy naprawdę bez specjalnego wysiłku z Jarkiem ok. 203 km przez Gryfino i Hohensaaten w Niemczech. No to fajna się zrobiła z tego przejażdżka. Miało być 175 km, a wyszło jak wyszło! ;)

Mapka poniżej zrobiła się troszkę nieaktualna, bo robiliśmy dokrętkę do 202, ale być może, jeśli komuś się zechce, to się mapkę poprawi. ;)))



W sumie to nie wiedziałem za bardzo, jak się ubrać, bo nad razem było -5 stopni, a w dzień miało być +4. Bądź tu mądry! Bardziej nastawiłem się na te późniejsze +4 stopnie, więc było „rześko”, jak to mówi Jarek! ;))) Nogi trochę kostniały, ale od czego herbata w termosie?

Ustaliliśmy z Jarkiem stałe tempo na 24 km/h, czego ściśle się trzymaliśmy ...ale bez przesady, nie pod górki, tempomatów nie mamy! Pozwoliło nam to na zachowanie sił do samego końca. Kiedy wiatr pomagał lub było z górki, jechało się oczywiście szybciej.

Lekko marznąc, przez Czepino dojechaliśmy do Gryfina. Jadąc przez Gryfino, usłyszałem z przejeżdżającego samochodu: "Dawaj, Misiacz, dawaj!!!" Patrzę, a tu z okna szczerzy do mnie gębę w uśmiechu nasz kompan z BS - Adrian (Gryf)! :)))

Jarek w Gryfinie.


Za Gryfinem nadal jechało się fajnie, choć wciąż było „rześko”, a na trasie pojawiły się dość ostre morenowe wzniesienia. Po wzięciu jednak garści rodzynek w gębę siły szybko przybywało.
Mieliśmy założenie wg zasad Jarka – w ciągu godziny przejechać 20 km. Udawało nam się to do 60 kilometra, mimo kilku drobnych postojów.
Mróz potrafi jednak wycisnąć co nieco z pęcherza! ;)

Za Widuchową.


Przed Krajnikiem Dolnym zatrzymaliśmy się na chwilę na granicznym urwisku nad Odrą, aby zrobić parę fotek. Nadal trzymał mróz i snuła się wilgoć, przeciskająca się jakimś cudem do ciała przez kilka warstw ubrania.

Przed Krajnikiem.


W Krajniku zaproponowałem Jarkowi zatrzymanie się na gorącą kawę w knajpie, w której swego czasu pożeraliśmy kiełbaski z grilla z Jurkiem (jurektc) i Krisem, robiąc dystans 202 km.
Restauracja i obsługa okazała się bardzo przyjemna, widać że jest nastawiona na Niemców z pobliskiego Schwedt, ale ma to zbawienny wpływ na smak zupy. Zamówiliśmy po misce pomidorowej, z kupą makaronu i byliśmy wniebowzięci. Kawa była mocna jak szatan. Naprawdę, wizyta tam dodała nam mnóstwa sił.

Na zupce w Krajniku, pycha! :)



Solidnie posileni i rozgrzani ruszyliśmy w kierunku miejscowości Piasek. Troszkę się bałem podjazdu, bo jest długi (chyba z 5 km) i upierdliwy, jednak zupka z kawką sprawiły, że w ogóle tego nie odczułem…a może to te rodzynki? ;)
Drzewa były pięknie oszronione i nareszcie przez mgłę zaczęło przebijać się słońce!

Podjazd do Piasku.


Jechało nam się tak dobrze, że zaczęliśmy rozważać wydłużenie trasy do 200 km, co jak wiadomo zrobiliśmy. Ilość przerw była spora, a mimo to nie przeszkodziła w utrzymywaniu odpowiedniego tempa całego przejazdu.

Sikanie...;)


Sprzyjał nam wiatr, a w zasadzie jego brak, bowiem dym z kominów unosił się prawie pionowo.
Przed Cedynią jest długa prosta z nowiutkiego asfaltu. Na końcu drogi ukazał się nam impresjonistyczny widok…

Cedynia we mgle...


W Cedynii zakupiłem dodatkowe napoje, ponieważ za niedługo mieliśmy wjeżdżać do Niemiec, a tam nie ma tylu sklepików, co u nas.
Prawdę mówiąc, sklepików nie ma tam prawie wcale.
Za Cedynią zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie w 972 roku rozegrała się pomiędzy księciem Mieszkiem I a margrabią Hodonem Bitwa pod Cedynią.

Miejsce bitwy pod Cedynią.


Dojeżdżając do przejścia granicznego w Osinowie Dolnym obserwowaliśmy dym z kominów. Pojawił się naprawdę lekki wiaterek, ale gęby nam się ucieszyły, bo choć lekki to miał nam wiać w plecy!
Po przekroczeniu granicy skręciliśmy na północ, poruszając się super gładkim asfaltem drogi rowerowej „Oder-Neisse Radweg”, biegnącej wzdłuż Nysy i Odry od granicy z Czechami prawie po Bałtyk.

To już Niemcy. Śluza w Hohensaaten.


Cóż powiedzieć, jechało się znakomicie, zefirek dmuchał w plecy, ja wiozłem się na kole Gadzika przez większość trasy, bo dla niego opory powietrza nie mają znaczenia, a dla mnie tak. Nawet nie chciał zmian, a przypuszczam, że beze mnie byłby w domu 2 godziny wcześniej! ;)))
Czasem też jechaliśmy obok siebie, ucinając sobie pogawędki i snując plany kolejnych wyjazdów…

Trasa "Oder-Neisse Radweg"


Wróciły ptaki. Wiosna idzie!


Trzymając tempo około 30 km/h zbliżaliśmy się do Schwedt. Nie było w tym żadnego wysiłku, bo był równy asfalt, wiaterek w plecy i Gadzik przede mną. ;)

Mostek koło Schwedt. Średnia wyszła jak na razie 24,1 km/h.


Kra na kanale...


Cały czas uczciwie kręcąc, dojechaliśmy do Gartz i Mescherin. Tam okazało się, że po przyjeździe do Szczecina zabraknie nam kilkunastu kilometrów do 200-tki, więc postanowiliśmy zrobić „dokrętkę” po mieście. Najlepszym sposobem na to jest pojechać nad jezioro Głębokie i tak też zrobiliśmy.

Zabrakło do 200 km...więc dokrętka na Głębokie!


Wracając do miasta nadal nam brakowało na licznikach paru kilometrów, więc pojechaliśmy do portu. We mnie coś wstąpiło i zacząłem po ulicach śmigać niczym goniec rowerowy. Czułem pełnię sił i radość, że zaraz wykręcę pierwszą w tym roku dwusetkę.
Mina Gadabagiennego w tym momencie…bezcenna! ;)))

No to się udało!
Tyle wyszło u mnie pod domem!
Dzisiejszy dystans. Naprawdę fajna trasa! © Misiacz
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 202.36 km (5.00 km teren), czas: 08:26 h, avg:24.00 km/h, prędkość maks: 48.00 km/h
Temperatura:-4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4571 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(24)

Rajd Szczecińskiego BS „Wokół Miedwia”. Nowy Cyborg w ekipie.

Sobota, 26 lutego 2011 | dodano: 27.02.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, Z cyborgami z TC TEAM :)))
W ogóle nie wiem od czego zacząć. Może od próby nadania tytułu roboczego…eee….hmmm…no niech będzie podwójny: „Zemsta Sargatha 1” i „Zemsta Jurka 2”.
Potem będzie wiadomo, o co chodzi.

W ogóle nie chciałem jechać z tymi wariatami! ;))) Chciałem pojechać turystycznie z Odysseusem (potem hahaha…też się wyjaśni, skąd to hahaha) albo samotnie, wokół Zalewu Szczecińskiego na dystansie 265 km. Przypuszczam, że dziś byłbym bardziej rześki niż po 111 km z NIMI. ;)))

W każdym razie wątpliwości Gadabagiennego co mojej poczytalności, jeśli chodzi o plany samotnego objechania Zalewu o tej porze roku oraz silna agitacja Sargatha plus perspektywa dołączenia do grona wariatów przez Odysseusa sprawiły, że zdecydowałem się jednak ponownie na jazdę z ekipą BS.

Jak to zwykle bywa, tradycyjnie w sobotę umówiliśmy się na Moście Długim o godzinie 9:00.
Ekipa już nie do końca taka tradycyjna jak zawsze. Tym razem nie było Krisa, byłem jednak ja (hehe, a jednak) oraz Paweł (Sargath), Jurek (jurektc) i Jarek (gadbagienny). Po raz pierwszy do naszej ekipy dołączyli Marek (Odysseus) i Robert (lewy89).
Ekipa BS. Most Długi. Szczecin © Misiacz

Pogoda była przepiękna. Nad rzeką unosiła się lekka słoneczno-mgielna poświata i trzymał mróz.
Według mojego termometru, temperatura w momencie wyjazdu wynosiła -7 stopni.

Na takie drobiazgi jak lekki mrozek przestaliśmy już w ogóle zwracać uwagę.
O dziwo, tym razem ruszyliśmy naprawdę spokojnie, może żeby nie przepłoszyć ewentualnych przyszłych chętnych na jazdy z nami. ;)))
Pojechaliśmy w kierunku Dąbia, gdzie miał na nas oczekiwać AreG. Chyba jednak jechaliśmy zbyt turystycznie (jeszcze), bo nie oczekiwał, a wyjechał nam naprzeciw jeszcze w okolicach lotniska w Dąbiu. Stamtąd pojechaliśmy w stronę Załomia, najpierw ścieżką, a potem kawałek gruntówką. Dojechaliśmy do asfaltówki na Załom, gdzie AreG narzucił dość solidne tempo…tak sobie przypominam, że podobnie ostre tempo na początku przy pierwszym spotkaniu z naszą ekipą narzucali już Shrink i Gryf. ;))) Resztę historii znają już sami zainteresowani. ;)
W Załomiu skręciliśmy w prawo, przejechaliśmy nad starą autostradą i … wjechaliśmy na drogę jak widać na napisie na tej oto tablicy.

Na początku droga naprawdę była malownicza, choć moje koła zapadały się co rusz w piasku (nie wiem, jak Gadbagienny na tej swojej szosówce dawał radę, ale on jest z innej planety).

Kiedy cała ekipa jechała przede mną, spod kół ich rowerów unosił się taki tuman kurzu, jakby faktycznie galopowała przede mną grupa jeźdźców. Dojechaliśmy do Wielgowa (chyba do Wielgowa...kiedy wyjazd nie jest organizowany przeze mnie, pozwalam sobie czasem na wyłączenie myślenia i udaję się za przewodnikiem stada).
Chwilę pojechaliśmy asfaltem, przejechaliśmy koło szpitala i zaczęło się. Od tej pory tytuł roboczy „Zemsta Sargatha 1” i „Zemsta Jurka 2” chyba staje się zrozumiały, a za wyjaśnienie wystarczą poniższe zdjęcia. ;)


Jadąc tą znakomitą drogą o mało kilka razy nie wywinąłem orła, kiedy pedały nie mieściły się w szerokości koleiny i zahaczały o nią.
Często dodatkową atrakcją w takiej koleinie był sypki piach.
Jakoś jednak dotoczyliśmy się do pewnej miejscowości, gdzie poczułem się prawie jak u siebie w domu. ;)

Z Niedźwiedzia pojechaliśmy już asfaltem w kierunku Reptowa i Kobylanki, gdzie koło kościoła stało wiele jakichś interesujących tablic, no ale kto by się tam zatrzymywał, kiedy średnia spada. Podjadę tam kiedyś sam. ;)
Z Kobylanki pomknęliśmy nad jezioro Miedwie, piąte co do wielkości jezioro w Polsce, tak więc było co objeżdżać.
Widoki zamarzniętej wody, która wylała z jeziora i „oblepiła” co się dało były niesamowite!

Dodatkowo do efektów wizualnych dochodziły jeszcze efekty dźwiękowe – lód na jeziorze huczał w niesamowitej tonacji, przemieszczając się i pękając.
Do tego dodajmy jeszcze wyjący wicher.
W tej sytuacji dobrze zrobiła nam przerwa na gorącą herbatę z termosu i przekąski.
Drzewom również się dostało.

Ławeczki wyglądają jak lodowe rzeźby. Dojście na ten pomost jest pod lodem i pod wodą.

Nad Miedwiem odłączył się od nas Jarek i pognał w kierunku Łobza na rodzinną uroczystość.
Ja też się odłączyłem, jak małe dziecko. Bez pytania i informowania opiekunów. ;)
Jechaliśmy po oblodzonej ścieżce nad jeziorem, czasami po sypkim piachu, a że ekipa przycisnęła, a ja znałem dalszą trasę, więc czym prędzej czmychnąłem z tej ścieżki, wyjechałem na drogę Kobylanka – Stargard, po czym skręciłem w kierunku Kunowa, dokąd i tak miała dojechać całą reszta. Walka z niedogodnościami terenu widać sporo im zajęła, bo przy rozjeździe na Koszewko czekałem na nich chyba z 5 minut.
W Koszewku zaczęliśmy usilnie znaleźć mocno reklamowany Dworek Hetmański.
Szukając dworku, znaleźliśmy neoresansowy pałac z XIX wieku, przebudowany w 1922 roku. ;)

Musieliśmy oczywiście zrobić sobie na schodach grupową fotkę. Za statyw jak zwykle służyły moje sakwy, za co nadal nie pobieram opłat! ;)
Reszta jeździ z plecakami, lubią czuć mokre plecy i ucisk na ramionach. ;)

Z góry spoglądała na nas twarda dama, która nie potrzebuje na taki mróz żadnego przyodziewku.


Rzekomy „dworek hetmański” to dość pretensjonalna współczesna budowla, przypominająca raczej cygańską willę – więcej można przeczytać TUTAJ.
Cóż...to była ostatnia fotografia zrobiona przeze mnie. Za Koszewem czekała nas kolejna atrakcja w postaci piaszczysto – brukowanej drogi do Wierzbna. Tam przejrzałem na oczy, kiedy zauważyłem oddalającego się w szybkim tempie Odysseusa. Cóż, teraz już wiem, że to kolejny Cyborg, który bez grymasu zmęczenia na twarzy i sapania po prostu odjeżdża niczym motorek. Jako, że Odysseus to postać mityczna, w związku z tym (mając Odysseusa za typowego turystę rowerowego, a nie Cyborga) przyszło mi do głowy, że to może jest jednak Koń Trojański naszego wyjazdu! ;)))
Koło w koło za nim gnał Jurek, ten sam, który na GG i przy spotkaniu na Moście Długim mówił, że jest wykończony po swoim wczorajszym wyjeździe, ma zakwasy i w ogóle z kondycją jest lipnie.
Taaak…następnym razem te bajki można opowiadać komu innemu! ;)))
Cyborgi nie mogą wg mnie mówić o kondycji, tylko o mocy w kilowatach.
W Wierzbnie upierdliwa droga się skończyła, a po krótkiej przerwie przy sklepie, gdzie Sargath wessał w siebie chemiczną oranżadę ruszyliśmy do Okunicy. Przez chwilę jechaliśmy ze spotkanym rowerzystą, który potem od nas się odłączył. Za Okunicą zaczęło być naprawdę fajnie, kiedy skręciliśmy na zachód. Czemu? Ano dlatego, że dostaliśmy wiatr w plecy. Tam Cyborgi dostały jakiegoś amoku i uznały, że moje 30 km/h to stanowczo za wolno. Zaczęli znikać w oddali…
Zatrzymaliśmy się w miejscowości Turze, a potem pojechaliśmy w kierunku dawnej drogi S-3, obecnie prawie pustej, jako że została zastąpiona dwupasmówką przebiegającą całkiem niedaleko. Zaletą tej trasy było to, że jechaliśmy spokojnie pasem bocznym, a asfalt nadal jest bardzo gładki.
W okolicach Starego Czarnowa dołączył do nas mój kolega Robert „Sakwiarz”. Stamtąd, przez Dobropole Gryfińskie i Kołowo dojechaliśmy do Gór Bukowych, pod które oczywiście musieliśmy się mozolnie wspiąć. No, słowa mozolnie nie mogę użyć w stosunku do Cyborgów. Oni po prostu nie zauważyli podjazdu i pojechali. Tam odłączył się od nas AreG i pojechał w kierunku Dąbia.
Swój wolny podjazd postanowiłem sobie odbić szybkim zjazdem. Rozpędziłem się do 56 km/h i oddaliłem się na chwilę od reszty. Nie na długo jednak. Po chwili siedział mi na kole ten zmęczony, wykończony Jurek z zakwasami, ten niby bez kondycji i w ogóle. Jego brak kondycji chyba się właśnie tak objawia, hehehe...
Kiedy wjechaliśmy do Szczecina, zaczął się – nie zawaham się użyć takiego określenia – totalny organizacyjny rozpiździej! ;)))
Ja skręciłem w prawo, za mną Jurek, Paweł i Marek. Dwa rozpędzone Robert- starszy i młodszy, pomknęli dalej w dół brukowaną ulicą. Telefonowanie nic nie dało, liczyliśmy, że spotkamy się na światłach, na skrzyżowaniu w Podjuchach, ale nic z tego. Odnaleźliśmy się dopiero na Autostradzie Poznańskiej. Jechaliśmy spokojnie w stronę centrum, kiedy pojawił się podjazd.
Jurkowi, Pawłowi i Markowi krew zalała oczy, szarpnęli się niczym byczki Fernando i tyle ich widziałem. Nie będzie im jakaś górka na drodze stawać. Przemknęli przez most nad Odrą i choć trąbiłem, to niestety – nic to nie dało, zniknęli w oddali, a ja za moment miałem zjazd do domu. Nie miałem szans ich dogonić, więc skręciłem na ścieżkę na Pomorzany, a za mną dwa Roberty, które do mnie dojechały. Przy elektrowni skręciłem w prawo, wydawało mi się, że oni również…kiedy jednak dojechałem do podjazdu przy Włościańskiej, okazało się, że jestem sam! ;)
Postanowiłem poczekać i napić się herbatki. Po chwili zauważyłem w oddali dwa rowery. Jednak jadą!
Ale zaraz, zaraz…to nie oni. To jechał Jurek i Paweł! ;)))
Wszystko się pomieszało, jakoś każdy pojechał w inną stronę. Pożegnałem się z tymi, z którymi udało mi się pożegnać i ruszyłem ostatnim ostrym podjazdem do domu.
Dla podsumowania muszę stwierdzić, że najprawdopodobniej wróciłbym do domu mniej zmęczony, gdybym bez szarpania tempa (które w żaden sposób jak widać nie przekłada się na średnią) i w sposób zrównoważony samotnie objechał Zalew (przypuszczam, że z podobną średnią), co zamierzam sprawdzić. ;)

Mapka (orientacyjna):
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 111.04 km (15.00 km teren), czas: 05:01 h, avg:22.13 km/h, prędkość maks: 56.00 km/h
Temperatura:-7.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2427 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)