- Kategorie:
- Archiwalne wyprawy.5
- Drawieński Park Narodowy.29
- Francja.9
- Holandia 2014.6
- Karkonosze 2008.4
- Kresy wschodnie 2008.10
- Mazury na rowerze teściowej.19
- Mazury-Suwalszczyzna 2014.4
- Mecklemburgische Seenplatte.12
- Po Polsce.54
- Rekordy Misiacza (pow. 200 km).13
- Rowery Europy.15
- Rugia 2011.15
- Rugia od 2010....31
- Spreewald (Kraina Ogórka).4
- Szczecin i okolice.1382
- Szczecińskie Rajdy BS i RS.212
- U przyjaciół ....46
- Wypadziki do Niemiec.323
- Wyprawa na spływ tratwami 2008.4
- Wyprawa Oder-Neisse Radweg 2012.7
- Wyprawy na Wyspę Uznam.12
- Z Basią....230
- Z cyborgami z TC TEAM :))).34
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2012
Dystans całkowity: | 870.45 km (w terenie 102.00 km; 11.72%) |
Czas w ruchu: | 50:40 |
Średnia prędkość: | 16.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 49.00 km/h |
Suma kalorii: | 17504 kcal |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 54.40 km i 3h 53m |
Więcej statystyk |
Müritz National Park z przygodami...
Niedziela, 12 sierpnia 2012 | dodano: 13.08.2012Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
Dzień wcześniej (w sobotę) miałem jechać w 15-osobowej ekipie na wycieczkę Stralsund-Greifswald-Peenemünde-Anklam z wykorzystaniem niemieckich kolei. W wieczór przed wyjazdem poczułem jednak coś dziwnego, jakieś odpychanie wręcz od tego wyjazdu, co mi się nigdy wcześniej nie zdarzało. Nic to, zwaliłem to na karb zmęczenia i nastawiłem budzik na rano. Po przebudzeniu poczułem jeszcze większe odpychanie od tego wyjazdu i postanowiłem, że dobrze się nawet składa, bo mam sporo przygotowań do rowerowej wyprawy z Basią i odwołałem swoje uczestnictwo.
Czym było to przeczucie, nie wiem, w każdym razie dowiedziałem się, że jednego z uczestników Polizei ukarała mandatem 25 EUR za użycie komórki na rowerze, że Krzyśkowi „Monterowi" pękła kierownica i resztę trasy zrobił trzymając tylko pozostałą lewą połówkę (gratulacje za dzielność ;))) oraz, że plan i atmosfera całej wycieczki i zwiedzania Peenemünde "zdechły" dzięki jednemu uczestnikowi, który podobno uznał, że to co on chce jest ważniejsze, niż to co chce pozostałe 13 osób (opieram się na zeznaniach "poszkodowanego", więc do końca nie wiem, jakie były odczucia reszty) .
Skoro otrzymałem takie relacje od tych co pojechali, to dziękuję swojemu aniołowi-stróżowi, że nie pojechałem, choć w ciągu dnia odczuwałem pewien żal (za to podgoniłem z przygotowaniami).
Tyle tytułem przydługiego wstępu. Pozostała niedziela i niezrealizowany z powodu fatalnej pogody plan objazdu Pojezierza Müritz (przepiękne, ogromne), na który to objazd dużo wcześniej planowaliśmy po zapakowaniu się na samochód pojechać z Małgosią "Rowerzystką" wg trasy zaprojektowanej przez nią. Tyle tylko, że wtedy kiedy mogliśmy jechać we trójkę, padał deszcz. Dziś natomiast pogoda miała być przyjemna, za to Małgosia nie mogła z nami jechać. Pogoda jaka jest - każdy widzi - dzień też robi się coraz krótszy, więc "cykloza" sprawiła, że o 8:15 rano ruszyliśmy z Basią "Misiaczową" spod garażu do Waren. Przed nami było ok. 150 km jazdy samochodem (2 godziny).
Domyślaliśmy się, że Waren i jezioro Müritz są piękne, ale nie spodziewaliśmy się, że aż takie wrażenie na nas wywrą!
Okolica jest nie tylko piękna, ale też ma w sobie to "coś", jakiś klimat, którego nie psuły nawet spore ilości turystów spacerujących po uliczkach. Może dlatego, że mimo sporej ilości ludzi, na ulicę nie wylewał się jazgot muzyki z głośników, nie roznosił się smród przepalonego oleju, a w sklepikach na każdym rogu nie sprzedawano dmuchanych kół do pływania :).
Na uliczkach starówki w Waren obowiązuje też zakaz jazdy na rowerze w godzinach od 10:00 do 18:30.
Same uliczki są malownicze, mnóstwo na nich szachulcowych domów.
Ze starówki schodzi się do portu.
Odnieśliśmy wrażenie, że jezioro Müritz, chyba ze względu na swoją wielkość, traktowane jest trochę jak morze.
Zwiedzanie miasteczka trzeba było, choć z niechęcią, kończyć. Ruszyliśmy około 11:30, a przed nami było ok. 80 km po szlakach rowerowych (i tu proszę tego nie rozumieć jako idealnie gładkiej niemieckiej asfaltowej drogi dla rowerów) wiodących w dużej części przez tereny parku narodowego Müritz National Park.
Rychło okazało się, że 80 km nie zawsze jest równe 80 km :))).
Z początku było dość niewinnie, co rusz wyprzedzaliśmy grupki niemieckich rowerzystów (na marginesie taka uwaga - zauważyliśmy już dawno, że tam jeżdżą głównie osoby starsze, a prawie każdy kto jeździ - jeździ w stroju cywilnym, nie sportowym).
Około godziny 12:00 poczuliśmy chęć na kanapkę, więc zatrzymaliśmy się przy jednym z pomostów z widokiem na Müritz.
Nadal ścieżka była asfaltowa i zwodniczo gładka, może dlatego, że prowadziła na camping Ecktanen.
Po drodze minęliśmy malowniczą plażę.
Jako, że chodzi nam po głowach zakotwiczenie na nim (być może) w miesiącu "mniej turystycznym", więc postanowiliśmy na niego zajechać na rekonesans.
Nawet może być, choć do francuskich, gdzie każdy ma swoją wygrodzoną żywopłotem działkę z prądem to mu daleko (jak większości, które znam).
Troszkę się pokręciliśmy oceniając infrastrukturę, ale sierpniowy tłumek nas szybko wypłoszył i zagłębiliśmy się w park narodowy.
Słowo "zagłębiliśmy" można tu poniekąd traktować dosłownie, bowiem gruntowy szlak rowerowy jest miejscami podmokły i koła zapadały się w błocie.
Za chwilę nie był już podmokły i albo grzęźliśmy w piachu albo podskakiwaliśmy na wykrotach.
Nie twierdzę, że tak było cały czas, ale te niedogodności dało się odczuć. Na szczęście widoki są tam świetne.
Szlak przebiega też odcinkami twardszymi, obrzeżem lasu.
Do tego momentu było fajnie.
Potem humory nam siadły, widocznie "Master of Puppets" (jak nazywam jednego z boskich urzędasów, gnoja, który siedzi na chmurze i psuje ludziom życie albo zsyła deszcze na rowerzystów) nie chciał odpuścić.
W pewnym momencie przednie koło Basi roweru wylądowało w grząskim piachu i skręciło się o 90 stopni, a Basia wylądowała na ziemi.
Straty:
1) Basia uderzyła się w to samo kolano, które dopiero co skończyła leczyć. Prawdopodobnie cała kuracja i ból od nowa! Fuck you, Master of Puppets, fuck you!
2) Mamy też "w plecy" równowartość 100 EUR, bowiem przy skręcaniu kierownicy ułamała się przednia lampa diodowa typu "ksenon" (tak świeci...świeciła znaczy), a tyle taka lampa niestety kosztuje. Mój "VQRV" był tym większy, że do wyjazdu na wyprawę pozostało niewiele czasu (szybko ucieka), a nas czeka dodatkowy wydatek.
Nie będzie to wprawdzie 100 EUR, tylko mniej, bo przecież nie kupimy lampy wartej tyle co pół roweru i Basia musi się raczej cofnąć do epoki światła halogenowego.
Nie chciałem odcinać kabli (lampa wydaje mi się trudno- albo nierozbieralna) i z nadzieją, że jednak uda się coś pokleić, przymocowałem ją taśmą i zipem do linki i tak sobie dalej jechała.
Kiedy lepiłem nieszczęsną lampę, zaraz zatrzymali się niemieccy rowerzyści i zapytali, czy coś się stało i czy może pomóc (tak, możecie pomóc: weźcie jakąś starą rakietę V-2 i zestrzelcie chmurę, ma której siedzi ten gnojek "Master of Puppets").
W dość minorowych nastrojach ruszyliśmy dalej.
Najbardziej złośliwe jest to, że ta kupka piachu pojawiła się dosłownie kilkaset metrów, nim na dobre zaczęły się już takie trasy:
Dobrze, że widoki przepiękne są na tym szlaku i "odsysały" z nas stopniowo "VQRVA".
Minęły trzy godziny, a my mieliśmy za sobą dopiero 30 km!
Człowiek myśli, że jak zrobi sprawnie ponad 200 w jeden dzień, to 80 km to pestka, tymczasem nic bardziej błędnego.
Teren i spadek nastroju robią swoje.
Tymczasem zbliżaliśmy się - cały czas jadąc niebieskim szlakiem "Müritz Rundweg" - do miejscowości Rechlin.
Tam "zostałem zmuszony" przez Basię do wykonania kolejnego zdjęcia "marynistycznego" :))).
Trzeba było schować aparat i jechać dalej, bo czas płynął szybko i chcieliśmy przed nocą wrócić do domu w Szczecinie.
Minęliśmy południowy skraj jeziora i po popasie w Vipperow skierowaliśmy się (w zasadzie to szlak nas skierował) na Zielow i Ludorf.
Do Zielow szlak przez 2 km wiedzie trasą niczym "skróty" Krzyśka "Montera”, malowniczą wprawdzie, ale nieziemsko trzęsąca rowerem ścieżką z ażurowych płyt.
Zielow to kolejna malownicza wioseczka na trasie z interesującym kościołem szachulcowym.
Z Zielow już dobrą drogą dojechaliśmy do przepięknej wioseczki Ludorf.
Normalnie aż musiałem gwałtownie zahamować, bo takiego kościoła to jeszcze nie widziałem!
Przeciekawy kształt i tylko żałuję, że ten fragment musiałem robić pod słońce.
Inne ujęcie.
Wąskie wejście do kościółka (na szczęście jeszcze się mieszczę;))).
Naszym następnym celem na trasie była miejscowość Röbel, do której pojechaliśmy najkrótszą trasą, rezygnując z żalem z wijącego się brzegiem jeziora szlaku, co pozwoliło zaoszczędzić 5 km i uniknąć możliwej jazdy terenowej.
Prawda jest taka, że te 80 km to jest trasa na dwa dni, jeżeli chce się chłonąć uroki każdego miejsca i zwiedzać piękne miejscowości.
Nie inaczej było w Röbel. Jeżeli napiszę, że miasteczko jest piękne, malownicze i klimatyczne, to na pewno będę się powtarzał, ale...no takie ono jest.
Przejechaliśmy przez historyczne centrum, niestety, omijając sporo zabytków (czas).
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na marinę...i do czyściutkiej i o dziwo darmowej toalety.
Znów z żalem musieliśmy ominąć część szlaku "Müritz Rundweg" i zamiast na Marienfelde, skierowaliśmy się bezpośrednio na Waren, na szczęście i tu wiedzie doskonała droga dla rowerów.
Na postoju zamieniłem kilka słów z dalekimi krewnymi, większość się na mnie wypięła :))).
Jadąc, myślałem sobie, że gdybym sugerował się wyjątkowo nietrafnymi ostatnio prognozami pogody, gdybym uwierzył w zapowiadane opady, wtedy ominęłyby mnie takie widoki (no i gdzie tu deszcz?).
Dobrze, że tak dumając nie straciłem spostrzegawczości, bowiem w miejscowości Klink między drzewami alei dojazdowej mignęło mi coś niesamowicie interesującego.
Zawołałem Basię, która mknęła dalej i ... naszym oczom ukazał się taki oto widok:
To zamek Klink, w którym obecnie mieści się luksusowy hotel.
Warto było odbić z trasy na chwilę.
Z zamku zjechaliśmy do jeziora Müritz, które w końcu trzeba było przywitać osobiście i dotknąć (woda czysta-przejrzysta).
Przy wyjeździe z Klink znajduje się kolejny hotel w zabytkowym budynku.
Nie "niepokojeni" więcej przez liczne atrakcje dojechaliśmy do przedmieść Waren.
Tam zaskoczyło nas coś takiego jak ulica wyłącznie dla rowerów - podkreślam ULICA, a nie ścieżka - samochodami mogą dojeżdżać tam do posesji wyłącznie mieszkańcy!
Jak się okazało, uliczka ta przywiodła nas bezpośrednio do ulicy, na której pozostawiliśmy swój samochód.
Ponieważ rano wjeżdżałem od przeciwnej strony, nie mogłem widzieć znaku na odległym końcu ulicy, że postój tam dozwolony jest do 3,5 godziny i trzeba wystawić specjalny papierowy/plastikowy zegar na szybie, gdzie zaznacza się godzinę przyjazdu. Z niepokojem obszedłem samochód w poszukiwaniu blokady - nie ma, zajrzałem pod wycieraczkę - mandatu nie ma. No, w ogóle dobrze, że samochód był, a nie został odholowany :).
Może to dlatego, że niedziela, a może akurat tam się tego nikt nie czepia?
W każdym razie najwyraźniej "Master of Puppets" przysnął i nie wyciął nam kolejnego figla.
Korzystając z senności tego gnojka, pomknęliśmy jeszcze do portu, gdzie zamówiliśmy po porcji lahmacun, zwanej chyba przez i dla Europejczyków pizzą turecką :))).
Była tak pyszna, że jedną zabraliśmy jeszcze do domu!
O godzinie 18:30, po załadowaniu rowerów na dachy i zabezpieczeniu resztek lampy ruszyliśmy do Szczecina, do którego dotarliśmy po 2 godzinach mojej jazdy i Basiowego snu :).
P.S. Natężenie „klimatyczności” tych rejonów jest dla mnie porównywalne z Rugią, choć to oczywiście inny klimat, ale to sprawia, że ja tam jeszcze wrócę !!! :)))
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1680 (kcal)
Czym było to przeczucie, nie wiem, w każdym razie dowiedziałem się, że jednego z uczestników Polizei ukarała mandatem 25 EUR za użycie komórki na rowerze, że Krzyśkowi „Monterowi" pękła kierownica i resztę trasy zrobił trzymając tylko pozostałą lewą połówkę (gratulacje za dzielność ;))) oraz, że plan i atmosfera całej wycieczki i zwiedzania Peenemünde "zdechły" dzięki jednemu uczestnikowi, który podobno uznał, że to co on chce jest ważniejsze, niż to co chce pozostałe 13 osób (opieram się na zeznaniach "poszkodowanego", więc do końca nie wiem, jakie były odczucia reszty) .
Skoro otrzymałem takie relacje od tych co pojechali, to dziękuję swojemu aniołowi-stróżowi, że nie pojechałem, choć w ciągu dnia odczuwałem pewien żal (za to podgoniłem z przygotowaniami).
Tyle tytułem przydługiego wstępu. Pozostała niedziela i niezrealizowany z powodu fatalnej pogody plan objazdu Pojezierza Müritz (przepiękne, ogromne), na który to objazd dużo wcześniej planowaliśmy po zapakowaniu się na samochód pojechać z Małgosią "Rowerzystką" wg trasy zaprojektowanej przez nią. Tyle tylko, że wtedy kiedy mogliśmy jechać we trójkę, padał deszcz. Dziś natomiast pogoda miała być przyjemna, za to Małgosia nie mogła z nami jechać. Pogoda jaka jest - każdy widzi - dzień też robi się coraz krótszy, więc "cykloza" sprawiła, że o 8:15 rano ruszyliśmy z Basią "Misiaczową" spod garażu do Waren. Przed nami było ok. 150 km jazdy samochodem (2 godziny).
Domyślaliśmy się, że Waren i jezioro Müritz są piękne, ale nie spodziewaliśmy się, że aż takie wrażenie na nas wywrą!
Okolica jest nie tylko piękna, ale też ma w sobie to "coś", jakiś klimat, którego nie psuły nawet spore ilości turystów spacerujących po uliczkach. Może dlatego, że mimo sporej ilości ludzi, na ulicę nie wylewał się jazgot muzyki z głośników, nie roznosił się smród przepalonego oleju, a w sklepikach na każdym rogu nie sprzedawano dmuchanych kół do pływania :).
Na uliczkach starówki w Waren obowiązuje też zakaz jazdy na rowerze w godzinach od 10:00 do 18:30.
Same uliczki są malownicze, mnóstwo na nich szachulcowych domów.
Ze starówki schodzi się do portu.
Odnieśliśmy wrażenie, że jezioro Müritz, chyba ze względu na swoją wielkość, traktowane jest trochę jak morze.
Zwiedzanie miasteczka trzeba było, choć z niechęcią, kończyć. Ruszyliśmy około 11:30, a przed nami było ok. 80 km po szlakach rowerowych (i tu proszę tego nie rozumieć jako idealnie gładkiej niemieckiej asfaltowej drogi dla rowerów) wiodących w dużej części przez tereny parku narodowego Müritz National Park.
Rychło okazało się, że 80 km nie zawsze jest równe 80 km :))).
Z początku było dość niewinnie, co rusz wyprzedzaliśmy grupki niemieckich rowerzystów (na marginesie taka uwaga - zauważyliśmy już dawno, że tam jeżdżą głównie osoby starsze, a prawie każdy kto jeździ - jeździ w stroju cywilnym, nie sportowym).
Około godziny 12:00 poczuliśmy chęć na kanapkę, więc zatrzymaliśmy się przy jednym z pomostów z widokiem na Müritz.
Nadal ścieżka była asfaltowa i zwodniczo gładka, może dlatego, że prowadziła na camping Ecktanen.
Po drodze minęliśmy malowniczą plażę.
Jako, że chodzi nam po głowach zakotwiczenie na nim (być może) w miesiącu "mniej turystycznym", więc postanowiliśmy na niego zajechać na rekonesans.
Nawet może być, choć do francuskich, gdzie każdy ma swoją wygrodzoną żywopłotem działkę z prądem to mu daleko (jak większości, które znam).
Troszkę się pokręciliśmy oceniając infrastrukturę, ale sierpniowy tłumek nas szybko wypłoszył i zagłębiliśmy się w park narodowy.
Słowo "zagłębiliśmy" można tu poniekąd traktować dosłownie, bowiem gruntowy szlak rowerowy jest miejscami podmokły i koła zapadały się w błocie.
Za chwilę nie był już podmokły i albo grzęźliśmy w piachu albo podskakiwaliśmy na wykrotach.
Nie twierdzę, że tak było cały czas, ale te niedogodności dało się odczuć. Na szczęście widoki są tam świetne.
Szlak przebiega też odcinkami twardszymi, obrzeżem lasu.
Do tego momentu było fajnie.
Potem humory nam siadły, widocznie "Master of Puppets" (jak nazywam jednego z boskich urzędasów, gnoja, który siedzi na chmurze i psuje ludziom życie albo zsyła deszcze na rowerzystów) nie chciał odpuścić.
W pewnym momencie przednie koło Basi roweru wylądowało w grząskim piachu i skręciło się o 90 stopni, a Basia wylądowała na ziemi.
Straty:
1) Basia uderzyła się w to samo kolano, które dopiero co skończyła leczyć. Prawdopodobnie cała kuracja i ból od nowa! Fuck you, Master of Puppets, fuck you!
2) Mamy też "w plecy" równowartość 100 EUR, bowiem przy skręcaniu kierownicy ułamała się przednia lampa diodowa typu "ksenon" (tak świeci...świeciła znaczy), a tyle taka lampa niestety kosztuje. Mój "VQRV" był tym większy, że do wyjazdu na wyprawę pozostało niewiele czasu (szybko ucieka), a nas czeka dodatkowy wydatek.
Nie będzie to wprawdzie 100 EUR, tylko mniej, bo przecież nie kupimy lampy wartej tyle co pół roweru i Basia musi się raczej cofnąć do epoki światła halogenowego.
Nie chciałem odcinać kabli (lampa wydaje mi się trudno- albo nierozbieralna) i z nadzieją, że jednak uda się coś pokleić, przymocowałem ją taśmą i zipem do linki i tak sobie dalej jechała.
Kiedy lepiłem nieszczęsną lampę, zaraz zatrzymali się niemieccy rowerzyści i zapytali, czy coś się stało i czy może pomóc (tak, możecie pomóc: weźcie jakąś starą rakietę V-2 i zestrzelcie chmurę, ma której siedzi ten gnojek "Master of Puppets").
W dość minorowych nastrojach ruszyliśmy dalej.
Najbardziej złośliwe jest to, że ta kupka piachu pojawiła się dosłownie kilkaset metrów, nim na dobre zaczęły się już takie trasy:
Dobrze, że widoki przepiękne są na tym szlaku i "odsysały" z nas stopniowo "VQRVA".
Minęły trzy godziny, a my mieliśmy za sobą dopiero 30 km!
Człowiek myśli, że jak zrobi sprawnie ponad 200 w jeden dzień, to 80 km to pestka, tymczasem nic bardziej błędnego.
Teren i spadek nastroju robią swoje.
Tymczasem zbliżaliśmy się - cały czas jadąc niebieskim szlakiem "Müritz Rundweg" - do miejscowości Rechlin.
Tam "zostałem zmuszony" przez Basię do wykonania kolejnego zdjęcia "marynistycznego" :))).
Trzeba było schować aparat i jechać dalej, bo czas płynął szybko i chcieliśmy przed nocą wrócić do domu w Szczecinie.
Minęliśmy południowy skraj jeziora i po popasie w Vipperow skierowaliśmy się (w zasadzie to szlak nas skierował) na Zielow i Ludorf.
Do Zielow szlak przez 2 km wiedzie trasą niczym "skróty" Krzyśka "Montera”, malowniczą wprawdzie, ale nieziemsko trzęsąca rowerem ścieżką z ażurowych płyt.
Zielow to kolejna malownicza wioseczka na trasie z interesującym kościołem szachulcowym.
Z Zielow już dobrą drogą dojechaliśmy do przepięknej wioseczki Ludorf.
Normalnie aż musiałem gwałtownie zahamować, bo takiego kościoła to jeszcze nie widziałem!
Przeciekawy kształt i tylko żałuję, że ten fragment musiałem robić pod słońce.
Inne ujęcie.
Wąskie wejście do kościółka (na szczęście jeszcze się mieszczę;))).
Naszym następnym celem na trasie była miejscowość Röbel, do której pojechaliśmy najkrótszą trasą, rezygnując z żalem z wijącego się brzegiem jeziora szlaku, co pozwoliło zaoszczędzić 5 km i uniknąć możliwej jazdy terenowej.
Prawda jest taka, że te 80 km to jest trasa na dwa dni, jeżeli chce się chłonąć uroki każdego miejsca i zwiedzać piękne miejscowości.
Nie inaczej było w Röbel. Jeżeli napiszę, że miasteczko jest piękne, malownicze i klimatyczne, to na pewno będę się powtarzał, ale...no takie ono jest.
Przejechaliśmy przez historyczne centrum, niestety, omijając sporo zabytków (czas).
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na marinę...i do czyściutkiej i o dziwo darmowej toalety.
Znów z żalem musieliśmy ominąć część szlaku "Müritz Rundweg" i zamiast na Marienfelde, skierowaliśmy się bezpośrednio na Waren, na szczęście i tu wiedzie doskonała droga dla rowerów.
Na postoju zamieniłem kilka słów z dalekimi krewnymi, większość się na mnie wypięła :))).
Jadąc, myślałem sobie, że gdybym sugerował się wyjątkowo nietrafnymi ostatnio prognozami pogody, gdybym uwierzył w zapowiadane opady, wtedy ominęłyby mnie takie widoki (no i gdzie tu deszcz?).
Dobrze, że tak dumając nie straciłem spostrzegawczości, bowiem w miejscowości Klink między drzewami alei dojazdowej mignęło mi coś niesamowicie interesującego.
Zawołałem Basię, która mknęła dalej i ... naszym oczom ukazał się taki oto widok:
To zamek Klink, w którym obecnie mieści się luksusowy hotel.
Warto było odbić z trasy na chwilę.
Z zamku zjechaliśmy do jeziora Müritz, które w końcu trzeba było przywitać osobiście i dotknąć (woda czysta-przejrzysta).
Przy wyjeździe z Klink znajduje się kolejny hotel w zabytkowym budynku.
Nie "niepokojeni" więcej przez liczne atrakcje dojechaliśmy do przedmieść Waren.
Tam zaskoczyło nas coś takiego jak ulica wyłącznie dla rowerów - podkreślam ULICA, a nie ścieżka - samochodami mogą dojeżdżać tam do posesji wyłącznie mieszkańcy!
Jak się okazało, uliczka ta przywiodła nas bezpośrednio do ulicy, na której pozostawiliśmy swój samochód.
Ponieważ rano wjeżdżałem od przeciwnej strony, nie mogłem widzieć znaku na odległym końcu ulicy, że postój tam dozwolony jest do 3,5 godziny i trzeba wystawić specjalny papierowy/plastikowy zegar na szybie, gdzie zaznacza się godzinę przyjazdu. Z niepokojem obszedłem samochód w poszukiwaniu blokady - nie ma, zajrzałem pod wycieraczkę - mandatu nie ma. No, w ogóle dobrze, że samochód był, a nie został odholowany :).
Może to dlatego, że niedziela, a może akurat tam się tego nikt nie czepia?
W każdym razie najwyraźniej "Master of Puppets" przysnął i nie wyciął nam kolejnego figla.
Korzystając z senności tego gnojka, pomknęliśmy jeszcze do portu, gdzie zamówiliśmy po porcji lahmacun, zwanej chyba przez i dla Europejczyków pizzą turecką :))).
Była tak pyszna, że jedną zabraliśmy jeszcze do domu!
O godzinie 18:30, po załadowaniu rowerów na dachy i zabezpieczeniu resztek lampy ruszyliśmy do Szczecina, do którego dotarliśmy po 2 godzinach mojej jazdy i Basiowego snu :).
P.S. Natężenie „klimatyczności” tych rejonów jest dla mnie porównywalne z Rugią, choć to oczywiście inny klimat, ale to sprawia, że ja tam jeszcze wrócę !!! :)))
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
82.00 km (40.00 km teren), czas: 04:56 h, avg:16.62 km/h,
prędkość maks: 41.00 km/hTemperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1680 (kcal)
Z Misiaczową na myjnię zedrzeć błoto z rowerów...
Piątek, 10 sierpnia 2012 | dodano: 10.08.2012Kategoria Szczecin i okolice
...a w międzyczasie trwają przygotowania do naszej pierwszej, długiej wspólnej "wyprawki".
Dziś założyłem przedni bagażnik typu 'low-rider', z pewnymi trudnościami jak zawsze w przypadku tego modelu i mocowanie przedniej sakwy.
Projektant tego wynalazku (skądinąd ten bagażnik jest wygodny w użytkowaniu) powinien za karę codzienne go montować i demontować, tak "sprytny i poręczny" jest system mocowań :))).
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 56 (kcal)
Dziś założyłem przedni bagażnik typu 'low-rider', z pewnymi trudnościami jak zawsze w przypadku tego modelu i mocowanie przedniej sakwy.
Projektant tego wynalazku (skądinąd ten bagażnik jest wygodny w użytkowaniu) powinien za karę codzienne go montować i demontować, tak "sprytny i poręczny" jest system mocowań :))).
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
2.30 km (1.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 35.00 km/hTemperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 56 (kcal)
Reitti LIDL ostos-ja hyväntekeväisyys
Środa, 8 sierpnia 2012 | dodano: 08.08.2012Kategoria Szczecin i okolice
Kuten tavallista, ostos-ja hieman matkan varrella.
Temperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 68 (kcal)
Rower:Koza
Dane wycieczki:
3.38 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 29.00 km/hTemperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 68 (kcal)
203 km w jeden dzień - czy to ostatnie słowo Basi "Misiaczowej? :)
Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano: 05.08.2012Kategoria Rekordy Misiacza (pow. 200 km), Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Z Basią...
W czasie jazdy po mojej głowie przewijały się różne tytuły na ten wpis, ale jak zwykle większość wyleciała mi z głowy.
Basia "Misiaczowa" już od pewnego czasu wspominała o chęci pobicia swojego życiowego rekordu, co jest tym bardziej godne podziwu, że dopiero ponad rok temu zakupiłem jej rowerek.
Coś czuję, że moje własne rekordy z czasem mogą być poważnie zagrożone...i nie żartuję!
Oczywiście sierpniowa pogoda jest teraz bardziej jesienna niż letnia i parę wcześniejszych "tajnych" prób nie wyszło.
***
Co robi normalny człowiek w sobotę po intensywnym tygodniu pracy?
Śpi długo i wypoczywa (a już na pewno, gdy prognozy są do dupy).
Co robi dwójka Misiaczów ogarniętych wirusem cyklozy?
Nastawia budzik na 3:00 nad ranem, przygotowuje prowiant i o 4:25 rusza spod garażu w ciemną i naprawdę chłodną noc, na dodatek pełną wrednej, dobierającej się do zadu i osiadającej na wszystkim zimnej mgły.
Na dodatek ja tak się przejąłem pomysłem Basi, że w zasadzie przed wyjazdem przespałem tylko jedną, jedyną godzinę, do tego tłukąc się na łóżku, czego skutki widać na mojej twarzy na poniższym zdjęciu.
No to ruszamy.
Aby unaocznić, jak "przyjemnie" było o poranku, poniżej nieco ziarnista fotka cyknięta bez lampy na ul. Cukrowej.
Następnie skręcamy na Będargowo i w lepkiej i zimnej ciemności wspinamy się na górkę, prowadzącą do granicy w Ladenthin.
Już teraz Basia zadziwia mnie tempem podjazdu. Taka prędkość pod tę naprawdę długą górę nigdy wcześniej jej się nie zdarzała.
Przekraczamy granicę i tam za chwilę czeka na nas nagroda, 3 kilometry zjazdu do Schwennenz. Mało więc pedałujemy i dygoczemy z zimna. Kolejny przystanek, trzeba się cieplej ubrać...i tak będzie na zmianę przez większość dnia.
Wreszcie pojawia się brzask...i trzeba się rozbierać.
Przejeżdżamy przez Grambow i przed Linken skręcamy w boczną drogę na Grenzdorf.
Mgła snuje się po niebie i skoszonych polach, a tymczasem Misiacz wydurnia się i robi miny filutka do aparatu.
Nim spakowałem aparat, Basia rusza ostro w stronę Gellin i jedyne co mogę, to spróbować ją jeszcze złapać zoomem aparatu, który wyciągam ponownie.
Ciekawa impresja nawet wyszła.
Na niebie pojawiają się różne interesujące zjawiska.
Światło niczym po wojnie atomowej.
No dobra, czas jechać i gonić uciekinierkę :).
Wilgoć ścieka nam z nosów, włosów i rowerów, kiedy dojeżdżamy do Ploewen, skąd zagłębiamy się w las wiodący do Boock...ale, ale, co to?
Czy nam się wydaje, czy z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu? Czy nasza wycieczka znów się zakończy nim się na dobre rozpoczęła?
Na szczęście ten deszcz był jedynie wersją "demo" tego, co miało jeszcze nastąpić lub tzw. "zwiększoną wilgotnością powietrza", jak ulewę ostatnio określi Jarek "Gadzik" :))).
Opad ustał za moment w Boock, skąd skręcamy szlakiem rowerowym bezpośrednio na Rothenklempenow. Widok zlanej wodą szosy nie wzbudza u nas entuzjazmu ani specjalnej nadziei, że tym razem się uda. Tu musiało przed chwilą przejść jakieś oberwanie chmury, przed którym cudem chyba umknęliśmy.
Za Rothenklempenow podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej, mimo, że na zachodzie grzmi i nadciągają sinoszare chmury.
Szczęście znów nam sprzyja i w ostatniej chwili wpadamy do wiaty w Koblentz.
Zwiedzanie tej wiaty zajęło nam ok. 20 minut, w końcu to rozległy obiekt ;))).
Deszcz ustał i mokrą drogą ruszamy na Krugsdorf i nie zatrzymując się kierujemy się na Friedberg, bo jak mówi jeden z naszych kolegów "nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności" ;).
Jest to oczywiście żart, bo mimo tego, że próbuje upolować nas burza, jedzie się przyjemnie, spokojnym tempem do 20 km/h i bez zbędnego rwania tempa.
We Friedbergu wychodzi takie słońce, że musimy kompletnie się przebrać w letnie stroje i tak odziani, przez Viereck zmierzany do Torgelow. Ścieżka piękna, gładka i pusta, 14 km rowerowego raju, który na ten czas dla dodania sobie sił i animuszu uzupełniamy słuchając muzyki (każdy swojej na mp3). To podkręca tempo i wkrótce dojeżdżamy do rogatek Torgelow, w którym już bywaliśmy ("nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności":))), więc odbijamy bezpośrednio na Eggesin i Ueckermunde.
Robi się coraz bardziej gorąco.
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie Basia domaga się zdjęcia, żeby coś z tej trasy jednak potem można było obejrzeć.
Sadza więc Misiacza na świni i tak to wygląda.
Misiacz na świni ;).
Zachodzę jeszcze na moment do Turka, gdzie liczę na zupę gulaszową, ale niestety, ma on głównie dania stałe, w tym pyszny kebab, który jednak nie jest wskazany (za ciężki na taką trasę). Zjadamy więc po garści biszkoptów i ruszamy na Moenkebude i Leopoldshagen.
Moenkebude to bardzo ładna i klimatyczna miejscowość z mariną, w której na razie się nie zatrzymujemy, ponieważ wg wyliczeń 100 km osiągniemy w Leopoldshagen, gdzie planujemy nawrotkę.
Nie wiadomo skąd, dostajemy zastrzyku energii i zwiększamy tempo do 25 km/h, może dlatego, żeby mieć już nawrotkę za sobą.
Planujemy, że wzorem Jarka "Gadzika" klepniemy tablicę i zawrócimy :))).
Okazuje się jednak, że w Leopoldshagen licznik wskazuje około 98 km, więc zapada decyzja, że podciągniemy jeszcze kawałek do kolonii Gruenberg. Samo Leopoldshagen to raczej nudna i schludna wioska-kiszka. W Gruenberg na liczniku pojawia się 100 km i po krótkiej przerwie w cieniu drzew zawracamy. Trasę w międzyczasie przecina niezliczona ilość rowerzystów-skawiarzy, przemierzających szlak "Oder-Neisse Radweg". Widać, że u Niemców sakwiarstwo to wręcz dyscyplina narodowa.
Zawracamy i dostajemy silny wiatr w twarz, co nie wróży za dobrze kolejnej setce, którą mamy do pokonania. Ustawiam więc Basię za swoim kołem i w tempie 20 km/h ciągniemy do Moenkebude, gdzie na malowniczej przystani planujemy dłuższą przerwę.
Na miejscu pięknie jak zawsze.
Jest to jednak sezon i po terenie mariny snuje się sporo żeglarzy i turystów, tym bardziej, że na jej terenie znajduje się plaża.
Na razie jednak mamy czas na popas w wiacie przy nabrzeżu.
Nieco rozleniwieni ruszamy ponownie na Ueckermunde i z niepokojem nasłuchujemy grzmotów i obserwujemy gromadzące się nad miastem stalowe chmury.
Czyżby znowu burza rozpoczęła polowanie na Misiaczów?
Swoją drogą, żadna z prognoz nie zapowiadała takich nawałnic, jaką widzimy w oddali, czyżby tak synoptycy rozumieli określenie "lekkie przelotne opady" :)?
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie zastajemy podniesiony most zwodzony. Może i dobrze, bo w tym czasie nawałnica poszła na wschód i znów pojawia się błękitne niebo.
Po podniesieniu mostu zajeżdżamy jeszcze na zakupy po picie do sklepu EDEKA przy drodze na Altwarp. Dobrze, że w ogóle jest. Jazda po Niemczech ma taki mankament, że nie ma w każdej wiosce czy miasteczku klikudziesięciu sklepików jak u nas, trzeba znaleźć większe miejscowości i to nie w niedzielę, bo pozamykane, więc jeśli ich nie ma, to czasem rower wygląda na starcie jak tankowiec pełen napojów, a to waży sporo.
Po zakupach ruszamy na uprzednio zaplanowaną trasę do Altwarp.
Wiatr na tym wyjeździe mamy nadal wyjątkowo stabilny, bo:
- wieje w twarz, gdy jedziemy na północ
- wieje w twarz, gdy jedziemy na południe
- wieje w twarz, gdy jedziemy na zachód
- wieje w twarz, gdy jedziemy na wschód
Na szczęście gdzieniegdzie pojawiają sie zalesione odcinki i tam jest łatwiej.
Przejeżdżając przez Bellin stwierdzamy ze zdziwieniem, że dawno temu rozpoczęta budowa ścieżki do Warsin nadal jest rozgrzebana, a spora jej część jest budowana z kostki.
Dalej przejeżdżamy przez nadal rozgrzebaną budowę drogi w Warsin i wskajujemy na piękne 6 km asfaltowej ścieżki do Altwarp.
Tym razem nie zamawiamy Fischbroetchen ani bezalkoholowego Erdingera, ponieważ jest to za ciężkie jedzenie na taki dystans.
W porcie nie ma mojej ulubionej łódki, więc zadowalam się uchwyceniem w dwóch ujęciach wypływającego kutra.
Kiedy fotografuję nabrzeże, z niepokojem dostrzegam nad masztami jachtów niepokojący widok.
Znowu polowanie?
Rybak z Altwarp.
Opuszczamy tę malowniczą miejscowość i dojeżdżamy ponownie do Warsin, skąd skręcamy na szutry i asfalty wiodące przez las do Rieth.
Tymczasem od zachodu zmierza na nas potężna chmura burzowa i rozlegają się grzmoty. Teraz chyba już nie umkniemy i nie będzie się gdzie schować.
Na rozstaju dróg okazuje się, że anioły nam sprzyjają i w momencie, gdy spadają pierwsze krople, chowamy się pod napotkaną wiatę-grzybek.
Burza jest jednak podstępna i nie ustaje w knowaniach. Kiedy już wydawało się, że odeszła - ruszyliśmy.
Nie minęło wiele czasu, gdy lunęło z impetem. Dobrze, że nie było to epicentrum, a jedynie jakiś ogon tej nawałnicy!
Jak mówię: "Nie ma złej pogody, są tylko nieprzygotowani rowerzyści", więc czym prędzej wyjęliśmy pelerynki, nakryliśmy nimi siebie i rowery i stojąc przeczekaliśmy największy atak ulewy.
W międzyczasie ulewę pod naszymi pelerynkami przetrwała chmara komarów, dotliwie gryząc zwłaszcza mnie.
Deszcz ustał i ruszamy do Rieth.
Po dojechaniu do Rieth i szybkich obliczeniach okazuje się, że po dojechaniu do domu Basi do rekordu zabraknie kilka kilometrów, więc odbiliśmy na moment na przystań w Rieth.
Tym razem odpuszczamy sobie jazdę do Hintersee przez las. Jesteśmy i tak ubłoceni i trasa po szutrach po burzy nie byłaby najlepszym pomysłem.
Wybieramy więc asfalt do Ahlbeck, skąd skręcamy na Gegensee i Hintersee.
Kiedy dojeżdżamy do Hintersee, widzimy, jak od zachodu - na tle błękitu nieba - zbliża się do nas kolejna wściekła chmura.
To dobry motywator, żeby zwiększyć tempo i za Dobieszczynem jedziemy równym tempem jak dwa uciekające roboty.
Ja zatrzymuję się na chwilę, żeby zjeść coś słodkiego, a Basia jedzie dalej. Choć zna teorię, to niepomna moich ostrzeżeń ("na takim dystansie trzymamy równe, dobre dla siebie tempo, bez szarpania"), uciekając przed burzą sama sobie podkręca tempo na 27 km/h - co dla burzy w sumie jest bez znaczenia - a co po takim długim już dystansie mogło u niej doprowadzić tylko do jednego. Kiedy ją doganiam, opada z sił i jedziemy w tempie 17 km/h.
Sytuacja poprawia się za Pilchowem, kiedy tuż za naszymi głowami rozlega się grzmot i Basia rozpędza się z górki do 39 km/h!
Na niewiele się to jednak zdało. Tuż za Głębokim wali się na nas ściana wody i znów staliśmy jak dwa krasnale w pelerynkach.
Jak runęła tak przeszła, a nad Laskiem Arkońskim pojawiła się tęcza.
Już niczym nie niepokojeni dojeżdżamy na godzinę 20:00 do domu i powiem, że Basia odzyskała wigor i była na mecie w naprawdę niezłej formie!
Szczerze gratuluję Basi, bo kiedy wspominam dziś moją pierwszą "dwusetkę", to zauważam, że jechałem zaledwie o 50 minut krócej (a dodam, że z godzina nam uciekła na walkę z deszczem), a moja średnia była tylko ok. 0,4 km/h wyższa niż dzisiejsza z Basią.
Co taki szybki rozwój kondycji Basi wróży?
Tego nie muszę chyba nikomu mówić? :)))
Przybliżona mapka trasy:
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4053 (kcal)
Basia "Misiaczowa" już od pewnego czasu wspominała o chęci pobicia swojego życiowego rekordu, co jest tym bardziej godne podziwu, że dopiero ponad rok temu zakupiłem jej rowerek.
Coś czuję, że moje własne rekordy z czasem mogą być poważnie zagrożone...i nie żartuję!
Oczywiście sierpniowa pogoda jest teraz bardziej jesienna niż letnia i parę wcześniejszych "tajnych" prób nie wyszło.
***
Co robi normalny człowiek w sobotę po intensywnym tygodniu pracy?
Śpi długo i wypoczywa (a już na pewno, gdy prognozy są do dupy).
Co robi dwójka Misiaczów ogarniętych wirusem cyklozy?
Nastawia budzik na 3:00 nad ranem, przygotowuje prowiant i o 4:25 rusza spod garażu w ciemną i naprawdę chłodną noc, na dodatek pełną wrednej, dobierającej się do zadu i osiadającej na wszystkim zimnej mgły.
Na dodatek ja tak się przejąłem pomysłem Basi, że w zasadzie przed wyjazdem przespałem tylko jedną, jedyną godzinę, do tego tłukąc się na łóżku, czego skutki widać na mojej twarzy na poniższym zdjęciu.
No to ruszamy.
Aby unaocznić, jak "przyjemnie" było o poranku, poniżej nieco ziarnista fotka cyknięta bez lampy na ul. Cukrowej.
Następnie skręcamy na Będargowo i w lepkiej i zimnej ciemności wspinamy się na górkę, prowadzącą do granicy w Ladenthin.
Już teraz Basia zadziwia mnie tempem podjazdu. Taka prędkość pod tę naprawdę długą górę nigdy wcześniej jej się nie zdarzała.
Przekraczamy granicę i tam za chwilę czeka na nas nagroda, 3 kilometry zjazdu do Schwennenz. Mało więc pedałujemy i dygoczemy z zimna. Kolejny przystanek, trzeba się cieplej ubrać...i tak będzie na zmianę przez większość dnia.
Wreszcie pojawia się brzask...i trzeba się rozbierać.
Przejeżdżamy przez Grambow i przed Linken skręcamy w boczną drogę na Grenzdorf.
Mgła snuje się po niebie i skoszonych polach, a tymczasem Misiacz wydurnia się i robi miny filutka do aparatu.
Nim spakowałem aparat, Basia rusza ostro w stronę Gellin i jedyne co mogę, to spróbować ją jeszcze złapać zoomem aparatu, który wyciągam ponownie.
Ciekawa impresja nawet wyszła.
Na niebie pojawiają się różne interesujące zjawiska.
Światło niczym po wojnie atomowej.
No dobra, czas jechać i gonić uciekinierkę :).
Wilgoć ścieka nam z nosów, włosów i rowerów, kiedy dojeżdżamy do Ploewen, skąd zagłębiamy się w las wiodący do Boock...ale, ale, co to?
Czy nam się wydaje, czy z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu? Czy nasza wycieczka znów się zakończy nim się na dobre rozpoczęła?
Na szczęście ten deszcz był jedynie wersją "demo" tego, co miało jeszcze nastąpić lub tzw. "zwiększoną wilgotnością powietrza", jak ulewę ostatnio określi Jarek "Gadzik" :))).
Opad ustał za moment w Boock, skąd skręcamy szlakiem rowerowym bezpośrednio na Rothenklempenow. Widok zlanej wodą szosy nie wzbudza u nas entuzjazmu ani specjalnej nadziei, że tym razem się uda. Tu musiało przed chwilą przejść jakieś oberwanie chmury, przed którym cudem chyba umknęliśmy.
Za Rothenklempenow podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej, mimo, że na zachodzie grzmi i nadciągają sinoszare chmury.
Szczęście znów nam sprzyja i w ostatniej chwili wpadamy do wiaty w Koblentz.
Zwiedzanie tej wiaty zajęło nam ok. 20 minut, w końcu to rozległy obiekt ;))).
Deszcz ustał i mokrą drogą ruszamy na Krugsdorf i nie zatrzymując się kierujemy się na Friedberg, bo jak mówi jeden z naszych kolegów "nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności" ;).
Jest to oczywiście żart, bo mimo tego, że próbuje upolować nas burza, jedzie się przyjemnie, spokojnym tempem do 20 km/h i bez zbędnego rwania tempa.
We Friedbergu wychodzi takie słońce, że musimy kompletnie się przebrać w letnie stroje i tak odziani, przez Viereck zmierzany do Torgelow. Ścieżka piękna, gładka i pusta, 14 km rowerowego raju, który na ten czas dla dodania sobie sił i animuszu uzupełniamy słuchając muzyki (każdy swojej na mp3). To podkręca tempo i wkrótce dojeżdżamy do rogatek Torgelow, w którym już bywaliśmy ("nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności":))), więc odbijamy bezpośrednio na Eggesin i Ueckermunde.
Robi się coraz bardziej gorąco.
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie Basia domaga się zdjęcia, żeby coś z tej trasy jednak potem można było obejrzeć.
Sadza więc Misiacza na świni i tak to wygląda.
Misiacz na świni ;).
Zachodzę jeszcze na moment do Turka, gdzie liczę na zupę gulaszową, ale niestety, ma on głównie dania stałe, w tym pyszny kebab, który jednak nie jest wskazany (za ciężki na taką trasę). Zjadamy więc po garści biszkoptów i ruszamy na Moenkebude i Leopoldshagen.
Moenkebude to bardzo ładna i klimatyczna miejscowość z mariną, w której na razie się nie zatrzymujemy, ponieważ wg wyliczeń 100 km osiągniemy w Leopoldshagen, gdzie planujemy nawrotkę.
Nie wiadomo skąd, dostajemy zastrzyku energii i zwiększamy tempo do 25 km/h, może dlatego, żeby mieć już nawrotkę za sobą.
Planujemy, że wzorem Jarka "Gadzika" klepniemy tablicę i zawrócimy :))).
Okazuje się jednak, że w Leopoldshagen licznik wskazuje około 98 km, więc zapada decyzja, że podciągniemy jeszcze kawałek do kolonii Gruenberg. Samo Leopoldshagen to raczej nudna i schludna wioska-kiszka. W Gruenberg na liczniku pojawia się 100 km i po krótkiej przerwie w cieniu drzew zawracamy. Trasę w międzyczasie przecina niezliczona ilość rowerzystów-skawiarzy, przemierzających szlak "Oder-Neisse Radweg". Widać, że u Niemców sakwiarstwo to wręcz dyscyplina narodowa.
Zawracamy i dostajemy silny wiatr w twarz, co nie wróży za dobrze kolejnej setce, którą mamy do pokonania. Ustawiam więc Basię za swoim kołem i w tempie 20 km/h ciągniemy do Moenkebude, gdzie na malowniczej przystani planujemy dłuższą przerwę.
Na miejscu pięknie jak zawsze.
Jest to jednak sezon i po terenie mariny snuje się sporo żeglarzy i turystów, tym bardziej, że na jej terenie znajduje się plaża.
Na razie jednak mamy czas na popas w wiacie przy nabrzeżu.
Nieco rozleniwieni ruszamy ponownie na Ueckermunde i z niepokojem nasłuchujemy grzmotów i obserwujemy gromadzące się nad miastem stalowe chmury.
Czyżby znowu burza rozpoczęła polowanie na Misiaczów?
Swoją drogą, żadna z prognoz nie zapowiadała takich nawałnic, jaką widzimy w oddali, czyżby tak synoptycy rozumieli określenie "lekkie przelotne opady" :)?
Dojeżdżamy do Ueckermunde, gdzie zastajemy podniesiony most zwodzony. Może i dobrze, bo w tym czasie nawałnica poszła na wschód i znów pojawia się błękitne niebo.
Po podniesieniu mostu zajeżdżamy jeszcze na zakupy po picie do sklepu EDEKA przy drodze na Altwarp. Dobrze, że w ogóle jest. Jazda po Niemczech ma taki mankament, że nie ma w każdej wiosce czy miasteczku klikudziesięciu sklepików jak u nas, trzeba znaleźć większe miejscowości i to nie w niedzielę, bo pozamykane, więc jeśli ich nie ma, to czasem rower wygląda na starcie jak tankowiec pełen napojów, a to waży sporo.
Po zakupach ruszamy na uprzednio zaplanowaną trasę do Altwarp.
Wiatr na tym wyjeździe mamy nadal wyjątkowo stabilny, bo:
- wieje w twarz, gdy jedziemy na północ
- wieje w twarz, gdy jedziemy na południe
- wieje w twarz, gdy jedziemy na zachód
- wieje w twarz, gdy jedziemy na wschód
Na szczęście gdzieniegdzie pojawiają sie zalesione odcinki i tam jest łatwiej.
Przejeżdżając przez Bellin stwierdzamy ze zdziwieniem, że dawno temu rozpoczęta budowa ścieżki do Warsin nadal jest rozgrzebana, a spora jej część jest budowana z kostki.
Dalej przejeżdżamy przez nadal rozgrzebaną budowę drogi w Warsin i wskajujemy na piękne 6 km asfaltowej ścieżki do Altwarp.
Tym razem nie zamawiamy Fischbroetchen ani bezalkoholowego Erdingera, ponieważ jest to za ciężkie jedzenie na taki dystans.
W porcie nie ma mojej ulubionej łódki, więc zadowalam się uchwyceniem w dwóch ujęciach wypływającego kutra.
Kiedy fotografuję nabrzeże, z niepokojem dostrzegam nad masztami jachtów niepokojący widok.
Znowu polowanie?
Rybak z Altwarp.
Opuszczamy tę malowniczą miejscowość i dojeżdżamy ponownie do Warsin, skąd skręcamy na szutry i asfalty wiodące przez las do Rieth.
Tymczasem od zachodu zmierza na nas potężna chmura burzowa i rozlegają się grzmoty. Teraz chyba już nie umkniemy i nie będzie się gdzie schować.
Na rozstaju dróg okazuje się, że anioły nam sprzyjają i w momencie, gdy spadają pierwsze krople, chowamy się pod napotkaną wiatę-grzybek.
Burza jest jednak podstępna i nie ustaje w knowaniach. Kiedy już wydawało się, że odeszła - ruszyliśmy.
Nie minęło wiele czasu, gdy lunęło z impetem. Dobrze, że nie było to epicentrum, a jedynie jakiś ogon tej nawałnicy!
Jak mówię: "Nie ma złej pogody, są tylko nieprzygotowani rowerzyści", więc czym prędzej wyjęliśmy pelerynki, nakryliśmy nimi siebie i rowery i stojąc przeczekaliśmy największy atak ulewy.
W międzyczasie ulewę pod naszymi pelerynkami przetrwała chmara komarów, dotliwie gryząc zwłaszcza mnie.
Deszcz ustał i ruszamy do Rieth.
Po dojechaniu do Rieth i szybkich obliczeniach okazuje się, że po dojechaniu do domu Basi do rekordu zabraknie kilka kilometrów, więc odbiliśmy na moment na przystań w Rieth.
Tym razem odpuszczamy sobie jazdę do Hintersee przez las. Jesteśmy i tak ubłoceni i trasa po szutrach po burzy nie byłaby najlepszym pomysłem.
Wybieramy więc asfalt do Ahlbeck, skąd skręcamy na Gegensee i Hintersee.
Kiedy dojeżdżamy do Hintersee, widzimy, jak od zachodu - na tle błękitu nieba - zbliża się do nas kolejna wściekła chmura.
To dobry motywator, żeby zwiększyć tempo i za Dobieszczynem jedziemy równym tempem jak dwa uciekające roboty.
Ja zatrzymuję się na chwilę, żeby zjeść coś słodkiego, a Basia jedzie dalej. Choć zna teorię, to niepomna moich ostrzeżeń ("na takim dystansie trzymamy równe, dobre dla siebie tempo, bez szarpania"), uciekając przed burzą sama sobie podkręca tempo na 27 km/h - co dla burzy w sumie jest bez znaczenia - a co po takim długim już dystansie mogło u niej doprowadzić tylko do jednego. Kiedy ją doganiam, opada z sił i jedziemy w tempie 17 km/h.
Sytuacja poprawia się za Pilchowem, kiedy tuż za naszymi głowami rozlega się grzmot i Basia rozpędza się z górki do 39 km/h!
Na niewiele się to jednak zdało. Tuż za Głębokim wali się na nas ściana wody i znów staliśmy jak dwa krasnale w pelerynkach.
Jak runęła tak przeszła, a nad Laskiem Arkońskim pojawiła się tęcza.
Już niczym nie niepokojeni dojeżdżamy na godzinę 20:00 do domu i powiem, że Basia odzyskała wigor i była na mecie w naprawdę niezłej formie!
Życiowy rekord Basi!© Misiacz
Szczerze gratuluję Basi, bo kiedy wspominam dziś moją pierwszą "dwusetkę", to zauważam, że jechałem zaledwie o 50 minut krócej (a dodam, że z godzina nam uciekła na walkę z deszczem), a moja średnia była tylko ok. 0,4 km/h wyższa niż dzisiejsza z Basią.
Co taki szybki rozwój kondycji Basi wróży?
Tego nie muszę chyba nikomu mówić? :)))
Przybliżona mapka trasy:
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
203.36 km (7.00 km teren), czas: 10:52 h, avg:18.71 km/h,
prędkość maks: 42.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 4053 (kcal)
Kurs do Joanny :)
Piątek, 3 sierpnia 2012 | dodano: 03.08.2012Kategoria Szczecin i okolice
Po południu wyskoczyłem na szybki kurs z dostawą pewnej publikacji, tak pożądanej przez Joannę.
Forma znakomita, na płaskim odcinku ul. Bohaterów Warszawy jechałem sobie równo z samochodami, w tempie 48 km/h.
Forma ta jednak nie przyda mi się zupełnie w jutrzejszym planie, bo "tam na górze" wymyślono dla nas opady deszczu, żebyśmy nie mogli sobie pojeździć :(((.
Po krótkim "gadu-gadu" zawinąłem się do garażu, gdzie zdążyłem jeszce zrobić "shake w benzynie" łańcucha w moim i w Basiowym rowerze.
Na ten drugi rower łańcuch zakładałem w ulewie, ale było mi już wszystko jedno...
Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 251 (kcal)
Forma znakomita, na płaskim odcinku ul. Bohaterów Warszawy jechałem sobie równo z samochodami, w tempie 48 km/h.
Forma ta jednak nie przyda mi się zupełnie w jutrzejszym planie, bo "tam na górze" wymyślono dla nas opady deszczu, żebyśmy nie mogli sobie pojeździć :(((.
Po krótkim "gadu-gadu" zawinąłem się do garażu, gdzie zdążyłem jeszce zrobić "shake w benzynie" łańcucha w moim i w Basiowym rowerze.
Na ten drugi rower łańcuch zakładałem w ulewie, ale było mi już wszystko jedno...
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
11.04 km (1.00 km teren), czas: 00:29 h, avg:22.84 km/h,
prędkość maks: 48.00 km/hTemperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 251 (kcal)
Icóżżeżenujący...
Środa, 1 sierpnia 2012 | dodano: 01.08.2012Kategoria Szczecin i okolice
...był dystans. Chodziło tylko o wietrzenie Misiacza.
Tekst do tłumaczenia spory, więc i główka paruje.
Monstrualne nowe skrzyżowanie na Bramie Portowej już otwarte.
Ścieżek rowerowych brak, ale za to samochodziarze mają lepiej.
Leniwie potoczyłem się pustym "jak za komuny" miastem w stronę Wałów Chrobrego.
Może i fajnie, że ludzie wyjechali na wakacje, ale też i turystów jak na lekarstwo, widać promocja miasta nie jest zbyt specjalna.
Na Wałach w środy zbierają się motocykliści i miłośnicy BMW.
Zebrał się i jeden Misiacz.
Pogapił się...
...i pojechał do domu.
Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 274 (kcal)
Tekst do tłumaczenia spory, więc i główka paruje.
Monstrualne nowe skrzyżowanie na Bramie Portowej już otwarte.
Ścieżek rowerowych brak, ale za to samochodziarze mają lepiej.
Skrzyżowanie-gigant na Bramie Portowej.© Misiacz
Leniwie potoczyłem się pustym "jak za komuny" miastem w stronę Wałów Chrobrego.
Może i fajnie, że ludzie wyjechali na wakacje, ale też i turystów jak na lekarstwo, widać promocja miasta nie jest zbyt specjalna.
Na Wałach w środy zbierają się motocykliści i miłośnicy BMW.
Zebrał się i jeden Misiacz.
Motocykle. Wały Chrobrego w Szczecinie.© Misiacz
Pogapił się...
Można i tak, jak kto lubi.© Misiacz
...i pojechał do domu.
Rower:KTM Life Space
Dane wycieczki:
12.68 km (1.00 km teren), czas: 00:40 h, avg:19.02 km/h,
prędkość maks: 38.00 km/hTemperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 274 (kcal)