MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

U przyjaciół ...

Dystans całkowity:1865.27 km (w terenie 378.24 km; 20.28%)
Czas w ruchu:98:17
Średnia prędkość:18.10 km/h
Maksymalna prędkość:52.00 km/h
Suma kalorii:33843 kcal
Liczba aktywności:45
Średnio na aktywność:41.45 km i 2h 53m
Więcej statystyk

Breń dzień 3: Pałac Mierzęcin i zaskakująca decyzja Basi...

Poniedziałek, 14 listopada 2011 | dodano: 14.11.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Po Polsce, Szczecin i okolice, U przyjaciół ...
Na niedzielę, jeszcze przed powrotem do Szczecina, mieliśmy zaplanowany krótki wyjazd do Pałacu w Mierzęcinie.
To dystans 39 kilometrów, więc Basia miałaby już zaliczone w tym roku 3.000 km (brakowało jej 35 km).
Kiedy jednak przebudziliśmy się o poranku, ze strony łóżka Basi dobiegło mnie mruknięcie:
- Misiaczu - bunt! Nigdzie nie jadę!
;)
Przekonywać nie chciałem, bo coś ją tam niby w gardle drapało, mówiła, że zmęczona i śpiąca, że dziś zimno i szron na trawie (jakby wczoraj i przedwczoraj nie było szronu i było ciepło ;)))...
Też jakoś tak straciłem pierwotny zapał, zresztą dni wyjazdów z Brenia, kiedy zmuszony jestem wrócić do Szczecina są dla mnie zawsze jakieś takie dołujące :(.
Mimo tego stwierdziłem, że najlepszym sposobem na poprawę humoru będzie jednak wycieczka rowerowa.
Zwlokłem się do sieni, załadowałem rower, naciągnąłem ochraniacze na buty i ruszyłem niezbyt żwawo w stronę miejscowości Klasztorne.
Pogoda była jakaś taka impresjonistyczna, naprawdę ładnie, a ja wlokłem nogę za nogą na pedałach i za nic nie mogłem z siebie wykrzesać zapału.

Raz mi było za gorąco, raz za zimno i zupełnie nie podobało mi się, że do Klasztornych cały czas wspinałem się pod lekkie nachylenie i pod wiatr.
Jeszcze wczoraj bez problemu "łykałem" każdą górkę, a teraz miałem wrażenie, że ktoś mi położył na bagażniku kilka worków ziemniaków.
Z Klasztornych skręciłem na Dobiegniew. Niestety, przez większość trasy nadal miałem pod górkę i pod wiatr, więc w najbliższym lesie zatrzymałem się, żeby zrzucić z siebie nieco ciuchów, bo zrobiło mi się naprawdę gorąco. Dobrze, że lasek ładny...

Po przebraniu się jakość jazdy nieco mi się poprawiła. Po przekroczeniu przed Dobiegniewem tablicy informującej, że wjeżdżam do województwa lubuskiego momentalnie poprawiła się też jakość drogi, jakbym wjechał do innego kraju. Nie było już kolein i łat, tylko gładziutki asfalcik. Tylko, że nadal w większości pod górkę...
Przed samym Dobiegniewem zatrzymałem się na moment nad jeziorem Wielgie, bo widok wart był uwiecznienia.

Jadąc prawie cały czas pod górkę, zaraz za Dobiegniewem dotarłem do skrętu na Mierzęcin, skąd miałem do pałacu około 6-7 km...pod górkę :(.
W Mierzęcinie kiedyś z Basią byliśmy, ale samochodem, więc teraz przyszedł czas na dojazd rowerem, szkoda, że bez towarzystwa.
Warto obejrzeć i pałac i otaczające go zabudowania folwarczne, park pałacowy, malutki cmentarzyk dawnych właścicieli znajdujący się na terenie posiadłości.
W tej chwili obiekt służy celom hotelowo-rekreacyjnym i jest ładnie odrestaurowany.


Na terenie posiadłości odbywają się też imprezy plenerowe, więc skorzystałem z wybudowanej w tym celu wiaty i połknąłem tamże termosik kawy i bułę z serem.

Dochodziła godzina 12:00, wstyd przyznać, ale z Brenia wyjechałem około 10:30, co oznacza, że 18 km przejechałem w 1,5 godziny! Taki dzień...
Zebrałem się jeszcze na krótki objazd terenów pałacowych. Jakoś nie miałem weny robić tego zbyt dokładnie, tym bardziej, że musiałem jeszcze wrócić do Szczecina, a po drodze chcieliśmy ponownie zajechać do Pełczyc na przepyszną pizzę.
Cyknąłem na "odjezdnym" pięknie odnowiony budynek starej pałacowej gorzelni i tą samą drogą skierowałem się do Brenia.

Droga powrotna szła mi dużo lepiej, bo większa część siłą rzeczy była teraz z górki, jednak żeby nie było za fajnie, to wiatr zmienił się na przeciwny i ponownie dmuchał mi w gębę :/.
Przejechałem przez Dobiegniew, dotoczyłem się do Klasztornych i szczerze liczyłem, że sobie zjadę lekką pochyłością w dół do Brenia, jednak wiatr sprawił, że nie przekraczałem prędkości 22 km/h i to pedałując. Droga tam jest wyboista, więc - co za dzień - mamrotałem pod nosem "niech ten wyjazd się już skończy", co u cyklotyka nie jest normalnym objawem ;).
Wreszcie z westchnieniem ulgi, po godzinie jazdy z Mierzęcina (a więc powrót poszedł mi lepiej o jakieś 30 minut) dojechałem do posiadłości Hani, wykąpałem się, przebrałem i zająłem ładowaniem rowerów na samochód. To o dziwo poszło wyjątkowo sprawnie.
Jeszcze raz, przepiękną trasą przez Rębusz, Chłopowo i Krzęcin jechaliśmy do Pełczyc, gdzie czekała na nas nagroda w postaci wspaniałej pizzy "A La Sztark".
A potem, cóż...na zewnątrz powoli zapadał zmierzch, w nas rosła melancholia i trzeba było wsiadać w samochód i wrócić z tej przepięknej bajki do naszego Szczecina...
Dziękujemy Ci Haniu za kolejny wspaniały pobyt.

P.S.
Hania zaprasza w przyszłym roku naszą grupkę BS i RS na weekendowy pobyt z namiotami. Miejsca do ich rozbicia jest mnóstwo, tereny okoliczne są przepiękne, aby do lata...
Możemy tam zrobić kolejny wspaniały zlot. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 39.02 km (2.00 km teren), czas: 01:54 h, avg:20.54 km/h, prędkość maks: 40.00 km/h
Temperatura:2.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 815 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(3)

Breń dzień 2: Na pizzę do Pełczyc i nocny powrót.

Sobota, 12 listopada 2011 | dodano: 12.11.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Po Polsce, Szczecin i okolice, U przyjaciół ..., Z Basią...
Pogoda szykowała się wyśmienita - słońce, błękitne niebo i przymrozek. Pomysł na trasę wyszedł od Basi:
- Jedziemy na pizzę do Pełczyc!



Pyszny smak pizzy "A la Sztark" z oliwą czosnkową w pizzerii "Picer" (nazwa przyznam dość oryginalna;)) poznaliśmy w tym roku dzięki Athenie i Odysseusowi, z którymi jechaliśmy na dwudniowy wypad do Brenia.
Na trasę ruszyliśmy przed godziną 11:00. Basia zasuwa w Płoszkowie.

Jak to mawia Gadzik, było "rześko", a trawę pokrywał szron. Wyjazd o wcześniejszej godzinie sensu nie miał, bo raz, że pizzeria otwarta dopiero od 14:00 (w odległości 40 km od Brenia), a dwa, to poprzedniego wieczoru mieliśmy z Hanią i towarzystwem dość pokaźną degustację wytrawnych czerwonych win ;).
Wiadomo było, że przyjdzie nam wracać po ciemku, ale od czego lampy?
Na pierwszy postój zatrzymaliśmy się w lesie przed Zieleniewem.

Za Zieleniewem skręciliśmy na Rakowo. Trasa naprawdę urozmaicona, teren morenowy, góra - dół, góra - dół.


W Rakowie znajduje się bardzo ciekawy kościół p.w. św. Trójcy z XIV wieku. Bardzo spodobała się nam jego drewniana dzwonnica. Niestety, był zamknięty, więc pozostało nam tylko zatrzymać się, usiąść na ławeczce i co nieco przekąsić, popijając herbatką z termosu.

Kiedy tak sobie siedzieliśmy, Basia zauważyła chmarę wróbli siedzących na pobliskim drzewku.
Wyglądały jak ozdoby choinkowe.

Choć to już poważna jesień, mimo braku liści na drzewach i zieleni, trasa przed Słonicami prezentowała się bardzo malowniczo.


Wreszcie dojechaliśmy do Krzęcina, gdzie zamierzaliśmy odbić na Pełczyce. Oczywiście znów w obiektyw dostał się kolejny kościół.

Jazda do Pełczyc mimo pofałdowanego terenu przebiegała wyjątkowo sprawnie ze względu na sprzyjający wiatr. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Granowo, pod którym w czasie wojny 30-letniej miała miejsce całkiem spora bitwa - więcej TUTAJ

Do Pełczyc dojechaliśmy przed otwarciem lokalu, więc był czas na mały rekonesans po miasteczku. Znajduje się tam wyjątkowo ciekawy kościół z XIII wieku, który stanowi mieszankę kilku stylów: romańskiego, gotyku, baroku i chyba czegoś współczesnego. Musi mieć sporą wartość historyczną, bo został poddany renowacji ze środków państwowych.

W środku też prezentuje się ciekawie.




Tu widok z innego ujęcia.

Zrobiliśmy jeszcze małe zakupy i można było zamawiać pizzę. Rowery dzięki uprzejmości obsługi postawiliśmy od strony zaplecza.
Pan z obsługi zapewniał, że są bezpieczne, ale mimo tego wolałem je spiąć.
Lokal ma wystrój, który bardzo nam się podoba.

Pizza też nam się podoba ;).

Pan z obsługi (nie wiem, czy jest to właściel czy pracownik) podszedł do nas, żeby zapytać nas o nasze nietypowe, zabytkowe skórzane siodełka, które mamy zamontowane w nowoczesnych w sumie rowerach. Słowo do słowa i okazało się, że pan jest miłośnikiem staroci.
W czasie remontu jednego z urzędów na wysypisko bezmyślnie wywieziono mnóstwo starych, przedwojennych dokumentów. Pan ów udał się na wysypisko i uratował jeden z nich. Dla nas rowerzystów ze Szczecina jest on wyjątkowo interesujący, bowiem jest to przedwojenny katalog rowerowy sklepu braci Plautz ze Szczecina (wtedy Stettina).
Byliśmy z Basią pod ogromnym wrażeniem asortymentu i jakości prezentowanych tam produktów. Okazało się, że przed wojną można było sobie kupić noski do pedałów!

Z wyposażenia warsztatowego do nabycia była centrownica do kół.

Piasty.

Pedały.
Pedały ze sklepu Gebr. Plautz. Stettin przed wojną. © Misiacz

Siodełka. Musiały być niesamowicie wygodne!


Zaskoczeniem było dla mnie to, że można było zakupić licznik kilometrów, tzw. "cykacz". Miałem taki w latach 80-tych, ale rosyjski.

Dzwonki to dzieła sztuki!

Jesteśmy panu bardzo wdzięczni, że coś takiego mogliśmy obejrzeć i sfotografować!
Dochodziła godzina 15:00, kiedy solidnie posileni wyszliśmy z pizzerii. Widać było, jak słońce szybko opada w stronę horyzontu, więc trzeba było się szybko zbierać, by wykorzystać jak najdłużej światło dzienne.
Niestety, nie dość, że byliśmy ociężali od pizzy, to przyszło nam teraz jechać w stronę Krzęcina pod zimny wiatr, który tak nam dotychczas sprzyjał. Do tego należy dołożyć pagórkowaty teren, co przełożyło się na spadek tempa. Dodatkowo Basia miała jakiś zjazd formy. Kiedy dojechaliśmy nad malownicze jezioro w Chłopowie, słońce już zaszło i zaczęło się robić naprawdę zimno.

Korzystając z resztek światła, wypiliśmy resztki ciepłych napojów z termosu i wydobyliśmy z sakw kolarskie ochraniacze na buty, bo zaczynało się robić zimno w stopy.
Również Basia założyła ten zimowy wynalazek, choć przecież zimą nie jeździ ;).
Włączyliśmy wszystkie posiadane lampy i ruszyliśmy w stronę Rębusza przez park krajobrazowy.
W nocy do Rębusza (cartoon licence by Shrink;))) © Misiacz

Basia oprócz lampki migającej, lampki na dynamo miała jeszcze włączoną migającą lampkę na kasku, więc wyglądała jak choinka - i dobrze, bo widać ją było doskonale z odległości 2 km! Ja wyglądałem jak 3/4 choinki, bo nie miałem tym razem lampki na kasku ;).

Kiedy dojechaliśmy do Brenia, temperatura spadła przy gruncie na pewno poniżej zera. Ale czad!!! ;)))

Po tej wycieczce Basi do rocznego przebiegu 3.000 km brakuje raptem 35 km, których to nadrobienie zaplanowaliśmy na dzień następny wycieczką do Pałacu Mierzęcin. Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 83.07 km (1.00 km teren), czas: 04:46 h, avg:17.43 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:0.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1620 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Breń dzień 1: Nocna mroźna eskapada po lesie.

Piątek, 11 listopada 2011 | dodano: 12.11.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Po Polsce, Szczecin i okolice, U przyjaciół ..., Z Basią...
Dziś święto narodowe i mamy wolne – jesteśmy w Breniu u Hani…tzn. hehehe…snując się o poranku wyjechaliśmy dopiero o godzinie 12:00 ze Szczecina i jakoś tak dokulalaliśmy się do Brenia około godziny 14:00.

Obiadek, drzemka i cóż – pozostał nam tylko rajdzik nocny.
To pierwszy w życiu Basi rajd nocny, pierwszy wyjazd na rowerze w temperaturze 0 st.c! Gadzik, Bronik, Shrink i inni z Loży Szyderców ;)))!
Do ataku! Wam też wmawiała, że w takich warunkach nigdy jeździć nie będzie ;)))?
Widoki były imponujące, coś w tym stylu ;).
Las w okolicy Brenia nocą ;))) © Misiacz

Pojechaliśmy na krótką nocną eskapadę na tzw. Misiacz Route No. 14 po okolicznych lasach. Dla niewtajemniczonych – jest to malownicza leśna droga pożarowa biegnąca w okolicach Brenia.
Tak naprawdę to początkowo mieliśmy problem z jazdą z powodu kopnego piachu, a nie ciemności. Zawsze wydawało mi się, że mój halogen na dynamo daje niesamowicie dobre światło…dopóki nie zobaczyłem, co potrafi Basi ‘ksenon’ (też zasilany z dynama). Droga oświetlona pięknym, gęstym białym światłem na 20 metrów, a mój halogen…no cóż, tu prezentował się niczym lampa naftowa ;))).

Klimat jazdy nocą jest niesamowity, zwłaszcza w lesie, gdzie przed lampą przebiegają zwierzaki, a wokół tylko głęboka czerń.
Basi się spodobało!
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 7.02 km (7.02 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 23.00 km/h
Temperatura:0.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 146 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Breń. Dzień 2.

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
Po wspaniałym dniu poprzednim, rewelacyjnym wieczorze i uczciwym śnie…zawsze nadchodzi ten smutny moment, kiedy trzeba wrócić do Szczecina.



Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.

Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.

Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.

Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.

Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.


Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.

„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.


Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.

Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:

"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)

Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.

Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.

W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)

Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.


Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.

Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)


P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.

RELACJA Z DNIA 1 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 121.09 km (4.50 km teren), czas: 06:30 h, avg:18.63 km/h, prędkość maks: 44.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Breń. Dzień 1 (… i kolejny rekord Basi!)

Sobota, 27 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
W tygodniu zapytałem Anetę „Athenę” i Marka „Odysseusa”, czy mają chęć na przekładany co jakiś czas dwudniowy wyjazd ze mną i z Basią do Hani do Brenia na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego. Chęci były, termin też pasował, więc postanowione!



Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.

Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).

Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.

Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.

Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.


Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)

Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.

Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.

W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)

Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.

Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.

Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.


Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.


Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!

Nasza sypialnia.

Nasze rumaki odpoczywały na dole.

Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.

Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.

Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.

Marek i Soja bardzo się polubili.

Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)

Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.

RELACJA Z DNIA 2 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 136.39 km (5.00 km teren), czas: 07:18 h, avg:18.68 km/h, prędkość maks: 43.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Znikający czerwony punkt przed Nowogardem! :)

Sobota, 12 marca 2011 | dodano: 13.03.2011Kategoria Po Polsce, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ...
Nie pojechałem z Cyborgami do Prenzlau. Chciałem odpocząć! Los jednak nie pozwolił, bo trafiłem do Sebastiana (Shrinka) do Nowogardu na „leczenie” mojego laptopa. Jako, że cholera była wyjątkowo oporna, zszedł nam wczoraj blisko cały dzień, w środku którego zrobiliśmy sobie małą wycieczkę na przewietrzenie głów. Ponieważ walka z laptopem się przeciągnęła, a Pani Shrinkowa dostarczyła piwo strudzonym wojownikom, nie pozostało nic innego, jak spędzić noc w tych jakże gościnnych progach, a z rana wybrać się na relaksującą przejażdżkę. Hmmm...relaksującą... ;)))
Sebastian zaplanował wycieczkę do pałacu w Rybokartach, specjalnie dla mnie miała ona przebiegać asfaltami, pomimo, że Shrink użyczył mi swojego „flagowego” górala. Okazało się, że z rana dołączy do nas również Bartek (Siwiutki).
Co do tego górala...cóż...jako notoryczny użytkownik trekkinga albo szosówki, miałem poważne wątpliwości, czy dam sobie radę na takim sprzęcie na grubych oponach.
Po pierwszych 20 kilometrach nasza średnia wynosiła 27 km/h. Prawdę mówiąc...eee...hm...dość znacznie się do niej przyczyniałem. Nic z tego nie rozumiem, jak można na góralu momentami pomykać 40 km/h i nie czuć zmęczenia, a w przypadku o wiele lżej jeżdżącego trekkinga uzyskanie takich prędkości wiąże się ze znacznym wysiłkiem. Może to ktoś wyjaśnić? To musi mieć jakiś związek z konstrukcją roweru, no bo przecież nie z moją.
Przez Miętno, Wierzchy i Truskolas dotarliśmy do Trzygłowia. Stoi tam pałac, który jest obecnie remontowany. Tam mieliśmy pierwszą w sumie uczciwą przerwę, więc rozleźliśmy się po posiadłości z aparatami i batonikami w łapach. Widać, że wiosna jest tuż, tuż…

Shrink przed pałacem.


Po tej nawet całkiem długiej przerwie ruszyliśmy dalej...a mi o dziwo, fajnie jechało się na tym rowerku, choć gdybym go miał, to pierwszą rzeczą byłaby zmiana siodełka na skórzane i zmiana gripów na szersze.

Zdjęcie wykonane przez Shrinka.

Inną przyczyną, dla której rowerki fajnie szły, był ostry wiatr wiejący nam prawie w plecy. Na poniższym zdjęciu doskonale widać, jak wyginają się gałęzie brzozy.
Brzoza na wietrze. © Misiacz

Kiedy dojechaliśmy w okolice wsi Rzęsin, wiedziałem, że będzie skrót polną drogą, ale nie spodziewałem się, że będę jechał 5-10 km/h, próbując wydobyć się z błota i rozmiękłej ziemi, w której zapadały mi się koła i buksowały w miejscu. Średnią oczywiście szlag trafił (to informacja dla tych, którzy na wyjazdach najbardziej pasjonują się tym wskazaniem;))).
Skrót okazał się męczący, niby parę kilometrów, a byłem cały mokry.

Zdjęcie i aranżacja: Shrink.

Pokonawszy skrót, zaczęliśmy szukać drogi na Rybokarty, ale nijak znaleźć jej nie mogliśmy. Z Kukania ruszyliśmy na Wołczyno i jeszcze dalej, w końcu w jednej z zagród uzyskaliśmy informacje, że jednak trzeba się cofnąć 2 km do Wołczyna i jechać …polną drogą, bo lepszej nie ma.
No cóż, a niech będzie i polna. To jednak, po czym przyszło nam „jechać” nie powinno w ogóle nazywać się drogą. Koła grzęzły w błocie, pewne odcinki były zupełnie nieprzejezdne. Niezła frajda! ;)

Zdjęcie i aranżacja: Shrink.

W końcu dotelepaliśmy się do Rybokart. Pałac jest niesamowity, choć wymaga jeszcze trochę pracy.

Naprzeciwko pałacu znajduje się kościół z wieżą o konstrukcji szachulcowej.

To mój rumak, którego dosiadałem na wyprawie, oparty o pałacowe drzewo.

Na tyłach pałacu znajduje się jezioro, które mimo wysokich temperatur nadal pokryte jest lodem.


Widok na pałac z pomostu.

Podkręcam średnią na innym rowerze.

Zwiedziwszy tereny pałacowe, ruszyliśmy malowniczymi lasami i pagórkami w kierunku Gryfic. Już wiedzieliśmy, że w drodze powrotnej wiatr wystawi nam słony rachunek wraz z lichwiarskimi odsetkami za wcześniejszą pomoc.
W Gryficach skierowaliśmy się w stronę muzeum kolei wąskotorowej. Bilet wstępu kosztował 6 złotych. To miejsce jest tak klimatyczne, że nawet ci, którzy jeżdżą wyłącznie dla średniej byliby zadowoleni z wejścia tam. Zdjęć będzie sporo, bo muzeum naprawdę mnie urzekło, tam wręcz czuje się historię.


Ciuchcia niczym z bajki dla dzieci, wyprodukowana w latach 20-tych w Niemczech, dzielnie pracowała do roku 1979.
Kto dziś robi tak trwały sprzęt?


Wagoniki jak zabawki.

Resor. Musiał zapewniać specyficzny komfort. ;)

Podobny komfort zapewniały jego siedziska. Cóż z tego, że niewygodny – bardzo chciałbym mieć możliwość przejechania się tym wagonikiem. Zdjęcie zrobione przez szybkę.

Lokomotywa wyprodukowana przed wojną w słynnej szczecińskiej stoczni „VULCAN”.

Ktoś zapyta, czemu słynnej i co mogło być w ogóle w Szczecinie słynnego? Było wiele rzeczy. Wystarczy kliknąć na powyższy link, żeby dowiedzieć się, że stocznia ta przed wojną produkowała takie transatlantyki, przy których „Titanic” wyglądał jak kuter rybacki. Cztery ze zbudowanych na "Vulcanie" statków pasażerskich dwunastokrotnie zdobywały Błękitną Wstęgę Atlantyku, o czym Anglicy jakoś niechętnie wspominają (albo pomijają ten fakt zupełnym milczeniem).
Oprócz statków stocznia ta produkowała również lokomotywy i inne maszyny, a w czasie wojny również U-booty dla hitlerowskiej Kriegsmarine.
Po torach lokalnych kolei poruszały się również i takie „vany”. ;)

Nim elektryczność przyjęła się na dobre, za reflektory robiły…lampy naftowe!

Naprawdę nie chciało mi się stamtąd wychodzić, ale trzeba było ruszyć w drogę. Za Gryficami ruszyliśmy najpierw w stronę Golczewa. Wiatr ostro dawał w twarz.
Do Golczewa jednak nie dojechaliśmy, tylko skręciliśmy w lewo w stronę Nowogardu, jadąc już odcinkiem, który przemierzaliśmy z rana.
Nie wiem, o co chodzi, ale jak zwykle pod koniec wycieczki coś we mnie wstąpiło i mimo wiatru w pysk jechałem z prędkością 28-30 km/h. Czy to znowu kwestia konstrukcji Shrinkowego górala?
Kiedy po jakichś 5 kilometrach zatrzymałem się na picie, dogonił mnie Shrink i stwierdził, że to moje słynne, deklarowane wszem i wobec „zrównoważone tempo turystyczne” jest…eee…hmm…nieco dziwne! ;)))
Z racji koloru kurtki zostałem nazwany "Znikającym Czerwonym Punktem". ;)
Starałem się nie wyrywać naprzód, ale jakoś tak samo wychodziło. W końcu dojechaliśmy do Nowogardu, gdzie pożegnaliśmy Siwiutkiego, a ja – po obiadku u państwa Shrinków – wsiadłem w samochód, podziękowałem za miłą gościnę, użyczenie roweru i pojechałem do Szczecina.
To był wspaniały weekend, raz jeszcze dziękuję!

Rower: Dane wycieczki: 80.30 km (7.80 km teren), czas: 03:36 h, avg:22.31 km/h, prędkość maks: 41.00 km/h
Temperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(9)

Co dwa Miśki to nie jeden!

Piątek, 11 marca 2011 | dodano: 11.03.2011Kategoria Po Polsce, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ...
Nowogard. Przeciwko nam był komputer, który za diabła nie chciał przyjąć do wiadomości, że jego Windows jest w agonii i należy z nami współpracować.
No, a ten fiutek nie zamierzał!
Pogoda za oknem była naprawdę super...Kiedy w końcu pokonaliśmy dziada, zeszliśmy po rowery do piwnicy, wyszliśmy przed blok...No i co? Pogoda przestała być super.
Lunęło. Popadało 5 minut tylko po to, żeby nas zmoczyć, zmoczyć drogi, a potem żeby na nas chlapało spod kół.
Nic to, pojechaliśmy na nowogardzki Smoczak!

Po lekkiej dawce motocrossu ruszyliśmy drogą pożarową do Ostrzycy.
Fajna trasa, bo mało ruchliwa. W pewnym momencie jechaliśmy za starą Fiestą, która miała niespecjalnie wysoką średnią. My mieliśmy większą! ;)

Przejechaliśmy przez Ostrzycę i skierowaliśmy do miejscowości Kulice.
Wiaterek tradycyjnie już "umilał" nam jazdę.
W Kulicach zatrzymaliśmy się, żeby cyknąć fotki dworku, w którym swego czasu pomieszkiwała rodzina Bismarcków.

Największą jednak atrakcją wyjazdu był przejazd dawną trasą kolejki wąskotorowej.
Jego atrakcyjność polega na tym, że składa się z wertepów wywalających co luźniejsze plomby z zębów.
Kulminacją były kąpiele błotne, błotna impregnacja butów i gięcie tarcz w korbie. Naprawdę było fajnie! ;)

Zadowoleni z wyjazdu i pełni nowych sił wróciliśmy, by dalej mocować się ze "znakomitymi" produktami Billa Gates'a typu Windows i Office... ;)
Serdecznie polecam wpis i fotki Shrinka, które stanowią doskonałe uzupełnienie mojej relacji! ;) Rower: Dane wycieczki: 31.10 km (8.90 km teren), czas: 01:30 h, avg:20.73 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:8.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Do Shrinka...bez roweru. Na giełdę po rower i koło.

Niedziela, 6 lutego 2011 | dodano: 06.02.2011Kategoria U przyjaciół ..., Szczecin i okolice
Weekend zapowiadał się imponująco. Był plan jazdy z Cyborgami na 120 km, a wyszła lipa, a w zasadzie to nic nie wyszło. W sobotę lało i dziś leje. Prawie zupełnie nierowerowy weekend.
Może dlatego do Sebastiana (Shrinka z BS) i jego bardzo gościnnej żony wybraliśmy się z Basią samochodem, w końcu jest to pewien rodzaj integracji Bikestats, choć dyscypliny i napoje izotoniczne są w takich przypadkach zupełnie innego rodzaju. ;)))
Poprzednim razem byliśmy tam z ekipą Cyborgów na rowerach i zostaliśmy podjęci przez Państwa Shrinków po królewsku! Więcej TUTAJ.

Dziś niedziela. O 9:00 rano byłem umówiony z Michałem na wyjazd na giełdę, prosił mnie o pomoc w wyborze trekkinga. Przy okazji chciałem sobie też kupić lekkie koło na piaście bez dynama, które zamierzam wyposażyć w cienką oponkę i zakładać na przód na szaleństwa z Cyborgami. ;) Wtedy mam jakąś szansę!

Wchodząc na halę natknąłem się na takiego oto ekskluzywnego "mieszczucha" chyba, sam nie wiem jak to coś zakwalifikować. Jedna zębatka z tyłu na wolnobiegu, opony cienkie prawie jak w rowerze torowym, lekki jak piórko!
Szybki mieszczuch wysokiej klasy. © Misiacz

Pojedyncza zębatka. © Misiacz

Potem zabraliśmy się za wybór roweru dla Michała. Dziś wybór był mniejszy niż ostatnio, kiedy kupiłem dla Basi rower Prophete.
Mr. Zbyszek polecił Michałowi rower znajej firmy CUBE.
Faktycznie, lekki, wygodny.
Przerzutka z tyłu ze środkowej półeczki, Alivio, do tego dynamo w piaście z podtrzymaniem zasilania, na oponach Schwalbe Cruiser, reszta jak na zdjęciu. Cena wyjściowa 850 zł, utargowana na 820 zł plus rogi do kierownicy i koszyk na bidon gratis do odbioru za tydzień. Przy cenie sklepowej ok. 2100 zł to naprawdę okazja, choć widać już nadciągający sezon. Rower dla Basi z przerzutką XT kosztował blisko 200 zł mniej! No, ale to było w styczniu.
Cube Town. Płonia © Misiacz

Cube Town. Szczecin © Misiacz

No i jeszcze jedna sprawa - zakup koła na przód do mojego trekkinga. Niby mam już, ale zasadnioczo jest tam grubsza opona i dynamo w piaście, co stwarza opory toczenia, a ja potrzebuję skutecznej broni na Cyborgi. Wiem, że przy tym rowerze może mi pomóc jedynie zwykła piasta, lekkie koło i cieniutka opona. To dużo, żeby dać radę Cyborgom, którzy na góralach mkną jak na szosówkach!
Nie należy im dawać szosówek! Nigdy!
Mr. Zbyszek próbował mi początkowo opchnąć oba koła za 150 zł, ale ja tylnego nie potrzebuję, więc w końcu stanęło na moim i za 80 zeta stałem się właścicielem koła na piaście Shimano Deore HB-M510, obręczy MAVIC A119 i z oponą semi-slick RITCHEY SpeedMax Cross 700x35C (z dętką oczywiście).
Opona ta jest mi raczej zbędna, więc jakby ktoś reflektował, to moje GG jest widoczne obok.
Koło Mavic, piasta Shimano Deore, opona Ritchey. © Misiacz
Rower: Dane wycieczki: 0.20 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(11)

Rewelacyjny, ostry „Rajd Szczecińskiego BS do Shrinka”!

Sobota, 29 stycznia 2011 | dodano: 30.01.2011Kategoria Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z cyborgami z TC TEAM :)))
Kiedy rzuciłem na Forum temat „Rajd do Shrinka” do Nowogardu, nawet nie sądziłem, że będzie:
a) Tak fajnie
b) Tak ostro
c) Tak zimno
d) Tak rewelacyjnie
…i że pod koniec dnia uznam się w zasadzie za Cyborga (nie wszystko mi jeszcze powymieniali, na razie skupili się na hydraulice siłowej. :)))
Daleko mi jednak do prawdziwych "wymiataczy", choć powoli robię postępy. Są tacy, którzy z uporem maniaka nazywają mnie Cyborgiem, a są i tacy, którzy wprost mówią, że jestem cieniakiem. Bądź tu mądry...



Skład ekipy był dość zmienny. Tradycyjnie w sobotni poranek na Moście Długim stawił się Jurek (jurektc), Krzysiek, Jarek (gad bagienny) i ja. Paweł (Sargath) dołączył do nas dopiero w Nowogardzie, ponieważ rano zatrzymały go jakieś sprawy na uczelni i dojechał do nas do Nowogardu pociągiem.
Nie mogło też zabraknąć tytułowego Shrinka, który o godzinie 10:00 miał oczekiwać na nas w Goleniowie, około 40 km od Szczecina i 34 km od Nowogardu, czyli mniej więcej w połowie trasy.
Spotkanie na Moście Długim. Szczecin © Misiacz

Od rana po Szczecinie snuła się gęsta mgła, a ulice były mokre. To jednak ostatnimi czasy nie przeszkadza nam w odbywaniu wspaniałych wycieczek. Jadąc ulicą Kolumba w kierunku miejsca spotkania czułem, że wczorajsza całodzienna walka z nową oponą i dętkami nie poszła na marne. Widziałem, że tylko założenie na przód cienkiej trekkingowej opony Schwalbe Marathon Plus 700x28C daje mi szansę z tym gangiem robotów na rowerach (dodam, że górskich, z grubymi terenowymi oponami).
Tak jak się spodziewałem, zaraz po cyknięciu powitalnej fotki ruszyliśmy ostro z kopyta…a raczej z koła. Od razu prędkości zaczęły oscylować w granicach 27-30 km/h, a przez większość trasy tempo nadawał niezniszczalny Jarek (gadbagienny). Jurek był podejrzanie spokojny, a Kris czasem ostro szalał. Przez Dąbie przejechaliśmy dobrą, asfaltową ścieżką rowerową, by wkrótce potem skręcić na Pucice. Zatrzymałem ten pęd (znowu ja) na krótki postój na picie i to i owo przy Pomniku Przyrody „Aleja Dębu Szypułkowego”…ale kto by tam chciał robić zdjęcia, kiedy licznik „niepotrzebnie” wskazuje 0,00 km/h. ;)))
Jurkowi strasznie marzły palce u rąk i u nóg, więc zaproponowałem mu pewien alpinistyczny sposób – posmarowanie ich wazeliną. Miałem tylko taką do ust, więc poszła na place rąk. Różnicę czuć w zasadzie od razu. Wykombinowałem, że po przyjeździe do Goleniowa zawitamy do apteki i kupimy czystą wazelinę w tubce (0,97 zł), a Jurek u Shrinka nasmaruje palce u nóg.
Przed Goleniowem skręciliśmy w nową drogę przy Parku Przemysłowym i podobnie jak ostatnim razem, spotkaliśmy tego samego kolarza co ostatnio, kiedy jechaliśmy do Zielonczyna.
Spotkanie ze Shrinkiem w Goleniowie. © Misiacz

W Goleniowie powitała nas zadowolona gęba Sebastiana (Shrinka), a w zasadzie to zamarznięta kominiarka rozciągająca się w szerokim uśmiechu. Po krótkiej przerwie dla odtajania w poczekalni dworca PKP i zakupie wazeliny przez Jurka zdaliśmy się na prowadzenie przez Shrinka.
Topniejemy na dworcu PKP w Goleniowie. © Misiacz

Chcieliśmy ominąć drogę główną pełną TIR-ów i różnych czubków w samochodach, a Shrink zna ciekawą, choć nieco dłuższą trasę. Ruszył ostro na Żółwią Błoć, a przez moją głowę przeszła myśl: „Czyżby kolejny Cyborg, a może to Elektroniczny Niedźwiedź?". Moje szczęście, że wczoraj trochę poimprezował i dawno nie jeździł, bo nie wiem w jakim stanie bym dojechał do Nowogardu.
W Żółwiej Błoci zatrzymaliśmy się, aby zrobić sobie fotkę z pomnikiem żółwia.
Pomnik żółwia w Żółwiej Błoci. © Misiacz

Droga za wsią była ciekawa, niestety składała się głównie z łat i dziur, co szczególnie odczuwałem na nowej cienkiej oponie.
Po jakimś czasie zjechaliśmy nieco na prawo z drogi głównej, ponieważ Shrink chciał pokazać nam zabytkowy dąb.
Dąb w Niewiadowie w romantycznej poświacie. © Misiacz

Potem wróciliśmy na drogę i ruszyliśmy w kierunku Nowogardu. Po drodze mieliśmy jeszcze kilka postojów, z czego najciekawszy był ten pod największym w Polsce bukiem, składającym się z kilku ramion wyrastających z jednego pnia.
Misiaczowy postój. © Misiacz

Olszyca. Największy buk w Polsce. © Misiacz

Do Nowogardu zostało jeszcze 8 km, a Shrinka oprócz wcześniej wspomnianych dolegliwości dopadły jeszcze skurcze mięśni wynikające z zaniedbań w przyjmowaniu magnezu i dbałości o wypijanie przy tym 3 kaw dziennie. Po prostu siadły baterie i koniec. No, ale od czego ekipa Cyborgów?
Pomocne chwytaki Cyborgów. © Misiacz

Dla nich (dla nas?) taka pomoc koledze to żaden problem. Dojechaliśmy więc do Nowogardu, a tam oczekiwał na nas nad jeziorem Paweł (Sargath).
Nad jeziorem w Nowogardzie. © Misiacz

Teraz przed nami była najważniejsza część wyjazdu – wizyta w domu u Shrinka i Pani Shrinkowej (Agi). Sebastian ma dość pokaźną piwnicę, więc udało nam się w niej upchnąć wszystkie sześć rowerów.
Piwnica u Shrinka. © Misiacz

Kiedy weszliśmy do domu, zostaliśmy wręcz zalani morzem życzliwości i sympatii. Taka gościna naprawdę bardzo nas pozytywnie nastroiła. Agnieszka powitała nas tak ciepło, jakbyśmy znali się od wielu, wielu lat. Mogliśmy wysuszyć mokre ciuchy na kaloryferach, a na stole oczekiwała na nas uczta! Kawa, herbata, pieczone kurczaki, zrazy, ziemniaki, dwa rodzaje sałatek.

Powstrzymałem łakomstwo, bo wiedziałem, że może być potem trudno ruszyć. Z nadzieją wpatrywałem się w ilości pochłaniane przez Cyborgi i myślałem: „Jedzcie dużo, napychajcie zbiorniki, będziecie ciężsi, a ja będę miał jakiekolwiek szanse”! ;))) Od razu powiem, że się przeliczyłem. Napchanie zbiorników nic mi nie pomogło. Przed wyjściem dostałem jeszcze świeżej herbatki do termosu, a w buteleczkę słynnego Shrink-drinka (napój z wody, miodu i soli).
Jeszcze raz chciałbym podziękować za niesamowitą gościnność oraz zaproszenie do kolejnych odwiedzin (nawet z noclegiem dla całej naszej ekipy!!!).
Shrink hoduje specyficznego potworka w terrarium:

Sebastian, mimo że poważnie osłabiony, postanowił nas odprowadzić w kierunku Maszewa, przez które teraz mieliśmy jechać. Jesteśmy mu za to wdzięczni, że wykazał się takim hartem ducha.
Po kilku kilometrach podjął słuszną decyzję, że czas już wracać.
Oczywiście nie obyło się bez pożegnalnego zdjęcia…no i pożegnalnego niedźwiadka, pomiędzy nami dwoma z rodzaju misiowatych. ;)

Jarek ruszył ostro do przodu, tak ostro, że w Maszewie Jurek poratował mnie batonem energetycznym. Generalnie cały czas jechało mi się super, czasem mam tylko tzw. „doły glukozowe” i po wciągnięciu czegoś słodkiego jadę spokojnie dalej.
Przejechaliśmy przez Przemocze i dojechaliśmy do drogi z płyt łączącej Chociwel z autostradą na Szczecin. Zaczynało już zmierzchać, a do celu mieliśmy ze 30 km. Naszych pięć migających lampek widać było na wiele kilometrów, a pomimo tego niektórym popapranym kierowcom nie chciało się zachować należytego odstępu. Gdybyśmy dopadli kierowcę Tigry, który pędem przejechał na kilka centymetrów od Sargatha, nie wiem, czy wróciłby o własnych siłach do domu.
Wkrótce jednak wjechaliśmy na szeroką dwupasmową drogę, która jednocześnie służyć ma jako lotnisko dla samolotów bojowych w czasie wojny, więc jest dobrze utrzymana i bardzo szeroka.
Jeszcze przed zjazdem w kierunku Załomia zatrzymaliśmy się na ostatni posiłek i herbatę z termosów. Było już dość ciemno. Ktoś rzucił myśl, że tylko czubki jeżdżą w styczniu w takim tempie na takie dystanse i kończą wyprawy po zmroku. Dobrze, że nas to nie dotyczy. ;)))))))))
Snujemy się niczym duchy we mgle:

Kiedy zjechaliśmy na drogę do Załomia, jechałem na przedzie, ponieważ posiadam dość wydajny reflektorek zasilany z dynama w piaście. Zwiększa to opory, ale dzięki temu udało się nam ominąć większość dziur i dojechać do Dąbia, gdzie ulice były już oświetlone.
Od Dąbia Krisowi coś się poprzestawiało w oprogramowaniu i narzucił takie tempo, że dałem sobie spokój nawet z myśleniem o nim (a po mojej głowie chodziło pytanie: „Czy moje 27 km/h to naprawdę za mało po blisko 140 km jazdy?”). Za nim popędził Jarek i Paweł, a my z Jurkiem dalej trzymaliśmy stałą dotychczasową prędkość.
Jurek został przypuszczam raczej z koleżeńskiej solidarności, bo wiem, że też lubi sobie na koniec poszaleć. Dzięki!
Ulicą Gdańską dojechaliśmy na miejsce porannego spotkania. Oczywiście musiało być pożegnalne zdjęcie.

Razem z Jarkiem pożegnaliśmy grupę i pojechaliśmy w lewo. Postanowiłem odprowadzić Jarka do pracy na nocną zmianę (ten to ma siłę) na 18:30. Przed rondem przy dworcu jakiś samochód ostro zahamował przede mną, więc i ja zahamowałem, a za mną Jarek. Na tyle ostro, że wywrócił się, obił kolano, rower grzmotnął w asfalt i wyleciała pompka. Nieciekawie to wyglądało, ale przecież w razie czego można u Jarka wymienić przegub, zawias czy co on tam ma w tych kolanach. :)
Punkt 18:30 Jarek wszedł do pracy, a ja pojechałem do domu.
To była kolejna udana wyprawa, a ilość przejechanych przeze mnie w styczniu kilometrów przewyższa niejedne miesiące letnie.
Grunt to dobra ekipa!

P.S. Jurek nakręcił taki filmik z naszego wyjazdu:
:) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 155.23 km (2.00 km teren), czas: 06:44 h, avg:23.05 km/h, prędkość maks: 47.00 km/h
Temperatura:-4.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3479 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(16)

Sylwester 2010 i rozruch 2011.

Niedziela, 2 stycznia 2011 | dodano: 02.01.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, U przyjaciół ...
Po raz kolejny spędziłem relaksującego, spokojnego Sylwestra u Hani w Breniu na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego.
Chyba zamieniam się w dr Doolittle, ponieważ przez większość czasu przy moim krześle w czasie imprezy siedziały dwa psy, Soja i Selma (typ wilczkowaty) z niewiadomych powodów wpatrzone we mnie jak w kiełbasę, a już w ogóle nie mogę zrozumieć zainteresowania trzech kotów, które zwykle podochodziły do mnie do tej pory z obojętnością (odwzajemnianą, tym bardziej, że mam na nie uczulenie).
Teraz przechodzimy do rzeczy, a mianowicie tradycyjnej noworocznej przejażdżki trasą Misiacz Route No. 14 po okolicznych lasach.
Pierwszym zadaniem było wykopanie roweru z garażu.

Potem przyszło zdziwienie - jak można na góralu jeździć po śniegu? Tańczy to z lewa na prawą, zakopuje się, zjeżdża. Wszyscy się dziwią, jak na "wąskooponowej" Kozie można śmigać po śniegu. Ano można, i to z lepszym skutkiem jak widzę (wąskie oponki pięknie trzymają się w wyciśniętej w śniegu koleince).
Albo...
?
Albo przyczyną była odwilż, która nieco zmiękczyła śnieg.
Sprawdzić nie mogłem, bo Koza świętowała w Szczecinie. :)
Skręciłem w drogę pożarową nr 14. Koła tańczyły dalej, wraz z nimi rower, a wraz z rowerem usiłujący się na nim utrzymać Misiacz.
Wjechałem w las i zatrzymałem się na picie i robienie fotek.

Ruszyłem, ale za daleko nie ujechałem. Oddaliłem się raptem ze 2 km od domu Hani, gdy nagle...

...gdy nagle rozpoczęta wycieczka zamieniła się w zakończoną wycieczkę.
Rozwalony pedał schowałem do plecaka i kręcąc tym co zostało i kręcąc się w śniegu podjąłem próbę jechania z powrotem do bazy.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i dowód, że jednak przejechałem co nieco.

Doślizgałem się do zagrody, oparłem rower o domek i dla pocieszenia siebie i psa pobawiłem się z nim (w sumie to z nią) w aportowanie kulek śniegowych.
Wiem, wiem...to nie fair, bo kulka znikała w śniegu, a pies miał robotę poszukiwawczą. Tym niemniej kalorii trochę spaliśmy i gdybym tylko miał mentalność niektórych tzw. "chłopców-trenażerowców" objeżdżających świat w zaciszu pokoju, to niezwłocznie przeliczyłbym na kilometry rowerowe swoje kalorie (a może i nawet kalorie psa!:))). No, ale nie mam takiej mentalności.
Agroturystyka u Hani. Breń. © Misiacz

Mógłbym się nawet pokusić o dopisanie kolejnych 7 km, które z Basią przeszliśmy z kijami do nordic walkingu (i z grzańcem własnej roboty w termosie) po wspomnianej trasie Misiacz Route No. 14. No, ale się nie pokuszę. Mogę odstąpić gratis te 7 km komuś, komu znudziło się wpisywanie kilometrów przejechanych na rowerze...żabką i kraulem w basenie. :)))
Na koniec zdjęcie kończące pierwszy dzień roku 2011. Mogło wyjść lepsze.
No, ale wyszło takie jak wyszło.
Wszystkiego lepszego w Nowym Roku!
Dzień kończy się nad Breniem. © Misiacz
Rower: Dane wycieczki: 4.00 km (4.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura:2.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(2)