MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Drawieński Park Narodowy

Dystans całkowity:1656.54 km (w terenie 176.04 km; 10.63%)
Czas w ruchu:91:22
Średnia prędkość:17.47 km/h
Maksymalna prędkość:52.00 km/h
Suma kalorii:20051 kcal
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:57.12 km i 4h 21m
Więcej statystyk

Breń dzień 1: Nocna mroźna eskapada po lesie.

Piątek, 11 listopada 2011 | dodano: 12.11.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Po Polsce, Szczecin i okolice, U przyjaciół ..., Z Basią...
Dziś święto narodowe i mamy wolne – jesteśmy w Breniu u Hani…tzn. hehehe…snując się o poranku wyjechaliśmy dopiero o godzinie 12:00 ze Szczecina i jakoś tak dokulalaliśmy się do Brenia około godziny 14:00.

Obiadek, drzemka i cóż – pozostał nam tylko rajdzik nocny.
To pierwszy w życiu Basi rajd nocny, pierwszy wyjazd na rowerze w temperaturze 0 st.c! Gadzik, Bronik, Shrink i inni z Loży Szyderców ;)))!
Do ataku! Wam też wmawiała, że w takich warunkach nigdy jeździć nie będzie ;)))?
Widoki były imponujące, coś w tym stylu ;).
Las w okolicy Brenia nocą ;))) © Misiacz

Pojechaliśmy na krótką nocną eskapadę na tzw. Misiacz Route No. 14 po okolicznych lasach. Dla niewtajemniczonych – jest to malownicza leśna droga pożarowa biegnąca w okolicach Brenia.
Tak naprawdę to początkowo mieliśmy problem z jazdą z powodu kopnego piachu, a nie ciemności. Zawsze wydawało mi się, że mój halogen na dynamo daje niesamowicie dobre światło…dopóki nie zobaczyłem, co potrafi Basi ‘ksenon’ (też zasilany z dynama). Droga oświetlona pięknym, gęstym białym światłem na 20 metrów, a mój halogen…no cóż, tu prezentował się niczym lampa naftowa ;))).

Klimat jazdy nocą jest niesamowity, zwłaszcza w lesie, gdzie przed lampą przebiegają zwierzaki, a wokół tylko głęboka czerń.
Basi się spodobało!
Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 7.02 km (7.02 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 23.00 km/h
Temperatura:0.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 146 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Breń. Dzień 2.

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
Po wspaniałym dniu poprzednim, rewelacyjnym wieczorze i uczciwym śnie…zawsze nadchodzi ten smutny moment, kiedy trzeba wrócić do Szczecina.



Rano zbieraliśmy się naprawdę niespiesznie, potem Hania podała sycące śniadanko i kawę i nadszedł czas wyprowadzić nasze pojazdy na powietrze.

Tego dnia na szczęcie nie padał deszcz, a nawet zaczynał pojawiać się błękit nieba. Wiatr tylko nie był zbyt sprzyjający, bo albo boczny albo w twarz. O godzinie 10:00 pożegnaliśmy się z Hanią i psią ferajną i ruszyliśmy na Płoszkowo. Tam na skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku Choszczna. Jako, że chmury zaczęły ustępować „na poważnie”, aż korciło żeby uwiecznić to na zdjęciu. Tu kościół i pajęczyna z kabli we wsi Raduń.

Dziś jechaliśmy tak troszkę skokowo, Basia po prostu wyjechała wcześniej z Brenia, bo nie chciała za późno wrócić, potem ją dogoniliśmy. Podobny manewr zastosowaliśmy w Choszcznie, choć nie za bardzo mi się podobało, żeby Basię puszczać samą. Mam do niej serce jak jakaś kwoka…w zasadzie to raczej „kwok”. ;))) Ja, Aneta i Marek odbiliśmy 1300 m na zakupy do Lidla, zaś Basia pojechała spokojnie w stronę Piasecznika. Potem z kolei Aneta i Marek zatrzymali się na małą przerwę za Choszcznem, zaś „kwok” gnał w stronę Piasecznika. Chyba musiało być szybko, bo mnie policja na radar łapała. ;) Basia już czekała na mnie w Piaseczniku. Zjedliśmy po bułce i nadjechali „Grecy”, a jako że i oni zgłodnieli, była więc okazja, abym ja z Basią powoli toczył się w kierunku Krępcewa. Jeszcze przed wyjazdem z Piasecznika wybiegł z zagrody mały, radosny kundelek i przyłączył się do naszej wycieczki.

Zaczęliśmy się bać, że gdzieś się zagubi, bo nie zamierzał się odłączyć. Nie schodził poniżej 18 km/h, a często nas zostawiał w tyle. Kiedy go dogoniliśmy, zaprezentował nam swoje dość makabryczne hobby…otóż tarzał się z lubością w rozkładającej się na drodze padlinie jakiegoś zwierzęcia, które zginęło pod kołami samochodu. Nie wiem, co to za zwierzę było, bo padlinka była rozjechana i od dawna zielona, więc smród nieziemski.
Zadowolony piesek, po tej specyficznej kuracji z energią ruszył dalej z nami.

Musieliśmy już ostro przycisnąć, by go zgubić. Od nas odpadł gdzieś na wysokości Bralęcina, ale potem biegł chwilę z „Grekami”, którzy też go zgubili (co to dla nich) i dogonili nas.


Na zupełnie innego przedstawiciela psiego gatunku trafiliśmy z kolei w Krępcewie. Tradycyjnie, jak to u nas, agresywne burki szlajają się po wsiach bez nadzoru, tez zaś nie tylko warczał na nas, gonił i szczekał, ale zaczął niepokojąco zbliżać się z zębami do łydki Basi. Tego Misiaczowi „kwokowi” było za wiele. Próba walnięcia kundla przednim kołem się nie powiodła, ale za to spowodowała, że znalazł się w zasięgu mojego ciężkiego, trekkingowego buta z „podkową” SPD. Tak mu odwinąłem na odlew prawą podeszwą prosto w pysk, że mam nadzieję popamięta przez chociaż czas jakiś, że rowerzystów nie należy atakować. Opcję zagazowania agresora tym razem odpuściłem na rzecz „nogoczynów”. ;)
Droga za Krępcewem to w zasadzie asfaltowy ser szwajcarski z wrzodami, więc trochę nas wytrzęsło. Dobrze, że jeszcze nikt nie połakomił się na wycięcie drzew, bo widok przynajmniej ładny.

„Wjeżdżając od strony Stargardu około 500 m przed wsią przy skrzyżowaniu z drogą na Strzebielewo Pyrzyckie stoi unikatowy krzyż pokutno-błagalny (postawiony przez sprawcę, jako prośba za duszę ofiary oraz o wybaczenie i pomoc w wędrówce do Ziemi Świętej).” – Wikipedia.


Faktycznie, krzyż z XIV wieku stoi i nawet cyknęliśmy mu fotkę.

Wreszcie dojechaliśmy do Witkowa, gdzie niepodzielnie panuje kult Ilnickiego Mariana, prezesa firmy „Agrofirma-Witkowo”, o którym nawet na stronach tejże firmy można rzekomo przeczytać, że:

"...Jesteś jak Ryszard Lwie Serce i ksiądz Stanisław Staszic..." ;)

Zaiste, ten światły władca Witkowa znakomite zasługi musiał oddać lokalnej społeczności, a i my rowerzyści zapewne możemy Marianowi wielokrotnie dziękować nie tylko za wędliny, ale też i za tę piękną ścieżkę, bez pomocy którego to Mariana trakt ten zapewne by powstać nie mógł.

Opuściwszy królestwo Mariana, co poznaliśmy po zniknięciu ścieżki, wjechaliśmy w okolice Kluczewa i Stargardu, by stamtąd, tą samą co ostatnio drogą dostać się nad jezioro Miedwie.

W amfiteatrze odbywały się jakieś występy zespołów ludowych, więc i mnie i Markowi udzielił się rytm harmoszki i bębna i ku zgorszeniu naszych pań, zaczęliśmy rytmicznie pląsać. Daliśmy spokój, bo Aneta aż padła z zażenowania. ;)

Występy spowodowały, że po promenadzie snuły się tabuny ludzi, ale jakoś udało nam się przedrzeć do drogi rowerowej na Kobylankę. Tam dostaliśmy wiatr w twarz, więc zasłoniliśmy nasze panie sakwami i sobą (moje wyglądały jak szafa albo lodówka, jeśli chodzi o wielkość). Jadąc w ten sposób dotarliśmy do zjazdu z górki do Kołbacza, z której na Góry Bukowe rozpościerał się niesamowity widok.


Chwilę postaliśmy delektując się widokiem, po czym zjechaliśmy do Kołbacza.

Stamtąd trasa wiodła przez Stare Czarnowo, do którego kilkaset metrów musieliśmy „przeskoczyć” dawną drogą główną S-3, z której na szczęście szybko zjechaliśmy. W Starym Czarnowie, spoglądając na nas i nasze obładowane rowery pozdrowił nas miejscowy pijaczek lekko zdumionym głosem: „Rrrreeekkkrrełłłaaacja?” ;)))
Dalej trasa biegła przez Dobropole i Kołowo i Basia powoli zaczęła odczuwać trudy pierwszej, tak długiej i trudnej dla niej wyprawy. Z liny jednak nie chciała korzystać, wystarczyła czasem pomocna, pchająca łapa Misiacza na plecach…ot, pomoc rodziny w trudnej chwili. ;) Po wtoczeniu się na najwyższy na trasie punkt Gór Bukowych rozpoczęła się piękna, szybka jazda w dół. Potem jeszcze parę morderczych hopków i wjechaliśmy na ulicę koło hotelu „Panorama” zakorkowaną samochodami zjeżdżającymi autostradą znad morza. Fajnie być w takim momencie na rowerze.
Choć w dużym ruchu, to w bez większych emocji dotarliśmy do mostu nad Odrą Zachodnią, gdzie pożegnaliśmy się z Anetą i Markiem. Został nam jeszcze tylko ostry podjazd pod Włościańską i można było spokojnie jechać do domku.
…a lina w ogóle nie przydała się!!! ;))) Marek w zasadzie wziął ją chyba tylko na wycieczkę. ;)


P.S. Weekendowa wyprawa miała dystans 257 km, w związku z czym Basia ma już przejechane w tym roku 1923 km...co oznacza, że 2000 km to chyba tylko kwestia kolejnej wycieczki.

RELACJA Z DNIA 1 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 121.09 km (4.50 km teren), czas: 06:30 h, avg:18.63 km/h, prędkość maks: 44.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2465 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

Breń. Dzień 1 (… i kolejny rekord Basi!)

Sobota, 27 sierpnia 2011 | dodano: 29.08.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, Szczecińskie Rajdy BS i RS, U przyjaciół ..., Z Basią...
W tygodniu zapytałem Anetę „Athenę” i Marka „Odysseusa”, czy mają chęć na przekładany co jakiś czas dwudniowy wyjazd ze mną i z Basią do Hani do Brenia na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego. Chęci były, termin też pasował, więc postanowione!



Co do Basi, to i ja i Basia mieliśmy obawy, czy da radę w dwa dni pokonać takie dystanse, w końcu dopiero niedawno pobiła swój życiowy rekord 116 km, a był to wtedy wyjazd jednorazowy. Tu szykowało się 136 km dnia pierwszego i 121 km dnia drugiego. Zaraz za Szczecinem czekało nas też pokonanie Gór Bukowych. Na wszelki wypadek zamówiliśmy u Anety i Marka linkę do holowania, w razie nagłej potrzeby. Ja ze swojej strony mogłem pomóc tyle, że napoiłem, nakarmiłem i wziąłem do sakw wszystkie nasze bagaże, zostawiając Basi jedynie torbę na bagażnik.
Co do sakw, to był to ich testowy wyjazd. Kupiliśmy je niedawno w Lidlu, wychodząc z założenia, że za 79 zł to nie dostanę nigdzie nawet porządnej torby na kierownicę, więc nawet jak będą nie za fajne, to strata niewielka. Sakwy jednak prezentują się schludnie i solidnie.
Tyle tytułem wstępu. Start miał miejsce z pętli na Pomorzanach w sobotę o godzinie 7:00. W zasadzie to o godzinie 7:12, bo spotkaliśmy tam legendarnego Jarka „Gadabagiennego” i jego żonę Kasię, więc troszeczkę się zagadaliśmy.
„Gadzik” cyknął nam fotkę.
Athena, Kasia, Odysseus, Misiacz, Basia.

Po pożegnaniu ruszyliśmy w stronę Gór Bukowych, do których trzeba dojechać nieprzyjemną i ruchliwą trasą, którą ktoś dowcipnie nazwał Autostradą Poznańską (choć jest to droga jednojezdniowa). Mimo wczesnej godziny i tego dnia ruch był spory i nie brakowało wariatów, którym nie chce się o centymetr ruszyć kierownicą, żeby ominąć rowerzystów. „Egzotycznie” jest u nas, jak to kiedyś powiedział „Jeden-Znajomy-Biker”. ;)))
Przed Górami Bukowymi rozdzieliliśmy się na kilka minut, bowiem „Grecy” (tak nazywamy z Basią Athenę i Odysseusa ze względu na mitologiczne ksywki;)) chcieli do podnóża gór dotrzeć krótszą, asfaltową ale piekielnie stromą ulicą, my zaś z Basią wybraliśmy trasę dłuższą, ale mniej stromą. Niestety, trzeba tam jechać po bruku lub chodniku. Wydaje się, że nasz wybór był niezły, bowiem u podnóża gór pojawiliśmy się dokładnie w tym samym czasie. Rozpoczął się żmudny podjazd. Trasa piękna, ale pogoda była lepko-upalno-wilgotna, więc szybko zrobiliśmy się mokrzy, a ja w szczególności, ponieważ na trudniejszych odcinkach pomagałem Basi pchając ją pod górkę (lina na razie nie była konieczna;)).
Wreszcie wdrapaliśmy się „na szczyt” i zaczął się zjazd. Przy głazie „Serce Puszczy” zrobiliśmy sobie popas (zdjęcie coś nie wyszło).

Przez Kołowo i Stare Czarnowo dojechaliśmy do Kołbacza. Wiatr tego dnia nam sprzyjał, bo przez większość trasy wiał nam w plecy.
W Kołbaczu obowiązkowa fotka dawnego opactwa Cystersów i w drogę.

Za Kołbaczem czekał nas długi podjazd i znów „pomogłem rodzinie” go pokonać. ;)
Po dojechaniu do Kobylanki wskoczyliśmy na nową, gładką i ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową prowadzącą nad jezioro Miedwie.
Szczecinie nasz, ucz się od Stargardu i okolic, jak powinna wyglądać droga dla rowerów!
Nad Miedwiem zatrzymaliśmy się na kolejny popas na pomoście przy amfiteatrze.

Zaczęły nas niepokoić deszczowe chmury zbierające się na zachodzie. Przecież żadna z prognoz NIE ZAPOWIADAŁA DZIŚ DESZCZU!!! Czyżby ICM, Windfinder i YR.NO, dotychczas najbardziej niezawodne, dziś postanowiły grupowo „dać ciała”.
Co jest?
Ochłodziło się. Tyle pożytku z tej szarej masy, która zawisła nad nami, a z której na szczęście nic nie kapało. Przejechaliśmy katastrofalnym asfaltem do Skalina (wersja demo, jak nawierzchnia nie powinna wyglądać, w zasadzie powinna ona zostać zamknięta dla ruchu, nie dziwię się, że rajdy MTB są puszczane właśnie tędy). Nagrodą była kolejna znakomita droga dla rowerów przy zakładach oponiarskich „Bridgestone” na obrzeżach Stargardu. Gładki czerwony asfalt…poezja. Żałowałem, że „Bridgestone” nie zechciało pociągnąć tego cuda aż do Brenia.
Do Kluczewa dojechaliśmy już „normalną” droga. Tam zatrzymaliśmy się, aby wykonać fotki kilku ciekawych obiektów zdobiących zakłady zbożowe. Wg miejscowych pijaczków, którzy bełkocząc podeszli do nas i starali się służyć za przewodników, młyny te zostały uruchomione w latach 30-tych XX wieku.


Za Kluczewem czekała nas kolejna miła niespodzianka – doskonała asfaltowa ścieżka do zakładów mięsnych „Agrofirma-Witkowo”, o budowę której podejrzewamy prezesa Ilnickiego Mariana, którego nazwisko widnieje na co drugiej tablicy reklamowej „Witkowa” (prezes zrobił to, prezes zrobił tamto i owamto;))). Dziękujemy Ci, Marianie. ;)
W Witkowie mieliśmy kolejny popas. Zaniepokoił nas jednak znak informujący o budowie i zakazie ruchu przy wsi Kolin. Przez Kolin wiodła nasza droga do Dolic, a proponowany objazd to może jest dobry, jak ktoś ma samochód. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, nie raz się przez budowy rowery pchało. Na wszelki wypadek zapytałem jednak lokalsa, czy faktycznie da się tam przejechać.
- Taaak, taak, spokojnie przejedziecie.
No to pojechaliśmy, jednak już w wiosce miejscowi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że nieźle się wpakowaliśmy i pozostanie nam jednak powrót na objazd, co już w ogóle nie wchodziło w grę, bo sam dojazd do budowy zajął nam trochę czasu. Okazało się, że nie jest to remont drogi, a…budowa mostu! Po konstrukcji krzątali się robotnicy, układając zbrojenie. Wymyśliłem sobie, że najlepiej, jak do facetów na budowie wysłać dwie kobietki z rowerami z pytaniem „czy przepuszczą nas panowie?” ;)))
Podziałało! Mogliśmy jechać. No, z tym „jechać” to grubo przesadziłem. ;)

Rowery musieliśmy pchać wąskim elementem konstrukcyjnym, który robotnikom służył za kładkę. Na szczęście dalej była już tylko remontowana nawierzchnia drogowa i na szczęście również operator rozkopującej ją koparki był na tyle miły, że nas przepuścił. Czy to koniec? Ależ skąd. Przed nami były do przebrnięcia zaporowe wały ziemne.

Marek zaliczył glebę, bo chciał jakoś przejechać bokiem między wałem a chaszczami. Nie udało się i sakwa została utytłana w błocie. Sam Marek niespecjalnie się utytłał.

W tle „sympatyczna” koparka.
Pozostał jeszcze tylko odcinek jazdy po polu przy rżysku (tu asfalt był pokruszony i było to jedno wielkie gruzowisko) i „już” byliśmy na drodze. Niewątpliwą korzyścią tej sytuacji był fakt, że prawie do samych Dolic ruch samochodowy był praktycznie żaden. Za Dolicami musieliśmy się z Basią zatrzymać na jakąś bułę, bo „w bakach było pustawo”. Dobrze zrobiliśmy, bo niestety za chwilę rozpoczęła się rzęsista mżawka, z gatunku tych, co to wciska się wszędzie i pokrywa wodą każdy dostępny milimetr. Tego miało nie być, nikt tego nie zapowiadał. Mieliśmy intuicję chyba, że wzięliśmy peleryny przeciwdeszczowe, bo inaczej byłoby marnie. Do tego z boku zawiewał wiatr i wdmuchiwał nam ten deszcz, gdzie tylko się dało. Basia twierdzi, że deszcz spadł dlatego, że chcieliśmy przetestować nowe sakwy, które nie są za bardzo wodoszczelne (cóż, Crosso to to nie jest), ale za to mają na wyposażeniu pokrowiec, rzekomo przeciwdeszczowy. Cóż, sprawdzimy…
W pewnym momencie wściekła mżawka zamieniła się w ulewę, na szczęście udało mi się wypatrzeć w wiosce wiatę, gdzie się schroniliśmy. Zupełnie nie wiem, czemu miejscowe dzieciaki nazywały nas Czerwonymi Kapturkami? ;))) To Basia, która nie życzy sobie paparazzi. ;)

Trochę postaliśmy pod tą wiatą, ale ileż można. Poczekaliśmy, aż ulewa zelżała i pokręciliśmy w kierunku Pełczyc (zostało jakieś 8 km), gdzie „Grecy” mają swoją znajomą pizzerię. Tam postanowiliśmy przeschnąć i się posilić.
Wchodząc do pizzerii zauważyliśmy mknącą grupę koxów-szosowców, wśród których, ku swojemu zaskoczeniu, wypatrzyłem „Kfiatka” i „Wobera”. No gdzież to się można spotkać, tak daleko od Szczecina. Tu ponownie przesadziłem, tym razem ze słowem „spotkać”, bowiem na moje machanie i okrzyki „Roooomeeeek” koxy tylko odwróciły ze zdziwieniem głowy ("no kto nas może znać w Pełczycach") i pomknęły dalej (a ja podejrzewam, że zatrzymanie popsułoby średnią, hehe;))). Inna sprawa, że raczej trudno było mnie rozpoznać, kiedy nie wyglądałem jak Misiacz, a jak Czerwony Kapturek. ;)
Wizyta w pizzerii była strzałem w dziesiątkę. Spędziliśmy tam około godziny, wypiliśmy kawę i herbatę, zjedliśmy znakomitą pizzę, a ciuchy zdążyły podeschnąć. Samo wnętrze też pozytywnie wpłynęło na nasze nastroje.

Po solidnym jedzonku myśleliśmy raczej o spaniu, a nie jeździe, ale deszcz ustał i warto było z tego skorzystać. Pokrowiec przeciwdeszczowy chyba raczej służy do odstraszania deszczu, a nie do ochrony sakw przed nim, bo wydaje mi się, że przemiękł. W każdym razie w samych sakwach było sucho, no ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Ruszyliśmy w stronę Krzecina, gdzie skręciliśmy na Chłopowo. Tam zaproponowałem zjazd nad piękne jezioro, które o niebo lepiej prezentowało się w słońcu, kiedy jechałem tamtędy do Brenia z Danielem z Nowej Soli. Nawet i teraz miało jednak swój urok.

Przed Rębuszem mieliśmy przyjemność jechać lasem stanowiącym obszar krajobrazu chronionego. Wspaniałe wrażenia mimo szarej pogody. Na tym odcinku spotkaliśmy się z wyrazami sympatii od mijających nas kierowców, może też sakwiarze, bo nam pomachali. Tym razem klakson nie mówił do nas „spier… mi z drogi”, tylko „pozdrowienia dla dzielnych turystów”. :)
Powoli zbliżaliśmy się do celu. Przed nami był Bierzwnik, gdzie zwiedziliśmy drugi już dziś klasztor pocysterski.


Wnętrza były dostępne, więc skorzystaliśmy i również je zwiedziliśmy. Na pierwszym zdjęciu „Sala Braci”.


Do Brenia pozostał nam już tylko krótki, prosty odcinek. Na miejscu zostaliśmy serdecznie powitani przez Hanię oraz jej dwie wspaniałe „psice”, Soję i Selmę, które mało nas nie zalizały z radości (a i koty też się jakieś tam kręciły chyba). Wizyta tam zawsze wprawia nas w dobry nastrój i tym razem było tak samo. Athena i Odysseus byli również zauroczeni tym miejscem. Nadszedł czas na rozpakowanie się, zakwaterowanie i prysznic. Oj, jak dobrze!

Nasza sypialnia.

Nasze rumaki odpoczywały na dole.

Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, Hania zaprosiła nas na wspaniałą kolację przy świecach na werandzie.

Na szczęście w mniejszych miejscowościach dostępne jest znakomite, niekomercyjne piwko.

Różowe winko odmiany Shiraz osobiście przytargałem w sakwie.

Marek i Soja bardzo się polubili.

Obok na grillu smażyły się kawałki kurczaka, na stole było przednie jadło i napitek, towarzystwo wspaniałe. Kto by tam pamiętał o jakimś deszczu przed Pełczycami…
P.S. Moje kolejne gratulacje dla Basi, która przejeżdżając dziś 136 km w nie zawsze przyjemnych warunkach pobiła swój kolejny życiowy rekord. Ciekawe, na jakim dystansie zamierza poprzestać? ;)

Pomysł na komiks został zapożyczony od Shrinka.

RELACJA Z DNIA 2 Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 136.39 km (5.00 km teren), czas: 07:18 h, avg:18.68 km/h, prędkość maks: 43.00 km/h
Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2746 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(14)

Sylwester 2010 i rozruch 2011.

Niedziela, 2 stycznia 2011 | dodano: 02.01.2011Kategoria Drawieński Park Narodowy, U przyjaciół ...
Po raz kolejny spędziłem relaksującego, spokojnego Sylwestra u Hani w Breniu na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego.
Chyba zamieniam się w dr Doolittle, ponieważ przez większość czasu przy moim krześle w czasie imprezy siedziały dwa psy, Soja i Selma (typ wilczkowaty) z niewiadomych powodów wpatrzone we mnie jak w kiełbasę, a już w ogóle nie mogę zrozumieć zainteresowania trzech kotów, które zwykle podochodziły do mnie do tej pory z obojętnością (odwzajemnianą, tym bardziej, że mam na nie uczulenie).
Teraz przechodzimy do rzeczy, a mianowicie tradycyjnej noworocznej przejażdżki trasą Misiacz Route No. 14 po okolicznych lasach.
Pierwszym zadaniem było wykopanie roweru z garażu.

Potem przyszło zdziwienie - jak można na góralu jeździć po śniegu? Tańczy to z lewa na prawą, zakopuje się, zjeżdża. Wszyscy się dziwią, jak na "wąskooponowej" Kozie można śmigać po śniegu. Ano można, i to z lepszym skutkiem jak widzę (wąskie oponki pięknie trzymają się w wyciśniętej w śniegu koleince).
Albo...
?
Albo przyczyną była odwilż, która nieco zmiękczyła śnieg.
Sprawdzić nie mogłem, bo Koza świętowała w Szczecinie. :)
Skręciłem w drogę pożarową nr 14. Koła tańczyły dalej, wraz z nimi rower, a wraz z rowerem usiłujący się na nim utrzymać Misiacz.
Wjechałem w las i zatrzymałem się na picie i robienie fotek.

Ruszyłem, ale za daleko nie ujechałem. Oddaliłem się raptem ze 2 km od domu Hani, gdy nagle...

...gdy nagle rozpoczęta wycieczka zamieniła się w zakończoną wycieczkę.
Rozwalony pedał schowałem do plecaka i kręcąc tym co zostało i kręcąc się w śniegu podjąłem próbę jechania z powrotem do bazy.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i dowód, że jednak przejechałem co nieco.

Doślizgałem się do zagrody, oparłem rower o domek i dla pocieszenia siebie i psa pobawiłem się z nim (w sumie to z nią) w aportowanie kulek śniegowych.
Wiem, wiem...to nie fair, bo kulka znikała w śniegu, a pies miał robotę poszukiwawczą. Tym niemniej kalorii trochę spaliśmy i gdybym tylko miał mentalność niektórych tzw. "chłopców-trenażerowców" objeżdżających świat w zaciszu pokoju, to niezwłocznie przeliczyłbym na kilometry rowerowe swoje kalorie (a może i nawet kalorie psa!:))). No, ale nie mam takiej mentalności.
Agroturystyka u Hani. Breń. © Misiacz

Mógłbym się nawet pokusić o dopisanie kolejnych 7 km, które z Basią przeszliśmy z kijami do nordic walkingu (i z grzańcem własnej roboty w termosie) po wspomnianej trasie Misiacz Route No. 14. No, ale się nie pokuszę. Mogę odstąpić gratis te 7 km komuś, komu znudziło się wpisywanie kilometrów przejechanych na rowerze...żabką i kraulem w basenie. :)))
Na koniec zdjęcie kończące pierwszy dzień roku 2011. Mogło wyjść lepsze.
No, ale wyszło takie jak wyszło.
Wszystkiego lepszego w Nowym Roku!
Dzień kończy się nad Breniem. © Misiacz
Rower: Dane wycieczki: 4.00 km (4.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura:2.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(2)

Breń i Drawieński Park Narodowy - cz. 2 (integracja Bikestats)

Niedziela, 5 września 2010 | dodano: 05.09.2010Kategoria Drawieński Park Narodowy, U przyjaciół ...
Tego dnia byłem umówiony ze Shrinkiem, którego udało mi się namówić na odwiedzenie mnie w czasie mojego weekendu w Breniu. Wprawdzie z Nowogardu do Brenia jest ponad 100 km (i trzeba jeszcze wrócić), ale to stało się jednocześnie dla Shrinka okazją do pobicia jego życiowego rekordu i przekroczenia 217 km jednego dnia!
W czasie, kiedy Sebastian walczył z dystansem, my z samego rana wybraliśmy się na małe grzybobranie.
Z początku bardzo małe...:)))


Potem już było trochę lepiej - w ciągu godziny upolowałem "aż" 13 grzybków :)))
W międzyczasie dostałem od Shrinka SMS-a, że jest coraz bliżej Brenia, więc zakończyliśmy zbiory i wróciliśmy do Brenia.
Aby ułatwić Shrinkowi znalezienie właściwego adresu sporządziłem stosowny drogowskaz :)))

Sebastianowi wydawało się, że wypije tylko kawę i nam zwieje, ale nie z nami takie numery. Najpierw trzeba było zjeść wypieczonego przez Hanię słodkiego misiaczka i zapić go kawką i łyczkiem czerwonego caberneta :)

Hania doszła do wniosku, że wędrowca trzeba ugościć obiadkiem, więc 15 minut oczekiwania na posiłek Shrink spędził regenerując się pod prysznicem :)
Hania nakarmiła nas po królewsku - pikantna zupa dyniowa i pieczeń na drugie danie - to jest to. Poniżej dowód na zdjęciu z osobistej kolekcji Shrinka:

Po obiadku postanowiłem kawałek odprowadzić Sebastiana. Chciałem mu pokazać swoją ulubioną trasę w Breniu, czyli Misiacz Route No. 14...tak, tak...wiem, że nadłożył z 6 km, ale trasa jest tego warta :)

Kolejne zdjęcie wykonane przez Shrinka - średniowieczny kamienny drogowskaz w Breniu przy tzw. Drodze Solnej.

Odprowadziłem jeszcze kawałek Shrinka do Łaska, gdzie pożegnaliśmy się przy kościele, skąd wróciłem do Brenia....brrr...by się zapakować w samochód i wracać do Szczecina ...:(((
Papa :)
Rower: Dane wycieczki: 13.00 km (7.50 km teren), czas: 00:35 h, avg:22.29 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Breń i Drawieński Park Narodowy - cz. 1

Sobota, 4 września 2010 | dodano: 05.09.2010Kategoria Drawieński Park Narodowy, U przyjaciół ...
W piątek wybraliśmy się z Basią do agroturystyki u Hani w Breniu, na obrzeżach Drawieńskiego Parku Narodowego (nie rowerkami, ale samochodem, bo Basia mało "rowerowa"...rowerkiem to się przejechałem sam, w sobotę po południu).
Widok z pokoju w Breniu.

Kiedy tylko obudziliśmy się, wsiedliśmy w samochodzik i ruszyliśmy na objazd okolicy. W pierwszej kolejności ruszyliśmy do samego serca D.P.N. czyli do Głuska, aby obejrzeć starą elektrownię wodną, w której pracują do dziś XIX-wieczne urządzenia do wytwarzania energii - i to pracują całkiem dobrze!



Mieliśmy na razie za sobą ok. 30 km, więc zdecydowaliśmy się pojechać kolejne 20 km, do Tuczna, gdzie znajduje się zamek Wedel-Tuczyńskich i kościół przez nich ufundowany.
Kościół zrobił na nas duże wrażenie, czuć w nim historię.


Mieliśmy szczęście, bo właśnie był zamykany, ale pozwolono nam jeszcze zwiedzić wnętrze. Zdjęcia niestety nie wyszły, bo na wyjazd nie zabrałem aparatu i wszystko robiłem telefonem :///

Po zwiedzeniu kościoła ruszyliśmy na zwiedzanie zamku i otaczającego go parku.

Staw w parku.



Zamek w czasie II wojny światowej włączony był w system umocnień Wału Pomorskiego. To bunkier u stóp zamku.

Z Tuczna, przy pięknej pogodzie i malowniczymi trasami D.P.N. wróciliśmy do Brenia. Tam, zauroczony tym widokiem z okna wsiadłem na rower.

To była jedynie krótka przejażdżka tzw. Misiacz Route No. 14 (wg Hani) - czyli drogą pożarową nr 14 :)))



To był wspaniały dzień, który zakończył się miłą kolacją u Hani :))) Dziękujemy!
P.S. Na następny dzień udało mi się skusić Shrinka na tzw. "integrację Bikestats" i odwiedzenie mnie w Breniu, a co za tym idzie - pobicie przez niego jego życiowego rekordu: 217 km (tak to wychodzi, jak się jedzie z Nowogardu i z powrotem:))) Rower: Dane wycieczki: 7.50 km (7.50 km teren), czas: 00:20 h, avg:22.50 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura:16.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)

Prawie 300. Dzień 2. Wyprawa do Brenia.

Niedziela, 18 kwietnia 2010 | dodano: 19.04.2010Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Drawieński Park Narodowy
Wyprawa z Danielem na Pojezierze Drawieńskie (Breń) 17-18.04.2010 (~300 km).
DZIEŃ 2.



Film z wyjazdu:

Na ten poranek nie nastawialiśmy budzika, choć może trzeba było, bo szykował się dłuższy dystans niż wczoraj...tym bardziej, że po piwku JAKO czuliśmy się „JAKO-tako” :))).
W każdym razie pobudka nastąpiła w sposób naturalny o 7:00.
Hania przygotowała nam śniadanie i prowiant na drogę i o godzinie 8:45 ruszyliśmy na trasę.


Tym razem wiatr nie zamierzał nam pomagać i starał się nam wiać w twarz najczęściej jak mógł.
Z Brenia skierowaliśmy się na Choszczno. Zazwyczaj ruchliwa droga tego dnia znów była dość pusta, w TV nadal transmitowano uroczystości pogrzebowe po katastrofie samolotu prezydenckiego, a poza tym była niedziela, więc wszelkiej maści przedstawicieli i ciężarówek nie było na drodze.

W Choszcznie zatrzymaliśmy się na małą przekąskę, zakup słoików z obiadem i zrobienie zdjęć kościoła.
Za Choszcznem wybraliśmy drogę na Piasecznik. Prędkości dodawał nami widok kolarza szosowego jadącego kilkaset metrów przed nami. Fakt, że nie oddalał się od nas sprawił, że doszliśmy do wniosku, że z naszą prędkością jest całkiem dobrze :)
W Piaseczniku podjęliśmy decyzję, że robimy dziś mimo wszystko długą trasę i skręcamy na Dolice.
W lasku przed Dolicami zatrzymaliśmy się na kanapki i kawę z termosu. Była godzina 12:00, a na licznikach mieliśmy ledwie 47 km.

Po dojechaniu do Dolic skierowaliśmy się na Lubiatowo. Wiatr z uporem utrudniał nam jazdę.
Z Lubiatowa przez Zaborsko dojechaliśmy do szosy Stargard – Pyrzyce, ale szybko z niej zjechaliśmy w boczną drogę prowadzącą przez Turze i Młyny do Żabowa leżącego przy głównej drodze nr 3.

Po krótkim przejeździe tą trasą skręciliśmy na Stare Chrapowo i Swochowo.
Tym razem ja poczułem kryzys. Dodatkowo, nie było nigdzie fajnego miejsca na podgrzanie obiadu.
Dopiero po przejechaniu nad nową trasą S-3 znaleźliśmy sympatyczny leśny zakątek, gdzie upitrasiłem pulpety.

Postój na "coś na ciepło" w lesie między Swochowem a Dołgimi. Za nami 100 km.

Po zjedzeniu obiadu kryzys z kolei dopadł Daniela (wielkie uznanie dla niego, bo taką trasę przejechał praktycznie bez treningu, od początku roku do wyprawy zrobił zaledwie 60 km).
Kryzys jakoś minął, a my dojechaliśmy przez Wirów do Gryfina, gdzie uzupełniliśmy zapasy.

Jedziemy do Niemiec przez most na Odrze Wschodniej.

Stamtąd przez mosty na Odrze wjechaliśmy do Niemiec przy miejscowości Mescherin. Długim podjazdem dojechaliśmy do Staffelde, skąd super gładką ścieżką asfaltową dojechaliśmy do Neurochlitz.

Taki gładki asfalt to wspaniała nagroda za wiele kilometrów telepania się po łatanych i dziurawych polskich drogach.

Granicę przekroczyliśmy w Rosówku. W oddali, jeszcze w Niemczech zauważyłem na horyzoncie rowerzystę. Zrobiliśmy krótki postój na siusianie. Do Kołbaskowa, dzięki wiatrowi tym razem w plecy utrzymywaliśmy prędkość ok. 35 km/h.
Za Kołbaskowem zaczął się długi podjazd i tam wyprzedził nas wspomniany rowerzysta. To chyba dodało mi sił, bo kiedy wjechałem na górkę i zobaczyłem go oddalającego się, postanowiłem go jednak dogonić. Udawało mi się utrzymywać prędkość 46 km/h...Daniel jechał razem ze mną. „Dopadliśmy” go przed Przecławiem :))) Wysoką prędkość utrzymywaliśmy aż do Ronda Hakena, gdzie zjechaliśmy na ścieżkę rowerową.
Tam już tylko krótki odcinek dzielił nas od celu (szkoda, że po drodze wpadła mi do oka jakaś żrąca mucha :/).
Mimo dystansu i tempa pod koniec – mordy jak widać mamy zadowolone.

Potem Daniel przepakował się, wziął prysznic, zapakował rower w samochód i wrócił do Nowej Soli.
Wszystko na razie zapowiada, że szykuje się super kompan i super wyprawa wielodniowa na wyspę Rugię szlakiem pomorskich Słowian.

Wszystkie zdjęcia z wyprawy znajdują się TUTAJ

Zdjęcia Daniela znajdują się TUTAJ

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 145.99 km (2.00 km teren), czas: 07:01 h, avg:20.81 km/h, prędkość maks: 52.00 km/h
Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3017 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(3)

Prawie 300. Dzień 1. Wyprawa do Brenia.

Sobota, 17 kwietnia 2010 | dodano: 19.04.2010Kategoria Szczecin i okolice, Wypadziki do Niemiec, Drawieński Park Narodowy
Wyprawa z Danielem na Pojezierze Drawieńskie (Breń) 17-18.04.2010 (~300 km).
DZIEŃ 1.




Film z wyjazdu:

Kolejna super wyprawa „wielodniowa” z Danielem. Kolejny raz było idealnie!
Daniel przyjechał do mnie z Nowej Soli w piątek. W sobotę rano postanowiliśmy ruszyć do Brenia na Poj. Drawieńskim tuż przy Drawieńskim Parku Narodowym.
Jako, że zaliczamy się do specyficznych gatunków (Daniel to „snuja nowosolska” a ja „snuja zachodniopomorska”) zamiast o godzinie 7:00 wyruszyliśmy o 8:00. Okazało się potem, że godzina opóźnienia w niczym nie zaszkodziła. Bardzo nam tego dnia pomógł silny wiatr wiejący w plecy.

Dzień pierwszy. Godzina 8:00 17 kwietnia 2010. Ruszamy ze Szczecina.

Przejechaliśmy koło Elektrowni „Pomorzany”, a następnie ruchliwą trasą koło Dziewoklicza dostaliśmy się do Podjuch. Tam skręciliśmy na bardzo ostry podjazd prowadzący m.in. do Hotelu Panorama. Górskie przełożenia wykorzystaliśmy maksymalnie. W połowie podjazdu należy skręcić w prawo, by wśród domków jednorodzinnych dojechać do drogi tuż u samego podnóża Gór Bukowych.
Było piękne światło...nie dziwię się więc zachwytowi Daniela.

Po drodze zatrzymaliśmy się na fotki. W tym samym czasie zaczęły wyć syreny na cześć ofiar katastrofy samolotu prezydenckiego. Była godzina 9:00.
W Puszczy Bukowej zatrzymaliśmy się również przy głazie nazwanym „sercem puszczy”.
Potem przez Kołowo dojechaliśmy do Starego Czarnowa, gdzie spotkaliśmy mojego tatę (akurat jakoś wtedy się pojawił akurat w Starym Czarnowie).

Ze Starego Czarnowa musieliśmy na chwilę wyjechać na ruchliwą zazwyczaj drogę nr „3”. Tym razem nie była specjalnie ruchliwa, prawdopodobnie dlatego, że duża ilość osób siedziała przed telewizorami oglądając prezydenckie uroczystości pogrzebowe.
Rozkręciliśmy rowery do 40 km/h, żeby jak najszybciej zwiać z tego odcinka i już wkrótce skręciliśmy na drogę prowadzącą do Kołbacza.
Tam zatrzymaliśmy się, aby zwiedzić opactwo Cystersów.

Dalej droga powiodła nas do Kobylanki, gdzie skręciliśmy na Zieleniewo i Morzyczyn nad Jeziorem Miedwie. Tam też ponownie zatrzymaliśmy się na jeden z wielu postojów (cóż, lubimy robić zdjęcia i zachwycać się widokami i trochę czasu na to schodzi).

Chwilę jechaliśmy promenadą, a za jeziorem skręciliśmy w prawo w drogę wiodącą do Skalina. Z ręką na sercu odradzam przejazd tą drogą na rowerze szosowym, bo bałem się, że nasze rowery trekkingowe rozlecą się w drobny mak. Nie, nie jechaliśmy po bruku – po prostu asfalt tam składa się z dziur, dziurek, rowów, garbów, łat, pokruszonego asfaltu...trudno mi wymieniać, ale jedzie się koszmarnie. Kiedy po niedługim czasie jechaliśmy ścieżką wybudowaną do zakładów Bridgestone pod Stargardem, czuliśmy się jakby ktoś nas teleportował w inny wymiar :))) Jestem przekonany, że tak równy asfalt musiał być robiony pod dyktando i pod kontrolą japońskiego właściciela zakładów.

Mieliśmy za sobą niewielki w sumie dystans, a dopadło nas coś w rodzaju „kryzysiku”, dlatego w Witkowie zatrzymaliśmy się na popas. Tam też kupiliśmy obiadek w słoikach „Kociołek do Syta”, który zamierzaliśmy podgrzać dalej na trasie.

Popas w Witkowie. Napój karmelowy "Karmi" doskonale uzupełnia kalorie.

Po posiłku i w miarę oddalania się od Stargardu kryzys mijał.
Po dojechaniu do Dolic zdecydowaliśmy, że jedziemy na Pełczyce.

Nim tam dojechaliśmy, zatrzymaliśmy się nad małym jeziorkiem.
Droga do nieba...jeziorko obok :)

Daniel wydobył menażki i kuchenkę i zjedliśmy sobie uczciwy gorący obiadek, leżąc w trawie i grzejąc się w słońcu.

Daniel gotuje nasz "Kociołek do Syta. Orientalny".

Droga na Pełczyce.

W Pełczycach sfotografowaliśmy wyjątkowo „eklektyczny” kościół, a w sklepie uzupełniliśmy zapasy płynów.

Z Pełczyc droga powiodła nas malowniczymi krajobrazami przez Bolewice, Przekolno i Granowo do Krzęcina.

Kościół w Chłopowie. Piękna miejscowość z sympatycznymi tubylcami.


Jezioro w Chłopowie.

W Krzęcinie warto skręcić w drogę na Chłopowo (jest przeurocze) i Rębusz, ponieważ przebiega ona przez teren parku krajobrazowego.
Z Rębusza skierowaliśmy się na Bierzwnik. Tam zwiedziliśmy kolejne opactwo Cystersów.

Z Bierzwnika dość szybko dostaliśmy się do Brenia – celu naszej podróży. Była okolica godziny 18:00, więc biorąc pod uwagę moje i Daniela „snucie” się, postoje i zwiedzanie czas mieliśmy całkiem niezły. Gorzej z dystansem. W Breniu zauważyliśmy, że liczniki wskazują zaledwie 136 km, a przecież 140 km wygląda ładniej. :))) Niewiele się namyślając wjechaliśmy w las, gdzie przejechaliśmy przepiękną i malowniczą szutrową drogą nazwaną przez Hanię z Brenia drogą „Misiacz Route No. 14”. :)))
Tak naprawdę jest to droga pożarowa nr 14. Ma ona 7 km, dzięki czemu mój licznik wskazał na koniec dnia 143 km.

W Breniu serdecznie powitała nas Hania i „psica” Soja (ona to już naprawdę bardzo wylewnie...najchętniej by wytarmosiła i wylizała!!!).

Salonik w agroturystyce u Hani w Breniu.

Zakwaterowaliśmy się w swoich pokojach, wykąpaliśmy i pojechaliśmy zakupić to, co w Breniu po długiej trasie smakuje najbardziej – piwko JAKO z Browaru Kokanin :)
Posiedzieliśmy z Hanią przy piwku, potem Hania zaserwowała pyszną wątróbkę ...i cóż, trzeba było się kłaść do łóżek, bo czekał nas nazajutrz kolejny długi dystans.

Wszystkie zdjęcia z wyprawy znajdują się TUTAJ

Zdjęcia Daniela znajdują się TUTAJ

Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 143.11 km (7.00 km teren), czas: 07:18 h, avg:19.60 km/h, prędkość maks: 48.00 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 3004 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)

227 km - dzień 2 (Poj. Drawieńskie)

Niedziela, 22 listopada 2009 | dodano: 22.11.2009Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, U przyjaciół ...
Płyny "izotoniczne" zadziałały znakomicie! Zupełny brak zakwasów!
A to moje lokum w agroturystyce Hani w Breniu.

Ruszyłem o godzinie 11:00, żeby dojechać do Bierzwnika i zapakować się tam do pociągu.
To mój Misiacz z tymiankiem z Brenia ;)))

Planowałem wysiąść w Witkowie przed Stargardem, ale po drodze zmieniłem zdanie i wysiadłem w Kolinie. Tam brukową drogą dotelepałem się do asfaltu w Kolinie i ruszyłem ma Strzebielewo i Przewłoki.
Stamtąd przez Obrytę dojechałem drogą na Pyrzyce do Okunicy, a następnie skręciłem w prawo na Turze i Młyny.
Droga doprowadziła mnie do Żabowa do drogi głównej wiodącej ze Szczecina do Pyrzyc. Szybko jednak z niej zjechałem na Stare Charpowo.

Za Swochowem miałem okazję przyjrzeć się jak szybko powstaje droga ekspresowa S3.

Nawet miałem ochotę nią pojechać, ale byłoby to nudne, więc ruszyłem dalej na Dołgie i Wirów. Stamtąd dojechałem do Gryfina.
Powoli zapadał zmierzch.

W Gryfinie wjechałem na most wiodący do Niemiec.


Kiedy dojechałem już do Mescherin (D) było już bardzo, bardzo szaro. Tam zjadłem ostatnią kanapkę i dopiłem resztę kawy z termosu.
Włączyłem lampy i po ciemku ruszyłem na Staffelde i Neurochlitz. Super wrażenia, kiedy się zasuwa rowerkiem po ciemku. Z Neurochlitz dojechałem do Kołbaskowa - z licznika nie schodziło 34 km/h!
Super się jechało!
Potem przez Przecław dojechałem do siebie do domu! Jakieś 100 m od domu durna blondynka w czarnej corsie mało mnie walnęła w bok. Uchhhh!!! Zepsuła mi humor - kto wpuszcza takie tępe "pustaki" za kierownicę? Skąd się takie biorą? Oby robiło się ich coraz mniej w ramach selekcji naturalnej :)))
Dojechałem! Na liczniku wyskoczyło prawie 101 km! Super!!! Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 100.86 km (0.00 km teren), czas: 04:57 h, avg:20.38 km/h, prędkość maks: 47.10 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2118 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(5)

227 km - dzień 1 (Poj. Drawieńskie)

Sobota, 21 listopada 2009 | dodano: 21.11.2009Kategoria Drawieński Park Narodowy, Szczecin i okolice, U przyjaciół ...
Wyjazd na trasie Szczecin - Puszcza Bukowa - Stare Czarnowo - Kołbacz - Kobylanka - Skalin - Witkowo - Dolice - Pełczyce - Słonice - patataj, patataj, patataj - Dobiegniew - Klasztorne - Breń

Zapakowałem sakwy i ruszyłem na trasę do Brenia o godzinie 8:00. Z Pomorzan pojechałem przez Dziewoklicz do Podjuch, a stamtąd pod górkę w kierunku hotelu "Panorama".

Tam czekała mnie mała przerwa-niespodzianka, ponieważ policja zorganizowała łapankę na pijaków, tzw. "trzeźwy poranek". Ja również załapałem się na dmuchanie "w balonik" ;). Jako że balonik nic nie wykazał, ruszyłem w kierunku Puszczy Bukowej.

Tam zrobiłem sobie przerwę na kawę.


Przejechałem przez Kołowo i skierowałem się na Stare Czarnowo.
Niestety, po drodze spadła mi dodatkowa tylna lampka bateryjna i nic by się pewnie nie stało, gdyby za mną nie jechał samochód, który po niej przejechał.

No trudno. Zatrzymałem się, żeby choć znaleźć akumulatorki, a w tym czasie pojawił się w polu widzenia miauczący kociak. Dałem mu trochę chleba, ale wzgardził nim, więc ruszyłem dalej.

Ze Starego Czarnowa ruszyłem na Kołbacz, a potem jechałem przez Kobylankę i Zieleniewo, po czym skręciłem na Skalin.
Przed samym Stargardem miałem zaszczyt przejechać się przed nowymi zakładami oponiarskimi "Bridgestone" nowiutką, doskonałą ścieżką rowerową, tak doskonałą, że nawet w Niemczech takich nie widziałem. No, ale nic dziwnego, bo Bridgestone to firma japońska i to była ich inwestycja (ścieżka prowadzi ze Stargardu pod zakład), a japońskie wiadomo - lepsze niż niemieckie :) Gładź i jakość absolutna!!!

Dalej jechałem przez Witkowo, po czym dojechałem do Dolic. Tam postanowiłem zmienić trasę i ruszyłem na Pełczyce.

W Pełczycach natknąłem się na dziwoląga architektury - może ktoś to nazwie eklektyzmem, ale jak dla mnie to kościół o barkowej górze i coś jakby pseudo-romańskim dole.

Z Pełczyc pojechałem na Przekolno i dojechałem do Słonic.

Tam wsiadłem w PKP, bo się już ściemniało i dojechałem do Dobiegniewa, skąd zostało mi jeszcze 13 km do Brenia, na samym skraju Drawieńskiego Parku Narodowego, gdzie moja koleżanka Hania prowadzi agroturystykę (a gdzie w końcu mogłem rozpuścić zakwasy w "płynie izotonicznym"). Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 126.34 km (2.00 km teren), czas: 06:10 h, avg:20.49 km/h, prędkość maks: 49.00 km/h
Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2678 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(4)