MisiaczROWER - MOJA PASJA - BLOG

avatar Misiacz
Szczecin

Informacje

pawel.lyszczyk@gmail.com

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

free counters

WESPRZYJ TWÓRCĘ

Jeżeli podobają Ci się moje wpisy, uzyskałeś cenne informacje, zaoszczędziłeś na przewodniku czy na czasie, możesz wesprzeć ich twórcę dobrowolną wpłatą na konto:

34 1140 2004 0000 3302 4854 3189

Odbiorca: Paweł Łyszczyk. Tytuł przelewu: "Darowizna".

MOJE ROWERY

KTM Life Space 35299 km
Prophete Touringstar 200 km
Fińczyk 4707 km
Toffik 155 km
Bobik
ŁUCZNIK 1962 30 km
Rosynant 12280 km
Koza 10630 km

Znajomi

wszyscy znajomi(96)

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Misiacz.bikestats.pl

Wpisy chronologicznie

Polecane linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Rugia 2011

Dystans całkowity:618.29 km (w terenie 196.10 km; 31.72%)
Czas w ruchu:41:12
Średnia prędkość:15.01 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma kalorii:12387 kcal
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:41.22 km i 2h 44m
Więcej statystyk

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 5. (4.000 km w 2011 przekroczone!)

Poniedziałek, 6 czerwca 2011 | dodano: 15.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Była to najdłuższa wycieczka w czasie całego wyjazdu. Tradycyjnie wyruszyliśmy o poranku (no, może przesadziłem z tym porankiem;)) z campingu w Drewoldke i przez Breege i Juliusruh znaną już ścieżką po mierzei Schaabe dotarliśmy do Glowe.

Wiem, że to może już nudne, ale jak co dzień udaliśmy się do budki sprzedającej Fischbrötchen. ;)))
Przejechaliśmy ponownie promenadą.

W tych rejonach Rugii temperatura była jeszcze znośna, ale po wjechaniu w głąb wyspy sięgnęła już 32 st.C. Woda z bidonów szła jak … woda. ;) Po minięciu pomostu koło Mittel See wyjechaliśmy z zarośli i szutrówką dotarliśmy do Polchow, skąd tym razem pojechaliśmy na południe. Z Polchow można dojechać do Neuhof kierując się drogowskazami dla rowerów. Owszem, trasa jest malownicza, nad brzegiem Grosser Jasmunder Bodden, w cieniu drzew…tylko ten bruk…:/ Dlatego pojechaliśmy równoległą, mało uczęszczaną asfaltówką. W Neuhof dalej jechaliśmy drogą polną, a po dotarciu do Vorwerk droga była już asfaltowa, choć bardzo wąska i przyszło nam przepuszczać olbrzymie traktory z przyczepami wracające z pól (za co ich kierowcy za każdym razem nam dziękowali).

Po pewnym czasie dotarliśmy do drogi głównej biegnącej na Sagard, na szczęście obok niej biegnie dobra asfaltowa ścieżka rowerowa, która po pewnym czasie, tuż przed Lietzow zagłębia się w las, pnąc się ostro pod górę.

Podjazd w lesie.

Za to jednak czekała na nas nagroda w postaci ostrego zjazdu do Lietzow, na plażę przy Grosser Jasmunder Bodden.
Ogólnie zaczęło się robić coraz bardziej pagórkowato.

Nad rozlewiskiem zatrzymaliśmy się w wielokrotnie już odwiedzanej przeze mnie wiacie. Tam posililiśmy się kanapkami, a komary posiliły się naszą krwią. Przejechawszy przez przesmyk między Kleiner a Grosser Jasmunder Bodden musieliśmy włożyć sporo sił, żeby podjechać pod długi, upierdliwy kilkukilometrowy wjazd. Upał ostro dawał się we znaki. Ponieważ Basia nie chciała pod koniec podjazdu schodzić z roweru, zdecydowałem, że te kilkaset metrów porobię za „pchacz” i tak to Basia dostała się na szczyt wzniesienia. :)
Po dojechaniu do najbliższego skrzyżowania skręciliśmy w prawo na Ralswiek. Miejscowość (poza tym, że jest ładna) słynie z teatru na wodzie (zamek pirata Stoertebekera), gdzie odbywają przedstawienia walk morskich i związanych z epoką dworsko-pirackich dyrdymał. Jest tam również przepiękny zamek Schloss Ralswiek. Do Ralswiek prowadzi ostry zjazd 13% i wydaje mi się, że Niemcy każą tam zsiadać z roweru, ale że jakiś wandal zakleił pierwszą literkę zakazu, za diabła nie domyśliłem się, że mam sprowadzać rower, a nie na nim zjechać! ;))) No to zjechałem.

Zjechała również bardzo ciekawa para „sakwiarzy”. Był to młody murzynek, obładowany niczym wielbłąd sakwami i taszczący do tego na plecach olbrzymi plecak. Jechała z nim starsza od niego biała kobieta, która obciążona była … plecaczkiem-torebką, w którym mogła co najwyżej zmieścić się portmonetka i szminka. Ciekaw jestem, czy była to para, czy pani i służba?
Przed Ralswiek stoi dość ciekawy drewniany kościół, ale jako że Basia znów dała dyla, nie pozostało mi nic innego jak rzucić się pogoń za niewyżytą rowerzystką. Zdążyłem tylko zrobić zdjęcie. ;)

Jak wspomniałem, Ralswiek to ciekawa miejscowość, w której przytrafiła mi się nieciekawa niespodzianka. Okazało się, że bateria w kamerce, która rano była pełna, teraz okazała się prawie zupełnie rozładowana (stąd na filmie wstawki zdjęciowe). Zdążyłem jeszcze nakręcić nieco portu, zamku i rzucić obiektywem na widniejący w oddali teatr na wodzie.


Wjechaliśmy następnie na teren parku zamkowego, którego ścieżkami ostro wspinaliśmy się aż do samego zamku (na tyły). Okazało się, że aby dojechać do wejścia, trzeba podjechać zupełnie inną drogą (10% nachylenia), więc zrobiłem to sam, a Basia poczekała na mnie niżej.

W oddali zamek pirata Stoertebekera.

Schloss Ralswiek.

Po powrocie do Ralswiek szosą skierowaliśmy się do Patzig. Znów czekał nas podjazd 10% i tym razem Basia już podprowadziła rower. Ponieważ było bardzo gorąco, szybko kończyły nam się napoje, a jak wiadomo w Niemczech sklepików w wioskach jest jak na lekarstwo (w zasadzie to ich nie ma). Jakiż byłem zadowolony, kiedy okazało się, że w Patzig sklepik JEST!!! Fakt, że mieli tylko wodę gazowaną, ale mieli.
Zjedliśmy dodatkowo po lodzie czekoladowym, które niespodziewanie dały nam bardzo dużą ilość energii.

Droga za Patzig aż do Woorke i Veikvitz była ułożona z płyt (gładkich), a następnie zmieniła się z żwirówkę (do Gagern). Z niepokojem zacząłem obserwować, jak błękitne dotąd niebo na zachodzie pokrywa się stalowoszarymi, ciężkimi chmurami burzowymi zmierzającymi w naszą stronę.
Nie uśmiechało mi się jechać jeszcze ze 20 km w oberwaniu chmury.

Za Gagern drogą żużlowo-piaszczystą doturlaliśmy się do wioski Silenz (znaczy cisza?;))) i musieliśmy niestety wjechać na drogę główną łączącą Samtens i Bergen z przeprawą promową Wittower i portem w Schaprode. Jazda tą drogą była dość stresująca, bo jak wspomniałem, Rugijczycy – mimo, że mówią po niemiecku – tak naprawdę genetycznie mają dużą domieszkę słowiańskiej krwi (po Ranijskich przodkach), więc komfort jazdy i bezpieczeństwo rowerzystów (czy kogokolwiek) nie mają dla nich specjalnego znaczenia (dla około 50% mijających nas Rugijczyków) – mijanie w odległości „na gazetę”, gaz do dechy, jazda na czołówkę z innymi samochodami, wyprzedzanie na „trzeciego”…poczułem się jak w Polsce (dobrze, że z racji mieszkania w Polsce jestem w miarę przyzwyczajony do chamstwa drogowego, niemieccy rowerzyści chyba tam robili ze strachu na siodełka;))). Nie wiem, czy by mnie w ogóle zauważali, gdybym nie miał włączonych dwóch czerwonych lampek z tyłu.
Basia jakby dostała tam dodatkowego napędu, aby tylko jak najszybciej zwiać z tej drogi. Sytuacja uspokoiła się w Trent, gdzie większość czubków skręciła na Schaprode, zresztą i tak zaczęła się tam asfaltowa ścieżka, więc nie miało to już specjalnego znaczenia. Rozpęd nam jednak pozostał i bardzo dobrze, bo na prom do Wittower wpadliśmy dokładnie na 2 minuty przed jego odpłynięciem (a chmury się kłębiły!!!).



Skasowano nas na pokładzie 4,50 EUR i już po chwili wyładowywaliśmy się w Wittower Faehre. Tym razem zauważyłem drogowskaz na ścieżkę rowerową (którego nie zauważyłem jadąc tam z Danielem) i nie było potrzeby jechać główną drogą. Ścieżka zaczyna się po lewej stronie, od razu po wyjechaniu z promu. Wiedzie ona nad Rassower Strom, a potem nad Wieker Bodden. Jest wykonana z szarej kostki typu „Polbruk” i dość nierówna (obecnie budowane w Szczecinie ścieżki z kostki są znacznie lepszej jakości, przynajmniej póki są nowe).

Momentami ścieżka zmieniała się w drogę leśną, co też miało swój urok.

Cały czas unosiły się tam stada muszek i żeby porozmawiać, trzeba było otwierać usta trzymając głowę w dół (czyli patrzeć na pedały), inaczej pełnowartościowe latające białko dostawało się do środka jako darmowa kolacja.

Po dojechaniu do Wiek poczuliśmy, że czas już na Fischbrötchen. Znaleźliśmy inną Fischbude i był to strzał w „10”. Trafiliśmy tam na najsmaczniejsze na całym wyjeździe bułeczki rybne z rugijskim śledziem (dlatego parę razy tam wróciliśmy), a co ciekawsze były one tańsze o ponad 25% od dotychczas kupowanych.

Z Wiek ścieżką rowerową dojechaliśmy do Altenkirchen, gdzie zatrzymaliśmy się w Netto na zakupy. Zazwyczaj w sklepach takich jak Netto zakupy robię z mieszanymi uczuciami, ale innego sklepu tam nie ma. Co się okazało? Kupiliśmy ser żółty, który po otwarciu smakuje jak autentyczny żółty ser sprzed lat!!! Już zapomniałem, jak smakuje żółty ser, jedząc u nas „sery” nagminnie chrzczone utwardzanym olejem palmowym (nawet te droższe). Co ciekawe, cena 0,4 kilograma tego sera w przeliczeniu na złote wychodzi ok. 8 zł. Za 8 zł to ja mogę u nas kupić „ser” o smaku parafiny. Jako, że byliśmy na biwaku, zaryzykowałem i zakup parówek (nie jadam tego, bo zazwyczaj u nas to świństwo składa się w większości ze skrobii i chyba ze zmielonego papieru toaletowego). Tu parówka składała się w 80% z MIĘSA!!! Oczywiście były tańsze niż nasze papierowe kiełbasy. Szlag jasny mnie trafia, że jesteśmy tak w Polsce oszukiwani i jeszcze musimy za to słono płacić. Dobrze, że mam do granicy tylko 10 km, już wiem, gdzie ser będę kupował (i nie tylko ser).

Po zakupach dojechaliśmy na camping. Chmury zbliżały się szybko, więc Basia zarządziła ewakuację rowerów pod plandekę, a sama zajęła się przygotowaniami do odparcia kataklizmu. Wieczorem runęły z nieba kaskady wody. To nie była mżawka, to była potężna burza z piorunami, wichrem i oberwaniem chmury – cały ten „pakiet” trwał nieustannie przez wiele godzin. Potem nawałnica powoli zaczęła ustawać...
Obozowisko po burzy. © Misiacz

Wreszcie się uspokoiło i nawet pod wieczór wyszło słońce, co pozwoliło zregenerować w plenerze, a nie pod tropikiem w namiocie braki w zaopatrzeniu organizmu w niezbędne do życia płyny. ;)))



P.S. W tym dniu przekroczyłem dystans 4.000 km w roku 2011! :)

UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 75.40 km (35.00 km teren), czas: 04:58 h, avg:15.18 km/h, prędkość maks: 44.00 km/h
Temperatura:32.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1505 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(6)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 4.

Niedziela, 5 czerwca 2011 | dodano: 14.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Czwartego dnia pobytu na rowerowym urlopie postanowiliśmy pojechać na wschód, w kierunku Parku Narodowego Jasmund, gdzie znajdują się słynne rugijskie klify i przepiękna puszcza. Jeszcze tylko ostatnie siusiu i napełnienie wodą bidonów (braliśmy z kranu, woda z tamtejszych ujęć jest lepsza niż butelkowana) i ruszamy.

Najpierw skierowaliśmy się do Juliusruh, miejscowości, która w zasadzie graniczy z Drewoldke. Zaczyna się tam znakomita ścieżka rowerowa o długości blisko 10 km, która doprowadza do miejscowości Glowe.

Tam oczywiście, nałogowo już prawie, poszukiwaliśmy budki sprzedającej Fischbrötchen, a że mamy to już opanowane do perfekcji, więc bułeczki znalazły się szybciutko.

Jeszcze na moment zawitaliśmy na promenadę...

Po posileniu się ruszyliśmy w kierunku wschodnim, z którego wiatr wiał nam w twarz, po czym skierowaliśmy się na południe, skąd również wiał silny wiatr w twarz (wiało od kilku dni ze wschodu i południa jednocześnie). Było to wkurzające, ale też dawało pewność, że trasa powrotna będzie odbywała się z wiatrem. Znakomitą ścieżką dojechaliśmy do rozlewisk „Bodden" przed pałacem (zamkiem?) Schloss Spycker, a w zasadzie do przesmyku pomiędzy jeziorami Spyckerscher See, a Mittel See stanowiącymi część tychże „Bodden”. Rozlewiska te oczywiście stanowią rezerwat, a dojeżdża się do nich wśród wysokiej roślinności i tu nawierzchnia ścieżki jest już nieco wyboista ze względu na podmokły teren i korzenie, które powodują wybrzuszanie asfaltu. Nad „Bodden" znajduje się punkt widokowy, na którym zrobiliśmy sobie przerwę.


Wyjechawszy z zarośli, skierowaliśmy się ścieżką w lewo, żeby obejrzeć Schloss Spycker. Obecnie jest tam hotel, więc ograniczyliśmy się do oględzin zewnętrznych i zawróciliśmy do skrzyżowania z drogą polną na Polchow.

Na Rugii bardzo często jeździliśmy drogami polnymi, szutrowymi i brukowanymi. Kupiliśmy tam znakomitą mapę dróg rowerowych, która jest wyjątkowo dokładna, a ponadto odporna na wodę i zniszczenie, ponieważ jest zalaminowana (koszt 4,95 EUR). Ścieżki zaznaczone na czerwono gwarantują w miarę przyzwoitą jazdę, natomiast ścieżki zielone to tzw. trasy regionalne, czyli jest to absolutna loteria, o czym mieliśmy się przekonać tego dnia.

Za Polchow jedzie się już zwykłą drogą asfaltową, jakieś 2 km do skrzyżowania z drogą Ruschvitz – Sagard.
Był to bardzo ciężki podjazd, tym cięższy, że wiał nam nadal wiatr w twarz.

Za skrzyżowaniem zaczęła się już gładziutka asfaltowa ścieżka rowerowa, nadal „bardzo pod górki” i pod wiatr (czasem aż rower stawał, ale nie daliśmy się, Basia była bardzo dzielna i jechała, podczas gdy wielu Niemców rowery po prostu prowadziło). W takich to warunkach dojechaliśmy do Neddesitz, gdzie zaplanowałem jazdę „zieloną rowerową trasą regionalną”, aby obejrzeć znajdujące się przy niej prehistoryczne kurhany. Najpierw ruszyliśmy na Gummanz (koło muzeum kredy), ale droga, jaką zobaczyliśmy wybiła nam ten pomysł z głowy – jakieś 14% pod górę polną drogą z koleinami i kamulcami. Taka to jest czasem ta „zielona rowerowa trasa regionalna”. ;))). Zawróciliśmy do Neddesitz, gdzie natknęliśmy się na wystawę rzeźb z piasku.

Wykombinowałem sobie, że skoro nie ta, to inna „zielona rowerowa trasa regionalna” (czerwonych tam nie było) i ruszyliśmy początkowo na Sagard.
Przy drodze stała tradycyjna i bardzo ciekawa chałupa pomorska.

Droga to może słowo na wyrost, bo były to takie kocie łby, że aż się nasze własne łby telepały.
To trasa do Promoisel, gdzie spodziewałem się znaleźć kurhany…

Teraz już wiem, że zielone ścieżki regionalne to „rosyjska ruletka”, a co gorsza taką nawierzchnią w upale i jednocześnie przy wietrze w twarz podjeżdżaliśmy pod wzniesienia o nachyleniu blisko 12%!!! Nie dziwię się Basi, że podprowadzała rower. Niemieckich turystów rowerowych tam nie uświadczysz (w ogóle mało kogo w tej dziczy spotkaliśmy), dla nich tego typu drogi są nieprzejezdne, nawet roweru by nie podprowadzili! ;)))


Jechaliśmy tym czymś blisko 6 km, a najgorsze, że nawet nie udało mi się znaleźć tych kurhanów.

Widziałem jakąś kupę kamieni w krzakach, więc może było to to?
Za miejscowością Rusewase wjechaliśmy wreszcie w granice Parku Narodowego Jasmund i tam stan nawierzchni nieco się poprawił.

Potem już było w ogóle dobrze, bo jechaliśmy ścieżką leśną z ubitego szutru (zaznaczona na czerwono na mapie) przez piękną puszczę, wśród licznych jarów.

Ścieżką tą dojechaliśmy do miejscowości Hagen, gdzie wjechaliśmy na asfaltową szosę i skręciliśmy na zachód. Od tego momentu zaczął się powrót z wiatrem i z górki, gdzie Basia osiągała już prędkości rzędu 46 km/h (ma już w sobie bakcyla cyklozy).
Na moment zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym gdzieś w okolicach Nardevitz, nie tylko my zresztą.


Pędząc „ile fabryka dała”, z wiatrem w grzbiet dotarliśmy do Ruschvitz, skąd był już tylko „rzut mokrym beretem” do Glowe, skąd ścieżką po mierzei Schaabe dotarliśmy do Juliusruh, a stamtąd na camping w Drewoldke.
Musiałem po tej walce z brukiem skutecznie nawilżyć organizm, a nie ma nic lepszego jak „izotoniki” z browaru Stralsunder. ;)))
Dodam, że przewyższeń mieliśmy w tym dniu ok. 200 m, więc chyba całkiem przyzwoicie?
Z innych ciekawostek, to na Rugii panuje specyficzny mikroklimat – w głębi wyspy temperatura sięgała 30 st.C, a w miarę zbliżania się do campingu była coraz niższa i wynosiła 15 st.C, więc skok o 50%.
Napoje izotoniczne. © Misiacz

Dziś dla odmiany do dni poprzednich prezentuję film zupełnie bez podkładu muzycznego.


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 61.06 km (20.00 km teren), czas: 04:14 h, avg:14.42 km/h, prędkość maks: 57.00 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1269 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 3.

Sobota, 4 czerwca 2011 | dodano: 13.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Tego dnia postanowiliśmy wybrać się w rejony Rugii mniej nawiedzane przez turystów, rzekłbym nawet że momentami dzikie.
Najpierw jednak pojechaliśmy do pobliskiego Altenkirchen zakupić w pobliskim Netto chleb i drożdżówki.

Jadąc chwilę główną drogą od Netto do Altenkirchen, jak się okazuje niepotrzebnie, bo można było jechać przez Gudderitz, dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie w bok odchodziła w pole ścieżka rowerowa z kostki betonowej.

Jako, że mało kto w Niemczech mówi po angielsku, przyszło mi ponownie ćwiczyć mój „zleżały” niemiecki (podobno organ nieużywany zanika;))), więc zapytałem przejeżdżającą cyklistkę, czy dróżką tą dotrzemy do miejscowości Wiek. Okazało się, że tak, więc podskakując na wybojach ruszyliśmy we wskazanym kierunku.

Wjeżdżając do Wiek zauważyłem bardzo dziwną i starą budowlę z betonu przypominającą konstrukcję wyrzutni rakiet V-2 (sprostowanie po komentarzu Sargatha poniżej - faktycznie pochrzaniły mi się rakietki, za dużo Fischbroetchen zżarłem;)))). Jak się potem okazało, w XIX wieku był to bardzo aktywnie działający port morski, a rzekoma wyrzutnia okazała się rampą, po której wwożono towary na statki.


W Wieku nie mogliśmy oczywiście pominąć wizyty w Fischbude i zakupić – jak codziennie – Fischbroetchen, którymi żywiliśmy się regularnie, bo super się na tym jeździ.

Basia zaczęła skarżyć się na latające i skrzypiące siodełko (miałem w samochodzie na campingu zapasowe, bo to jest fajne, skórzane ale i zabytkowe i różnie to bywa).
Okazało się jednak, że wystarczy nieco je przesmarować i dokręcić śrubę mocującą, by wszystko wróciło do normy.

Ruszyliśmy w kierunku Wittower Faehre, gdzie na kolejnej wycieczce planowaliśmy skorzystać z promu. Z rozpoznania nic nie wyszło, bo za Wiek nie mogliśmy znaleźć wjazdu na ścieżkę i poglądy nam się „dynamicznie zmieniły”, więc ruszyliśmy przez Starrvitz do Dranske, z którego wiedzie droga na dość dziki, ale malowniczy półwysep Bug. Ścieżka tam prowadząca jest niesamowicie gładka i doskonałej jakości, więc jechało się rewelacyjnie.

Dranske wydało się nam zasadniczo senną, ale i malowniczą miejscowością z pomostami nad rozlewiskiem.

Wrażenie to rozwiało się, gdy pojechaliśmy dalej wzdłuż brzegu. Północno-zachodnie rejony Rugii to raj dla windsurferów i kitesurferów, którzy mogą rozkoszować się pływaniem przy silnym wietrze na pięknych i płytkich, wrzynających się w ląd rozlewiskach, zwanych po niemiecku „Bodden”. Było ich tam pełno! Kiedy jednak wyjechaliśmy z Dranske i dojechaliśmy do przesmyku prowadzącego na półwysep Bug, miałem wrażenie, że nie jestem w Niemczech, na Rugii…nawet nie wiem gdzie.
Czuło się błogość, dzikość rejonu, a wrażenie pogłębiał jeszcze facet pchający wózek z sianem.

Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się, aby zejść na brzeg morski, z którego widać mocno przereklamowaną jako atrakcję turystyczną wyspę Hiddensee.


Koszt dopłynięcia na nią z rowerami i z powrotem to 44 EUR, a jedyną w zasadzie atrakcją jest latarnia morska i wozy konne (obowiązuje tam zakaz poruszania się samochodów z zewnątrz, ponieważ wyspa stanowi część parku narodowego). Na każdym prospekcie reklamującym tę wyspę widać w zasadzie latarnię i wóz z koniem, dlatego sobie darowaliśmy ;))) Miło za to na nią popatrzeć z brzegu na półwyspie Bug.

Jadąc dalej drogą w głąb półwyspu natknęliśmy się na…bramę przegradzającą szosę! Niektórzy tam wchodzili, niektórzy ją otwierali, ale kiedy zapytałem wjeżdżających tam motocyklistów, czy mogę jechać dalej, powiedzieli mi, że to jest niedozwolone, ale nie wiem dlaczego. Sami też nie byli miejscowi…Są jakieś tabliczki, że to miejsce produkcji energii elektrycznej, nie za bardzo wiedziałem o co chodzi, ale wolałem nie ryzykować spotkania z jakąś ochroną albo nawet i Polizei, jeżeli to jakiś obiekt zamknięty. Euro wolałem zachować na „Stralsundera” i Fischbroetchen. ;)))
Zawróciliśmy więc i pojechaliśmy przez Dranske i Lancken do Nonnevitz. W środku lasu, przy drodze znajduje się ogromny parking jak przed jakimś supermarketem. Było to dla nas zastanawiające, po jakie licho taki parking w lesie? Okazuje się, że znajduje się tam dość ciekawy camping. Otóż nie można na niego wjechać samochodem. Leży on w lesie w strefie wydm, jest niesamowicie kojący, cichy i…ekologiczny.

Zastanawiało nas jednak, jak z tego parkingu dostarczyć namiot, materace i kupę sprzętu biwakowego na miejsce biwakowania. Jest na to sposób. Przy recepcji na parkingu znajdują się dwukołowe wózki z dyszlem, które wypina się tak jak w sklepie po włożeniu monety, a na które pakuje się swoje klamoty i zasuwa w głąb lasu.
My wjechaliśmy tam na rowerach, by zobaczyć, czy nie warto się przenieść. Jeśli chodzi o ciszę i spokój – jak najbardziej warto, jednak takie taszczenie klamotów to spora komplikacja. Gdyby cena za dobę nie wynosiła blisko 26 EUR mógłbym to jeszcze rozważyć, ale w tej sytuacji pozostał on dla nas jedynie ciekawostką turystyczną.

Plaża przy campingu Nonnevitz. © Misiacz

Na parkingu przy toaletach (schludne i czyste, testowaliśmy), natknęliśmy się na dwie ciekawostki – dwa nowoczesne brytyjskie motocykle Triumph i …dwa bardzo, ale to bardzo zabytkowe Wartburgi (Warczyburgi;))).

Stamtąd dość prostą drogą dojechaliśmy do Altenkirchen, skąd mieliśmy już tylko kilka kilometrów na camping.

Rowerki znów zostały ułożone do snu, a my zasiedliśmy do kolacji.
Dla odmiany dziś poczułem, że do filmu pasuje mi stara bretońska pieśń żeglarska „Tri Martolod” i stąd podkład muzyczny inny niż dotychczas.


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 41.35 km (2.00 km teren), czas: 03:00 h, avg:13.78 km/h, prędkość maks: 30.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 821 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(8)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 2.

Piątek, 3 czerwca 2011 | dodano: 12.06.2011Kategoria Rugia 2011, Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Z Basią...


Nastał pierwszy poranek na urlopie, byliśmy w domku w Stahlbrode i jakoś nie chciało mi się wyjeżdżać. Potem okazało się, że mogliśmy jeszcze zostać i Misiacz może mieć coś takiego jak intuicja. Zwinęliśmy się jednak z domku, bo czekała na nas Rugia i camping Drewoldke, który znam z poprzedniej wyprawy z Danielem, a który według relacji na forach internetowych zasługuje na miano campingu przyzwoitego, jako jeden z niewielu na Rugii. Po drodze zrobiliśmy spore zakupy w Realu w Stralsundzie, w tym zapas „Stralsundera” i „Stoertebekera”, bo z tego co pamiętałem, w okolicach Drewoldke nie było żadnego sensownego sklepu, w zasadzie to żadnego (teraz już jest, Netto i Getraenke Land w Altenkirchen, 2 km od campingu).
Przemieściliśmy się samochodem o około 90 km w pobliże Kap Arkona. Po wjeździe na camping zaskoczenie! Jeszcze nie sezon, a pełno namiotów, samochodów…okazało się, że wschodni Niemcy mają święto Herrentag i spędzają je masowo w plenerze.

Jednak najbardziej wku…wiło mnie to, że w środku tzw. „niskiego sezonu” camping Drewoldke wymyślił sobie, że 3 dni weekendu Herrentag będą…”wysokim sezonem”. Co to oznaczało? Ano to, że jak mieliśmy normalnie za rozbicie namiotu, 2 osoby i samochód za dobę zapłacić ok. 13 EUR, tak teraz za dwie noce weekendu skasowano nas ponad 100% więcej, bo aż 27 EUR za dobę! Za namiot!!! Byłem zły, bo przecież za domek z wygodami, gdzie prysznice były gratis płaciliśmy raptem 3 EUR więcej. ://// Moje niezadowolenie pogłębiał fakt, że musiałem wykupić kartę magnetyczną na prysznice za 5 EUR, co miało rzekomo starczyć na 20 minut kąpieli, a starczało na 10 minut, bo najwyraźniej w ten weekend woda też naliczana była podwójnie. Zrobiliśmy „interes życia”, no ale z drugiej strony skąd mogłem wiedzieć, że coś takiego wymyślą na weekend. Na szczęście od poniedziałku naliczanie szło już normalnie po 13 EUR. Zresztą, trudno znaleźć bardziej zadbany i dobrze urządzony camping na Rugii, a ten dodatkowo położony jest na wydmach wśród sosen, z widokiem na morze i klify Kap Arkona, a ponadto okoliczne tereny były celem naszych wypraw.

Kiedy już rozstawiliśmy się z namiotem i całym majdanem w zasadzie w jedynym jeszcze dostępnym z sensownych miejsc, zdjąłem z dachu rowery i udaliśmy się na kolejną wycieczkę, spokojną, ale niesamowicie klimatyczną i dostarczającą niezapomnianych wrażeń. Z Drewoldkie skierowaliśmy się idealnie gładką drogą z płyt do miejscowości Goor.


Trasą tą jechaliśmy już w tym roku na jednodniowym marcowym wypadzie z Atheną, Odysseusem, Monterem61 i Dornfeldem (no prawie, bo on się gdzieś nam tam odłączył po drodze ;))). Po drodze minęliśmy kamienną budowlę megalityczną, która według jednych badaczy jest rodzajem grobowca, według innych miejscem kultu, a jeszcze inni sądzą, że są to swego rodzaju „godła plemienne”. Mi najbardziej pasuje opcja miejsca kultu, bo zwiedzając nie lubię deptać kości zmarłych, nawet jeśli zostali tam pochowani 600 lat przed naszą erą.

Dalej ścieżka prowadzi malowniczymi terenami nad brzegiem morza do rybackiej wioseczki Vitt, która w dużej części wygląda tak, jak wyglądała zapewne w 19 wieku. Wciąż jest zamieszkana przez aktywnie działających rybaków, stoją tam chaty kryte strzechą (zresztą, to tradycyjny sposób krycia dachów na Rugii, nawet w obecnie budowanych domach), są też sklepiki i knajpki, bo miejscowość często najeżdżana jest przez tabuny turystów (no i my też najechaliśmy z Basią wioseczkę).




Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić bułeczek z rybką Fischbroetchen. ;)

Widok na Kap Arkona. Rugia. © Misiacz

Z Vitt ostrym szutrowym podjazdem dostaliśmy się w okolice kaplicy w Vitt, skąd wzdłuż klifowego urwiska pojechaliśmy na przylądek Kap Arkona, najświętsze miejsce słowiańskiego plemienia Ranów, gdzie stała świątynia Svantevita (tudzież Światowida lub Świętowita jak twierdzą inni), która została zniszczona w imię miłości bliźniego przez chrystianizacyjną krucjatę Duńczyków w roku 1168.


Więcej TUTAJ. Mimo starań biskupów, według mnie miejsce to do dziś nie straciło swojej magii. Można nawet „podładować akumulatory” swoje i rowerowe w starosłowiańskiej stacji uzupełniania mocy. ;)))

Z Kap Arkona pojechaliśmy do wioski Puttgarten, zamkniętej dla samochodów (nie dotyczy gości pensjonatów i mieszkańców), pełnej malowniczych domków krytych strzechą, jednak bardziej już nastawioną na przyjmowanie turystów niż Vitt. Stamtąd przez Noblin dotarliśmy do Altenkirchen, gdzie zwiedziliśmy kościół, którego budowę rozpoczęto przypuszczalnie już w 1185 roku. Pod załączonym powyżeli linkiem można przeczytać więcej o kościele jak i o samej miejscowości (widać też, ile państw „zarządzało” Rugią na przestrzeni dziejów).



Pokręciliśmy się troszkę po miejscowości, znaleźliśmy nowo wybudowany kompleks handlowy, gdzie mogliśmy robić zakupy.
Natknąłem się tam na kontenerowego McDonalda! ;)))

Potem wróciliśmy na camping i „ułożyliśmy rowerki do snu”. ;)

Przyszedł czas na wieczorny relaks i lenistwo na campingu, który spędziliśmy rozparci w krzesełkach przed namiotem, ze świeczką na stoliku, kolacją na talerzach i napojami w dłoni. ;)))



UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 21.85 km (10.10 km teren), czas: 01:36 h, avg:13.66 km/h, prędkość maks: 38.00 km/h
Temperatura:19.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 463 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(7)

Wyspa Rugia na rowerze. DZIEŃ 1.

Czwartek, 2 czerwca 2011 | dodano: 11.06.2011Kategoria Rugia od 2010..., Wypadziki do Niemiec, Rugia 2011, Z Basią...

Z różnych przyczyn tegoroczny urlop nie był objazdowym krążeniem z namiotem po Europie, ale jedną z najważniejszych przyczyn było to, że Basia…załapała bakcyla cyklozy (do tej pory nie chciała w ogóle jeździć) i zaproponowała, aby tegoroczny urlop miał formę rowerową!!! ;) Początkowo istniała nawet opcja pełnej wyprawy z sakwami już od Szczecina i powrotu w ten sam sposób, ale ze względu na ograniczenia czasowe i ogromną ilość tras na Rugii do zwiedzenia zmieniliśmy taktykę. Nie chciałem również na samym początku zniechęcić Basi do tego typu spędzania urlopów. Kto wie, może doczekam się „pełnowymiarowej” wyprawy z sakwami z Basią?
Zakupiliśmy zawczasu samochodowy bagażnik na rowery (było z tym nieco zamętu), wrzuciliśmy namiot, zapakowaliśmy samochód sprzętem biwakowym i czwartkowego przedpołudnia po godzinie 10:30 ruszyliśmy najkrótszą trasą w stronę Stahlbrode.

Jest to miejscowość przed Stralsundem, w której biwakowałem swego czasu z Danielem na wyprawie sakwaiarskiej w tamtejsze rejony i na Rugię. Nie jest to jeszcze Rugia (no, prawie), ale chcieliśmy jeszcze przed wjazdem na wyspę zobaczyć Stralsund z siodełka roweru i zajechać na nasze ulubione bułeczki rybne Fischbroetchen.

Samochodem spokojnie pojechaliśmy przez Pasewalk i Anklam (odpuściłem sobie autostradę, z rowerami na dachu i tak nie pognam), a w Stahlbrode byliśmy około godziny 13:00. Wyjątkowo tym razem nie rozbijaliśmy namiotu, a wynajęliśmy domek. Niemcy mają dość dziwne elementy służące podbijaniu ceny, bo sam koszt wynajęcia domku jest jeszcze do przyjęcia (30 EUR za domek 3-osobowy na dobę), natomiast istnieje tam dziwny zwyczaj doliczania opłaty za tzw. Endreinigung, czyli sprzątanie po wyjeździe gości (25 EUR) – zawsze wydawało mi się, że sprzątanie po gościach jest rzeczą naturalną i cena to uwzględnia…ale nie w Niemczech. Jako, że ostatnio z Danielem nie naliczano nam takiej opłaty, więc przypomniałem o tym gospodarzom i stanęło, że płacimy 30 EUR bez dodatkowych 25 EUR za zamiatanie i bez 2 EUR za postój samochodu. Dobrze, że na tym campingu za prysznice nie trzeba było płacić, bo na większości niemieckich campingów istnieje dziwaczny i stresujący zwyczaj naliczania opłat (kupuje się kartę lub wrzuca monety), z czym nie zetknąłem się jeszcze na żadnym europejskim campingu, a byłem na dziesiątkach z nich - za każdą minutę płynięcia wody z prysznica bije licznik, co widać na ekraniku (około 25-30 centów za minutę, czyli 1 zł do 1,20 zł za minutę kąpieli…jeśli ktoś lubi relaksować się pod prysznicem z 10 minut, koszt wyniesie od 10-12 zł za pluskanie).
Po rozpakowaniu się wypiliśmy kawkę, wciągnęliśmy po kanapce i wskoczyliśmy na rowery.

Doskonałą ścieżką rowerową dojechaliśmy do miejscowości Reinberg, gdzie wjechaliśmy na zabytkową drogę „Hansa Route”, wykonaną z drobnej kosteczki i biegnącej równolegle do asfaltowej szosy. Mimo kostki (drobna, więc znośna) jest to niesamowicie malownicza trasa biegnąca w tunelu drzew (tam takie drogi się pielęgnuje i reklamuje jako atrakcję turystyczną, a nie wycina drzewa w pień jak w Polsce), gdzie w szczelinach pomiędzy kostkami rośnie sobie trawka i mech, przez co nawierzchnia widziana pod kątem wydaje się całkowicie zielona. Po ustawieniu zawieszenia w rowerkach ma mięciutkie jedzie się tą drogą znakomicie.

Minęliśmy Brandshagen i po pewnym czasie dotoczyliśmy się do granic Stralsundu, gdzie początkowo trasa biegła asfaltem, a potem ścieżką z kostki typu „Polbruk” (tak, tak, nie tylko u nas się to stosuje, nawet Niemcom się to zdarza całkiem często). Po drodze zatrzymaliśmy się przed zabytkowym browarem „Stralsunder”, gdzie na pokuszenie wodziła mnie browarniana knajpka sprzedająca świeżutkiego "Stralsundera" i "Stoertebekera"...niestety, nie dane mi było zakosztować złocistego napoju prosto z kadzi, ale obiecałem sobie zakupić go w postaci butelkowanej. ;)

W Stralsundzie trafiliśmy na festyn morski, przypominający nieco nasze Dni Morza (znalazła się nawet jedna podpita grupka małolatów, podobnie jak u nas, z tym że była to JEDNA grupka a nie kilkadziesiąt nachlanych tabunów szczyli). Posnuliśmy się najpierw wśród zabytków, których jest tam bez liku (biker Dornfeld stwierdził swego czasu po zwiedzeniu Stralsundu, że Kraków jest przereklamowany;))). Jeśli chodzi o zabytki, to natknęliśmy się również na zabytkowy motocykl, pieczołowicie odrestaurowaną czechosłowacką „Jawę”. ;)

Kilka fotek z zabytkami Stralsundu i zabytkowym Misiaczem ;).



Stralsund. Starówka. © Misiacz

Nie mogłem sobie również odmówić przywitania z rodziną. ;)

Pokręciliśmy się po porcie, gdzie ze szwedzkiego żaglowca dostałem zaproszenie na piwo (wisiał tam nawet karton z napisem PIWO - po polsku i w innych językach). Kiedy kręciłem film, podchmielony szwedzki pirat zaczął mnie podejrzewać, że jestem z POLIZEI, co słychać na filmie ;))) Ponownie nie mogłem skorzystać z możliwości napicia się piwka. ;(((


Nic to, bo obok z kutra sprzedawano nasze ulubione bułeczki rybne Fischbroetchen, pomorski specjał składający się z bułki, sałaty, śledzia Bismarck i świeżej cebuli, przynajmniej w wersji podstawowej. My wybraliśmy opcję z rybką Butterfisch. Coś pysznego!!!


Po posileniu się ruszyliśmy w kierunku mostu wiodącego na Rugię. Samochody jeżdżą po widocznym na zdjęciu moście wiszącym, my zaś przejechaliśmy starym mostem zwodzonym, obecnie w remoncie.



Po wjechaniu na wyspę skierowaliśmy się w stronę miejscowości Gustow, początkowo szosą, potem ścieżką szutrową, których jest tu dużo. Nie dziwcie się, Rugia rządzi się nieco innymi prawami, w końcu w żyłach Rugijczyków płynie duża domieszka słowiańskiej krwi – więcej TUTAJ, nie chodzi tylko o ścieżki rowerowe, często to było widać po braku szacunku dla życia i zdrowia rowerzystów w porównaniu z kierowcami z innych landów z głębi Niemiec…o co chodzi w tej Słowiańszczyźnie?. Pędzą, wyprzedzają „na gazetę”, wymuszają…normalnie jak w Polsce…genetycznie to w znacznej części Słowianie, tyle, że gadają po niemiecku. Z kolei germańskie geny ujawniają się w postaci schludnych i czystych obejść, braku śmieci na poboczach i w lasach. Ot, taki mix genetyczny…Rugia była najeżdżana przez wiele nacji. Wiele nazw miejscowości do dziś zdradza swe słowiańskie pochodzenie w postaci końcówki –itz, np. Glewitz, co po słowiańsku zapewne brzmiałoby Glewice.

Minąwszy miejscowość Poseritz wjechaliśmy w okolicach Puddemin na znakomitą ścieżkę asfaltową, którą dojechaliśmy do skrzyżowania z drogą Gartz – Glewitz. W Glewitz znajduje się przeprawa promowa, z której promy pływają bezpośrednio do Stahlbrode, czyli miejscowości, gdzie mieszkaliśmy. Wzdłuż tej trasy ścieżka dopiero powstaje, więc jechaliśmy szosą, przejeżdżając po drodze przez miejscowość Zudar.


W budce-kasie przy przeprawie zakupiliśmy bilet na dwa rowery i dwie osoby, który kosztował nas 4,50 EUR. Sama przeprawa to moment, bo cieśnina Strelasund w tym miejscu jest naprawdę bardzo wąska.

Na camping dotarliśmy o godzinie 19:00. Przyznaję, że Basia spisała się dzielnie, a jest osobą, która dopiero zaczyna na poważnie jeździć. Na koniec wyprawy zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, ale o tym w ostatnim odcinku relacji…;)
Na miejscu przyszedł czas na wieczorny relaks – już nic nie stało na przeszkodzie, by na werandzie otworzyć piwko. ;)

Poniżej jeszcze kilka zdjęć naszego domku, zarówno z zewnątrz jak i w środku oraz ujęcia z następnego dnia na sam camping. Wspaniały dzień!





Film z pierwszego dnia wyprawy:


UŁATWIENIE DLA CZYTELNIKA – KLIKNIJ PONIŻEJ, ABY PRZEJŚĆ DO WYBRANEGO DNIA:
DZIEŃ 1 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 2 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 3 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 4 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 5 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 6 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 7 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 8 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 9 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 10 (KLIKNIJ)
DZIEŃ 11 (KLIKNIJ)
CAŁOŚĆ WYJAZDU RUGIA 2011 (KLIKNIJ) Rower:KTM Life Space Dane wycieczki: 50.10 km (6.00 km teren), czas: 03:14 h, avg:15.49 km/h, prędkość maks: 40.00 km/h
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 1001 (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(12)